Tajemnice Nalewek/Część I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część I-sza |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
W dwie godziny potem zebrani siedzieli jeszcze przy stole w „Złotej loży“: Strzelecki był ciągle przedmiotem rozmowy. Komentowano przedmiot ze wszystkich stron. Tema, wbrew zwyczajowi, tym razem milcząca i jakaś poważna, dorzuciła niekiedy tylko do rozpraw jakie słówko... Brakło jej zresztą humoru całkowicie.
— Jeżeli chcecie się najdowodniej przekonać, że niemożebne jest, ażeby Janek Strzelecki popełnił te ohydne zbrodnie — rzekł wreszcie Stawinicz — posłuchajcie, opowiem wam, jakem się z nim zaprzyjaźnił.
U dalszego końca stołu gwar jeszcze nie ucichał.
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołał „Szmulek“ albo „książę Stasz“ — będzie historja... Prezes gada, a on ma taki język, jak ta dziura w moście.
— Bliżej poznałem się ze Strzeleckim w Wogezach. Było to w roku 1871, zgórą sześć lat temu, podczas wojny francusko-pruskiej. Przed wojną studjowałem w Paryżu prawo czy coś innego, dobrze już nie pamiętam. Właściwie szlifowałem bruki, włóczyłem się po bulwarach i kawiarniach. Miałem sporo pieniędzy i hulaszczy Paryż za Cesarstwa bawił mnie wybornie.
Znałem już wtenczas z widzenia Strzeleckiego, który bawił od trzech lat w nowożytnym Babilonie. Napoczął on dobrze jakąś sukcesje, którą mu już po raz pewno czwarty w życiu zesłała Opatrzność, a nawet, jak powiadali niektórzy, był na dnie worka... Przez dwa lata zresztą, jako polski hrabia, którego nazwiska w żaden sposób niepodobna wymówić, zachwycał swemi szaleństwami bulwary. Znałem go, lecz z widzenia i wiedziałem to tylko, że tak coś przed samem wypowiedzeniem wojny papiery Strzeleckiego poszły na dół. Wierzyciele sprzedali mu pałacyk, meble, konie i obrazy. Strzelecki zniknął z horyzontu...
Zaczęły się czasy wojenne i potężna gorączka, która nas nawet, względnie obcych, zarażała... Kiedy Niemcy zaczęli się zbliżać ku Paryżowi, porwany przykładem kilku moich przyjaciół Francuzów, porzuciłem stolicę i udałem się wraz z nimi w Wogezy. Zaciągnęliśmy się tam do wolnych strzelców.
Nie będę wam tu opisywał bohaterskich moich czynów, bo ich potrosze wcale nie było. Wojna partyzancka, którą uparcie prowadziliśmy, nie zapisała się wybitniej na kartach historji. Biliśmy, gdzie było można, a jeśli nas Niemcy mieli ochotę bić, zmykaliśmy. Była to ciężka, przykra służba, tem bardziej, że zapadła zima i że na każdem urwisku nie przygotowano dla nas wcale łóżek z miękkiemi materacami.
Było to akurat pewnego wieczora, kiedy wiatr, jak na złość, zdawał się stokroć zimniejszy, niż zwykle, a śnieg padał małymi płatkami, przejmującemi nas wilgocią do kości... Po utarczce, w której straciliśmy kilkunastu towarzyszów, drapaliśmy się przez pół dnia po urwiskach, i oto obecnie, dość daleko od Prusaków, rozłożyliśmy się kwaterą w jakimś wąwozie, u podnóża skały, której występ chronił nas wcale skutecznie od śniegu... Z boku osłaniały nas krzaki, w tej chwili białym puchem śniegu pokryte.
Zaledwie zaczęliśmy rozkładać ognie, gdy wtem dała się słyszeć trąbka. Był to sygnał naszych. Za chwilę drugi, znacznie mniejszy i znacznie więcej poturbowany oddział wolnych strzelców wchodził do miejscowości, widocznie znanej jako dogodna kwatera, i po oddaniu nam honorów wojskowych roztasowywał się obok. Zaczęła się gawęda. Skąd? dokąd? kogo bili? Żołnierze obydwóch oddziałów przyjaźnili się ze sobą. Dały się słyszeć śmiechy, gdzieś poderwała się wesoła piosenka z „Madame Angot“.
