Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 87
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica zamku Rodriganda |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Jeniec |
Wydawca | Księgarnia Komisowa |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Artystyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Waldröschen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Robert wyruszył po południu. Kwatera generała [1] ła Veleza. Sztab Veleza ustalił nowy plan zdobycia miasta. Velez uznał go za zbyteczny, wiedział już bowiem, że twierdza padnie przez zdradę. Ponieważ nie chciał w to nikogo wtajemniczać, plan został przyjęty, mimo jego protestu. Nie wykonano go natychmiast, gdyż czekano na zgodę generała Escobeda.
Ażeby ją otrzymać, trzeba było wysłać do komendanta kogoś, ktoby potrafił przedstawić plan w dobrym świetle. Wybrano Roberta.
Robert wyruszył po południu. Kwatera generała Escobeda leżała nie daleko Queretara. Dotarł do niej po godzinie. Po długiej konferencji Escobedo plan zatwierdził. W międzyczasie zapadła noc.
Było ciemno. Chcąc wrócić jak najprędzej, Robert zboczył z głównego traktu, gdyż ten zaprowadziłby go pomiędzy wojska, oblegające fortecę, nie mógłby więc szybko posuwać się naprzód. Wskutek panujących ciemności i braku drogi łatwo było zgubić kierunek. Istotnie znalazł się po chwili w szczerym polu, nie wiedząc, dokąd jechać dalej.
Zatrzymał konia, aby się zastanowić, gdy nagle wydało mu się, że słyszy parskanie konia, dobiegające zdala, gdzie obrębiało pole jakieś pasmo. Po pierwszym parsknięciu nastąpiło drugie, trzecie, czwarte.
— Co to? — Z pewnością liczna gromada koni. — Gdzie konie, tam muszą być jeźdźcy. — Czy to przyjaciele, czy wrogowie? — Bez wątpienia wrogowie. Wojska Escobeda stoją po lewej stronie i nie ukrywałyby się w gęstwinie.
Odjechał tak daleko, aby ludzie w lesie nie mogli usłyszeć parskania jego wierzchowca. Przywiązał konia do pala, wbitego w ziemię, i cichaczem ruszył w kierunku lasu. Znalazłszy się w pobliżu drzew, padł na trawę i, zwyczajem strzelców prerii, począł się czołgać. Podkradł się w kierunku, z którego dochodziły głosy.
— Która godzina? — zapytał jeden.
— Diabli wiedzą — odpowiedział drugi. — Zapewne około jedenastej.
— A więc jeszcze godzina.
— Sądzisz, że ruszymy o północy?
— Tak. Atak ma się rozpocząć o pierwszej. Szczerze mówiąc, to zwariowany pomysł. Jest nas czterystu, a nieprzyjaciel ma dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy.
— Głupstwo! Mamy przecież szczególne i wcale nieciężkie zadanie: Idziemy oczywiście na pewną śmierć.
— Gdym stał dziś na warcie, przechodził koło mnie koronel[2] wraz z gońcem generała Miramona. Doszło mnie kilka słów z ich rozmowy. Koronel wściekał się, że go wysyłają na śmierć.
— A posłaniec?
— Uspakajał, tłumacząc, że nie ma mowy o poważnej bitwie. Chodzi tylko o to, aby cesarz się łudził, że ma jeszcze na tyłach nieprzyjaciół zwolenników, którzy chcą walczyć w jego obronie.
— Śliczna misja! Mamy krzyczeć „Viva Maximiliano“ i dawać cel kulom republikanów. Mam ochotę zostać tutaj. Niech ten krzyczy, komu się to podoba.
— Boisz się?
— Nic podobnego! Ale co innego walczyć o sprawę, która ma jakieś szanse, a co innego nastawiać karku tam, gdzie wszystko stracone.
— Miramon to dzielny chłop. Czyż nie był prezydentem? Wie z pewnością, co robi. Nasz pozorny atak ma z pewnością swój sens i swoje podstawy. Może chodzi o to, aby Escobedo skierował na nas uwagę? Może naszym uda się wtedy wypad z miasta, który zniszczy oblegających.
Przed samym końcem rozmowy Robert usłyszał kroki, na które jednak obydwaj rozmówcy nie zwrócili uwagi. Ktoś zapytał głębokim, rozkazującym głosem:
— Dlaczego rozmawiacie tak głośno?
— Ah, koronel! — zawołali obydwaj zbóje, zrywając się na równe nogi.
— Milczcie! — rozkazał koronel. — Zabroniłem przecież rozmawiać na posterunkach!
Zbóje czuli się winni i milczeli. Koronel ciągnął dalej:
— Zaszło co?
— Nie.
— Zachowujcie się więc ciszej, niż dotychczas! Mieliście natężać słuch, a tymczasem kto inny gotów was posłuchać. Idę na zwiady. Gdyby co zaszło, zameldujcie majorowi.
Pułkownik szedł w ciemności z wyciągniętymi rękami. Dotknąwszy pnia, chciał go ominąć. Potknął się jednak o nogę Roberta i padł jak długi.
