Tajemnice Nalewek/Część II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
KANTOR REALIZACJI I INKASA

Na jednym z domów, położonych na Nalewkach, zdaleka już widniał na wysokości drugiego piętra olbrzymi szyld: „Kantor realizacji i inkasa“.
Rzeczywiście, kantor ów imponował całemu domowi. Właściciel kantoru, pan Abram Meiner, zajmował całe drugie piętro, a cała ulica wiedziała, że w „biurze“, jak je nazywał sam pompatycznie, znajdują się kratki, oddzielające publiczność od personelu, siedzi kasjer, korespondent i trzech pisarzy, że nadto w mieszkaniu prywatnem pana Abrahama znajdują się szafy dębowe, każda, sztuka w sztukę, warta po 170 rubli, garnitur mebli za 900 rubli i nawet podobno taka maszyna, co sama gra (kupiona na licytacji).
Cały świat wiedział że p. Abraham Meiner, chociaż człowiek jeszcze młody, ma już pieniądze i jest, chwała Bogu, szanowany.
Nie można powiedzieć, ażeby się p. Abraham urodził na stopniach tronu — bynajmniej! Jego matka była śledziarką, która dała Abramkowi wykształcenie o tyle niedostateczne, że — jak twierdzili bliżej wtajemniczeni — właściciel „kantoru“ umiał się zaledwie podpisać, zaś ani czytać pisanego, ani pisać nie potrafił. Ale to pewno była potwarz. Bo trzeba było tylko zobaczyć naszego p. Abrahama (Abrahamowicza, jak się zwykł był w urzędowym języku wyrażać), kiedy przed kratkami sądu wymownie wprowadzał sprawę. Fale wymowy wypływały z jego ust całemi masami, a nierzadko tę elokwencję, może niezbyt poprawną, ale pełną energji i zapału, ożywiały artykuły prawne, cytowane zresztą dość opacznie.
Bo p. Abraham miał zawsze, dzięki swym zdolnościom i temu, że zamiast plenipotencji brał od klientów cesje, mnóstwo spraw, więcej pewno, niż dziesięciu wziętych razem adwokatów.
Mówiąc krótko, p. Abraham był pokątnym doradcą, ale pokątnym doradcą genjalnym. Pomimo mniemanej czy rzeczywistej swej niepiśmienności, p. Abraham od rana do wieczora uwijał się po sądach, wnosił podania, stawał w sprawach, uzyskiwał zabezpieczenia, brał wyroki, odwiedzał komorników, chodził na zajęcia i licytacje, ogłaszał upadłości, wsadzał za długi do kozy, pracował sam i zatrudniał kilku ludzi — słowem, trudził się od świtu do późnej nocy. Ma się rozumieć, w pracy pomagał mu zwykle sekretarz, ponieważ rzeczywiście p. Abraham nigdy nie pisał sam, jak mówił, dla kurczu w ręce.
Co jednak było najpotężniejszą bronią i najpoważniejszem źródłem dochodu p. Abrahama, to udzielanie porad w delikatnych kwestjach prawnych. Tam gdzie adwokaci nic nie mogli poradzić, albo klienta, ze względu na charakter sprawy, byli zmuszeni wyrzucić za drzwi, gdzie trzeba było obejść najwyraźniejszy przepis prawa lub wynaleźć nowy kawał — tam zaczynała się działalność p. Abrahama.
Szczególniej sprawy upadłościowe były jego triumfem. Urządzić tak podstępne bankructwo, że bankrut miał minę nowonarodzonego dziecięcia lub przeciwnie, w interesie wierzycieli, z najuczciwszego upadłego zrobić nierzetelnego bankruta, było dla p. Abrahama igraszką.
To też biegły do niego tłumy pragnących się oświecić i poradzić.
Prawda, że profesja p. Abrahama przedstawiała pewne trudności, narażała go bowiem na zetknięcia ze sprawiedliwością i szykany sędziów śledczych; prawda, że raz z powodu jakiegoś fałszu, popełnionego w dokumencie, o mało go nie zaaresztowano i tylko złożona sędziemu śledczemu kaucja w kwocie 10,000 rubli gotówki uwolniła go w danej chwili od tej nieprzyjemności, ale — cóż robić? — każdy fach ma swoje przykrości.