Zbliżyłem się do jednego z ognisk naszych gości. Bliżej ognia siedział jakiś młody człowiek, bandażujący chustką od nosa lewą rękę. Na chustkę występowały plamy z krwi... Twarz wydała mi się jakaś znajoma, nie mogłem zresztą przypomnieć sobie, gdzie ją widziałem. Stałem tak, gdy naraz z ust siedzącego wyrwało się takie dosadne, mazurskie przekleństwo, zapewne wywołane bólem, że nie mogłem dłużej wątpić. Żaden Francuz nigdy w życiu takby nie zaklął. Miałem przed sobą rodaka. Przyjrzałem się mu jeszcze uważniej.
— Czy nie pan Strzelecki? — zapytałem naraz.
Siedzący podniósł głowę, a potem skoczył na równe nogi.
— On sam! — zawołał, a potem dodał, przyglądając mi się: — Z kim mam przyjemność?
Wymówiłem mu swoje nazwisko i objaśniłem, dlaczego go znam. Za chwilę zapanowała między nami łatwo zrozumiała w takich okolicznościach zażyłość, a niebawem nawiązała się i sympatja. Rano znaliśmy się już, jak łyse konie. Bo też prawie całą noc przegawędziliśmy przy ognisku o sobie, o wspólnych paryskich znajomościach, wreszcie o kraju, którego się już kawał czasu nie widziało. Muzyka ojczystego języka nas upajała.
Odtąd jakoś dwa nasze oddziały zaczęły chodzić razem, wreszcie, po kilkakrotnem przetrzepaniu sobie wzajem skóry z Prusakami, z dwóch dużych oddziałów zrobił się jeden mały. Staliśmy się w tej włóczędze dwojgiem nierozłącznych, Kastorem i Polluksem. Nie obchodziło się bez pewnego antagonizmu. Szło o to, kto kogo w różnych warjactwach prześcignie. Mieliśmy taką ambicję: kto więcej utłucze zjadaczy kiszki grochowej. A trzeba wam wiedzieć, że byliśmy, a i jesteśmy do dziś dnia, wcale nienajgorszymi strzelcami. Janek brał nagrody na Tir aux pigeons, a nawet ma do dziś dnia wykupiony z paryskiego lombardu, otrzymany za celne strzały na jakimś konkursie w Szwajcarji, puhar srebrny. Ma się rozumieć warjowało się i nadstawiało głowy pod guza, czasem niewiadomo poco i naco...
— Tfu! do licha — przerwał sam sobie Stawinicz — i to wszystko po to, żeby teraz siedzieć w kozie...
— Bez przerw, bez przerw! opowiadać! — dało się słyszeć z dalszych stron stołu.
— Otóż powiadam wam — ciągnął dalej Stawinicz, podniósłszy opuszczoną przez chwilę na ręce głowę — wtenczas dopiero zdołałem poznać do gruntu naszego Janka. Serce złote, prostota gołębia, uczciwość nieskalana, a przytem nie bardzo rachujący się z warunkami, więcej lekkomyślny, niż poważny, więcej wesół, niż smutny...
Tysiączne wyprawiał szaleństwa. Raz, nastrzelawszy sporo Prusaków, najspokojniej przedefilował sobie kilkaset kroków pod ogniem iglicówek, ażeby podnieść jakiegoś kociaka, któremu zabłąkana kula oberwała nogę, i następnie go opatrzyć.
