Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 35

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Pantera Południa
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PANTERA POŁUDNIA

Podczas gdy Enrico Landola wiózł swych jeńców przez Ocean Spokojny, skazując na samotność najgłębszą i zapomnienie, w ojczyźnie wypatrywano ich nadaremnie. Daremnie również czekali w Meksyku lord Lindsay i Amy na jakiekolwiek wieści od Mariana. Nawet Pablo Cortejo i córka jego Józefa nie mieli pojęcia o losie swych wrogów.
Minęły bez wieści tygodnie, miesiące. W Meksyku panowały w tym czasie stosunki polityczne tego rodzaju, że o stałej komunikacji mowy być nie mogło. Piękny ten i dziwny zarazem kraj nawiedzały wstrząśnienia, których nikt nie potrafił uśmierzyć.
Prezydent Herrera, zwalczany przez Juareza, ustąpił w roku 1850 miejsca swym następcom, których panowanie trwało bardzo krótko. Skazany niegdyś na banicję, wybitny działacz partyjny Santa Anna, został w roku 1853 odwołany z wygnania, lecz, gdy zaledwie ujął ster rządów w swe ręce, został powtórnie obalony i powtórnie musiał uciekać zagranicę. Obalił go Juan Alvarez, który, tak samo jak Benito Juarez, wywodził się z Indjan, a którego ze względu na okrucieństwo, jakiem się wsławił, zwano „Panterą Południa“.
Alvarez, człowiek okrutny, lecz gorący patrjota, złożył dobrowolnie prezydenturę w roku 1855, a miejsce jego zajął Ygnacio Comonfort. Za jego prezydentury został Juarez ministrem spraw wewnętrznych i prezydentem najwyższego trybunału, a tem samem wiceprezydentem republiki.
Współzawodnikiem Comonforta był generał Miguel Miramon, który później zdradził kraj Francuzom, przechodząc na stronę wysłannika Napoleona III, cesarza Maksymiljana.
Był rok 1857. Minęło siedem lat od czasu, gdy Zorski, Mariano i Helmer opuścili Meksyk.
Od północy przybył do miasta jakiś jeździec, okryty kurzem. Widocznie odbył długą, uciążliwą drogę. Za nim jechało kilkanastu vaquerów. Podobnie, jak ich przywódca, uzbrojeni byli od stóp do głów; wyglądali znacznie młodziej od niego. Prowadzili ze sobą muła, który dźwigał jakiś ładunek starannie opakowany, nieduży, lecz, zda się, bardzo ciężki.
Starzec, jadący przodem, minął kilka ulic i zatrzymał się przed pałacem najwyższego trybunału. Tam zsiadł z konia i zapytał odźwiernego, czy może mówić z ekscelencją Benito Juarezem. Odźwierny obrzucił przybysza lekceważącem spojrzeniem i rzekł:
— Dla was niema go w każdym razie.
— Dlaczegóż to?
— Czy rozkazał wam, byście dzisiaj do niego przybyli?
— Nie.
— Czekajcie w takim razie. Bez meldowania przyjmuje tylko przyjaciół.
— W takim razie zamelduj mnie, należę bowiem do jego przyjaciół.
Ta pewna siebie odpowiedź starca wywarła na służącym silne wrażenie. Zapytał:
— Jak się nazywacie, sennor?
— Nazywam się Pedro Arbellez i jestem właścicielem hacjendy del Erina.
— Ach tak, to co innego, sennor! Odbyliście daleką drogę; wasz wygląd wprowadził mnie w błąd. Muszę dbać o to, by pana mego nie trudzono zbytnio wizytami. Cały świat chce z nim mówić, gdyż u nikogo innego nie można znaleźć sprawiedliwości. Niech sennor wejdzie i niech poleci, aby służba jego zatrzymała się na dziedzińcu.
Vaquerzy wjechali na podwórze, służący zaś zaprowadził Arbelleza do pokoju, który mimo swej przestronności posiadał tylko jedno okno. Wisiały tam dwa hamaki. Na stole stały przybory do pisania i leżał stos papierów. W każdym hamaku siedział człowiek z papierosem w ustach. Jednym z nich był Benito Juarez, najwyższy sędzia kraju. Podniósł się na widok gościa i rzekł:
— Ach, kogo widzę, sennor Arbellez! Nie widziałem pana od siedmiu lat, kiedy to dałem panu w dzierżawę hacjendę Vandaqua. Cóż mi przynosicie?
— Czynsz dzierżawny, sennor, — odparł zapytany. — Oprócz tego mam do pana wielką prośbę.
— Czy to sprawa osobista?
— Nie. Przychodzę do sennora, jako do sędziego.
— Zostanie pan wysłuchany; ale naprzód muszę załatwić sprawę tego sennora. Proszę odłożyć przybory pisemne na podłogę i usiąść na stole. Niestety, nie ma innego miejsca.
Arbellez wahał się przez długą chwilę, ale Juarez poruszył ręką z gestem tak dobitnym, że dzierżawca usłuchał. Teraz zwrócił się Juarez do drugiego gościa. Był to człowiek w średnim wieku, twarz miał zarośniętą i ciemne oczy przenikliwe.
— A więc, sennor, kazałem was zawołać z więzienia, aby pańską sprawę jak najprędzej załatwić. Czy papieros pański pali się jeszcze?
— Tak, panie.
— Dobrze — mówił Jaurez lekkim, wesołym tonem. — Jak długo siedzi pan w areszcie?
— Od trzech tygodni, sennor.
— Ach, to niegrzecznie, muszę przyznać. Muszę prosić panów sędziów o szczyptę szacunku dla obywateli. Wyrok jeszcze nie zapadł?
— Niestety, nie. Wierzę jednak, że będę z niego zadowolony.
— Jestem o tem przekonany — rzekł uprzejmie Juarez. — Nie skrzywdzę nikogo, ani pana, ani pańskiego przeciwnika. A więc chodzi o strzał?
— Tak jest.
— Czy strzał był celny?
— Trafił tę panią prosto w głowę. Celowałem dobrze.
— Ach, w takim razie jest sennor dobrym strzelcem. Cieszy mnie to, gdyż dobrzy strzelcy są w tych ciężkich czasach bardzo cenni. Dlaczegóż to strzelał pan do tej pani?
— Ponieważ powiedziała mi, że wyjdzie za innego zamąż. Prosiłem grzecznie, aby się opamiętała, ale nie chciała ustąpić, więc ją zabiłem.
— No tak, to jasne, — rzekł Juarez. — Nie chciała pana, więc strzelił sennor do niej. Każdy musi sam ponosić konsekwencje swych czynów. Pański papieros się skończył, czy mogę służyć świeżym?
Podał papierosa gościowi; gość zapalił, Juarez zaś mówił dalej:
— Ojciec tej pani zawiadomił, niestety, władze, musimy więc pomówić o całej sprawie. A więc sennor przyznaje, że ją zastrzelił?
— Tak.
— W takim razie będziemy zaraz gotowi. Za morderstwo przewidziana jest kara śmierci, każę więc rozstrzelać sennora. Dobrze, mój panie?
Człowiek, do którego te słowa były skierowane, otworzył szeroko oczy. Nie liczył się wcale z możliwością takiego wyroku, gdyż Juarez prowadził śledztwo tonem miłej pogawędki.
— Ależ ekscelencjo! Mam wrażenie...
— Pst! — przerwał Juarez. — Między prawdziwymi mężczyznami nie może być w takiej prostej, jasnej sprawie żadnej kwestji. Zastrzelił ją pan, więc zostaniesz sennor rozstrzelany. Każdy musi ponosić skutki swych czynów, jak powiedziałem przed chwilą. Czy da mi pan nieco ognia, bo mój papieros już zgasł?
Juarez zapalił papierosa o papieros mordercy, włożył palec do ust i gwizdnął dwa razy przenikliwie. Natychmiast zjawili się dwaj policjanci.
— Dajcie mi arkusz papieru i zanurzcie pióro w kałamarz! — rozkazał.
