<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ejsmond
Tytuł Tajemnica lipy
Pochodzenie Żywoty drzew
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TAJEMNICA LIPY



Od lipy czarnoleskiej poczynając, prababki i babki jej nęciły w swój wonny cień w letnie upały szukających natchnienia poetów, zmęczone ptaki, tęskniących do miłości kochanków i pszczoły, zbierające miód.
Była jedynem drzewem, które ma serce, które ma dużo serc. Tyle — ile liści. Bo każdy jej liść jest kochającem sercem, a każdy jej kwiat jest samą słodyczą.
Szeroko otworzyła ramiona całemu światu i cały świat zapraszała po czarnolesku:
„Gościu! siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie“.
Jej cień w najpłomienniejsze upały był chłodny, jak zimna woda, i, jak czysta źródlana woda, kojący. Jej kwiat łączył w sobie gorące złoto słońca i pachnące złoto miodu.
Dlatego też kochali ją poeci, ptaki, kochankowie i pszczoły.
Poeci tworzyli w lipowym cieniu uśmiechnięte wiersze, ptaki śpiewały piosenki radosne, pszczoły ze śpiewnym brzękiem zbierały słodki miód, a kochankowie słodsze od miodu pocałunki.
A każdy wiersz pod lipą urodzony miał w swojem brzmieniu coś z odurzającego zapachu jej kwiatu i coś z melodyjnego brzęku jej pszczół.
I każdy pocałunek miał w sobie też coś z miodu. Stanowiło to najczarowniejszą z jej tajemnic.

Lipiec był jej miodowym miesiącem. W lipcu pszczoły zbierały z niej wszystką słodycz na cały rok. W lipcu poeci pisali w jej cieniu najpiękniejsze wiersze. W lipcu ptaki śpiewały śród jej gałęzi, pochylonych od bezmiaru kwiecia, najczarowniejsze piosenki. W upalnym lipcu łączyła w gorącej pieszczocie serca i usta kochanków przy księżycu, który miał też kolor miodu...
A potem przez cały długi rok, który nie był lipcem, miód ten żył w ulach pszczelich, w wierszach poetów i w sercach kochanków. I to była druga jej tajemnica.

Młody chłopiec, o którym będzie mowa w tej opowieści, znał ją od maleńkiego dziecka... W jej ogromnym cieniu uczył się stawiać pierwsze kroki i szczebiotać pierwsze wyrazy. I śmiał się wtedy do niej uradowany dzidziuś i wyciągał niezdarne rączyny do pachnącego, wielkiego drzewa. A ono uśmiechało się do niego złotem swego pachnącego kwiecia i pieściło go miodowym zapachem i brzękiem pszczół...
A gdy bobuś zmęczony zabawą, zdyszany, zaróżowiony, wracał wreszcie do swego malutkiego wózeczka i słodko usypiał — spał pod opieką niani i lipy.... Do snu kołysało go brzęczenie owadów w koronie drzewa i cichy szelest liści... I śniła mu się lipa, pszczoły, słońce i miód koloru słońca...

Pod cieniem lipy wzrastał, pod jej konarami bawił się piłką, dokoła jej rozrosłego pnia gonił się z innemi dziećmi.
A potem pod starą lipą uczyć się począł i pisać pierwsze słowa. I jednem z najpierwszych słów, które niewprawnemi literkami wypisywał z lubością i miłością, było słowo: lipa.
A jeszcze potem — już jako uczniak — kuł w cieniu lipowym łacińskie słówka:
„Amo, amavi, amatum, amare...“
Gdy zaś zapomniał którejś z form, lekki wiaterek budził się i szemrał cichutko w gałęziach. I podpowiadał mu, jak uczniak podpowiada innemu uczniakowi:
„Amare...“
Poczem przekładał to na język polski:
„Kochać...“
Ale mały uczniak nie rozumiał wtedy jeszcze tego słówka...

W cieniu dobrego drzewa w lipcowy skwarny dzień, gdy nad ziemią latały płomienie, przeczytał kiedyś czarującą opowieść o staruszkach frygijskich Filemonie i Baucis, zamienionych po śmierci w drzewa...
On za życia opiekował się pszczołami, ona karmiła świnie — a po śmierci on, jako dąb, świnie żywił, a ona, jako lipa, pszczoły...
Sprawili to przez wdzięczność za ich gościnne przyjęcie bogowie Jowisz i Merkury.
Chłopiec nie zazdrościł Filemonowi: żywienie świń ani za życia, ani po śmierci nie należy do miłych zajęć. Poeci, którzy tak często rzucają perły przed wieprze, mogliby coś o tem powiedzieć. Ale karmienie pszczół miodem swoich kwiatów było piękne i chłopiec odtąd w szepcie swego kochanego drzewa słyszał tajemniczy pogłos frygijskiej legendy...

Lipa była jego przyjaciółką i powiernicą. Z każdym smutkiem dziecięcym, z każdą troską chłopięcą biegł pod jej poczciwe konary i skarżył się, i żalił, i pytał, co czynić należy.
Ona zaś łagodnie szeptała mu swoje słodkie rady, dawała tkliwe napomnienia, koiła smutki, osuszała łzy.
Sam jej zapach czarowny był takim balsamem, który leczy wszelką żałość. Sam jej zimny, lodowaty cień, od którego biła świeżość, jak od chłodnej rzeki, był takim lekiem, który koi wszelkie zmęczenie...