Kiedy indziej ze złamanym kordelasem rzucił się na niedźwiedzia (w Wogezach są jeszcze niedźwiedzie), który po chybionym strzale przyparł mnie do skały i lada chwila miał ze mną skończyć. Janek rzucił się na niedźwiedzia potężnym skokiem i pchnął go tak silnie, że niedźwiedź razem z nim spadł z krawędzi skały w bezdenną przepaść. Ja zostałem uratowany. Jak się to stało, że ani ostre iglice skał, ani ostrzejsze jeszcze szpony niedźwiedzia nie dobiły go raz na zawsze? doprawdy niewiem. Nazajutrz rano przynieśli go bez życia prawie do naszego obozu górale. Zatrzymał się podobno na krzakach, rosnących w szczelinach kamienistej ściany, stamtąd spadł na występ skał, gdzie też przeleżał sporo czasu omdlony. Przy swej żelaznej kompleksji, w tydzień był zdrów.
Raz znowu, kiedy właściciele jakiejś chaty, spalonej od naszych kul, przyszli błagać o pomoc, Janek najspokojniej wyjął zaszyte w koszuli ostatnie trzysta franków i oddał im.
Na drugi dzień nie mieliśmy co jeść...
Był to chłopak, zdolny iść za pierwszym, zawsze szlachetnym popędem serca, prędki, jak ogień, energiczny i dzielny. Jak dziś groszem i pracą, tak wtenczas krwią i życiem szedł w pomoc każdemu... Francuzi, których niewiele co porusza, wyróżnili go z pomiędzy siebie, nazywając „Un brave Polonais“.
Raz do naszego sierżanta, kościstego, niezgrabnego górala, przyjechała w odwiedziny żona z synem. Chata ich znajdowała się właśnie nieopodal naszej chwilowej kwatery i biedacy z całego serca korzystali ze sposobności powitania męża i ojca. Nie zrażały ich niebezpieczeństwa wojny, które mówiąc nawiasem, stały się z czasem czemś bardzo prostem, do czego wszyscy przywykli.
W rezultacie sierżant miał wielką ochotę spędzić wieczór z rodziną.
Aż tu przypomina sobie, że ma wieczorem straż, a właściwie ront do obejścia. Prusacy stali o trzy strzały karabinowe, trzeba się więc było mieć na baczności.
Zanim sierżant otworzył usta, ażeby kogoś prosić o zastępstwo, Janek już był przy nim i błagał o ten zaszczyt. Biedak sierżant trochę się wzdragał, obawiając się jakiego nieszczęścia dla zucha, ale nareszcie przystał.
Poszliśmy zresztą obydwaj razem, jako dwaj nieodłączeni.
Zaledwo przeszliśmy kilkadziesiąt kroków (a było to ciemnym wieczorem), wiatr przyniósł do nas jakieś szepty...
— Baczność! — zawołał po polsku Janek, tłumiąc głos.
Zbliżamy się powoli, starając się robić jak najmniej hałasu. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Byliśmy właśnie za załomem skały, z poza którego odzywały się dwa głosy. Mówiono po niemiecku. Pojedyńcze wyrazy dochodziły do nas, ale ogólny sens rozmowy trudny był do zrozumienia.
Posunęliśmy się jeszcze naprzód. Uważnie słuchając, odróżnialiśmy dwa głosy: gruby bas, trochę chrapliwy, widocznie głos męski i srebrzysty sopran kobiety. Słuchaliśmy. Mówiono o wolnych strzelcach i osnuwano w paru wyrazach piekielny plan, dążący do wytępienia naszych oddziałów...
A więc mieliśmy przed sobą zdradę.
Janek zrobił mi energiczny ruch, zachęcając do naśladowania go. Jednym skokiem rzucił się naprzód — i za chwilę, minąwszy występ, znaleźliśmy się wobec dwóch cieniów przytulonych do skały. Ogień rozświecił ciemności. Jeden z cieniów strzelił do nas.
Za chwilę Janek mocno trzymał w atletycznych rękach młodego oficera pruskiego, drżącego jak liść osiny. Obok stała kobieta, której kształtów i wieku nie pozwalał rozpoznać zmrok nocny. Jej zamiary nie były także pokojowe.
