Tajemnice Nalewek/Część I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część I-sza |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Dwóch żołnierzy z bagnetami wysadza Strzeleckiego z zakratowanego omnibusu, stanowiącego inwentarz „Pawiaka”. Wchodzą na pierwsze piętro. Tu znajduje się oddzielna celka, gdzie kilku aresztantów, w szarych więziennych kostjumach lub we własnem ubraniu, oczekuje wezwania do sędziego śledczego.
Janek Strzelecki ma na sobie własne ubranie.
Twarz jego przez czas, odkąd znajduje się w zamknięciu, zmieniła się do niepoznania. W chwili, kiedy go widzieliśmy po raz pierwszy, podczas aresztowania, znajdował się także w stanie nienormalnym, jakgdyby nieprzytomny lub niewyspany. Widocznie jednak było to chwilowe...
Obecnie cała twarz jakgdyby osunęła się na dół. Pod oczyma ma głębokie sine doły. Usta zacięły się. Nieogolony od kilku dni, w brudnej bieliźnie, robi tem przykrzejsze ogólne wrażenie. Na twarzy zastygł mu jakiś niby uśmiech, niby skrzywienie.
W chwili, kiedy go wprowadzono do izdebki, upadł ciężko na ławę i nie poruszał się. Upłynęło kilkanaście minut.
— Aresztant Strzelecki! — odezwano się z korytarza.
Janek podniósł się machinalnie i pomiędzy dwoma żołnierzami, ciężko uderzającymi kolbami o podłogę, poszedł. Za chwilę znaleźli się w kancelarji sędziego śledczego.
Sędzia był to człowiek jeszcze dość młody, o twarzy sympatycznej i inteligentnej, okolonej blond faworytami. Usiadł za biurkiem i rzekł:
— Siadaj pan.
Strzelecki machinalnie skorzystał z pozwolenia sędziego. Milczał, skinął tylko głową na podziękowanie.
— Przy pierwszym protokóle, spisanym w 24 godziny po aresztowaniu pana, który był w danym wypadku więcej formą wymaganą przez prawo, niż aktem śledczym, prowadzącym do celu, oświadczyłeś pan, pomimo tylu i tak poważnych poszlak, świadczących przeciwko panu, że jesteś niewinny.
— Tak.
— Czy i teraz powtarzasz pan to samo?
— Najzupełniej.
— Czy pan masz co do powiedzenia lub do wyjaśnienia na swoją obronę?
— Nic. Wiem, że są przeciwko mnie straszne poszlaki. Objaśniłeś mnie pan o tem pokrótce już wtenczas. W tem wszystkiem jest wiele dla mnie niewytłumaczonego.
— Jakże pan chcesz, ażeby sprawiedliwość to wytłumaczyła, jeśli pan sam tego nie potrafisz?
— Ja też nie żądam nic od sprawiedliwości — rzekł Janek z bolesnym uśmiechem. — Niech sprawiedliwość czyni, co uzna za słuszne.
— Ależ tak nie można opuszczać rąk, panie Strzelecki!
Janek spojrzał na sędziego zdziwiony; zdawało mu się, że słyszy w jego głosie sympatję.
— Panie sędzio! — rzekł, a policzki jego zaróżowiły się cokolwiek napływającą do nich krwią. — Wierz mi pan, jestem fatalistą. Próbować ratunku byłoby napróżno. Cios, który mi wymierzył zbieg okoliczności, a może i kto inny, jest zbyt silny. Sieci, któremi mnie oplątano, zbyt mocno trzymają swą ofiarę. Już to trzeci raz w życiu dziwne, niewytłumaczone okoliczności stawiają mnie w położeniu bez wyjścia. Dwa razy uratował mnie przypadek. Trzeci raz — wątpię o ratunku...
Chciał dalej mówić. Sędzia go zatrzymał.