Gdy to uczynili, rozłożył papier na kolanach i napisawszy na nim słów kilka, podał mordercy.
— Niech pan czyta. Oto wyrok. Zgadzasz się sennor, abym pana zaraz rozstrzelać kazał?
Morderca, trupio blady, rzekł:
— Ekscelencjo, prosiłbym jednak...
— Pst! — przerwał Juarez z uśmiechem pobłażliwości. — Skarżył się sennor przed chwilą, że czekał trzy tygodnie, musiałem więc czem prędzej wymierzyć mu sprawiedliwość. A więc natychmiast, nieprawdaż, sennor? Czy papieros pański jeszcze się pali?
— Tak, dziękuję, — wyjąkał tamten.
— Doskonale! Niech mi sennor wybaczy, że nie mam już dla niego czasu. Adios!
Złożył mordercy uprzejmy ukłon; tamtem uczynił to samo i oddalił się wraz z policjantami. — — Po chwili rozległ się odgłos kilku strzałów. Juarez rozciągnął się w swym hamaku i rzekł:
— Nie żyje. Cóż pan powie o mojej metodzie sądowej, sennor Arbellez?
Zapytany, który śledził przebieg całej sprawy z niezwykłą uwagą, odparł:
— Uważam, że to w każdym razie metoda niezwykła.
— Tak, ale praktyczna, mój drogi Arbellezie, — rzekł sędzia najwyższy. — Wymiar sprawiedliwości musi być naprawdę sprawiedliwy, przyjazny i szybki. Dlatego i my nie powinniśmy tracić czasu. A więc, przywozicie czynsz dzierżawny?
— Tak. Zaraz go przyniosę.
— Zostawcie to, sennor, Przyśle mi pan pieniądze, kiedy się pożegnamy. Wiem, że mnie pan nie oszuka. Przejdźmy lepiej do pańskiej prośby.
— Uprzedzam, ekscelencjo, że z nią nie taka prosta sprawa, jak z wyrokiem śmierci.
— To nam nie będzie przeszkodą; każda przecież sprawa wymaga innego czasu. Więc przychodzicie do mnie jako do sędziego?
— Tak. Błagam o sprawiedliwość dla mnie i dla moich.
— Przeciw komu?
— Przeciw wielu. To długa historja, sennor; cierpiałem i cierpię dotychczas tyle, że ojcowskie moje serce ma prawo prosić, abyś mnie, ekscelencjo, wysłuchał.
— Mówcie więc, mój poczciwy Arbellezie, — rzekł sędzia najwyższy. Wysłucham was aż do końca. Ale zapalcie naprzód mego papierosa.
— Nie mogę palić. Jestem zrozpaczony; łzy mnie dławią.
— Właśnie dlatego powinniście palić. Mam szacunek dla rozpaczy i łez, jeżeli są szczere, ale muszę stwierdzić, że mogą one łatwo w błąd wprowadzić. A najważniejszem zadaniem sędziego jest bezstronne oświetlenie sprawy. Dlatego zapalcie, a potem, gdy miną łzy, opowiecie, co was do mnie sprowadza. Oto ogień.
Arbellez musiał ustąpić. Zapaliwszy, zaczął opowiadać szeroko i długo o swych przeżyciach.
— Przez siedem lat czułem się bezbronny, — zakończył — nie można było bowiem znaleźć w Meksyku sprawiedliwości. Do was jednak mam zaufanie, jak każdy Meksykanin, kochający ojczyznę.
Indjanin słuchał uważnie, w milczeniu; podniósł się z hamaku i zaczął chodzić po pokoju. Rozważał coś długo, poczem stanął przed hacjenderem i rzekł:
— Gdyby to nie pan, sennor Arbellez, opowiadał mi tę historię, nie uwierzyłbym w jej prawdziwość. Ponieważ jednak uważam za uczciwego, szczerego człowieka, więc ufam każdemu słowu i przyrzekam moją pomoc. Nie wiem jeszcze na czem ona będzie polegać, muszę to dokładnie obmyśleć i poinformować się o różne sprawy. A wtedy, przyrzekam wam solennie, że to całe haniebne sprzysiężenie zostanie odkryte i poniesie karę. Czy zostajecie tu przez czas jakiś?
— Tak, u sir Lindsaya.
— Ach, u niego. Dlaczegóż to właśnie u niego?
— Chcę zwrócić się do niego z prośbą. Jak już mówiłem przedtem, Grzmiąca Strzała otrzymał podarunek z pieczary skarbu królewskiego. Brat jego, mieszkający w Polsce, ma bardzo utalentowanego syna. Grzmiąca Strzała, który jest narzeczonym mojej córki, postanowił przed siedmioma laty, to jest przed swem zaginięciem, że chłopiec otrzyma połowę skarbu. Wśród ciężkich zamieszek lat ostatnich nie mogłem mu jej posłać, a tymczasem mija okres, w którym zasobne wyposażenie jest chłopcu najbardziej potrzebne. Dlatego wziąłem skarby ze sobą i przywiozłem tutaj; zawiozę je do lorda, niechaj prześle do Europy.
— Gdzie mieszka ten chłopiec?
— Pod Poznaniem, na zamku, którego nazwę zapomniałem. Zamek będzie jednak łatwo znaleźć, należy bowiem do kapitana i leśniczego Rudowskiego. Zapamiętałem sobie to nazwisko.
— Zostawcie więc skarb mnie, zamiast Anglikowi. Gdyby lord go wysyłał, nie przepuściliby go nasi bravos. Chciałbym jednak zobaczyć takiego Meksykanina, któryby dotknął skarbu, jeżeli ja wysyłać go będę. Zastosuję wszystkie środki ostrożności i prześlę go do banku w Poznaniu. Bank już znajdzie adresata.
— Bardzo jestem wam wdzięczny, sennor; kamień mi zdejmujecie z serca.
— Jak się nazywa chłopiec? Robert Helmer. Ojciec jego jest kapitanem okrętu.
— Zapiszę to sobie. Proszę pana, by sennor zamieszkał raczej u mnie, aniżeli u tego Anglika. Może będziemy musieli nieraz pomówić o całej sprawie. Każe panu przygotować wygodny pokój; sir Lindsay, nie weźmie nam tego za złe. Możecie go przecież odwiedzać. Przynieście skarb. Razem z nim możecie przynieść i czynsz dzierżawny.
Hacjendero kazał zdjąć ciężar z muła i wniósł go z pomocą kilku vaquerów do pokoju. Ładunek składał się z dwóch pakunków; obydwa były zaszyte w surową, skórę bawolą. Pierwszy zawierał czynsz dzierżawny w złocie; sędzia najwyższy pokwitował odbiór. Gdy otworzono drugi, klejnoty zalśniły wszystkiemi barwami tęczy. Benito Juarez wydał okrzyk podziwu:
Dios! Co za cud! — zawołał. — Jakie skarby!
Po chwili dodał z ponurą miną:
— Ten skarb, ukryty w pieczarze królów, mógłby uszczęśliwić Meksyk; ale mieszkańcy jego nie są tego warci. Wódz Miksteków ma rację; niechaj tajemnica zginie wraz z jego śmiercią. — Więc to tylko połowa skarbów, które otrzymał narzeczony waszej córki?
— Tak.
— Czy drugą połowę ukryto bezpiecznie?
— Tak. Zakopana leży w miejscu, którego nikt nie odnajdzie.
— I tą część chcecie naprawdę wysłać do Europy? I ma ją otrzymać chłopiec, który nie zna wartości skarbu i nie potrafi go z pewnością użyć?
— To już nie moja sprawa; wódz Miksteków sam tak postanowił, muszę więc być posłuszny. Jeżeli powróci, pochwali mnie z pewnością za to, że wykonałem jego wolę.
— Cóż robić? W takim razie kraj nasz musi wypuścić ten skarb. Może dostanie się w godne ręce.
