Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 36
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Achmed ben Abubekr |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Życie podobne jest do morza o niezmierzonej ilości burzliwych fal. Miljony, setki miljonów zmiennych postaci wyłaniają się z nurtów, aby ukazać na powierzchni na krótki moment życia ludzkiego i zniknąć. Na zawsze? Kto to wie? Na brzegu stoi obserwator i wysyła tysiące pytań pod adresem losu, ale los jest głuchy. Mówi i odpowiada nie słowem, ale faktami. Wypadki rozwijają się niepowstrzymanie, śmiertelni muszą z bezbronną niemal cierpliwością czekać na narodziny utęsknionych wypadków.
Często człowiek stoi przed zdarzeniami, które pozornie wydają się brzemienne w skutki, a tymczasem mijają dnie i lata i wydaje się, że skutki na zawsze uwiędły w zalążku. Wydaje się, że minione przestaje działać, że tajemne nici życia zostały przerwane. Nie słychać najmniejszego oddźwięku, nie widać czynu, ani jego rezultatu, człowiek w słabości swej zaczyna wątpić w sprawiedliwość Opatrzności. Sprawiedliwość ta jednak, nie oglądając się na nic, idzie swemi niezbadanemi drogami i właśnie w chwilach, kiedy się tego najmniej spodziewamy, chwyta zdarzenie w swą miażdżącą dłoń; wtedy człowiek poznaje ku swemu zdziwieniu, że czas w ukryciu związał nitki życia w węzeł, aby go teraz człowiek rozwiązywał.
Podobnie ze zdarzeniami, których nici zbiegały się w Zalesiu. Mijały dni, miesiące, lata; o drogich osobach, które wyruszyły w daleki świat, nie było żadnej wiadomości. Zaginął słuch o nich. Trzeba było wreszcie uznać, że zginęły; coraz bardziej ustalające się poczucie tego faktu, napełniało mieszkańców Zalesia głębokim smutkiem. Gdy nie było już wątpliwości, że wszelkie poszukiwania są daremne, ból opuszczonych wzmógł się nieskończenie. Ale czas, ten koiciel wszystkich cierpień, robił swoje. Na twarze mieszkańców leśniczówki kładł cień cichej rezygnacji. Nikt już nie skarżył się, nie rozpaczał, tylko w sercach zostało żywe wspomnienie o tych, którzy zaginęli; mimo faktów, nikt nie miał odwagi przyznać się, że ostatnią nadzieję utracił...
Tak minęło dziewięć lat; nadszedł rok 1866, w którym wypadki, pozornie skończone i zamknięte, zaczęły się dalej rozwijać. — —
Na zachodnim brzegu golfu Aden, łączącym Morze Czerwone z Oceanem Indyjskim, leży kraj, który nalezał częściowo do sławnego Timbuktu, częściowo zaś do bajecznego Dorado. Najodważniejsi podróżni próbowali napróżno zbadać ten zakątek; do roku 1866, o którym mowa, udało się jedynie w roku 1854 pewnemu gotowemu na wszystko oficerowi brytyjskiemu Ryszardowi Burtonowi dotrzeć do niego i przynieść nieco wiadomości. Niektórzy cudzoziemcy, nawet z pośród Europejczyków, kraju tego, zwanego Harrarem, dotknęli stopą, ale nie mogli poinformować nikogo o panujących w nim stosunkach, nigdy bowiem stamtąd nie powracali. Zatrzymywano ich jako jeńców. Jakkolwiek na wniosek Anglików, a zwłaszcza wskutek usiłowań szlachetnego lorda Wilberforce, przyszło do porozumienia między poszczególnemi krajami, na podstawie którego zabroniono handlu niewolnikami, jakkolwiek okręty wojenne wszystkich krajów miały nietylko prawo, lecz i obowiązek zatrzymywać okręty z transportem ludzkim, oswobadzać niewolników i wieszać całą załogę, od kapitana począwszy, na ostatnim chłopcu okrętowym skończywszy, to jednak niewolnictwo jeszcze istniało. Były nawet kraje, w których kwitło. Jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku każdy, kto zwiedzał Konstantynopol, mógł stwierdzić, że nietrudno w tem mieście kupować ludzi wszelkich ras i narodowości. Najlepsze rezultaty przynosiły polowania na niewolników okolicach Nilu oraz w miejscowościach, położonych nad Morzem Czerwonem lub wschodnich wybrzeżach Afryki. W tych właśnie stronach leży Harrar.
