Tajemnice Nalewek/Część II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część II-ga |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
— Ach!!
Taki okrzyk wyrwał się jednocześnie z ust dwóch ludzi, którzy uderzyli o siebie na schodach, prowadzących do biura znanego nam już sędziego śledczego. Biegli w dwie różne strony i z tego powodu nastąpiło zetknięcie. Spojrzeli na siebie dopiero teraz i z ust ich wybiegły dwa wykrzykniki:
— Pan mecenas!...
— „Fryga“!...
Rzeczywiście, byli to adwokat Julek, wychodzący od sędziego, i ajent „Fryga“, który pędził z impetem, ażeby się stawić przed oblicze przedstawiciela sprawiedliwości. Obydwaj zatrzymali się przez chwilkę.
„Fryga“ spoglądał z zainteresowaniem na adwokata. Wiedział on dobrze, dzięki przeprowadzonemu przez siebie prywatnemu śledztwu, że adwokat „Julek“ należał do przyjaciół Strzeleckiego i że interesuje się śledztwem; miał nawet zamiar pójść do swego dobroczyńcy zapytać go o radę i wtajemniczyć w szczegóły śledztwa.
— Pan mecenas od sędziego? — zapytał „Fryga“.
— Tak.
— W sprawie kradzieży u Ejtelesa?
— A skąd to przypuszczasz, panie Józefie?
Delikatny uśmiech przesunął się przez cienkie wargi ajenta. W kilku słowach, zniżywszy głos, objaśnił adwokatowi swoje zainteresowanie się sprawą, chęć porozumienia się z nim i to, że wiedział o stosunkach, jakie łączyły oskarżonego z „Julkiem“.
— A więc można z panem mówić otwarcie, panie Józefie?
— Najzupełniej. Pan mecenas wie zresztą, że wskoczyłbym dla niego w żywy ogień.
— Otóż jestem cały poruszony. Miałem w tej chwili dość nieprzyjemną scenę z sędzią.
— Z sędzią?
— Tak. Przyszedłem do niego dowiedzieć się, jak stoi śledztwo. Sędzia jest moim kolegą uniwersyteckim. Objaśnił mnie wprawdzie w paru słowach o stanie rzeczy, ale jednocześnie uprzedził, że na przyszłość obowiązek sędziowski zabrania mu komunikować się ze mną w tej sprawie i udzielać mi jakichkolwiek, choćby najdrobniejszych, informacji. Twierdził, że i tak za dużo zrobił, słuchając moich instancji za oskarżonym i udzielając paru słów wiadomości. Kiedy wzruszony myślą o tym biedaku, siedzącym już tyle czasu w więzieniu, chciałem przekonać sędziego i gorąco zacząłem mu tłumaczyć, że Strzelecki nie może być winien, prosiłem wreszcie o uzupełnienie śledztwa dla wyjaśnienia składających się na sprawę tajemnic, odpowiedział mi bardzo zimno, że śledztwo jest skończone i może być uzupełnione chyba... przyznaniem się oskarżonego do winy. Rozeszliśmy się w sposób dość niemiły. Ostatecznie sędzia powiedział mi rzecz, za którą w innych okolicznościach zażądałbym od niego rachunku. Rzekł, iż przyjaciele Strzeleckiego w swej gorliwości chcieliby wprowadzić sprawiedliwość w błąd. Tym razem zmilczałem, aby nie pogorszyć położenia Janka.
„Fryga“ z wielką uwagą słuchał słów adwokata. Jego ruchliwa twarz zmieniała co chwila wyraz pod wpływem myśli, które przebiegały mu przez głowę.
— To źle, to bardzo źle! — zawołał wreszcie.
Adwokat spoglądał nań pytająco.
— W chwili, kiedy tak niegrzecznie uderzyłem pana mecenasa, pędziłem do sędziego z nowościami... Ale te nowości będą korzystne tylko wobec kogoś dobrze usposobionego dla sprawy. Tem bardziej — dorzucił „Fryga“ po chwili — że ja tu jestem cokolwiek winien... Miałem w ręku niektóre dane, ukrywałem je dotąd i prowadziłem śledztwo na własną rękę.
— To źle, bardzo źle! — zawołał zkolei adwokat. — Sędzia w tem usposobieniu, w jakiem się znajduje, gotów przypuścić jakąś zmowę z naszej strony, chęć wprowadzenia go w błąd, o czem zresztą już mówił. Niepodobna, ażeby się przy tej okoliczności nie dowiedział, że ja kiedyś pana broniłem.
„Fryga“ robił tymczasem najpocieszniejsze grymasy, mające wyrażać prawdziwe i głębokie zmartwienie.
— A to osioł ze mnie! — zawołał.
— A czy te odkrycia, które pan zrobiłeś obecnie, panie Józefie, mogą mieć poważniejsze znaczenie?
— To zależy.