— Panie Strzelecki! — a głos jego tym razem był daleko surowszy, niż poprzednio — otwarcie panu powiem, że uprzedzono mnie sympatycznie do pana. Masz pan przyjaciół, którzy wierzą bezwzględnie w pańską niewinność i przypuszczają, że w samej rzeczy padłeś pan ofiarą zbiegu okoliczności. Z drugiej strony dane, wykryte od czasu pierwszego pańskiego przesłuchania, nietylko nie pogarszają pańskiej sławy, ale nawet do pewnego stopnia mogą być uważane za mówiące na jego korzyść... Dlatego też proszę pana bardzo, nie staraj się pan sam psuć swojej sprawy jakiemiś fantastycznemi historjami o fatalnych i tajemniczych siłach, które pana postawiły, niezależnie od niego, w obecnem położeniu.
Strzelecki, który przed chwilą podniósł głowę, znów ją opuścił na piersi. Odrzekł głosem przytłumionym:
— Bierz pan to z jakiej strony pan chcesz, panie sędzio. Mówiłem to, com czuł i o czem jestem szczerze przekonany.
— Ależ, panie Strzelecki — przerwał tym razem cokolwiek już zniecierpliwiony sędzia — nie bądźże pan dzieckiem. Jako człowiek inteligentny, powinieneś pan rozumieć nietylko nieprawdopodobieństwo, ale i banalność swoich słów. Coś podobnego słyszałem nieraz od najordynarniejszych zbrodniarzy. Co więcej chciałbyś mi pan powiedzieć, wyjaśnić?
— Jestem niewinny!
Sędzia siedział przez chwilę zadumany.
— Widzę, że będę musiał zmienić system badania. Zadaniem sprawiedliwości jest ściganie zbrodniarzy, ale jednocześnie nie powinna ona pozwolić niewinnemu, jeśli tylko jest niewinny, kłaść niepotrzebnie zdrową głowę pod Ewangelję. Będziemy prowadzili śledztwo i wykryjemy prawdę.
Zatrzymał się przez chwilę.
— Proszę uważać na moje pytania i odpowiadać — rzekł dość szorstko.
— Skąd pan przyszedłeś do posiadania „wyrazu”, na który była zamknięta kasa?
— W sposób niezmiernie prosty. W chwili, kiedy już nikogo nie było w biurze, coś około piątej, zamknąwszy mój pokój, poszedłem do kasy po odebranie pensji, której, pomimo że już od paru dni przeszedł pierwszy, jakoś nie odbierałem...
— Czy to była pensja już panu należna, czy też tylko zaliczka na pensję?
— Pensja za zeszły miesiąc. Było to 3-go, tak, 3-go, a pensje wypłacał kasjer wszystkim pierwszego. Zresztą rzecz tę można sprawdzić w odpowiedniej książce, w której biednego Halbersona z odbioru pieniędzy pokwitowałem. Pamiętam jeszcze, był wówczas taki jakiś nieswój, że on, wzór akuratności, wypłaciwszy mi pensję, zapomniał zażądać pokwitowania. Sam mu to przypomniałem, śmiejąc się.
— A więc pan wtenczas odebrałeś pensję?
— Tak.
— Jaką sumę?
— Sto czterdzieści dwa ruble.
— I dlaczegóż była panu właśnie potrzebna tak niewielka suma, kiedy jednocześnie, jak pan o tem już poprzednio wspominałeś, miałeś w domu znaczniejsze kwoty do rozporządzenia?
Janek podniósł głowę do góry.
— Czyż dlatego miałem może darować firmie Ejteles i Sp. ciężko zapracowane pieniądze?
Przez chwilę trwało milczenie.
— Cóż dalej? — pytał sędzia śledczy.
— Widząc jakiś niezwykły stan Halbersona, dla którego, mówiąc nawiasem, żywiłem zawsze pewną sympatję, stanąłem przy kratce i zacząłem pytać, co mu jest. „Nic” odparł z gwałtownym gestem. Po chwili spojrzał na zegar. „Ach, już tak późno!” zawołał, a potem, jakby sobie coś przypomniawszy, dodał: „Dobrze, że tu jesteś, panie Janie, zrobisz mi pewną przysługę. Sam spieszę się bardzo, bądź łaskaw wyręczyć mnie i zanieść „Staremu” (tak zazwyczaj nazywaliśmy pana Ejtelesa) tę kopertę. Jest w niej „wyraz”.