Kraina ta nie dotyka bezpośrednio brzegu. Można do niego dotrzeć z portów Zeyla i Berbera, przecinając kraj Somali. Somali należą do najpiękniejszych przedstawicieli rasy czarnych; jest to lud bitny, wojowniczy, nie spoczywa w walce z sąsiadami, to też komunikacja wybrzeża z Harrarem nastręcza wielkie niebezpieczeństwo. Oto przyczyna, dla której tylko bardzo nielicznym jeńcom udało się uciec z Harraru i dotrzeć nad brzeg morza. —
Tam, gdzie wyspa Somali wznosić się zaczyna ku zachodowi, i gdzie wśród nagich skał i żółtego piasku pojawiać się zaczyna nieco roślinności, poruszała się karawana w kierunku zachodzącego słońca. Obok ciężko objuczonych wielbłądów szli dobrze uzbrojeni ludzie, ciemni już z przyrodzenia, a w dodatku spaleni przez słońce.
Ludzie uzbrojeni byli egzotycznie. Mieli stare flinty o długich, perskich lutach, maczugi z drzewa hebanowego i łuki, dla których w kołczanie przechowywali niebezpieczne, zatrute strzały. Poza tem każdy miał długi, ostry nóż za pasem.
Wielbłądy nie szły swobodnie; były przywiązane do siebie w ten sposób, że uzda każdego łączyła się z ogonem poprzednika. Wszystkie miały na sobie ciężko obładowane siodła, z wyjątkiem jednego, dźwigającego na plecach coś w rodzaju lektyki, krytej z czterech stron firankami, przez które swobodnie przepływało powietrze. W lektyce spoczywała zapewne kobieta, której nie powinni byli oglądać niepowołani.
Obok tego wielbłąda jechał na mocnym, białym mule człowiek, wyglądający na przywódcę orszaku. Odziany w długi biały płaszcz beduiński, na głowie miał turban tegoż koloru broń zaś taką samą, jak ludzie, eskortujący karawanę, tylko rękojeść noża i łożysko flinty były ze srebra. Jadąc na czele oddziału, obok wielbłąda, badał ostrym, przenikliwym wzrokiem zachodnią stronę okolicy. W pewnej chwili zatrzymał muła i zwrócił się do swoich ludzi:
— Otmanie, czy widzisz ten wawóz?
— Widzę go, emirze.
— Tam będziemy dziś nocować — rzekł przywódca. — Byłeś już ze mną nieraz w Harrarze. Czy pamiętasz jeszcze okolice?
— Pamiętam, emirze.
— Doskonale. Od wąwozu niedaleko do wsi Elaoda, a stamtąd tylko godzina drogi do siedziby sułtana. Odwiąż swego wielbłąda, jedź i zamelduj, że jutro rano przybędę.
Człowiek, do którego te słowa były zwrócone, spełnił polecenie. Odwiązując swego wielbłąda, prowadzonego w szeregu wraz z innymi, wskazał w kierunku lektyki i zapytał bardzo cicho, tak, aby tylko mógł słyszeć emir:
— Czy mam powiedzieć sułtanowi, co wieziemy ze sobą?
— Powiedz, że przywozimy szale i jedwabie, miedź, ołów, noże, proch, cukier i papier; powiedz, że chcemy to wszystko zamienić na tytoń, kość słoniową, masło i szafran. Tylko o niewolnicy nie mów ani słowa.
— Czy mam zabrać ze sobą haracz?
— Nie. Sułtan nigdy niesyt daniny. Jeżeli poślę mu teraz, zażąda później nowych podarunków.
Otman dał znak wielbłądowi i oddalił się w błyskawicznem tempie. —
Karawana zwróciła się ku wąwozowi, o którym mówił emir. Leżał wpobliżu, więc dotarli doń szybko. Gdy jeźdźcy zsiedli ze swych zwierząt, słońce właśnie opadało za horyzont. Zachody słońca odbywają się w tych stronach przeważnie punktualnie o szóstej wieczorem; jest to godzina modlitwy wieczornej, przepisanej przez proroka Mahometa.
Beduini wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, uprawiają rozbój, ale równocześnie są tak religijni, że za największy grzech poczytują opuszczenie jakiejkolwiek przepisanej modlitwy. Dlatego też członkowie karawany natychmiast się zebrali i uklękli do modłów. Obrządek ich wymaga umycia rąk; ponieważ wody nie mieli, więc posługiwali się piaskiem, przepuszczając go przez palce, jakby to była woda.
Ukończywszy modlitwę, zdjęli ładunki z pleców wielbłądów, poczem usiedli, aby wypocząć po długiej, uciążliwej podróży.