Zresztą niewinność p. Abrahama zawsze zdołała zabłysnąć, jak słońce; np. w danym wypadku, z powodu fałszu, dowiódł on najuroczyściej, że, jako niepiśmienny, fałszu popełnić nie mógł. Sam w chwilach wywnętrzenia się mówił nieraz przed przyjaciółmi:
— Abraham Meiner nie taki głupi. Abraham Meiner ogłosił już w życiu trzydzieści kilka upadłości, a ile zajęć zrobił! Abraham Meiner był siedm razy pod sądem, a wiecie na ile skazany? Na głupie sześć dni aresztu!
Była godzina siódma wieczorem. W „biurze“ p. Abrahama w najlepsze jeszcze wrzała robota. Pisarze zapisywali wielkie arkusze podaniami, korespondent odbijał list w księdze kopjowej, a kasjer przerzucał wielkie „szczoty“. Kilku „klientów“, opartych o kratkę, oczekiwało.
Drzwi w głębi pokoju otworzyły się. Ukazał się w nich młody chłopiec, najwyżej lat dziewiętnastu, o szczupłej, wysokiej figurze, posiadający rysy wybitnie semickie i dwoje czarnych wielkich, głębokich oczu.
— Czy pan Abraham sam? — zapytał jednego z pisarzy głosem gardłowym.
— W tej chwili zajęty.
— Proszę mi dać znać, jak będzie wolny.
Wszedł z powrotem we drzwi, z których przed chwilą wyszedł.
Pisarz, którego zapytywał młody człowiek, bardzo elegancki, o wykwintnie przystrzyżonej brodzie, pochylił się nad stołem i rzekł do siedzącego naprzeciw niego kolegi, tłustego, pucołowatego blondyna:
— Nienawidzę tego człowieka, nie wiem sam za co. Kiedy go tylko[1] zobaczę, zaraz mi się tak robi, jakgdyby mnie kto szkłem po sercu drapał!
— Bo też rzeczywiście z tą swoją poważną miną, długim surdutem i temi oczyma wygląda, jak jaki karawaniarz — odrzekł drugi.
— Śmiej się, albo nie śmiej, jak chcesz, ale ile razy go zobaczę — ciągnął elegancki pisarz — na pewno mi się coś nieprzyjemnego zdarzy. Zobaczysz, pewno i dzisiaj nasz „Abramek“ zwymyśla mnie za co.
Pucołowaty blondyn się roześmiał.
W tej chwili drzwi gabinetu p. Abrahama, położone w części pokoju oddzielonej kratą, otworzyły się i on sam wyszedł, towarzysząc jakiemuś Żydkowi w złotych okularach, dość przyzwoicie, choć w długą kapotę, przybranemu.
— Tak, tak! — mówił jeszcze we drzwiach, prezentując swój wspaniały szlafrok — niech pan się namyśli. Interes można zrobić, ale taniej być nie może. Namyśl się pan.
Żydek kiwnął głową na znak zgody i rzekł:
— Dobrze! Ja tu jeszcze będę u pana jutro lub pojutrze.
W tej chwili p. Abraham zwrócił się w stronę pisarzy:
— Czy pan Stiefel jest już u siebie?
— Jest i nawet w tej chwili pytał się o pana — rzekł pucołowaty blondyn.
— Poprosić go — rzekł z pośpiechem p. Abraham.
Za chwilę wysoki młody człowiek przechodził przez biuro, kierując się ku gabinetowi właściciela „kantoru“. Przy świetle lamp, które przed chwilą zapalono na biurkach, poznajemy w nim naszego dobrego znajomego — „Joska“. Rzeczywiste jego nazwisko, bo winniśmy je wreszcie oznajmić czytelnikowi, jest Józef Stiefel i tak go zameldowano. Mieszka on jako kawaler u dalekiego swego kuzyna p. Abrahama Meinera. „Josek“, jak już wspominaliśmy, to tylko jego biurowe przezwisko.