— Do licha! — zawołał. — Miałem wrażenie, jakobym się potknął o but człowieka. Hej, wy tam na posterunku, do mnie! Biegiem — marsz.
Przybiegli tak prędko, że Robert ledwie zdążył przekraść się wśród drzew i ukryć za jednym z dalszych pni.
Pułkownik podniósł się natychmiast i zapytał.
— Macie zapałki?
— Owszem.
Robert cofnął się jeszcze dalej.
— Zapalcie! — rozkazał oficer. — Ale kilka od razu; będzie lepiej widać.
— Widzicie coś? — zapytał koronel.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Poszukajcie na ziemi!
Usłuchali rozkazu.
— Ah — rzekł oficer uspokojony. — Oto korzeń obrośnięty mchem. Zawadziłem o niego.
— Na pewno, sennor, — rzekł jeden z wartowników.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi, zwłaszcza w takiej sytuacji, jak nasza. Dlatego miejcie uszy otwarte.
Po tych słowach oddalił się. Niebezpieczeństwo, które groziło Robertowi minęło. Prawdopodobnie koronel postanowił obejść łąkę, ciągnącą się za lasem.
Na myśl o tym Robert powziął decyzję: weźmie pułkownika do niewoli. Zadanie nie było lekkie, czuł jednak dosyć siły, aby plan przeprowadzić.
Pochylony ku ziemi zaczął się skradać za oficerem, tak długo aż obydwaj znacznie oddalili się od posterunku. W pewnej chwili oplótł gardło pułkownika palcami obudwu rąk. Oficer jęknął półgłosem, wyciągnął ręce, ale napastnika schwytać mu się nie udało. Pułkownik zacharczał i upadł na ziemię.
Szybkim ruchem wyciągnął Robert chustkę do nosa, skneblował nieprzytomnego pułkownika, zdjął z biodra lasso i związał mocno ręce i nogi jeńca tak, by się pułkownik po obudzeniu nie mógł ruszyć.
Potem wziął go na plecy i ruszył do swego konia, dosiadł i, podtrzymując pułkownika, ruszył naprzód, z początku wolno i ostrożnie, potem coraz szybciej, o ile oczywiście pozwalały na to ciemności i rodzaj terenu.
Zamiast zdążać w dawnym kierunku, kóryby go szybko zaprowadził do przednich posterunków republikanów, jechał prosto. Po pewnym czasie zaczęto nań wołać. Przystanął. Wylegitymował się umówionym hasłem i zapytał stojącego w pobliżu oficera:
— Kto jest waszym dowódcą?
— Generał Hernano — odparł zapytany.
— Zaprowadźcie mnie do niego jak najprędzej. Na pierwszą planowany jest przeciw wam atak.
— Do kroćset! Kogoż wieziecie na koniu?
— Jeńca. Nie traćmy jednak czasu na szczegóły. Spieszmy!
Zaleciwszy żołnierzom największą czujność, oficer udał się z Robertem na swój posterunek. Dosiadł tu konia, po czym pognali jak wicher do kwatery generała.
Gdy zameldowano Roberta, mruknął niechętnie:
— Cudzoziemskie nazwisko. Wątpię, czy przynosi coś ważnego. Niech wejdzie!
Robert wszedł, niosąc na plecach swego jeńca. Na ten niezwykły widok oficerowie zerwali się z miejsc.
— Valgame Dios! Cóż niesiecie na plecach? — zapytał zdumiony generał.
— Jeńca, sennor.
— Domyślam się. Co to za człowiek?
— Pułkownik cesarski.
— Hm. Nie wygląda na takiego. W każdym razie złapaliście mysz zamiast słonia.
Generał uśmiechnął się ironicznie. Oficerowie uważali za swój obowiązek naśladować zwierzchnika.
— Proszę się przekonać — rzekł Robert swobodnie.
— Nie nosi przecież cesarskiego munduru!
— A jednak służy cesarzowi. Ja również nie noszę munduru Escobeda, czy prezydenta, i tak samo, jak mój jeniec, ubrany jestem w strój meksykański.
— A jednak jesteście republikaninem? To chcieliście powiedzieć?
— Nie.
— A cóż? Zameldowano was jako porucznika.
— Jestem nim też. Służę w armii pruskiej. Przybyłem do Meksyku w sprawach rodzinnych i z pewnych przyczyn oddałem się do dyspozycji prezydenta.
— Ah! W jakimże charakterze służycie prezydentowi?
— W charakterze inżyniera. Jestem przydzielony do saperów.
— Hm. Wolę kawalerię. Inżynier to kret, uciekający przed światłem dziennym. — Zameldowano mi was jako porucznika Helmera.
Należycie do oddziałów generała Veleza?
— Tak:
— Ah, to zmienia postać rzeczy!
Robert opowiedział, co zaszło w lesie. Słuchano go uważnie. Wreszcie generał zawołał:
— Do licha! Mają na nas napaść, a tymczasem tracimy czas na bezcelowe rozmowy!