Juarez podszedł do stołu, otworzył szufladę i wyciągnął książkę, w której zaczął czegoś szukać. Zawierała szereg nazwisk, kursy akcyj i papierów wartościowych. Szukał czas jakiś, poczem rzekł:
— Oto Poznań. W indeksie moim figuruje dom bankowy Voigt & Wallner. Wyślę tam przesyłkę; jestem przekonany, że bank, wobec jej ogromnej wartości, odszuka adresata. Czy chcecie dołączyć jakiś list?
— Ach, sennor, pisać przychodzi mi teraz tak ciężko. Wyręczy mnie miss Amy.
— Przynieście list jeszcze dzisiaj, chciałbym wysłać skarb jutro. Dam mu wyborną eskortę. Sporządzimy teraz wykaz szczegółowy; potem dostaniecie kwit, że skarb z rąk waszych odebrałem.
Gdy się to stało, hacjendero poszedł do pokoju dlań przeznaczonego; oporządziwszy się z drogi, pospieszył do lorda Lindsaya W mieszkaniu zastał tylko miss Amy, która przyjęła go z niekłamaną radością:
— Co za niespodzianka, sennor Arbellez! Jakież wieści mi pan przynosi? Czy są jakie nowiny?
— Od czasu mego ostatniego pobytu u pani, żadnych. Opowiem pokrótce, poco tutaj przybyłem.
Usiadł i zaczął opowiadać. Amy słuchała uważnie; zapomnieli zupełnie, że nie są sami; obok w hamaku siedziała dziewczyna, która przed przybyciem Arbelleza czytała coś miss Amy. Była to duenna, towarzyszka miss Amy.
Dziewczyna była ładna. Widać było z pierwszego rzutu oka, że to metyska, córka ojca białego a matki Indjanki. Takie skrzyżowanie ras wydaje zwykle dorodne owoce; jednakże często pod piękną powłoką dziecko ukrywa wszystkie przywary rodziców.
Dziewczyna miała oczy wdół spuszczone i udawała, że zajęta jest wyłącznie książką. Aliści baczny obserwator mógłby zauważyć, że słucha słów starca z natężoną uwagą. Od czasu do czasu zerkała na oboje z pod rzęs; spojrzenie jej miało w siebie coś ze wzroku drapieżnego zwierza, który rzuciłby się chętnie na ofiarę, gdyby nie wstrzymywał go strach. Bystry obserwator i znawca ludzi nie miałby nigdy zaufania do tej dziewczyny — —
W tym samym czasie w innym domu prowadzono rozmowę na ten sam temat. Domem tym był pałac hrabiego de Rodriganda. W jednym z pokojów leżała w hamaku Józefa Cortejo. Lata, które minęły, nie złagodziły jej brzydoty. Schudła jeszcze bardziej, jeżeli wogóle schudnąć mogła.
Była w złym humorze; gdy służąca weszła, aby ją uczesać, Józefa nie odpowiedziała na uprzejmy ukłon.
ani jednem słowem. Była to Amaika, ta sama Indjanka, która służyła u Józefy przed laty. W milczeniu zaczęła ubierać swą panią. Po jakimś czasie Józefa zapytała:
— Czy mówiłaś ze swą córką?
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Dlaczego?
— Nie mogę przecież pójść do niej; toby nas zdradziło. A u mnie dotychczas nie była.
— Widzę, że jesteście obydwie niedbałe. Dowiaduję się, że Amy Lindsay poszukuje duenny, nie cofam się przed wydatkami i kłopotami, aby polecić twą córkę, widzę ku mej radości, że się plan udaje, że dziewczyna jest przyjęta, a tymczasem, gdy szpieg ma mi donieść coś naprawdę ważnego, niema go!
— Niech sennorita będzie spokojna; przyjdzie — odparła służąca, — uspakajając swą panią. — Niech pani pamięta, że ona musi się naprzód wkraść w łaski tej chłodnej Angielki.
— Wiem o tem. Ale służy u niej dosyć długo i mogłaby wreszcie pokazać, że można się zdać na nią. Ta Amy musi zniknąć, albo umrzeć. Gdybym tylko wiedziała, co się stało z Lautreville’em i jego kompanja! Słyszę kroki ojca. Przynosi mi pewnie gazety.
Stara wyszła. Na progu spotkała Corteja. Ten stwierdził naprzód, czy Amaika odeszła i czy nie podsłuchuje pod drzwiami, poczem wszedł do pokoju córki. Uderzył ją rozpromieniony wyraz jego twarzy. Zauważywszy, że w ręku trzyma opieczętowany list, zapytała prędko:
— List? Od kogo? Czy to wiadomość, na którą czekamy?
— Tak — odparł, oddychając z ulgą.
— Cóż to za list? Pokaż.
Józefa wyciągnęła rękę, lecz Cortejo odsunął ją, podniósł list wysoko do góry i zawołał głosem triumfującego, wyrafinowanego łotra:
— Wygrana, nareszcie wygrana! Teraz możemy być spokojni!
Ojciec wręczył list w drżące ze zniecierpliwienia, chude piszczele córki.
— Bierz i czytaj! Największa to radość i satysfakcja, jakiej doznałem w życiu.
Józefa nie mogła usiąść ze wzruszenia; chodząc po pokoju, czytała, co następuje:

Drogi bracie!

Nareszcie, po długich latach, mogę Ci zakomunikować niezmiernie cenną wiadomość. Wczoraj był u mnie Landola i sprzedał mi ją. Otóż mieszka już od dłuższego czasu w Hiszpanji, o czem nie wiedziałem, i żyje z pieniędzy, zarobionych podczas ostatnich wypraw. Przepuściwszy je do ostatniego grosza, zwrócił się do mnie po nowe. Sprawa tak się przedstawia; spotkał przed laty w porcie Guaymas Zorskiego, Mariana, dwóch braci nazwiskiem Helmer, dwóch Indjan, z których jeden zwie się Bawole Czoło, drugi zaś Niedźwiedzie Serce. Ponadto były z nimi dwie dziewczyny siostra Bawolego Czoła i Emma, córka Pedra Arbellez, hacjendera na del Erina.
Osoby te chciały się dostać morzem do Acapulco; nie znały kapitana. Przyjął wszystkich na swój statek, aby ich zawieźć do tego portu. Na statku związał całe towarzystwo; od dziewcząt dowiedział się, że wszyscy uszli szczęśliwie z rąk Verdoji, któremu poleciłeś ich zniszczyć. Pierwszego wieczora podróży, gdy wszystko było pogrążone we śnie, a po pokładzie przechadzał się tylko jeden wartownik, Landola podłożył lont pod ładunek prochu, mieszczący się na statku i kryjomo odjechał na małej łódeczce. Statek wyleciał w powietrze i poszedł na dno, topiąc załogę i podróżnych. Kapitan przekonał się o tem naocznie. Nikt nie uszedł cało. Przez ten śmiały czyn kapitana jesteśmy wolni od wszelkich trosk. Donoszę Ci o tem pokrótce; postaram się wrócić jeszcze przy okazji do tego tematu.

Twój brat
Gasparino Cortejo.

Józefa wypuściła list z ręki. Była trupio blada, niewiadomo czy ze strachu, czy z radości.
— A więc zginęli wszyscy! O Dios! A więc i on! — triumfowała.
— On? Kto taki?
— Prawdziwy Alfonso, zwany Marianem.
— Tak. Pozbyliśmy się ich na zawsze. Myśl o nich pozbawiała mnie snu i spokoju. Teraz jestem pewny siebie i beztroski. Mogę przystąpić do realizacji moich planów.
— Twych planów? Co to za plany?
Cortejo uderzył się z dumą w piersi.
— Milczałem dotychczas, ale widzę, że muszę wreszcie wyjawić ci wszystko. Jak ci wiadomo, mamy teraz dwóch prezydentów, uważam, że jeden z nich nie utrzyma się na stałe, kraj bowiem wymaga rządu jednolitego; wymaga człowieka, który przy bezwzględnym sprycie posiadałby środki do przekupienia swych przeciwników. Tylko taki człowiek zostanie naprawdę prezydentem, tylko on będzie rozporządzał wszystkiemi bogactwami kraju. Tym zaś człowiekiem będę ja.