Kilku odwiązało lektykę z pleców wielbłąda. Osoby, znajdującej się wewnątrz, nie można było zobaczyć. Widocznie w czasie podróży lektyki nie opuszczała.
Emir wziął kilka daktyli, nalał do skórzanego kubka nieco wody, zlekka uchylił zasłon lektyki i zapytał cicho:
— Czy chcesz jeść i pić?
Nie było żadnej odpowiedzi, tylko wychyliła się jakaś ręka, aby wziąć owoce i wodę.
— Allah jest wielki, obdarzył mnie złą pamięcią, — mruknął emir. — Zapominam ciągle, że nie rozumiesz naszego języka.
Zabrał opróżniony kubek i rzucił na dawne miejsce. Na niemy jego znak podniosło się kilku ludzi i chwyciło za broń. Poszli pilnować obozu, uważać, aby żaden wróg nie wypadł znienacka, a schwytana niewolnica nie uciekła. Po niedługim czasie wszystko było pogrążone w głębokim śnie. —
Otman przybył tymczasem do wsi, o której była mowa, i, nie zatrzymując się, pośpieszył dalej w kierunku Harraru. Stanął tam w jakąś godzinę po rozmowie ze swym panem.
Bramy tego miasta zamykano o zachodzie słońca i odtąd nikt nie mógł bez specjalnego zezwolenia sułtana wchodzić przez nie, ani wychodzić. Otman długo i usilnie musiał kołatać, zanim się wreszcie pojawił strażnik.
— Kto tam? — zapytał, nie otwierając.
— Sługa sułtana Achmeda Ben Abubekra — brzmiała odpowiedź.
— Jak się nazywasz?
— Imię moje brzmi: Hadżi Otman Ben Mehemmed Ibn Hulam.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem wolny Somali.
Mieszkańcy Harraru gardzą, zresztą bez najmniejszej podstawy, Arabami i szczepem Somali; dlatego też strażnik odparł:
— Człowieka szczepu Somali nie wolno mi wpuścić. Byłbym surowo ukarany, gdybym dla takiej przyczyny zakłócał spokój sułtana.
— Z pewnością będziesz ukarany, — odparł Otman — ale wtedy, gdy nie zameldujesz, że żądam wpuszczenia. Jestem posłańcem emira Arafata.
Słowa te wywołały w strażniku pewne wątpliwości. Wiedział przecież, że emir Arafat jest przywódcą karawan handlowych, z których sułtan ciągnął tak świetne zyski. Dlatego odparł:
— Arafat? Spróbuję. Zdam pieczę nad bramą koledze, sam zaś pójdę i zamelduję o twem przybyciu.
Otman dopiero teraz zsiadł z wielbłąda; spoczął na ziemi, oczekując, aż go wpuszczą. Strażnik pozostawił przy bramie towarzysza i udał się do pałacu sułtana.
Właściwie trudno tu użyć słowa pałac. Sławna, a raczej osławiona stolica otoczona była najzwyklejszym murem; miasteczko samo było niewielkie. Domy wyglądały jak murowane szopy, a pałac sułtana przypominał stodołę. Obok stała rudera, zbudowana z nieociosanych kamieni; dzień i noc dobiegał z niej dźwięk kajdan. Było to więzienie państwowe; składało się z głębokich piwnic podziemnych, do których nigdy nie docierało światło dzienne. Biada więźniom, których doń wtrącono! Sułtan nie dawał im ani jedzenia, ani napoju, a jeżeli nawet jakiś przyjaciel lub krewny przynosił trochę wody i trochę zimnej, kleistej zaprawy z mąki kukurydzanej, używanej w tym kraju, więźniowie umierali w wyziewach własnego brudu.
Tronem potężnego monarchy. nieograniczonego pana i władcy życia i śmierci swych podwładnych, była skromna ławka drewniana, jaką spotkać można tylko u biedaków. Na tej ławie siadywał sułtan z nogami podwiniętemi zwyczajem wschodnim; albo dumał samotnie, albo też udzielał audjencyj, podczas których każdy drżał w śmiertelnym strachu, najmniejszy bowiem drobiazg wystarczył, by sułtan krew czyjąś przelał.
I dzisiejszego wieczora siedział sułtan na swem podniesieniu. Wisiały za nim na ścianie stare, nieużywane już flinty, szable, żelazne kajdany na ręce i nogi — dowody wielkiej surowości władcy.
