Tajemnice Nalewek/Część I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część I-sza |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Jesteśmy na pierwszem piętrze tej samej oficyny.
Przechodzimy przez pokój jadalny i znajdujemy się w małym pokoiku, pełnym gustu i uroku. Jest to prawdziwie dziewicze gniazdeczko. W głębi pokoju stoi białe łóżko, zakryte muślinowemi firankami. Dywan zaściela podłogę. Na oknie widzimy kwiatki, a bluszcz opina festonami ramę okna. Niedaleko od okna znajduje się mały stoliczek do roboty, na którym stoi lampa, płonąca przyćmionem światłem.
Zapewne czytelnik wypatruje postaci dziewczęcej, siedzącej spokojnie przy lampie, pracującej nad robotą i snującej równo jasne i niewinne marzenie młodości...
Postaci takiej nie znajdzie.
Tylko z głębokiego kąta, ukrytego w półcieniu za łóżkiem, dochodzą jakieś niby westchnienia, niby jęki. To łkania...
Na klęczkach, wtuliwszy głowę w poduszki szezlongu, biedna Róża Apenszlakówna zanosi się od płaczu. Usta jej szepczą słowa modlitwy, a jednocześnie łkania podnoszą jej piersi.
A jednak czegóż może brakować 18-letniemu dziewczęciu, pięknemu, jak wschodzące słońce, prawdziwej perle Nalewek, na którą z zachwytem spoglądali nietylko żydki z Nalewek, ale i bankierowie i nawet hrabiowie!...
Róża Apenszlakówna była skończoną pięknością, choć nie można jej było przyznać piękności w stylu wschodnim. Włosy nie miały tej barwy kruczej, którą się słusznie szczycą córy Wschodu, oczy były błękitne, jak lazurowa toń nieba, wreszcie rysy niczem nie przypominały semitki. Były one posągowe, klasyczne. Przytem uderzało w tej twarzy coś niezwykłego, co się szczególniej w tej sferze trafia bardzo rzadko, raczej — nigdy. Była to jakaś zaduma, powaga pełna melancholji, połączona z dziwną słodyczą.
Jeśli nie można było bezwzględnie powiedzieć o rysach, wyraz twarzy stanowczo dawał jej pozór nieżydowski. Nikt w niej nie poznawał Żydówki i nie chciał wierzyć, ażeby nią była.
A już rysów ojca, którego szkicowany portret staraliśmy się nakreślić w poprzednim rozdziale, doszukać u niej ani było podobna.
„Książe Stasz“, który bardzo gorąco, choć zdaleka umiłował posągową Różę Apenszlakównę, mówił zawsze:
— Oni są tak do siebie podobni, jak wół do karety...
Charakterem i usposobieniem Róża odskakiwała zupełnie od otoczenia, śród którego ją losy umieściły. Było to dziewczę słodkie, dobre, inteligentne, a przytem w gruncie rzeczy pełne siły i woli. Otrzymawszy bardzo staranne wychowanie na jednej z lepszych pensji warszawskich, Róża stała bez porównania wyżej umysłowo od swojego ojca. Pomimo to i pomimo, że dopiero od kilku lat zamieszkiwała z nim pod jednym dachem, kochała go lub przynajmniej zmuszała się, ażeby go kochać...
W latach dziecięcych, po śmierci matki, przez ojca, zamieszkałego w Cesarstwie, została odesłana do krewnych do Warszawy. Tutaj się wychowywała, tutaj poznała stosunki; to też Warszawa była jej ulubionem miastem, ponad które żadnego innegoby nie przeniosła.
Dopiero od kilku lat, jej ojciec, jak mówił, owdowiawszy po raz drugi, przyjechał na stałe do Warszawy i tu zaczął robić interesy. Odrazu ten nieznany jej dotąd ojciec, który, pomimo dość znacznego majątku troszczył się o nią bardzo niewiele, zrobił na niej niemiłe wrażenie. Nie chciała przed sobą przyznać, że twarz jego zdawała się wprost wstrętną... Ze sposobem wyrażania się tego ojca, z jego inteligencją w żaden sposób godzić się nie mogła.