— Ty? — zapytała Józefa, nie ukrywając zdumienia.
— Tak, ja! — odparł z dumną wyniosłością. Może cię to dziwi? Bratanka swego uczyniłem hrabią Rodriganda, brata zarządcą jego dochodów. Majątek Rodrigandów wart jest miljony. Czy mam odejść z pustemi rękami? Nie; muszę zatrzymać ich meksykańskie posiadłości. Przedstawiają wartość ośmiu miljonów pesów. Pertraktuję już oddawna z Panterą Południa. Za miljon mogę rozporządzać nim i jego ludźmi. Mamy się spotkać w tych dniach. Może przybędzie nawet dziś wieczorem. Zwolennikami jego są wszyscy mieszkańcy gór, oraz wolni Indjanie południa. Skoro mu dam miljon, rozpocznie werbunek i zjawi się w mieście na czele przeszło dziesięciu tysięcy ludzi. Benito Juarez zostanie schwytany i zabity. Z pozostałymi rzecz pójdzie jak z płatka.
Oczy Józefy płonęły zachwytem.
— A więc to prawda?
— Myślałaś, że śnię?
— O nie. To mnie się zdawało, że śnię. Ja, Józefa Cortejo, od której inni odsuwają się dumnie, mam zostać córką prezydenta, najwyżej postawioną damą tego kraju. Ktoby to przypuścił! Och, pokażę ja tym wszystkim, którzy sobie wyobrażają teraz, że stoją ponad mną. Zapłacą mi za swą pychę wszyscy, wszyscy!
Cortejo przytaknął jej skinieniem głowy.
— Taką ciebie lubię słuchać i oglądać; wtedy wiem, że płynie w tobie krew Cortejów. Było to naszym zwyczajem, żeśmy pognębiali naszych władców i mścili się na ciemiężcach naszych. Czem jest brat mój, czem fałszywy Rodriganda wobec mnie i ciebie? Będę panem kraju. Stworzę z Meksyku królewstwo dziedziczne; jedynym kandydatem na męża dla ciebie będzie potomek królewskiego rodu.
— Ach, gdyby się tak stało! A więc chodzi o miljon?
— Tak, o okrągły miljon.
— Skąd wziąć tę ogromną sumę, zanim przyznane ci zostaną meksykańskie posiadłości Rodrigandów?
— Sprzedam jedną z nich w imieniu właściciela, albo, co będzie znacznie mniej kłopotliwie i prostsze, daruję Panterze Południa. Mogę poważyć się na wszystko, skoro zniszczyliśmy wrogów.
— Ale czy naprawdę niema już nikogo, kto mógłby wykryć, że Alfonso nie jest prawdziwym synem starego Rodriganda?
— Nie boję się nikogo z tych, którzy pozostali przy życiu.
— A Róża de Rodriganda, obecna pani Zorska?
— Otrzymała cały przypadający jej spadek i jest nieszkodliwa.
— A kapitan Enrico Landola, który zna tajemnicę? — Otrzymuje ode mnie pieniądze i dlatego będzie milczał. Również nic nie znaczą Arbellez i Marja Hermoyes.
— A więc nie mamy kogo się obawiać. Ale gdybym mogła się zemścić na Amy Lindsay, nie narażając nas na jakie złe skutki, byłabym zupełnie szczęśliwa.
— Może i to się uda. Trudno przewidzieć przyszłość. Mam nadzieję, że nic nie zamyślisz, nie poradziwszy się przedtem ze mną. Teraz wiesz o wszystkiem. Muszę iść do prezydenta. Im bardziej wkupię się w jego łaski, tem mocniej będę go później trzymał za gardło. Adios, moja córko!
— Adios, ojcze!
Cortejo ucałował Józefę; odpowiedziała mu również pocałunkiem. Od lat nie okazywali sobie takich czułości.
Gdy odszedł, Józefa podbiegła do lustra i zaczęła się w niem przeglądać, jakgdyby zapytywała siebie, czy jest wystarczająco piękna na córkę prezydenta, albo króla. Podczas gdy tak się radziła lustra, zapukał ktoś cicho do drzwi. Józefa rzekła: — wejść — i w drzwiach zjawiła się metyska, która służyła obecnie Amy Lindsay.
— Ach! — rzekła Józefa.— Nareszcie! Myślałam już, że zapomniałaś, na czyim jesteś żołdzie. Czy dowiedziałeś się o czem ważnem?
— O tak, o czemś bardzo ważnem, sennorita, — odpowiedziała piękna łotrzyca.
— Opowiadaj więc!
Dziewczyna usiadła bez ceremonii w hamaku.
— No więc? — zapytała Józefa niezbyt przyjaznym tonem, porównanie bowiem swojej urody z pięknością dziewczyny wyprowadziło ją z równowagi.
— Mam nadzieję, że mnie dzisiaj Sennorita dobrze wynagrodzi, — rzekła dziewczyna — przynoszę bowiem dwie niesłychanie ważne nowiny. Pedro Arbellez był dziś u nas.
— Hacjendero z del Erina? — zapytała Józefa zdumiona.
— Tak. Był również u sędziego najwyższego, który mu nawet zaproponował, by u niego zamieszkał.
— Matko Boska! Cóż to znaczy?
— Niewiele. Słyszałam wszystko, byłam bowiem w pokoju miss Amy, gdy Arbellez przybył i wszystko opowiadał. Przywiózł sędziemu najwyższemu czynsz dzierżawny, a oprócz tego jakieś skarby, które mają być wysłane do Poznania.
Józefa nie dała po sobie poznać, jak silne wrażenie sprawiły na niej te słowa. Rzekła tylko:
— To pierwsza nowina. Niebardzo mnie obchodzi, A druga?
— Jeżeli pierwsza niebardzo panią obeszła, wątpię, czy obejdzie druga. Otóż w domu lorda są wielkie skarby.
— Ach tak! — rzekła Józefa.
— Przechowują tam miljony. Miss Amy mówiła o tem z hacjenderem. Chciał prosić lorda, by w jego imieniu posłał do Europy pewne kosztowności; ale najwyższy sędzia sam się tem zajął, ponieważ los kosztowności, przesyłanych przez lorda, mógłby być niepewny. Miss Amy zupełnie się z tem zgodziła. Oświadczyła, że ojciec jej trzyma w piwnicy około pięciu miljonów pesów i że nie może ich wysłać, w obawie przed bravos. Pesy te nie nalezą do niego, lecz kapitalistów angielskich, którzy pożyczyli Meksykanom pieniądze. Są to częściowo procenty, częściowo zaś kapitał.
— I to mnie mało obchodzi — odparła Józefa, z trudem ukrywając zadowolenie i radość. Czy znasz tę piwnicę?
— Tak. Czasami przynoszę z niej żywność.
— Czy wielka?
— Bardzo. Zprzodu mieści się piwnica kuchenna, za nią winiarnia, dalej zaś niewielkie wgłębienie, zabite mocnemi, żelaznemi drzwiami. Tam stoją pieniądze w skrzyniach, również żelaznych.
— Skąd wiesz o tem?
— Miss Amy powiedziała to hacjenderowi, aby mu uprzytomnić, jak przezornie trzeba u nas ukrywać pieniądze.
— I właśnie dlatego postąpiła nieostrożnie. A jeżeli się ktoś o tem dowie i wtargnie do piwnicy?
— To wykluczone, gdyż codzień wieczorem lord odbiera klucze od piwnic. Klucz od wgłębienia, w którem złożone są pieniądze, nosi przy sobie i nigdy się z nim nie rozstaje. Zamyka je wszystkie razem do skrytki w szafce nocnej.
— Tak, w takim razie nikt się istotnie nie może dostać do pieniędzy. No, widzę przynajmniej twoją dobrą wolę. Masz tu pięć dukatów. Uważaj dalej dobrze, zwłaszcza zapamiętaj i powtórz mi dokładnie wszystko co będzie mówione o zaginionej córce hacjendera i o niejakim Marianie, lub Lautreville’u. Możesz odejść.