— Więc pan wiedziałeś, co zawierała koperta? — przerwał sędzia.
— Wiedziałem. Uczyniłem tedy stosownie do prośby kasjera, a on jeszcze został. Dziwiło mnie to nawet, że pomimo pośpiechu, o którym zapewniał, nie wychodził wcale.
— Czy przy tem wszystkiem byli jacy świadkowie?
Janek zamyślił się.
— Żadnych — odrzekł po chwili. — Halberson i ja wychodziliśmy później, aniżeli wszyscy. Ostatni był zawsze Halberson. On zanosił zwykle do „Starego” wyraz od kasy i klucze od biura.
Janek naraz zatrzymał się.
— Ach! — zawołał, uderzając się w czoło. — Ciekawym, co się stało z kluczami. Kto i kiedy oddał je szefowi? Czy je oddał? Kto nazajutrz rano otworzył biuro?
Sędzia śledczy schylił się nad biurkiem i notował.
— Rzeczywiście — rzekł — jest to kwestja bardzo ważna, na którą dotąd nie zwrócono uwagi. Należy to wyjaśnić. Czy pan nie mógłbyś — dorzucił po chwili — przypomnieć sobie, o której godzinie wyszedłeś z biura i coś pan potem robił? Poszedłeś pan zapewne na obiad do restauracji? a może do domu?
— Właśnie, że nie.
— Więc cóż pan robiłeś?
— Głowa mnie trochę bolała. Byłem zmęczony i zamyślony. Wieczorem miałem mieć spotkanie, które wprawiało mnie w pewne rozdrażnienie i wzruszało zgóry.
— Spotkanie, czy nie z Temą?
— O, nie...
— A jednak pan byłeś u niej tego pamiętnego wieczora lub nocy.
— Nie. Przynajmniej tego nie pamiętam.
— Więc pan znów zaczynasz wracać do fantastycznego systemu przeczenia oczywistym faktom.
— Powtarzam tylko prawdę i nic więcej.
Sędzia machnął ręką.
— Więc cóż pan zrobiłeś, wyszedłszy z biura?
— Byłem zdenerwowany i postanowiłem się przejść.
— Słusznie. Nie sposób jednak, ażeby pana nie widziano. Udałeś się pan zapewne w stronę Alei Ujazdowskiej, pieszo lub dorożką. Musiałeś pan spotkać kogoś ze swoich znajomych lub przyjaciół. Masz ich pan tak wielu. Może nawet ktoś znajomy towarzyszył panu? To byłoby najlepiej!
— Bynajmniej. Poszedłem w stronę Nalewek.
— Nalewek?
— Tak jest. Już od dawnego czasu miałem zwyczaj, w razie jakiejś niedyspozycji, lub wprost, chcąc się chwilę znaleźć samotnym, udawać się w tamte strony. Tam przynajmniej nie napotykałem tylu natrętnych znajomych. Następnie udawałem się w stronę Powązek, albo ku rogatkom Mokotowskim.
— A tym razem?
— Byłem na Powązkach.
— I nikogo znajomego nie spotkałeś pan po drodze?
— Chyba nikogo... Nie uważałem; byłem zamyślony. A! przepraszam, zapomniałem... W samej rzeczy, na Nalewkach, przy rogu Franciszkańskiej potrącony przez jakiegoś tragarza, odwróciłem się. Wówczas widziałem idącego po drugiej stronie ulicy, w przeciwnym kierunku, znajomego mego, d-ra Zermana. Czy on jednak mnie widział, wątpię.
— Tak?
Sędzia śledczy bębnił palcami po stole i siedział przez chwilę nieruchomo.
— Początek był dość zadawalający — mruknął przez zęby — ale teraz sprawa się psuje. To zdenerwowanie, to jakieś niewytłumaczone spotkanie, obecność nad wieczorem w okolicach mieszkania Halbersona, to wszystko djabelnie podejrzana rzecz. — A cóż z tem spotkaniem — zapytał głośno — o którem pan wspominałeś? Kiedy się pan tam udałeś? Z kim ono było? Czy nie da się stąd wyprowadzić jakich wniosków, przemawiających na pańską korzyść?