Jak powiadamy, postarała się stłumić pierwsze wrażenie i obudzić w sobie ku niemu nawet rodzaj miłości, czy przywiązania.
Wkrótce jednak pomiędzy nimi wyniknąć musiały nieporozumienia. Prawda, że pomimo ogromnej różnicy gustów i usposobień, Róża starała się zrobić wszystko, ażeby uniknąć owych nieporozumień. W małych rzeczach udawało się to jej najzupełniej.
Ale zato przyszły poważniejsze powody do starcia, których niepodobna było uniknąć.
U rodziców-Żydów pierwszą troską po dojściu dziecka, czy to płci męskiej czy żeńskiej, do pewnego wieku, jest — małżeństwo. Otóż Apenszlak nie stał bynajmniej tak wysoko ponad swymi współwyznawcami, ażeby móc zapomnieć o wydaniu córki zamąż o ile można najwcześniej. Widział w tem zresztą własną korzyść, bo przy wdziękach Róży mógł dostać zięcia, który mógłby i jemu samemu dopomóc pod wielu względami w interesach.
Ma się rozumieć, wybór przyszłego męża dla Róży, z jego strony, musiał mieć grunt całkiem praktyczny, handlowy, jeśli się tak wolno wyrazić. Szło mu nie tyle o męża dla córki, ile o wspólnika i o pomoc dla siebie.
Zupełniej inaczej patrzyła na to Róża. Punkt widzenia ojca był jej zupełnie obcy. Wykształcona na literaturze i poezji, może cokolwiek nawet zbyt wyidealizowana, znajdując się w ciągłych stosunkach z koleżankami chrześcijankami, nie mogła inaczej patrzeć na małżeństwo, jak na prosty wynik miłości i związek dwóch dusz... Chciała, ażeby w głębi jej serca zadrgały najdelikatniejsze struny, zanim zwiąże na całe życie swą dłoń. Zresztą — nie śpieszyło się jej; dziewczęca swoboda, urozmaicana przyjaźnią koleżanek z pensji, wystarczała jej zupełnie.
Wreszcie osoby, które jej przedstawiał, jako kandydatów na mężów, stary Apenszlak, w żadnym razie nie mogły odpowiadać jej wymaganiom.
Stąd też już oddawna pomiędzy ojcem a córką wybuchały nieporozumienia. Róża starała się je łagodzić i miarkować, ale nie ustępowała ani na krok. Jej stanowczy charakter nie pozwalał maskować uczuć, wypowiadała to, co myślała, bez ogródek. Z drugiej strony stary Apenszlak gorączkował się, unosił.
W ten sposób przeszła bez powodzenia cała serja kandydatów do ręki pięknej Róży.
Było to parę miesięcy przed wypadkami, przez nas opisywanemi. Stary Apenszlak postawił właśnie kandydaturę syna jakiegoś bankiera z Odesy, który według jego zdania odpowiadał wszelkim najbardziej fantastycznym wymaganiom. Był bogaty, młody, względnie przystojny, umiał się dobrze ubierać i z szykiem wydawać pieniądze, odznaczał się nawet pewnem wykształceniem. Młodzieniec przyjechał za interesami do Warszawy; ujrzał Różę w Ogrodzie Saskim, zakochał się i zaraz zrobił jej ojcu, przez osoby trzecie, propozycję... To też Apenszlak bronił z zapałem tej kandydatury.
— Czego chcesz — wołał do córki — on nawet umie po francusku!
Pomimo tej niewątpliwie poważnej zalety Róża stanowczo i bezwzględnie odpowiedziała: nie. Elegancki bankierowicz wcale nie odpowiadał jej ideałowi i bynajmniej nie budził tajemnych drżeń jej serduszka.