— Bardzo słuszne. Proszę raczej, aby się pan generał naprzód zajął nieco tym koronelem.
— Poco? Czas nagli.
— Nie tak bardzo, byśmy przedtem nie mogli zadać koronelowi kilku pytań i przeszukać jego kieszeni.
— Racja. Według waszej relacji atak ma się rozpocząć o pierwszej. Zaczną się przygotowywać o północy?
— Tak jest.
— Teraz dopiero wpół do dwunastej, mamy, więc jeszcze sporo czasu. Trzeba go uwolnić z więzów.
Jeniec odzyskał tymczasem przytomność. Widać to było po szeroko otwartych, ciemnych oczach. Obrzucał otaczających wściekłym spojrzeniem.
— Nazwisko? — zapytał generał.
Zapytany wymienił je.
— Słyszeliście co ten sennor mówił?
— Owszem.
— Przyznajecie, że to prawda?
— Jako generał rozumie pan, że nie wolno mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Uważacie, że obowiązek każe wam milczeć? Nie przeczę, że macie rację. Muszę jednak zapytać, czy istotnie planowany jest na nas atak?
— I na to nie odpowiem.
— Od kogo otrzymaliście rozkaz, aby dziś...
— Uwaga! Stać! — zawołał nagle Robert, przerywając generałowi.
Przekonany, że nikt nie widzi, jeniec sięgnął ręką do kieszeni i chciał dotknąć ust. Robert zauważył to i ujął w przegubie podniesione ramię koronela. Jeniec chciał się wyrwać, ale nadludzki wysiłek jego był daremny. Schylił więc głowę nagłym ruchem. Zanim ktoś z otaczających zdołał podbiec, koronel zbliżył rękę do ust. Trzymając jeńca lewą ręką, walnął z całej siły prawą pod brodę. Drugie uderzenie w skroń powaliło jeńca na ziemię. Stracił znowu przytomność.
— Do licha! — zawołał generał. Cóż to ma znaczyć?
— Ten człowiek wyciągnął coś z kieszeni i chciał połknąć.
Robert wyjął z ręki zemdlonego zwitek papieru. Wygładziwszy, podał papierek generałowi. Generał przeczytał i zawołał:
— Rozkaz generała Miramona!
Oficerowie nie ukrywali zdumienia.
Generał rzekł po chwili:
— Fakt znalezienia przy tym człowieku tego papieru dowodzi, że albo miasto nie jest w zupełności zamknięte, albo też straże nasze są zbyt mało czujne.
Jeden z obecnych oficerów rzekł:
— Moim zdaniem, to jasna sprawa. Miramon ma zamiar dziś o północy przedsięwziąć atak i odwrócić naszą uwagę.
— Jestem innego zdania — odparł Robert. — Wszystkie wypady Miramona zostały odparte. Ostatni odbył się 5-go maja. Za pomocą jednej miny sparaliżowałem cały plan. Gdyby nawet Miramon nie był generałem, ale zwyczajnym żołnierzem, wiedziałby bez wątpienia, że wszystkie obwarowania są przez nas podminowane. Jeżeli spróbuje ataku, wysadzimy je w powietrze. Nie, ten człowiek ma inne zamiary! Chce zniszczyć cesarza, chce, aby Maksymilian przypuszczał, że na tyłach naszych wojsk znalazła się dostateczna ilość jego zwolenników, którzy potrafią zaatakować Escobeda i zmusić do odstąpienia od miasta.
— Hm. Trzeba będzie zwiększyć czujność.
— Aby odciągnąć cesarza od myśli tego rodzaju, Miramon gra przed nim komedię.
— Otoczymy las i zawiadomimy o tym oblężonych przez parlamentariusza.
— Do licha! To gra niebezpieczna. Te łotry nie uznają parlamentariuszy. Zakłują naszego wysłannika.
— Nie obawiam się tego, oczywiście, o ile wysłany będzie człowiek, który potrafi z tymi ludźmi gadać.
— Nie zapominajcie, że to nie wojsko regularne, tylko zwykła banda. Żaden z mych oficerów nie odważy się być parlamentariuszem.
— Czyżby? W takim razie zgłaszam się i proszę o tę godność — rzekł Robert.
— Co? Chcecie pertraktować z gueriliami? — zapytał generał zdumiony. — Ależ to pewna śmierć!
— Wcale nie mam ochoty, aby mnie rozstrzelano, lub powieszono. Dajcie mi tylko odpis rozkazu Miramona.
— Każę zaraz zrobić kopię, po czym odeślę oryginał naczelnemu wodzowi.
Generał wręczył jednemu z oficerów kartkę Miramona. Kopię sporządzono w jednej chwili, po czym Hernano ciągnął dalej:
— Sennor Helmer, przypuszczacie, że dwa bataliony wystarczą?
— Ależ z pewnością. Wybierzcie dobrych strzelców, dajcie im pochodnie i rakiety, gdyż trzeba oświetlać teren.
Ustalono, że skoro Robert zapali rakietę, republikanie rozpalają również swoje na znak, że cały las jest otoczony.