Dziewczyna zeszła z hamaku, zarzuciła śmiało swą mantylę, ukłoniła się i opuściła pokój. Józefa nadsłuchiwała, aż zamilkły kroki, potem zaczęła klaskać w dłonie i wołać:
— Zemsta gotowa, gotowa! Gdyby tylko Pantera Południa przybył prędko. —
Ale Pantera Południa nie przybył ani tego dnia, ani następnego. Zato trzeciego zjawił się niespodzianie. Józefę odwiedził znowu jej szpieg w spódnicy; dowiedziała się, że Pedro Arbellez odjechał. Późnym dopiero wieczorem opowiedziała to swemu ojcu. O innych sprawach jeszcze z nim nie mówiła. Nagle otworzyły się drzwi i wsunęła się przez nie jakaś postać tak bezdźwięcznie, jak cień.
Józefa wydała okrzyk przerażenia; nawet Cortejo zerwał się na równe nogi. Wtedy nieznajomy wystąpił z ciemności w orbitę światła i uspokoił oboje ruchem ręki. Był ubrany w zwyczajny strój peona, tylko broń budziła wątpliwość, czy należy do parobka. Ciemne, kręcone włosy, bronzowa skóra i cały zarys twarzy śmiałej, zżartej namiętnością, wskazywały, że człowiek ten należy do rasy indjańskiej. Był to Juan Alvarez, okrutnik, zwany Pantera Południa.
— Ach, sennor Alvarez, tak nas pan przestraszył! — rzekła Józefa. — Czekamy na sennora od przedwczoraj. Witajcie.
Indjanin obrzucił ją wzrokiem zimnym, zdziwionym. I rzekł do Corteja:
— Przychodzę w ciemnościach nocy, aby nie mieć świadków. A wy dajecie mi kobietę za świadka!
— To moja córka — usprawiedliwiał się Cortejo.
— Czy córka nie jest kobietą? — brzmiało ostre zapytanie.
Józefa podeszła do Indjanina i rzekła z pewnością siebie:
— Czy sądzicie, że się lękam Pantery Południa? Czyż to moja wina, że jestem kobietą? Czyż wśród mężczyzn niema bab? Dlaczegóż więc wśród kobiet nie miałoby być mężów? Ojciec mój dzieli się ze mną wszystkiem i nigdy jeszcze tego nie żałował. Przekonajcie się i wy, że jestem godna waszego zaufania i że umiem postępować jak mężczyzna.
Na wąskie usta Indjanina wystąpił lekki, ironiczny uśmiech. Odpowiedział:
— Mówi jak mężczyzna, sennor Cortejo. Jeżeli nie postępuje po męsku, to już wasza sprawa. Pantera Południa zdradza tylko tym ludziom swe tajemnice, którym zdradzać ma ochotę. Przejdźmy jednak do naszej sprawy.
— Siadajcie — rzekł Cortejo, podsuwając Indjaninowi krzesło.
— Nie, — odparł tamten; założył ręce na piersi, obrzucił Corteja wzrokiem pełnym dumy i ciągnął dalej: — będę mówił, stojąc. Ponieważ znalazłem się wobec świadka, o którego obecności nie uprzedzono mnie zawczasu, nie będziemy rozwlekali. Czy macie pieniądze?
— Nie w gotówce.
— W takim razie rzecz skończona.
Indjanin odwrócił się i miał zamiar odejść. Cortejo chwycił go jednak za ramię i rzekł:
— Zostańcie jeszcze chwilę i posłuchajcie, co wam powiem. Mówiłem, że nie mam pieniędzy w gotówce, któż bowiem może dziś położyć na stół cały miljon? Ale mam posiadłości, a każda z nich warta miljony. Gdy sprzedam jakąś, otrzymam pieniądze. Czy mam wam podarować którąś z nich, czy też udamy, że została przez was kupiona? Co wolicie?
Indjanin słuchał odniechcenia; teraz odwrócił się i rzekł:
— Czy macie prawo do sprzedaży, lub też darowania tych posiadłości?
— Mam.
— Czy jesteście wyłącznym ich właścicielem?
— Nie, ale hrabia Rodriganda dał mi jak najszersze pełnomocnictwa. Mogę podpisywać akty w jego imieniu.
— To wasza sprawa. Ja osobiście w to nie wierzę. Ani chcę kupować hacjendę, ani życzę sobie, aby mi darowywano coś, co prędzej czy później zostanie odebrane. Bądźcie zdrowi.
Odwrócił się znowu. Tym razem zatrzymała go Józefa.
— Zaczekajcie, sennor! — rzekła. — Załatwię tę sprawę.
Indjanin znowu uśmiechnął się szyderczo i rzekł niecierpliwie:
— Poco trwonimy słowa? Jakżeż można ubić sprawę, skoro niema pieniędzy, które mi są konieczne.
— Będziecie je mieli.
— Kiedy? — zapytał.
— Kiedy chcecie.
— Miljon?
— Nie; pięć milionów!
Indjanin cofnął się zdumiony o kilka kroków.
— Ta sennorita nie jest przy zdrowych zmysłach — powiedział.
Cortejo był również oszołomiony. Józefa nie dała się jednak zbić z tropu.
— Nie będę owijała w bawełnę. Ojciec mój przyrzekł wam miljon, nieprawdaż? Chciał wypłacić tę sumę na stół; mogliście ją bez kłopotów schować do kieszeni. Daję o cztery miljony więcej i stawiam dwa warunki: musicie sobie sami przynieść pieniądze i musicie przyrzec, że dotrzymacie obietnicy, danej memu ojcu.
— Gdzie są te pieniądze? — zapytał szybko Alvarez.
— Powiem wam o tem, skoro mi tylko dacie słowo i skoro porozumiemy się jeszcze co do jednego punktu.
— Słucham.
Indjanin stanął przed obojgiem ze złożonemi na piersi rękoma i wpił się wzrokiem w Józefę, która mówiła dalej:
— Są na świecie dwie osoby, na których muszę się zemścić. Powinny umrzeć, albo przynajmniej zniknąć w górach, których jesteście władcą. Ta para, to ojciec i córka. Mają przy sobie pięć miljonów gotówką i mieszkają tu w mieście. Znam skrytkę, w której przechowują te pieniądze, wiem również, w jaki sposób można się tam dostać. Musicie sami sobie wziąć miljony. Musicie uprowadzić te obydwie osoby. Jeżeli to się wam uda, musicie uznać, że ojciec mój zapłacił wam miljon. I dotrzymać danego mu słowa. W razie przyjęcia tych warunków, powiem kogo i jakie miejsce mam na myśli.
— Do djabła! Teraz rozumiem, o kim mowa!... — zawołał Cortejo. — wiesz dokładnie, że ta olbrzymia suma tam się znajduje?
— Jak najdokładniej. Przecież znasz mego szpiega.
Indjanin położył rękę na jej ramieniu i rzekł zniżonym głosem:
— Sennorita, Pantera Południa nie daje się wywieść w pole, zwłaszcza przez kobietę. Jeżeli kłamiecie, zamorduję was.
— Pozwalam wam na to — odparła bez lęku, patrząc w jego oczy, rozpalone żądzą złota. — Jestem pewna swego.
— W takim razie nie stoi przede mną kobieta, ale mężczyzna. Kto zemstę ceni wyżej nad pięć miljonów, temu można ufać. Zgadzam się na propozycję i przyjmuję warunki.
Nareszcie sprawa została pomyślnie załatwiona. Blade policzki Józefy nabrały rumieńców. Zapytała:
— Porwiecie ojca i córkę na pewno?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Pokwitujecie memu ojcu odbiór miljona?
— Tak.
— Pomożecie mu zdobyć godność prezydenta?
— Tak.
— Przysięgnijcie.
Wyciągnął obie ręce i rzekł donośnym głosem:
— Przysięgam, że dotrzymam słowa, jeżeli powiedzieliście prawdę. A teraz wymieńcie miejsce, sennorita.
— Czy znacie Anglika lorda Lindsaya?