Przed sułtanem siedział wezyr w otoczeniu paru mahometan uczonych w piśmie. Ztyłu, na ziemi, widać było liczne wynędzniałe postacie, zakute w kajdany. Sułtan lubiał ozdabiać swój tron niewolnikami; uważała, że uświetniają jego potęgę i chwałę.
Na uboczu stał również jakiś jeniec; ręce i nogi miał skute łańcuchami. Był wysoki i szczupły; rozpacz pochyliła głowę jego ku ziemi. Zagasły wzrok i zapadnięte policzki wskazywały, iż jest wygłodzony i głęboko nieszczęśliwy. Jedynem ubraniem jeńca była postrzępiona koszula.
Mówił coś zapewne przed chwilą, oczy bowiem wszystkich były skierowane ku niemu; sułtan spoglądał ponuro i groźnie jak kat.
— Psie! — rzekł do jeńca. — Kłamiesz nikczemnie. Jakże to możliwe, aby chrześcijański władca był potężniejszy od wyznawców proroka? Czemże są wszyscy twoi królowie, wobec mnie, sułtana z Harraru?
Oczy jeńca zabłysły. Odpowiedział:
— Nie byłem królem, tylko jednym z najdostojniejszych obywateli mego kraju. Mimo to byłem po tysiąckroć szczęśliwszy i bogatszy od ciebie.
Sułtan rozpostarł wszystkich dziesięć palców. W tej samej chwili wysunęła się z kąta jakaś postać, podniosła ciężką laskę bambusową i wymierzyła jeńcowi dziesięć uderzeń, jak tego żądał sułtan. Jeniec nie drgnął nawet; zdawało się, że jest przyzwyczajony do takiego traktowania i że uderzeń już wcale nie czuje.
— Czy odwołasz? — zapytał sułtan.
— Nie!
Władca rozkazał mu wymierzyć piętnaście kijów. Gdy to nie poskutkowało, rzekł:
— Pokażę ci, jaką moc posiadam. Jesteś chrześcijańskim psem. Nakazałem ci czcić proroka, ale dotychczas nie usłuchałeś. Dziś rozkazuję po raz ostatni; czy będziesz posłuszny, nędzny robaku?
— Nigdy! — -odparł jeniec pewnym głosem. — Zrabowałeś mi wolność, możesz pozbawić życia, ale wiary mej ci nie oddam. To jest granica, przy której kończy się twoja moc!
Władca zacisnął pięści i zawołał ponurym głosem:
— Każę cię wrzucić do najgłębszego lochu!
— Uczyń to! — odparł nieustraszony więzień. — Chcę umrzeć, tęsknię za śmiercią. Skończą się moje męki; nareszcie znajdę spokój i ciszę.
— Dobrze! Stanie się, jak chcesz. Zaprowadźcie go do najgorszego z lochów!
Na ten rozkaz sułtana, kat ujął starca za rękę i wyprowadził na dziedziniec. Tam przyłączyło się do niego jeszcze kilku ludzi i razem zawlekli jeńca do więzienia.
Gdy się drzwi więzienia otwarły, uderzyły ich nieprawdopodobne wyziewy; z wewnątrz słychać było pobrzęk łańcuchów i jęk więzionych. Nie było światła, więc jeniec nie mógł nic zobaczyć. Zaprowadzono go do jakiegoś kąta. Tu kat podniósł przy pomocy swych towarzyszy wielki, ciężki kamień. Trąciwszy jeńca z całej siły, rzekł, śmiejąc się:
— Tu twoje miejsce, psie chrześcijański. W przeciągu dwóch dni zostaniesz pożarty.
Stary wpadając w norę głębokości kilku metrów, uderzył się twarzą o ścianę i skaleczył. Nie miał jednak wprost czasu pomyśleć o tem skaleczeniu, gdyż ledwie usłyszał, jak położono kamień na jego grobie, poczuł, że jakieś zwierzęta zaczynają obgryzać mu gołe nogi.
— Na Boga, a więc naprawdę mam zostać żywcem pożarty! — zawołał w trwodze.
Były to szczury, które głodowały zapewne oddawna. Zaczął się bronić przed nimi, gniotąc nogami. Chwytał je w ręce i dusił, ale setki ukąszeń sprawiały mu straszne cierpienia. Loch, w którym się znajdował, miał przeszło metr szerokości i trzy i pół metra głębokości. Oparł się plecami o jeden brzeg muru, nogami o drugi i próbował wdrapywać metodą kominiarzy.
Pod naporem jego ciała oderwał się od muru jeden z kamieni i spadł na dno lochu. Kwik i pisk, który nastąpił, przekonał go, że kamień zabił kilka szczurów.