Józef Stiefel, czyli “Josek“, wszedł do elegancko umeblowanego gabinetu swego kuzyna. Ten, choć znacznie starszy od przybyłego i nawet względnie wyżej w hierarchii społecznej postawiony, na jego widok z widocznem uszanowaniem zerwał się z fotelu i na gwałt chciał go w nim usadzić. „Josek“ skinął tylko ręką i usiadł skromnie na brzeżku krzesła, stojącego z boku biurka.
— Nie potrzeba — rzekł.
— Ależ panie Stiefel... — prosił właściciel „kantoru“.
— Mów mi „ty“. Zawsze cię o to proszę. Może kto słyszeć... Miałeś do mnie jakiś interes?
— Tak, w samej rzeczy.
— A więc słucham.
— Przepraszam pana... ciebie — poprawił się Abraham Meiner — że tak cię nudzę.
— Nie nudzisz mnie. Mów.
— Otóż był tu u mnie przed godziną jeden klient z interesem. Znajdował się w spółce z drugim Żydkiem: mieli razem fabrykę gorsetów. Ale ponieważ ten jest trochę plajt, więc wszystko było na imię tamtego. Nasz klient pracował tylko jako robotnik, ma się rozumieć tylko pozornie. Wczoraj rano tamten wypędził go precz. Nasz klient pobiegł zaraz do domu i przekonał się, że dowód piśmienny, który mu tamten wystawił, zginął, czy został mu skradziony. Co robić? Nasz klient jest pruski poddany i chce wyjechać zagranicę. Żąda pośpiechu.
„Josek“ się zamyślił.
— Może wystąpić do sądu handlowego o uznanie spółki na zasadzie badania świadków. Świadków możnaby znaleźć. Toby niedrogo kosztowało — roześmiał się p. Abraham.
— Głupi jesteś — odrzekł krótko „Josek“.
— Dlaczego? — naiwnie zapytał zmonitowany.
— Najpierw świadków sąd nie dopuści. A po wtóre, czy ci mało jednego procesu o poduszczanie do fałszywego świadczenia, który masz w biegu u sędziego śledczego?
Była chwila milczenia.
— Zrobisz tak — rzekł po chwili „Josek“. — Niech twój „klient“ wystawi ci weksel. Dostaniesz na niego zabezpieczenie na maszyny w spółkowej fabryce. Każesz mu, żeby tam był w chwili, kiedy komornik z tobą zejdzie. Trzeba skonstatować za pomocą jego obecności, że maszyny znajdują się w jego posiadaniu. Ponieważ to zabezpieczenie, przeto maszyny podług prawa muszą być oddane pod dozór samemu dłużnikowi. Ten znów, jako dozorca, ma prawo zabrać je tam, gdzie mu je będzie dogodniej przechować. Zabierze je więc. Będą tam, ma się rozumieć, krzyki i protesty, ale to nic. Prawo jest wyraźne.
Pan Abraham aż wstał z fotelu.
— To pyszne, to wspaniałe! — wołał. — Ale co dalej?
— Co dalej? Rzeczywiście, jakiś ty głupi, mój Abramku. Przecież twój „klient“, jeśli chce jechać zagranicę, maszyn ze sobą nie weźmie. Niech wtenczas próbuje ułożyć się ze wspólnikiem, albo wprost maszyny sprzeda i wyjeżdża. Ażeby w jego czynnościach nie było nic bezprawnego, na godzinę przed jego wyjazdem każ areszt z maszyn zdjąć i wydaj mu, jako wierzyciel, pokwitowanie, że dług odebrałeś. Przecież „swoje“, bo to w drodze zajęcia skonstatowano, maszyny sprzedać może.
W chwili, gdy „Josek“ to mówił, jego poważną, ascetyczną, że się tak wyrazimy, twarz ożywił uśmiech pełen niewymownego szyderstwa. Pokątny doradca tymczasem biegał, jak szalony, po gabinecie.
— Co za myśl! co za myśl! — wołał — że też ja na to nie wpadłem.
— I nie wpadniesz sam nigdy — rzekł mu krótko i zimno „Josek“.
— Ale, ale — pytał po chwili Abraham Meiner — gdyby nasz „klient“ chciał tu zostać?