Zaczęły się zwykłe nieporozumienia. Ażeby ich uniknąć, Róża starała się jak najmniej bywać w domu, szczególniej wtedy, kiedy ojciec miał czas. W tym celu odwiedzała koleżanki i przyjaciółki, których sympatje umiała zawsze zyskiwać.
Na jednej z wizyt ujrzała młodego człowieka, który, zdawało się, zrobił na niej pewne wrażenie... Na jego widok rzeczywiście zaczęło jej bić serduszko. Odrazu zrozumiała niebezpieczeństwo, tembardziej, że ów młody człowiek był chrześcijaninem. Ale cóż poradzić, kiedy serce głośno puka?...
W miesiąc potem dumna Róża Apenszlakówna, dotąd śmiała i z obojętnością spoglądająca na wszystkich wielbicieli, była zakochana. Trzeba przyznać, że odpowiadano jej zupełną wzajemnością.
Dwie iskry elektryczne, spotkawszy się, muszą wybuchnąć. To samo stało się z dwoma sercami. Najpierw oczy, a potem usta powiedziały sobie wzajem wszystko, co miały do powiedzenia. Nie tając przed sobą trudności, jakie się przedstawiały, zakochani postanowili dojść do celu, którym było — małżeństwo.
Ona wyznawała judaizm — tem gorzej. Zostanie katoliczką.
Raz spotkali się przypadkiem — o! zupełnie przypadkowo — na Krakowskiem Przedmieściu. Było to popołudniu. W jednej ze świątyń skończyły się właśnie nieszpory. Nieliczna garstka ludzi opuszczała kościół.
Korzystając z tego żywego parawanu, który ich przed oczyma ciekawych z ich świata zasłaniał, stanęli i przez chwilę zwierzali się przed sobą wzajem z wrażeń i uczuć.
Wtenczas pierwszy raz przyszła im na myśl konieczność zmiany religji z jej strony. A więc cóż? Zmieni wiarę; nigdy zresztą nie była fanatyczną Żydówką, a całe usposobienie i wychowanie stawiało ją bezporównania bliżej chrześcijan, niż Żydów.
Tymczasem gromadki pobożnych były coraz rzadsze.
— Wejdźmy do kościoła! — rzekł do Róży.
Weszli. W kościele już prawie nikogo nie było. Panował tutaj półmrok i chłód, pomimo ciepłego nazewnątrz powietrza. Dziad kościelny gasił ostatnie światło w żyrandolu. Tylko przed ołtarzy migotały kolorowe, niebieskie, czerwone i złote lampki.
Uklękli przed jednym z bardziej oddalonych ołtarzy i półgłosem powtórzyli przysięgę, że do siebie na wieki będą należeli. Przed wizerunkiem Chrystusa, który dobrotliwie przy bladem świetle lampek z krzyża na nich spoglądał, zaręczyli się uściskiem dłoni.
Odtąd uważała się przed Bogiem za chrześcijankę i narzeczoną, niemal żonę jego.
Od tego czasu upłynęły zaledwie dwa tygodnie. Wtulona w poduszki szezlongu, klęcząc, kurczy się w spazmatycznym płaczu; całem jej ciałem wstrząsają łkania.
Co jest tego powodem?
Odpowiedź prosta. Owym narzeczonym jej, niemal mężem, jest Janek Strzelecki, dziś zhańbiony, oskarżony o zbrodnię, zamknięty w więzieniu. Ona go jednak nie przestała kochać.
W tej chwili do pokoiku dziewczęcia wchodzi stary Apenszlak, nie zapytawszy się, bez zapukania.
— Rózie, Rózie! — woła już zdaleka — ty potrzebujesz wiedzieć, że ja dla ciebie mam męża, fajn męża, takiego męża, co ty go przyjmiesz z pocałowaniem ręki. Un jest prawie goj!
Na te słowa odpowiadają tylko przyciszone łkania Róży.
— Rózie! gdzie ty jesteś? — zapytuje pan Apenszlak. — Co ty robisz? Ty płaczesz?