— Dzięki Bogu, mam coś w rodzaju broni!
Zlazł nieco niżej, chwycił kamień i zaczął walić po ziemi. Walił tak, nie bacząc na ukąszenia, aż ostatni szczur przestał się poruszać.
Waląc kamieniem na wszystkie strony, natrafił ręką na jakiś okrągły, pusty wewnątrz przedmiot. Wydał okrzyk przerażenia, chwycił bowiem czaszkę trupa.
— Taki będzie i mój los — rzekł. — Boże, mój Boże cóż uczyniłem, że gotujesz mi śmierć tak straszną? Niechaj będą przeklęci Cortejo i Landola...
Stał w ciemnościach więzienia i wyciągał naprzód ręce. Nagle przejął go strach, jakiś głos bowiem odpowiedział:
— Landola? Niech będzie przeklęty do dziesiątego pokolenia!
Słowa te zostały wypowiedziane głosem tak ponurym, tak rozpaczliwym, iż jeńca przejął dreszcz grozy.
— Kto to? — zapytał. — Któż tu przemawia moim ojczystym językiem?
— Powiedz naprzód, kim ty jesteś, — odezwał się głos z góry. — Tyś wywalił dziurę w murze mego więzienia.
— Jestem Hiszpanem, pochodzę z Meksyku, — odpowiedział jeniec. — Nazywam się hrabia Fernando de Rodriganda.
— Santa Madonna! — brzmiała odpowiedź. — Hrabia Fernando, brat hrabiego Manuela de Rodriganda.
— Valgame Dios! Mówicie o moim bracie Manuelu? Więc go znacie?
— Oczywiście, że znam. Przecież... Ale, ale. To niemożliwe, abyście byli hrabią Fernando. Przecież hrabia Fernando umarł już przed laty.
— Powiadam wam, że nie umarł, a został tylko uznany za zmarłego. Landola porwał go i sprzedał tutaj, do Harraru.
— To, co mi mówicie, sennor, brzmi jak bajka i wprost mi się w nią wierzyć nie chce. Ale, gdy się nad tem zastanowić... Przecież don Manuel również... ale o tem później. Zejdę do was, don Fernando. Może mi się uda przy waszej pomocy usunąć drugi kamień. Wtedy będę mógł wydostać się przez otwór. Czy chcecie mi pomóc, don Fernando?
— Chętnie; już idę.
Stary wdrapał się po ścianie wgórę; wspólnym wysiłkiem udało się jeńcom poruszyć drugi kamień. Otwór był dostatecznie wielki, aby człowiek mógł się przezeń przedostać.
— Złaźcie, sennor. — Idę do was.
— A jeżeli nas razem znajdą? — przestrzegł hrabia.
— Nie złapią. Skazano nas przecież na to, abyśmy zdechli z głodu, jeśli nas przedtem szczury nie zjedzą, więc nikt nie będzie tutaj zachodził. A gdyby przypadkiem chciano odwiedzić jednego z nas, drugi skorzysta z ciemności i wymknie się przez dziurę. Musimy pomówić ze sobą. Już idę.
Hrabia zlazł nadół, towarzysz podążył za nim. Więzienie było tak wąskie, że stanęli sobie twarzą w twarz, ale to im nie przeszkadzało. Przeciwnie, było szczęściem dla hrabiego widzieć obok siebie człowieka, który mu sprzyjał. Człowiek ten ujął hrabiego za rękę i rzekł:
— Ach, don Fernando, pozwólcie, że wam uścisnę rękę. Czuję się szczęśliwy, iż po tak długich cierpieniach spotykam rodaka. Pochodzę z Manrezy.
— Z Manrezy? Tak blisko od Rodriganda?
— Tak. Jestem zwykłym prostakiem; nazywam się Mindrello. O panie, mam wam wiele do opowiedzenia! Niech mi sennor powie, jak dawno temu opuścił pan Meksyk?
— O, już bardzo dawno. Nie mogę określić dni, tygodni, ani miesięcy, ale mam wrażenie, że gniję w niewoli mniej więcej od lat osiemnastu.
— Dios! A więc nie wiecie zapewne, że brat wasz został uznany za zmarłego?
— Nie. Kiedyż to się stało?
— Przed siedemnastu laty.
— Powiadacie, że go uznano za zmarłego? A może naprawdę umarł? Gdy się zastanawiam nad tem, co mnie spotkało, nabieram wrażenia, iż są ludzie, którym bardzo zależy na tem, aby zginął on zarówno, jak ja.
— Sądzicie tak naprawdę? — zapytał szybko Mindrello. — Bezwątpienia macie rację. Ale co się z wami stało?