Strzelecki pochylił głowę.
— Wątpię — odrzekł po chwili — to jest właśnie najsłabsza strona mojej obrony. Najpierw przyrzekłem osobie, z którą się miałem widzieć, zupełną dyskrecję i przyrzeczenia tego dotrzymam.
— Dotrzymasz pan? Ależ zrozum, że obecne położenie uwalnia cię w zupełności od wszystkich przyrzeczeń i przysiąg.
— Przysiągłem na popioły mej nieboszczki matki i takiej przysięgi nigdy nie złamię. Wiedziano, w jaki sposób mnie skrępować. Jeśli to machinacja, to piekielna...
— Znów? — przerwał sędzia, po chwili jednak, machnąwszy ręką, dodał: — Zresztą mów pan dalej, mów wszystko. Będziemy przynajmniej wiedzieli, czego się trzymać.
— Powtóre, gdybym nawet powiedział nazwisko tej osoby, zapewne w tej chwili już oddawna nieobecnej w Warszawie, objaśnił stosunki, jakie nas poprzednio łączyły, wreszcie cel spotkania, aniby mi uwierzono, aniby można sprawdzić to, cobym powiedział, ponieważ to jest właśnie najfantastyczniejsza część mej historji.
— Słucham jednak — mruknął sędzia.
— To tylko powiem, że w samej rzeczy spotkałem się na ulicy w umówionem miejscu z tą osobą i że poszedłem za nią. Tu urywają się moje wspomnienia. Dalej już nic nie pamiętam.
— Jakto? Nie pamiętasz pan?
— Najzupełniej. O ile teraz widzę, straciłem na jakieś kilkanaście godzin świadomość moich czynności. Był to rodzaj głębokiego snu, z którego nie mam żadnych wspomnień. Do świadomości przyszedłem dopiero wtenczas, kiedy mnie zaaresztowano. Do biura musiałem zapewne przyjść machinalnie.
Sędzia śledczy aż podskoczył na krześle. Twarz jego wyrażała zdziwienie.
— Sen, w którym pan chodzisz i działasz! — zawołał. — Ależ to bajki z tysiąca i jednej nocy. Jakże pan chcesz, żeby można czemuś podobnemu uwierzyć. Dlaczego pan nie mówiłeś o tem podczas pierwszego przesłuchiwania?
— Było ono zbyt sumaryczne.
Sędzia powstał z za biurka. Przechadzał się po pokoju, założywszy ręce na piersiach. Nagle zatrzymał się przed Strzeleckim.
— Pomimo wszystkiego, przyznam się panu — zaczął — czuję dla pana sympatję. Ma ona powody czysto zewnętrzne. Pańscy przyjaciele mają rację: widząc pana, słysząc ton jego głosu, zgóry nie chce się wierzyć, ażebyś pan popełnił czyn zbrodniczy. Wogóle nie chcę przesądzać w tej chwili kwestji, czy jesteś pan winny lub niewinny. Chcę panu tylko wykazać, jak na dłoni, że pański system obrony, pańskie opowiadanie o rzeczach niemożebnych, w każdym razie tylko panu szkodzi. Jeśli jesteś pan winny, wykręty, których się zdajesz chwytać, posłużą tylko do zwiększenia kary. Jeśli, przeciwnie, jesteś pan niewinny, dość tej jednej legendy, ażeby pana, najniewinniejszego w świecie, skazano. Proszę pana, błagam, zmień to tłumaczenie. Wszakże to niedorzeczność!
— A jednak ta niedorzeczność jest szczerą prawdą.
— Niepodobieństwo dojść z tym człowiekiem do ładu! — zawołał wreszcie sędzia.
Zbliżył się do biurka i zadzwonił. We drzwiach ukazała się straż.
— Wyprowadzić aresztanta. Niech zaczeka. Za godzinę będę prowadzić dalej badanie.