Aż dnia pewnego nastąpiło coś, co miało na wieki już związać duszę chłopca z ukochanem drzewem.
Oto stało się, iż kiedyś w lipcowym cieniu począł czytać miodem pachnące wiersze Jana z Czarnolasu:

„Gościu! siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie...
Nie dojdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie,
choć się na wyżej wzbije...“ —

mówił dawno umarły poeta, a lipa dopowiadała:

„Tu zawżdy chłodne wiatry z pola zawiewają...“

I znów Jan się odzywał:

„Tu słowicy, tu szpacy wdzięcznie narzekają“.

A na to lipa:

„Z mego wonnego kwiatu pracowite pszczoły
biorą miód, który potem szlachci pańskie stoły,
a ja swym cichym szeptem sprawić umiem snadnie,
że człowiekowi łacno słodki sen przypadnie...“

Więc młody chłopiec wołał w zachwycie uśmiechniętemi słowami Kochanowskiego:

„Tu zachodny wiatr powiewa,
tu słowik przyjemnie śpiewa...“

A lipa serdecznie odpowiadała mu brzękiem pszczół:

„Gościu! jeśli sprawą mego cienia
uchodzisz gorącego letnich dni promienia,
ani mię zato winem, ani pój oliwą —
bujne drzewa nalepiej dżdżem niebieskim żywą!
Ale mię raczej daruj rymem pochwalonym...“

I tak długo rozmawiali ze sobą ci troje: poeta, który umarł, ale był nieśmiertelny, poeta, który nie był jeszcze nieśmiertelny, ale nie umarł, i drzewo dające natchnienie ludziom, jak miód pszczołom.

Aż dnia pewnego młodzieniec przyszedł w lipowy cień z wierszami brzmiącemi obco. Może lipa czarnoleska zrozumiałaby pieszczone dźwięki rzymskiej mowy. Nie rozumiała ich jednak nasza lipa.
Wiersze były pełne miodu, przeto i nasza lipa zrozumieć je zapragnęła.
Więc zapytała: „Co to znaczy?“
Przetłumaczył jej:

„Wietrze, jeśli ty rozumiesz
miłosne cierpienia,
ponieś namilszej dziewce
moje łzawe pienia...“

I odtąd tłumaczył jej wiersz po wierszu, słowo po słowie, łacińskie pieśni Jana z Czarnolasu — a ona słuchała w zachwycie.
I kwietne słodycze mowy rzymskiej przetapiał w złoty, polski miód. Za lipy pachnącej namową.
Pod lipą, w której cieniu kuł ongi: „amo, amavi, amatum, amare...“ poznał i polski przekład tego słówka. Zrozumiał wówczas, że miłość jest jak pszczoła, która daje słodki miód, wonniejszy nad wszystko inne, ale czasem umie boleśnie ukłuć...

A kiedy z młodego chłopca stał się już dorosłym człowiekiem, pisał potem pod lipą te słowa:

„Wszystko, co było w mych pieśniach,
w drzew narodziło się śpiewie.
Nadzieja we mnie żyła,
jak liść zielony na drzewie...“

Lipa zaś wtórzyła twierdząco:

„Jak liść zielony...“

Więc poeta mówił dalej:

„Ku niebu wznosiłem czoło,
Oczy miałem w słońce wpatrzone...“

Lipa podchwytywała wątek wiersza i śpiewała szeptem liści:

„Jak drzewo, które w błękity
dźwiga dumnie radosną koronę...“

Poeta wołał:

„Z ziemi, rodzinnej ziemi
czerpałem me całe natchnienie...“

A lipa odpowiadała:

„Jak drzewo, co w serce tej ziemi
zapuszcza stęsknione korzenie...“

Noc już była. Księżyc ogromny wytoczył się na niebo i słuchał. Drzewo podpowiadało poecie rymy — rzucało mu wyrazy brzęczące, jak pszczoły, słowa pachnące, jak miód... A on pisał w natchnieniu to, co mu mówiło drzewo.
I gdyby go spytano, skąd nań spływa natchnienie — nie umiałby dać odpowiedzi.
Rzekłby może, iż płynie ono z gwiazd, zapalających się w mroku nieba, albo jak mgła wstaje z wieczornej ziemi, albo promienieje z bladej tarczy księżyca...
A tu natchnieniem było samo drzewo!
Każdy wiersz szeptało ono najpierw swojemi liśćmi, do serc podobnemi — prosto w serce poety.

Miłość ku lipie nauczyła go kochać wszystkie drzewa. Kochał więc choinki za to, że dzieciom dają radość, kochał dęby za ich dumę i królewską niepożytość, sosny za nieśmiertelną zieloność, brzozy za dziewczęcy wdzięk, olchy za ich wzniesione ku niebu ramiona, wierzby za to, że nie znały śmierci i odradzały się z najmniejszej nawet gałązki. Kochał wszystkie drzewa.
Lipa doradziła mu, aby spisał ich żywoty. Więc kiedyś w pogodny dzień siadł pod rozłożystą koroną dobrego drzewa, jak zawsze, i począł pisać:
„Od lipy czarnoleskiej poczynając, prababki i babki jej nęciły w swój wonny cień w letnie upały szukających natchnienia poetów, zmęczone ptaki, tęskniących do miłości kochanków...“
„I pszczoły, zbierające miód...“ — dodała lipa.
A on pisał dalej:
„Była jedynem drzewem, które ma serce...“
„Które ma dużo serc...“ — poprawiła lipa — tyle — ile liści...“
„Bo każdy jej liść jest kochającem sercem, a każdy jej kwiat jest samą słodyczą“ — pisał poeta... — „Szeroko otworzyła ramiona całemu światu i cały świat zapraszała po czarnolesku...“
A lipa szepnęła:
„Gościu! siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie...“
Więc siedział — tworzył — i „pod jej liściem“ odpoczywał...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ejsmond.