Odrazu skoczyła ku mnie. Garść miałkiej gliny rzuciła mi w oczy, omal mnie nie oślepiła. Zasłoniłem się i cofnęłem. Jednocześnie strzałem z karabinu starałem się zaalarmować oddział. Janek żelazną ręką pochwycił kobietę za piersi i w ten sposób trzymał obydwoje, drżących z przerażenia. Ja skierowałem na nich pistolety.
— Szpiegi — syknął pomiędzy zębami Janek. — I gdzie się ta zgnilizna zaczyna szerzyć? Oficer — i kobieta. Miejmy nadzieję, że ta kobieta nie należy do liczby Francuzek. W każdym razie trzeba ich przykładnie ukarać... Dla zdrajców i szpiegów miejsce na szubienicy.
Zanim na nasz strzał nadbiegli towarzysze, upłynęło kilka chwil. Strzegliśmy naszych więźniów, jak oka w głowie. Mężczyzna był zupełnie spokojny, tylko kobieta rzucała się, jak wilczyca w żelaznej klatce.
Było ciemno, choć oko wykol. Księżyc schował się za chmury. Ani twarzy, ani nawet figury naszych więźniów odróżnić nie mogliśmy.
Naraz na skały trysnęło złotawe, blade światło księżyca. Wąski sierp nocnego towarzysza ziemi wysunął się na horyzont. W tym blasku mignęła przed nami młoda, wcale przystojna, o dziwnie demonicznym uśmiechu twarz kobiety, rzekłbyś — dziewczęcia.
— To ty! — zawołał Janek, puszczając Prusaka.
Gdyby nie moja baczność, szpieg zdołałby w tej chwili umknąć. Przytrzymałem go. Była chwila milczenia.
— Tak to ja! — odrzekła kobieta po francusku.
— Więc zostałaś szpiegiem! — zawołał Janek.
— Sądź, jak chcesz! — było jej odpowiedzią. Jednocześnie wybuchnęła spazmatycznym śmiechem; po chwili dodała: — Więc pan ciągle przypuszczasz, że masz nade mną jakieś prawa, jak tam na Avenue de l’Impératrice, w Paryżu... To zabawne.
— Niema tu mowy o prawach. Jestem żołnierzem w szeregach Francji — ukazał jej przy mgle księżyca tornister przewieszony za plecami — mam prawo karać wrogów mej przybranej ojczyzny.
Śmiech, tym razem mniej pewny siebie, był odpowiedzią kobiety.
Tymczasem powoli w sąsiednich wąwozach i na drogach zaczęły się ukazywać pochodnie z łuczyw i latarnie. Wierzchołki skał odbijały czerwonawe ognie. Jednocześnie słychać było szmery i odgłosy; to zdążali nasi na alarm.
W Janku toczyła się widocznie jakaś walka. Naraz pochwycił kobietę mocno za ramię.
— Juliette! — zawołał — za chwilę zginęłabyś... Chodź stąd.
Nieznajoma znów się roześmiała sucho. Rzekła:
— Jeśli chcesz, i owszem...
— Władku, trzymaj tego łotra i nie dziw się niczemu — rzucił mi niespodziewanie Janek i za chwilę znikł w rozłamie skał razem z kobietą.
W sekundę po jego odejściu nasi byli na miejscu wypadku. Pytano, żądano wyjaśnień. Nie mogłem zdać sobie sprawy ze sceny, która odbyła się przed chwilą. Opowiedziałem wszystko, przeczuwając niejasno grożące niebezpieczeństwo...
Prusaka wolni strzelcy wzięli pomiędzy siebie. Nazajutrz rano wisiał on już na najwyższej sośnie doliny.
Co się działo z Jankiem?... Oto pytanie, które zadawali sobie wszyscy. Już, powracając z naszego rekonesansu, słyszałem dokoła nieprzyjazne szmery. Powszechnie sądzono, że za wspólniczką schwytanego zdrajcy popędziła go zwykła młodzieńcza namiętność, i już taki dość nawet zwykły objaw traktowano bardzo źle. Nikomu jeszcze do głowy nie przyszło, że mógł ją znać poprzednio i że starał się umyślnie szpiega w spódnicy usunąć poza obręb słusznej zemsty naszych.