Indjanin słuchał; otworzył nieco usta i wydał przez zęby cichy, gwiżdżący ton:
— A więc to u niego?
— Tak. Mam wrażenie, że was to zaskoczyło. Czy chcecie się cofnąć?
— Nie. Mówcie dalej.
— Piwnica ma trzy części; zprzodu mieści się śpiżarnia, za nią piwnica z trunkami i wreszcie ta część, w której ukryto ogrom złota. Jest niewielka, zamyka się na drzwi żelazne. Stoją w niej skrzynie, również żelazne. Tam znajdziecie miliony. Wszystkie klucze leżą w tajemnej skrytce szafki nocnej, która stoi w sypialni Lindsaya. Oto wszystko co mam do powiedzenia.
— To wystarczy — rzekł Indianin. — Bądźcie jutro wieczorem w domu, sennorita.
— Poco? Czy macie zamiar przybyć tutaj?
— Tak. Jutro zabiorę pieniądze. Będziecie na miejscu.
— Ja? Dlaczego? — zapytała, przerażona. — Cóż mam robić?
— Nic. Nikt was nie zauważy; umieszczę was w bezpiecznem miejscu. Jeżeli pieniądze znajdą się w piwnicy, odprowadzę sennoritę do domu i dotrzymam słowa; jeżeli zaś wszystko okaże się kłamstwem — następnego ranka powieszę was na drzwiach piwnicy.
— Dios! A jeżeli pieniądze są, a nie będziecie mogli ich dobyć?
— W takim razie żadna wina na was nie spada, ja zaś dotrzymam słowa. Widzicie, że stawiam sprawę uczciwie. Jeżeli jutro wieczorem nie stawicie się, zginęliście — a z wami i ojciec.
Pantera Południa nie czekał odpowiedzi; odszedł, zostawiając ojca i córkę w niezbyt różowym nastroju. A jeżeli szpieg się pomylił? Indjanin nie słyszał tych słów, jakkolwiek wypowiedziano je głośno. Przeszedł wśród ciemności, jakby to był jasny dzień. Jak kot, dostał się na podwórze i przeskoczył przez mur. Szedł teraz przez ulice; co jakiejś godzinie przystanął na brzegu kanału, otoczonego drzewami. Przywarły tam do ziemi liczne ciemne postacie.
Jedna z nich podniosła się na odgłos jego kroków.
— Czy to ty, ojcze?
— Tak, Diego, to ja, — odparł Indjanin. — Wstawajcie; wracamy.
Wszyscy podnieśli się z ziemi; sprowadzono konie, ukryte wpobliżu; niebawem cały oddział był już w ruchu.
Pantera Południa jechał na czele ze swym synem; reszta podążała w oddaleniu kilku kroków, jak wymagał szacunek dla wodza. Konie szły pewnie, choć noc była ciemna; zdawało się, że znają drogę doskonale. Mijali okolicę, pogrążoną w głębokiem milczeniu. Milczał również Pantera Południa. Wreszcie zapytał syna:
— Czy pamiętasz, jak w roku 1855 wypędziliśmy z Meksyku prezydenta Santa Anna?
Zapytany skinął głową na znak, że sobie przypomina.
— Doszło do strasznej walki ulicznej, w której nasz mały oddział omal nie został rozbity.
— Tak. Otrzymałem cios w piersi, uderzenie w głowę i zwaliłem się na ziemię. Kiedy się obudziłem, leżałem w łóżku, w pięknym pokoju.
— W domu lorda Lindsaya. Z pewnością byłbym cię wtedy utracił, każda bowiem rana twoja była nieomal śmiertelna. Ale pielęgnowano cię jak syna i wkońcu uratowano. Przysięgliśmy sobie wtedy odwdzięczyć się kiedyś.
— Dotychczas nie było okazji.
— Ale będzie jutro. Mam zabrać z domu Anglika pieniądze, a jego i córkę zabić. Przekona się, że Pantera Południa nie zapomina o dobrodziejstwie, którego doznał. Pieniądze zabiorę, nie zabiję jednak ani ojca, ani córki, tylko wyślę ich oboje, jako jeńców, w dalekie góry Chiapa. Nie powinni nas widzieć; nie powinni wiedzieć, kto im zrabował pieniądze. Dlatego oddam Lindsayów w ręce drugiego; ten pochwyci ich i zaprowadzi na miejsce przeznaczone, z którego nie będą mogli uciec, dopóki sam nie zwrócę im wolności.
— Ile jest tych pieniędzy?
— Pięć miljonów pesów.
Syn nie odpowiedział ani słowa. Suma ta była dla niego tak fantastyczna, że nie mógł wprost na myśl o niej tchu złapać. Równie fantastyczne wydawało mu się postępowanie ojca, który z wdzięczności postanowił nie zabijać swych ofiar, ale pieniądze zrabować.
Następnego wieczora lord Lindsay czuwał wraz z córką stosunkowo dłużej, aniżeli codziennie. Sporządziwszy jakiś szczegółowy raport dla swej władzy przełożonej. gawędził teraz z Amy o niedawnej wizycie starego, poczciwego dzierżawcy oraz o zaginionych przyjaciołach. Amy była pogrążona w smutku i melancholji, lord również usposobiony gorzej, niż zwykle. Męczyło go nerwowe tempo życia meksykańskiego, marzył o powrocie, o chwili, kiedy wydostanie się z tego niespokojnego kraju. Po długiej i wesołej gawędzie rozstali się ojciec i córka. Ponieważ służba już spała, lord sam zapalił światło w sypialni, poczem otworzył szafkę nocną i nacisnął tajemną sprężynę; natychmiast wyskoczyła szuflada; włożył do niej szereg kluczy i zasunął ją takiem samem naciśnięciem sprężyny.
Nie zauważywszy, że z pod łóżka śledzi go czworo oczu, rozebrał się, zgasił światło i udał na spoczynek. Po chwili oddech jego wskazywał, iż zasnął.
— Czy zauważyłeś sprężynę? — rozległ się głos z pod łóżka.
— Znajdę ją w ciemnościach — brzmiała odpowiedź.
— Chodź więc! Żaden dźwięk, żaden szmer najmniejszy nie zdradził, iż dwie postacie wylazły z pod łóżka i stanęły przy kotarze. Jeden z mężczyzn wyciągnął z kieszeni chustkę, nalał kilka kropel jakiegoś płynu, zawartego we flaszeczce, odsunął kotarę i podszedł do śpiącego. Podsunął mu chustkę pod usta i nos, potem zaś okrył nią całą jego twarz.
— Gotów — rzekł półgłosem. — Dawaj maskę.
— Czy zapalić światło?
— Tak; ale spuść naprzód firanki.
Zapalili światło. Głowę leżącego w narkozie lorda okryli czarną maską, podwiązaną pod brodą; maska miała otwory na oczy i usta. Uczyniwszy to, obydwaj Indjanie ubrali go i, z obawy, że się może obudzić, wpakowali mu knebel w usta przez otwór w masce. —
Amy udała się do swojej sypialni; usiadła tyłem do drzwi, przerzucając album, zawierający fotografje znajomych osób. Oglądając ukochane rysy, przypomniała sobie czasy, w których je ujrzała pokochała na zamku Rodriganda. Była tak zatopiona we wspomnieniach, że nie słyszała wcale cichego szmeru, który się obok niej rozległ. Nie zauważyła również, jak się drzwi otworzyły i weszli ci sami dwaj ludzie, którzy przed chwilą uwijali się po sypialni lorda.
Obydwaj dali sobie jakieś znaki. Starszy wyciągnął chustkę do nosa i zwilżył kilkoma kroplami płynu z flaszeczki. Teraz zbliżyli się do zatopionej w myślach Amy. Jeden chwycił ją za gardło, drugi położył chustkę na usta i nos. Po chwili leżała w krześle, jak zemdlona.
— Jaka piękna! — szepnął napastnik.
— Nie sprawiajmy jej bólu — rzekł drugi. — Uratowała syna Pantery.