— Może. Przecież, jeśli zniesiesz areszt, jest w porządku. A gdyby nawet wspólnik wystąpił o wyłączenie maszyn z zajęcia i uznanie ich za jego własność, nigdy sprawy nie wygra. Wiesz, że teraz wyłączający przegrywają wszystkie sprawy. Zresztą, od czegóż w ostatnim razie twoi fałszywi świadkowie?
Pan Abraham usiadł przy biurku.
— Cóż dalej? — pytał „Josek“.
— Aha, co dalej... Był tu u mnie jeden, któremu ma być ogłoszona upadłość. Potrzebuje książek.
— To już rzecz twojego buchaltera.
— Ale on także chce mieć dowody, że stracił na kredytach kilkanaście tysięcy rubli. Potrzebaby jakich niezapłaconych weksli, dowodów...
— No więc?
— Więc niema nic podobnego... Rozumiesz, że tu potrzeba weksli z datą pewną, dyskontowanych w bankach...
— Tylko to? To zupełne głupstwo.
Wyjął z kieszeni ołówek i papier i skreślił parę słów.
— Oto adres hurtowego składu takich weksli. Skład znajduje się w Kijowie. Dostaniesz nie za kilkanaście, ale za kilkadziesiąt tysięcy rubli. Pisz, że zarekomendował cię J. St. Już będą wiedzieli.
Pokątny doradca podziękował swemu mentorowi.
— A teraz już ostatnie. Chciałem pana... — Poprawił się — ciebie prosić, ażebyś mi przygotował na jutro szkic apelacji w tej oto sprawie. Oto są papiery.
— Dobrze. Czy już wszystko?
— Tak.
— Teraz ja mam do ciebie dwa słowa.
— Jestem na rozkazy.
— Krótko mówiąc, potrzebuję trzech albo czterech kupców, najlepiej handlujących cukrem, tu w Warszawie, lub na prowincji, którzyby chcieli z korzyścią dla siebie zbankrutować.
Pokątny doradca wytrzeszczył oczy. Najwidoczniej był zdumiony.
— Nie rozumiem — rzekł.
— A przecież mówię dość jasno. Przecież przychodzą do ciebie różni, którym urządzasz plajty, tak?
— No tak.
— Otóż potrzebuję takich kilku twoich klientów, ażeby im bezpłatnie urządzić doskonałe upadłości, na których oni grubo mogą zarobić. Jeśli pomiędzy tymi, co się tu zgłaszają, nie znajdziesz odpowiednich, poszukasz ich sam.
— Poszukać?
— Czy to ciebie dziwi? Oni tak często ciebie szukają, że ty raz w życiu możesz zrobić krok naprzód. Nikt nie odrzuci dobrego interesu, który mu za nic zaproponujesz.
— Ależ cel, cel? — pytał coraz bardziej zdziwiony pokątny doradca.
„Josek“ spojrzał na niego z ironią. Rzekł powoli:
— Widzisz, cele moje należą do mnie. Radzę ci nad tem się nie zastanawiać.
Po chwili dodał:
— Jeden warunek jest konieczny: oto, ażeby ten, kto ma zbankrutować, znajdował się koniecznie w stosunkach z Ejtelesem i Sp. i ażeby, upadając, grubo zarwał tę firmę.
— Aha!
— Od jutra zaczynasz szukać. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— A teraz następna kwestja. Posyłałeś do Apenszlaka, żeby przyszedł?
— Posyłałem. Stało się tak, jak ci mówiłem. Odpowiedział, że jeśli mam interes, mogę do niego przyjść. On się uważa za grubą rybę i na moje wezwanie nie przyjdzie.
— Zapłaci za to — odrzekł chłodno „Josek“. — Daj mi pióro.
Siadł przy biurku i wyjął z kieszeni ćwiartkę papieru. Przejrzał ją pod światło, a przekonawszy się, że kartka posiada wodne znaki w rodzaju gwiazdek, napisał na niej parę słów. Następnie włożył papier do koperty i zaadresował.
— Poślij to do Apenszlaka. A teraz do widzenia.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; nie odbite czcionki. Uzupełniono wg. innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.