— Nie mówmy o tem chwilowo — rzekł hrabia. — Powiedzcie mi naprzód, jakie macie wiadomości o mojej ojczyźnie, o moich bliskich, i w jaki sposób dostaliście się tutaj.
— Co się tyczy rodziny hrabiego, to wiadomo mi, że hrabia Manuel jest uznany za zmarłego i że don Alfonso objął dziedzictwo.
— Ach! — zawołał don Fernando.
Przypomniał sobie teraz sprawy drugiego testamentu, który sporządził w obecności Marji Hermoyes. Przypomniał sobie również, że testament ten schował w środkowej szufladzie biurka. Czy go nie znaleziono? Wydziedziczył przecież Alfonsa i jednak ten został hrabią Rodriganda! Albo więc testament sfałszowano, albo też zginął w jakiś sposób.
— Alfonso — zapytał — jest hrabią? Jakże on rządzi?
— Och, jak prawdziwy tyran. Znienawidził go cały kraj. Boją się go jak ognia; opowiadają o nim dziwy. Nie wiem, czy mi wolno o tem mówić.
— Ależ, proszę, mówcie zupełnie szczerze.
— Ludzie opowiadają sobie, że Alfonso nie należy wcale do rodu Rodrigandów.
— Ach! — krzyknął hrabia. — Na jakiejże to podstawie ludzie opowiadają?
— To trudno określić. Ale byłem sam świadkiem pewnych sytuacyj, które potwierdzić musiały podejrzenie, iż Alfonso nie jest prawdziwym hrabią Rodriganda. Ten mój pogląd jest równiez powodem, ala którego tutaj się znalazłem; unieszkodliwiono mnie.
— Mówcie, mówcie! — naglił hrabia.
Mindrello nie odrazu spełnił tę prośbę. Jakiś czas namyślał się, coś sobie przypominając. Wreszcie zaczął opisywać wydarzenia, których widownią był zamek Rodriganda, pojawienie się doktora Zorskiego, jego śmiałe i skuteczne wkroczenie w życie hrabiego Manuela, które skończyło się małżeństwem Zorskiego z hrabianką, zawartym w Zalesiu. Mindrello mówił:
— Dzięki wynagrodzeniu, które otrzymałem za służbę u hrabiego Manuela, przedzierzgnąłem się w zamożnego człowieka. Wróciłem do Manrezy; wróciłem ku mej zgubie! Te łotry dowiedziały się przez swych szpiegów w Niemczech, w jaki sposób pokrzyżowałem ich plany, i całą złość skierowali na mnie. Don Manuela nie potrzebowali się chwilowo obawiać; Zorski zaś miał zamiar wystąpić z pretensjami dopiero po odnalezieniu prawdziwego Alfonsa. Jedynie obawiali się, że ja zdradzę ich machinacje. Pewnego dnia otrzymałem od jednego z mych towarzyszy — trzeba panu wiedzieć, że dawniej zajmowałem się od czasu do czasu kontrabandą — kartkę, naznaczającą spotkanie. Pismo towarzysza było mi dokładnie znane, to też nie miałem żadnych podejrzeń. Udałem się o umówionej porze na miejsce, nie poto jednak, by przyjąć jakieś polecenie, a poto, aby oświadczyć, że proponowany interes mi nie odpowiada. Zaledwie doszedłem do umówionego miejsca, chwyciło mnie czterech ludzi i krępowało. Związano mnie, skneblowano i wyniesiono gdzieś w zamkniętym worku. Dokąd, nie wiem.