Pierwszy zaczął przerzucać kartki albumu; po chwili rzekł:
— Kocha tych, których fotografje są w tym albumie. Czy pozwolimy jej zabrać ze sobą album?
— A Pantera nie będzie się gniewał?
— Czy musi o tem wiedzieć?
— Więc weź album.
Jeden wziął album do ręki, drugi zaś wysunął się z pokoju; po chwili wrócił z kilkoma Indjanami. Ludzie ci zgasili światło, wzięli ojca i córkę na ręce i ponieśli przez sień i schody. Uszedłszy, otworzyli tylne drzwi, prowadzące na podwórze. Wyrosła teraz przed nimi ciemna sylwetka. Był to Pantera.
— Nareszcie! — rzekł stłumionym głosem. — Za długo się guzdracie. Czy ci oboje żyją jeszcze?
— Żyją.
— Macie klucze?
— Oto są.
— Dobrze. Czy wiecie, gdzie szukać drzwi od piwnicy?
— Tuż pod naszym bokiem, obok schodów.
— Wsadźcie tych dwoje na konie i wywieźcie za miasto. Przyślijcie mi tutaj pozostałych. Czekają tam, w kącie podwórza. Gdyby was kto ujrzał lub schwytał, jesteście zgubieni.
Indjanie, niosący jeńców odeszli; po kilku chwilach podkradły się inne postacie, w liczbie około trzydziestu; weszły do mieszkania i zaryglowały za sobą drzwi od wewnątrz, by im nikt nie mógł przeszkodzić.
Pantera zaczął szukać miejsca, które mu wskazano, i znalazł wreszcie drzwi. Namacawszy na ich płycie żelaznej otwór do klucza, Alvarez dobrał klucz odpowiedni, bez hałasu obrócił go w zamku, i rzekł cicho:
— Drzwi otwarte. Chodźcie za mną po schodach. Niech dwaj ostatni wyciągną klucz, niech zamkną drzwi za sobą i zostaną na najwyższym stopniu schodów, jako warta. Światło zapalimy dopiero na dole.
Tak też się stało. Gdy już wszyscy z wyjątkiem dwóch wartowników znaleźli się w spiżarni, zapalono kilka małych latarek. Teraz można było od biedy się rozejrzeć.
Na prawej ścianie piwnicy mieściły się drzwi. Pantera zbadał zamek, dobrał łatwo klucz. Znaleźli się teraz w zasobnej piwniczce; stały tu rzędem beczki, napełnione winem. Ztyłu widniały żelazne drzwiczki. I do nich klucz znaleziono. Zamek otwierał się ciężko, więc Alvarez odstąpił nieco, by zebrać siły i uderzyć. Nagle drzwi się otworzyły i padły dwa strzały; dwaj Indjanie runęli na ziemię. Reszta cofnęła się w popłochu, jedynie Alvarez nie stracił zimnej krwi. Schylił się nad postrzelonymi i rzekł sucho:
— Nie żyją. Że też nie przewidziałem strzałów automatycznych. Było ich aż dwa. Odsuńcie trupy.
Oświecając piwnicę latarką, uspakajał swych ludzi.
— Nikt nie usłyszy na górze tych strzałów. Przygotowano je dla obrony, a nie poto, by budziły mieszkańców domu. Zresztą, mamy obydwóch wartowników i broń do dyspozycji. Wejdźmy więc!
Mała piwniczka nie mogła pomieścić wszystkich przybyszów. Ci, którzy do niej weszli, zobaczyli sześć czarnych żelaznych skrzyń. Nikt nie wiedział, poco właściwie buszują tutaj. Wódz nie uznał za potrzebne wtajemniczyć swych ludzi, iż ma zamiar zrabować pięć miljonów.
— Bierzcie skrzynie! — rozkazał.
Do podniesienia każdej trzeba było czterech chłopów naschwał.
— No, jazda, zanieść na podwórze.
Pantera oświetlał drogę latarką podczas, gdy ludzie jego wynosili skrzynie.
— Czy słyszeliście strzały? — zapytał wartowników.
— Słyszeliśmy jakieś głuche uderzenie.
— Czy przeczuwaliście coś podejrzanego?
— Nie.
— Więc chodźcie. Zgaście latarnie i zostawcie tutaj.
Tylko wódz nie zgasił latarki; oświetlał nią korytarz i schody. Znalazłszy wszystko w porządku, otworzył drzwi, prowadzące na podwórze, i dopiero teraz zdmuchnął światło. Indjanie podążyli za nim, uginając się pod ciężarem.
Doszedł do muru. Wartowało tu dwóch ludzi przy bloku kamiennym, od którego kilka mocnych desek przerzucono na szczyt muru. Starannie obmyślił Alvarez przygotowania do kradzieży.
— Czy wozu jeszcze niema? — zapytał wartowników.
— Czeka już — odparł Indjanin.
— Czy było słychać, jak nadjechał?
— Nie; przecież owinęliśmy kopyta i koła. Tylko konie parskały nieco.
— Więc uwińcie się szybko.
Po drugiej stronie muru stał wóz, zaprzęgnięty w cztery konie. Ładowano skrzynie. Nie można było uniknąć przy tem hałasu, ale wszystko odbywało się tak błyskawicznie, że Pantera nie czuł obawy, aby ktoś z domowników mógł powziąć podejrzenie. Kiedy już umieszczono skrzynie na wozie, Alvarez dał znak do odjazdu. Jeden z jego ludzi odważył się zapytać:
— Czy nie zabierzemy trupów naszych towarzyszy?
— Nie — odparł ostro Pantera. — Pozostaną tutaj razem z latarkami i deskami, aby nikt nie mógł przypuścić, iż Anglik sam uciekł ze skrzyniami. A więc naprzód! Musimy szczęśliwie opuścić miasto. Kto nam stanie na przeszkodzie, do tego strzelać bez pardonu!
Wóz ruszył. Alvarez stał jeszcze przez chwilę pod murem. Wyciągnął z kieszeni kartkę, rzucił ją na dziedziniec i skoczył na ulicę. Skradał się po niej czas jakiś, poczem spotkał przy ciemnym rogu dwóch meżczyzn i jedną kobietę.
— Możecie iść i sprowadzić mego konia — rozkazał mężczyznom.
Oddalili się pośpiesznie. Alvarez, przeczekawszy, aż ucichły ich kroki, rzekł:
— No cóż, sennorita, nudziła się pani?
— Strasznie — odparła z gniewem. — Obecność moja była najzupełniej niepotrzebna.
— Ależ przeciwnie, nawet bardzo potrzebna, — rzekł szyderczo.
— Czy się udało?
— Dotychczas tak.
— Czy macie wszystkie skrzynie?
— Wszystkie.
— A więc dotrzymacie słowa?
— Nie złamię go, oczywiście, jeżeli w skrzyniach jest pięć miljonów.
Józefa uświadomiła sobie, iż szpieg jej nie mówił o pełnych pięciu miljonach, a o sumie, zbliżonej do wysokości pięciu miljonów. Rzekła więc:
— Przypuszczam, że nie skorzystacie z tego, gdyby trochę niedostawało?
— Czy chcielibyście, abym także trochę nie dotrzymał słowa? — zapytał szyderczo. — Nie mogę rozłożyć swego słowa na części, nie pozwolę więc, aby suma, o której mowa, miała zostać naruszona. Będę się uważał za zwolnionego od słowa, w razie, gdyby zabrakło choć jednego pesa.
— To byłoby ohydne! — zawołała Józefa głośno, zapominając o ewentualnem niebezpieczeństwie. — W takim razie zmusilibyście mnie do zdradzenia, kto zabrał skrzynie.
W słowach tych brzmiała niedwuznaczna groźbą Alvarez uśmiechnął się i rzekł tonem lodowatym, pełnym szyderstwa:
— Wtedy ja musiałbym zdradzić, kto te skrzynie wyszpiegował, kto mi o nich powiedział i kto tu stał na straży. Oto i mój koń. Dowidzenia, sennorito! Zawiadomię was, ile pieniędzy znalazłem; policzę je co do grosza.