Około dziewiątej rano — znajdowałem się wówczas właśnie na służbie przy zaimprowizowanym namiocie dowódcy — przybył Janek. Wbrew zwyczajowi kiwnął mi tylko zlekka głową i kazał się zameldować kapitanowi Legrand. Poprzez dziurawe skrzydła namiotu słyszałem całą rozmowę.
— Kapitanie — rzekł Janek — oddawszy należne honory wojskowe, przychodzę ci powiedzieć, że wczoraj około dwunastej wieczorem, spotkawszy dwóch szpiegów, zmawiających się na bezpieczeństwo naszego oddziału, postąpiłem wbrew obowiązkowi żołnierza. Mianowicie korzystając ze znajomości ścieżek i mroku nocy, uprowadziłem jednego ze szpiegów, kobietę... Znajduje się ona obecnie poza obrębem naszych poszukiwań.
Kapitan podskoczył do góry zdumiony. Janek (widziałem to najwyraźniej przez szczeliny namiotu) miał niezmiernie dziwny wyraz twarzy. Był, niby zapłakany, niby rozespany.
— Ależ, kapralu — zawołał naraz kapitan — oskarżasz się najwyraźniej o zdradę...
— Tak jest.
— Opamiętaj się. Może to było przypadkiem, może byłeś nieprzytomny... Przecież znamy cię, jako dzielnego żołnierza, daj jakiekolwiek wystarczające objaśnienie. Przyjmiemy wszystko uwierzymy ci.
Janek milczał. Po chwili rzekł z wysiłkiem:
— Nie mam nic do dodania.
— W takim razie — rysy starego wojaka zachmurzyły się — sprawę twą rozpatrzy sąd wojenny.
Tegoż dnia o piątej nad wieczorem przed tarcicą, położoną na bębnach, zasiadł sąd wojenny, złożony z młodziutkiego porucznika Lavigne’a, starego kłusownika Jean Marie i sierżanta Jolibois, tego samego, którego zastąpiliśmy we dwóch w owym fatalnym roncie. Dwa stare wiarusy (Jean Marie bił się pono, jako młody trębacz, pod Waterloo) zaledwo wstrzymywali westchnienia, a młodziutki, rumieniący się, jak dziewczątko, porucznik, prezes sądu, co chwila ocierał nabiegające mu do oczu łzy.
Sąd robił tysiączne wysiłki, ażeby uratować Janka, zadawał mu pytania, starał się wprowadzić rzecz na inną zupełnie drogę. Wszystko się obijało o zimną obojętność Janka. Odpowiadał:
— Uprowadziłem szpiega. Nazwiska tej kobiety nie wyjawię. Mam do tego swoje powody. Róbcie, co chcecie..
Sąd skazał go na śmierć.
Wielce charakterystyczna była scena po ogłoszeniu wyroku. Jeden z sędziów, stary sierżant, Jolibois, z chwilą gdy się skończyły jego obowiązki sędziowskie, wybiegł z poza zaimprowizowanego stołu i rzucił się ku siedzącemu nieopodal na polowem krześle kapitanowi.
— Ulituj się, komendancie! — wołał, rzucając się do jego nóg — ułaskaw go...
— Ułaskaw! — wołali zebrani żołnierze.
Kapitan potrząsnął smutnie głową. Znaczyło to odmowę. Wszyscy, znający nieugięty charakter naszego dowódcy, rozumieli, że jest to wyrok stanowczy...
Nie trudno sobie wyobrazić mój stan, gdy Janka odprowadzono do aresztu, tym razem zaimprowizowanego w ruinach chaty góralskiej. Ekzekucja była wyznaczona na drugi dzień na ósmą rano. Janek miał zostać rozstrzelany. Calutką noc myślałem nad sposobem uratowania mego drucha; nie znalazłem nic.