Mindrello zamilkł na chwilę. Wspomnienie strasznych chwil odebrało mu mowę. Po dłuższej pauzie ciągnął dalej:
— Gdy mnie po długim, długim czasie uwolniono z worka, znalazłem się w ciasnej, ciemnej norze. Proszę sobie wyobrazić moją rozpacz, kiedy po kołysaniu i szumie wody przekonałem się, że jestem zamknięty w kajucie okrętowej. Dopiero, gdyśmy już byli na pełnem morzu, mogłem wyjść na pokład i zaczerpnąć nieco powietrza. Zaprowadzono mnie do kapitana, do tego samego Landoli, o którym mówiliście przedtem. Kpiąc w żywe oczy, oświadczył mi, że pewnym ludziom zależy bardzo na mojem zniknięciu, dlatego mam zostać marynarzem i słuchać ślepo rozkazów pod grozą śmierci. Wkrótce zorjentowałem się, że ten Landola jest handlarzem niewolników i piratem. Pomyśleć tylko, miałem mu pomagać! Miałem chwytać tych biednych murzynów i kupczyć nimi! Miałem napadać na okręty, rabować je i brać udział w mordowaniu załogi! Nie dziw, że się ociągałem. Wtedy znowu wtrącono mnie do lochu; musiałem przymierać głodem, musiałem narażać się na uderzenia, które kaleczyły mi ciało. Ponieważ mimo to nie kwapiłem się do udziału w zbrodniczych. machinacjach, Landola oświadczył, że przeznaczył mi najsurowszą karę: sprzeda mnie jako niewolnika. Płynęliśmy obok wschodniego wybrzeża Afryki. Zarzucił kotwicę koło Garad i udał się na ląd. Po krótkim czasie zabrano mnie, Landola sprzedał mnie naprawdę. Nabywca mój był dzikim handlarzem niewolników; musiałem w kajdanach iść za nim w głąb kraju, aż do Dollo. Tam sprzedał mnie komu innemu. Wędrowałem z rąk do rąk.Ostatnim mym panem był okrutny książę murzyński. Język ludzki nie potrafi opisać tego, co u niego wycierpiałem. Musiałem pracować za trzech i spełniać najgorsze, najohydniejsze posługi; maltretowano mnie i morzono głodem. Mimo tych strasznych warunków i mimo niezdrowej okolicy, wytrzymałem wszystko. Wreszcie pan mój umarł, a ponieważ spadkobierca jego nie chciał mnie zatrzymać, więc sprzedał pewnemu mieszkańcowi Harraru; człowiek ten zawlókł do sułtana i zgotował mu ze mnie podarunek.
— Od jak dawna tutaj jesteście?
— Od jakichś czternastu dni.
— Ach, dlatego was nie widziałem. Pracowałem przez ostatnie trzy tygodnie w plantacjach kawy sułtana. Cóżeście uczynili, że was wtrącono do więzienia?
— Zaledwie tu przybyłem, kazano mi się zbisurmanić.
— Ten sam los przypadł nam w udziale.
— Dręczono mnie, a gdy mimo cięgów nie chciałem wołać pomocy Mahometa, wpakowano do lochu. To wszystko, co mogę powiedzieć.
Mindrello zamilkł. Czekał na odpowiedź, ale nie było jej. Stary hrabia pogrążył się w rozmyślaniach; usłyszał przed chwilą tyle — znalazł coś w rodzaju klucza do rozwiązania zagadki. Czy miał uważać to za zrządzenie Opatrzności? Czy miał odtąd wierzyć, że Bóg uratuje go od śmierci i długiej niewoli? Odruchowo złożył ręce do modlitwy i padł na kolana. Mindrello nie widział go, ale wyczuł, co się z hrabią dzieje, i całą duszą modlił się również. Nastąpiła długa pauza, po której były przemytnik rzekł:
— Zbierzmy siły i krzepmy się nadzieją, czcigodny mój panie. Bóg jest miłością, pomoże nam, ale tylko przez nas samych.
— Macie rację — rzekł hrabia, wstając z klęczek. — Musimy pomyśleć, w jaki sposób możnaby uciec.
Zaczęli rozważać wszystkie ewentualności ucieczki i przyszli do przekonania, że byłaby ona możliwa jedynie z lochu Mindrella.
Mindrello rzekł:
— Czy nie możemy zaraz przystąpić do dzieła?
— O, bardzo chętnie. Niestety jednak, dziś jest za późno. Odkrytoby jutro naszą ucieczkę i wnet rozpoczętoby pościg. Wtedy bylibyśmy zgubieni.
— Dobrze, zastosuję się do was, don Fernando. Ale jedno możemy uczynić już teraz. Możemy spróbować, czy się nam nie uda poruszyć kamienia, zagradzającego otwór mojej celi.
— Słuszne słowa. Jeżeli nam się to uda, będziemy przynajmniej spokojni, iż możemy w każdej chwili opuścić więzienie. Jeżeli zaś nie, będziemy wiedzieli, że trzeba sobie z więzienia utorować drogę inną.
— Więc przeleźmy do mojej celi. Pójdę pierwszy.
Hiszpan zaczął wdrapywać się po murze; hrabia uczynił to samo. Bez trudu udało im się dostać przez otwór do drugiego lochu. Loch ten miał, jak to stwierdził hrabia Fernando, tę samą szerokość i głębokość, co jego nora. Zaczęli wdrapywać się ku powale.