Po tych słowach dosiadł konia i odjechał. Józefa musiała sama wrócić do domu wśród ciemnej nocy w poczuciu, że postawiła na kartę miljony, które jej może nic nie przyniosą. — —
Następnego ranka cały Meksyk był poruszony wiadomością o zniknięciu pieniędzy. Był to rabunek niesłychany. Ludzie nie mogli pojąć, w jaki sposób go dokonano, mimo, iż ślady były przecież wyraźne. Znaleziono aparat do automatycznych strzałów, obydwa trupy, latarnie, deski oraz kartkę, na której ktoś napisał, co następuje:

Taki los powinien spotkać obcych, którzy przybywają do Meksyku pod pozorem spełnienia misji, a w istocie gromadzą bogactwa, aby ogołocić z nich kraj.

Jeden z tych, którym zemsta
zawsze się udaje.

Wszystkie poszukiwania spełzły na niczem. Nikt również nie wybadał, co się stało z lordem i jego córką. Przez szereg lat nie było o nich żadnej wieści, wiedziano tylko, że oboje nieszczęśni znikli wraz z pieniędzmi. Według notatek Lindsaya, w piwnicy leżała suma czterech i pół miljona w złocie i papierach państwowych. Gdy się o tem dowiedzieli Cortejo i Józefa, ogarnęła ich wściekłość bezgraniczna. Umowa z Alvarezem była zerwana. Musieli skrzętnie ukrywać rozczarowanie, które wzmogło się jeszcze, gdy otrzymali w kilka dni po zbrodni wycinek z gazety, omawiają rabunek i wysokość zrabowanej sumy. Na wycinku tym widniał dopisek:

Skwitowaliśmy się z naszych przyrzeczeń. Pomyślcie nad tem, czy się nadajecie wogóle na prezydenta i czy sennorita Józefa byłaby godną córką najwyższego dostojnika kraju.

Tak samo, jak zginął lord i Amy, przepadł list, napisany przez Amy w sprawie Pedra Arbelleza do Polski. List nie dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Podobnie stało się z wartościową przesyłką, do której był dołączony. Sędzia najwyższy wyekspedjował ją, zachowując wszystkie środki ostrożności, a ponieważ nie było reklamacyj — adresat wogóle nie miał pojęcia, iż wysłano doń jakąś przesyłkę, — więc Juarez był przekonany, że przesyłka, dostała się do właściwych rąk.

∗             ∗

Róża powiła przed laty córeczkę, ku ogólnej radości wszystkich mieszkańców Zalesia.
Przed porodem kobiety okazywały wszelką pomoc pięknej położnicy, mężczyźni zaś pomrukiwali:
— Psiakość, żeby to był chłopak!
Kapitan siedział w swym gabinecie i liczył coś bez końca; wreszcie zauważył, że zamiast dodawać odejmował, a zamiast mnożyć dzielił. Gdy wrócił znowu do swej roboty, tak poplątał zające, psy, morgi, jelenie, jodły, cietrzewie, że musiał odrzucić pióro i, nawpół gniewnie, nawpół żartobliwie, zawołał:
— Do kroćset fur beczek! Człowiek traci głowę, gdy chodzi o to, czy za chwilę zamelduje się na świat Boży chłopak, czy dziewczyna. Chwała Bogu, że się nie ożeniłem. Gdybym miał dwanaścioro lub szesnaścioro dzieci, zpyszna miałyby się moje rachuneczki! Pomieszałbym wszystko: dęby, korki, jamniki, konie, — wszystko!
Gdy to mówił, otworzyły się drzwi i wszedł Ludwik. Stanąwszy na baczność, czekał, aż go zapytają.
— Czego chcesz? — zapytał leśniczy.
— Z przeproszeniem pana kapitana, chciałbym zapytać, właściwie co?
— Co? — zapytał kapitan, zdumiony tem pytaniem. — Cóż to takiego, do djabła!
— Otóż to — co? Co, do djabła? Niewiadomo zupełnie, czy to „co“ będzie chłopiec, czy dziewczyna.
Kapitan wpadł na Ludwika z krzykiem:
— Łotrze, czyś postradał zmysły?
— Wedle rozkazu, panie kapitanie! Pod drzwiami stoją horniści i czekają. Jeżeli będzie chłopak, zagrają piosenkę męską, jeżeli dziewczyna, panieńską.
Leśniczy słuchał uważnie, a wreszcie ryknął:
— Łotrze, człowieku bez czci i wiary, czy mam wyrzucić cię razem z twoją orkiestrą? Czy to uchodzi rżnąć nad uchem słabej położnicy? Spróbuj-no ty się położyć i powić dziecko, a nie wiem, czy będziesz zachwycony, gdy ci kto koncert urządzi. Nie, to niesłychane! Mam wrażenie...
Tu leśniczy przerwał, drzwi się bowiem otworzyły i stanął w nich zadyszany Alimpo.
— Dziewczyna, panie kapitanie! — zameldował.
— Dziewczyna? — zapytał leśniczy. — Naprawdę?
— Tak. Moja Elwira mówi to samo.
— Hura! Zdrowa, co?
— Jak ryba!
— Victoria, hura, hura! Biegnij Alimpo, opowiedz wszystkim, że to dziewczyna, dziewczyna! No, nygusy, czegóż to stoicie z rozdziawionemi gębami? Każdy dostanie dziś ode mnie porządną porcję piwa. Niech panna Zorska upiecze zaraz placek ze śliwkami. A Henryk niech idzie do księdza i zakrystjana.
Poczciwy kapitan czuł się wniebowzięty. —
Tymczasem młoda matka leżała w łóżku i przypatrywała się swemu śpiącemu dziecku. Obok siedziała pani Zorska, matka jej męża.
— Jak się czujesz teraz, Różo? — szepnęła, zatroskana.
— Jestem osłabiona, ale szczęśliwa, — odparła Róża. — Daj mi jego fotografję.
Przy tych słowach wskazała na ścianę, na której wisiała fotografja Zorskiego. Pani Zorska zdjęła ją i położyła na łóżku obok dziecka. Róża przyjrzała się dziecku i fotografji, porównując.
— Czy podobna do niego? — zapytała cicho.
— Bardzo — odparła zapytana z uśmiechem, bo też trudno w noworodku określić jakie podobieństwo.
— Ach, gdyby mój poczciwy, dobry Carlos wiedział o tem!
Z oczu Róży popłynęły łzy; zaczęła modlić się za tym, który był gdzieś daleko. Błądziła wzrokiem od dziecka do fotografji; wreszcie zmęczona zasnęła. We śnie radość i szczęście matki mąciły rozpacz i smutek kobiety, która wie, że ukochany jest gdzieś daleko, narażony na nędzę i niebezpieczeństwo. —
Po kilku tygodniach dziecko zostało ochrzczone. Rodzicami chrzestnymi byli pani Zorska i kapitan Rudowski. Dziecko otrzymało imię matki; zdrobniale nazywano je Różyczką.
Radość życia domowego mąciła tęsknota za bliskimi, o których wszelki słuch zaginął. Przeszedł rok, przeszedł drugi, zdawało się, że zginęli. Róża uważała się już za wdowę. Gdyby nie Różyczka, nie przeżyłaby swej rozpaczy. Całą miłość swą i czułość zwróciła kierunku córki i ojca, który powoli wracał do zdrowia. —
Upłynęły trzy lata od narodzin Różyczki. Róża spacerowała z kapitanem po lesie. Był piękny dzień letni. Przechadzając się, myśleli o zaginionych ukochanych i o dawnych minionych czasach. Nagle coś zajaśniało w zaroślach. Podeszli bliżej i zobaczyli Różyczkę. Dziecko miało na sobie wieniec z jedliny; bioderka przepasało sobie również zielonymi gałązkami; klęcząc przed nią, pomagał Różyczce dwunastoletni Robert.
— W co się bawicie? — zapytała Róża.
— Różyczka mieszka przecież w lesie, więc ją ubieram w to, co las dać może.
Róża pochyliła się i ucałowała małą serdecznie. —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.