O szóstej rano, z pozwoleniem kapitana, byłem już u jego boku, w prowizorycznym areszcie. Była to scena, której nigdy nie zapomnę... Wyniosły, niemal zimny, Janek zdawał się nie zwracać uwagi na oczekujący go za chwilę los. Patrzył gdzieś daleko w przestrzeń. Przycisnął mnie gorąco do piersi, a wtedy w nieruchomem jego oku ujrzałem łzę, jedyną chyba w życiu.
— Powiedz w kraju — rzekł z gorzkim uśmiechem — że umieram niebardzo może winny...
Po chwili powiedział:
— Ta kobieta jest moim złym duchem. Znam ją i pomimo wszystkiego szaleję za nią. W Paryżu kosztowała mnie niezmiernie dużo, omal że nie... honor. Widać przeznaczone mi paść z jej ręki. Pomimo to wszystko kocham ją do szaleństwa!
Nie dodał nic więcej.
Zauważyłem, że ciągle wyglądał, jak nieprzytomny. Oczy miał zaczerwienione, niby zaspane, a spojrzenie mętne.
Nastąpiła wreszcie fatalna chwila. Poprowadzono go na małą polankę. Szedł wyprostowany, wysoki, z podniesioną do góry głową, w płaszczu żołnierskim. Stanął pomiędzy krzakami, pokrytemi śniegiem, odrzuciwszy płaszcz, z odsłonioną piersią. Naprzeciw niego znajdowała się grupa strzelców z nabitą bronią.
Wszyscy milczeli. Zabrzmiało pierwsze słowo komendy...
W tem z za krzaków wybiegł, jak szalony, sierżant Jolibois. Trzymał w ręku jakiś złożony papier. Egzekucję wstrzymano. Za chwilę kapitan miał w ręku dekret ułaskawiający Janka, wydany przez najbliższego zwierzchnika na jego przedstawienie. Stary wiarus zrobił to w sekrecie przed nami. Jolibois był jego posłem.
Rzuciłem się jak szalony, w objęcia Janka. Był równie spokojny, jak przed chwilą, tylko w spojrzeniu miał coś bardziej miękkiego. Kapitan Legrand ze łzami radości uściskał skazanego przed chwilą na śmierć,
— Rozumiem to... — rzekł doń — historja z kobietą, to tak zawsze... Ach, te kobiety!
Po chwili dodał surowo:
— Swoją drogą, moje dziecko, w moim oddziale dłużej nie możesz pozostawać. Przedewszystkiem subordynacja.
Kiedyśmy odeszli na stronę, ażeby swobodniej pogawędzić, pierwszem słowem Janka do mnie było:
— Wiesz, z czego jestem zadowolony? Oto, że może zobaczę ją jeszcze...
Na drugi dzień już go nie było w naszym oddziale.
Władek Stawinicz zatrzymał się.
— Od tego czasu — dodał — los stykał nas ze sobą jeszcze kilkakroć... Ostatecznie siedzimy w Warszawie już blisko trzy lata. Sądzę, że zdołałem poznać Strzeleckiego. Epizod, który opowiedziałem, dał wam próbkę jego charakteru. Mniemam, że taki człowiek nie mógł popełnić nic podłego, zamordować starca i okraść kasy.
Odpowiedziano ogólnem twierdzeniem. Nawet „książę Stasz“ nie błaznował, jak zwykle.
Była druga nad ranem. Przez Plac Teatralny szło powoli, paląc cygara i włożywszy ręce do kieszeni, dwóch członków „Loży“.
— Cóż o tem wszystkiem ostatecznie sądzisz, doktorze? — pytał inżynier Benda.
— Doprawdy nic pewnego. Patrząc chłodniej, argumenty Julka — to przypuszczenia... To znów, co opowiadał Stawinicz, niebardzo mówi na korzyść Strzeleckiego. Jest to najwidoczniej charakter, może śmiały i nawet sympatyczny, ale awanturniczy. Zbyt gorące namiętności prowadzą za daleko... Przytem stosunki materjalne tego człowieka są niejasne.
Obydwaj idący przyśpieszyli kroku.
— Na wyjaśnienie rzeczy trzeba czekać — zakonkludował doktór Zerman.