Pierwszy szedł Mindrello, opierając się o jedną stronę muru plecami, o drogą zaś nogami; don Fernando postępował za nim szybciej, aniżeliby to jego wiek pozwalał przypuszczać. Na wzniesieniu półtora metra od ziemi loch skręcał wbok. Przechodził tu pod murem więziennym w tunelik nieco szerszy. Dostali się wreszcie bez specjalnych wysiłków do płyty kamiennej, zamykającej im drogę do wolności.
— No, teraz się pokaże, — rzekł Mindrello. — Niech hrabia się zbliży; spróbujemy.
Znaleźli tutaj dla siebie dosyć miejsca, loch bowiem wznosił się nie prostopadle, a pod kątem ostrym; mogli więc znaleźć mocne oparcie i naprężyć mięśnie do poruszenia płyty. Z początku sprawa szła cieżko, ale po powtórnem uderzeniu płyta posunęła się nieco na bok, tak, że powstał nieduży otwór, przez który nasi nieszczęśni więźniowie ujrzeli gwiaździste niebo.
— Chwała niechaj będzie Bogu i wszystkim świętym! — szepnął hrabia. — Jakże cudowne jest to świeże powietrze w porównaniu z ohydnym smrodem tam w dole. Mam wrażenie, jakgdyby gwiazdy uśmiechały się do nas i błogosławiły nasz plan. Czy umiecie z gwiazd odczytywać godzinę?
— Tak. Jest po północy.
— Więc za późno, by rozpocząć nasze dzieło. Jak cicho i nieruchomo dokoła. Harrar pogrążone jest w głębokim śnie. Tam przed domem hadżi Amandana stoją jeszcze worki daktyli, które dziś otrzymał; poznaje je mimo ciemności.
— Worki z daktylami? — zawołał Hiszpan. — Ach, gdybym mógł z nich coś zabrać! Przez cały dzień nic nie jadłem.
Hrabia spojrzał badawczo przez otwór. Po chwili rzekł:
— Właściwie, wychodząc, popełnimy nieostrożność. Musimy jednak pamiętać o tem, że jutro czeka nas wielki wysiłek. Co do mnie, to pragnienie mam większe od głodu, a wiem, że pod dachem wisi torba skórzana, napełniona wodą. Mindrello, czy ryzykujemy?
— Dlaczegóż nie? Któż nas spostrzeże?
— Zgoda! Podniesiemy kamień zupełnie i poczołgamy się po ziemi, aby nas nikt nie zauważył.
— Naprzód wezmę na wszelki wypadek mój nóż.
— Ach, macie nóż?
— Tak. Udało mi się przed jakimś czasem ściągnąć go niepostrzeżenie.
Mindrello zszedł nadół; po niedługim czasie wrócił, trzymając nóż w zębach.
Znowu oparli się o kamień i odsunęli go na bok. Wydobyli się teraz na powierzchnię ziemi. Przypadli do niej i zaczęli czołgać się naprzód na rękach i nogach w kierunku budynku, pod którego dachem stały worki z daktylami. Nad nimi wisiał wór z wodą, o którym mówił hrabia. Hrabia zbliżył się, chcąc ugasić pragnienie, ale towarzysz jego rzekł:
— Poco pić teraz, sennor?
— A kiedyż?
— Później. Pomyślcie, że ten wór, napełniony wodą, nam potrzebny bardziej, aniżeli hadziemu. Proponuję, byśmy go zabrali.
— O świcie wykryje się kradzież.
— Cóż to nam szkodzi? — rzekł Mindrello, zarzucając na plecy worek pełen daktyli. — Weźcie wór, sennor; będziemy mieli co jeść i pić.
Po tych słowach pomknął szybko do więzienia; hrabia, chcąc nie chcąc, musiał ponieść wodę.
Naprzód spuścili nadół daktyle i wór z wodą, potem weszli obydwaj. Na dole było dosyć miejsca na dwóch. Zaspokoili głód i pragnienie, poczem znowu wrócili na górę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza; mieli czas aż do chwili, w której mieszkańcy Harraru budzą się ze snu.
Leżeli tak przy ujściu otworu i omawiali planowaną ucieczkę; gdy daleki gwar wskazał im, że mieszkańcy miasta już wstają, umieścili płytę na właściwem miejscu i zsunęli się do lochu. Tam Mindrello zapytał:
— Czy zostaniemy razem, sennor?
— Nie — odparł hrabia. — Dopuścilibyśmy się nieostrożności. Być może, zechcą zobaczyć którego z nas, lub pomówić z którymś. Wracam do mojej celi; wstawimy tymczasem wyłamane kamienie do dzielącej nas ściany. — —