Zapanowało przez chwilę milczenie.
— Niema co — zaczął wreszcie „Fryga“ — trzeba, jak na dziś, odłożyć wizytę u sędziego. Zbytnim pośpiechem możnaby wszystko zepsuć raz na zawsze. Tymczasem pan sędzia poczeka, a przed zobaczeniem się z nim muszę też najpierw objaśnić wszystko panu mecenasowi.
— Mnie?
— Ma się rozumieć. Przecież chyba pan mecenas bronić będzie tego biedaka?
— Co do tego, niema żadnej wątpliwości.
— No, to ostatecznie nie popełnię wielkiej zbrodni, porozumiawszy się z panem mecenasem.
— Przypuśćmy.
— Tylko, że tutaj na schodach będzie trochę niewygodnie.
— W samej rzeczy. Jedź pan, panie Józefie, do mnie.
— Czy zaraz?
— W tej chwili. Będzie to tem dogodniejsze iż spodziewam się dzisiaj przybycia do mnie kilku przyjaciół Strzeleckiego dla narady.
Za chwilę adwokat siedział w dorożce, a „Fryga”, pomimo usilnych próśb „Julka“, ażeby umieścił się razem z nim, towarzyszył mu, usadowiwszy się na koźle. Dorożka skierowała się przez Miodową, w stronę Długiej. Zaledwie jednak ruszyła, musiała się zatrzymać. Na środka ulicy zebrał się tłum publiczności.
„Fryga“, z przyzwyczajenia, przypuszczając, że zdarzył się jaki wypadek, zeskoczył z kozła i wszedł pomiędzy tłum. Za chwilę wrócił i usadowił się znów na koźle, podczas kiedy policjant otwierał pośród zgromadzonych miejsce dla dorożki.
— Co to takiego? — zapytał adwokat.
— Nic nadzwyczajnego — odrzekł „Fryga“ — dwie dorożki uderzyły o siebie. Jakaś dama wypadła na bruk. Prowadzą ją tam do sklepu, zanim ją będzie można odwieźć do domu.
Adwokat „Julek“ wychylił się z dorożki, ażeby lepiej widzieć.
— Tema! — zawołał naraz mimowoli.
Dorożkarz w tej chwili ruszył. Pomimo turkotu kół, „Fryga“ dosłyszał jednak to słowo. Odwrócił się z kozła i zapytał:
— Przepraszam pana mecenasa, czy to przypadkiem nie ta sama, co jest w sprawie? Nie widziałem jej nigdy osobiście.
— Tak.
„Fryga“ nie rzekł nic więcej. Podrapał się tylko po nosie i zagryzł rzadki wąsik, co u niego oznaczało, że był czemś zaciekawiony. Mruczał coś pod nosem. Gdyby odcyfrować to mruczenie, miałoby ono mniej więcej taki sens:
— No, no, partja zaczyna się ożywiać. Wszyscy jakoś przybliżają się do sędziego. Ciekawym, poco ta tutaj jechała? Bo dałbym głowę, że jechała do sądu. I to z własnej inicjatywy! Przecież nie mogła być wzywana, bo śledztwo już skończone. No zobaczymy!
Za dziesięć minut dorożka stanęła przed mieszkaniem adwokata.
Po chwilce „Julek“ zasiadł przy swojem biurku, a naprzeciwko siedział „Fryga“.
Opowiedział w krótkich słowach wszystko, co już czytelnikowi wiadomo, i dodał:
— Szczęśliwym trafem dziś rano dowiedziałem się jeszcze, na czyje zamówienia i przez kogo był robiony papier z gwiazdkami.
— No, no!
— Jak mówiłem panu mecenasowi, dowiedziałem się w składzie, z którego papierni pochodzą takie arkusze. Jak na szczęście, znam dyrektora tej papierni. Przed rokiem, zdołałem mu oddać niewielką usługę. Ponieważ papiernia znajduje się tuż pod Warszawą, rodzina dyrektora mieszka w mieście, a on też przepędza wolny czas w Warszawie. Zeszłego roku, podczas krótkiego wyjazdu całej rodziny na wieś, w mieszkaniu dyrektora popełniono znaczną kradzież. Zostały skradzione srebra i kosztowności. Otóż, trochę przy mojej pomocy, zdołano wszystko, co do ostatniego pierścionka i ostatniej solniczki odzyskać.
— Więc poszedłeś do dyrektora, panie Józefie?
— A ma się rozumieć. Jest to człowiek powszechnie szanowany, zacny, poważny, ojciec rodziny, nie obawiałem się więc, że trafię na kogoś interesowanego w naszej sprawie. I zrobiłem dobrze. Dyrektor przyjął mnie jak najlepiej i obiecał wszelką pomoc. Było to wczoraj. Dziś rano o szóstej wyjechaliśmy powozikiem dyrektora do papierni, a o jedenastej dyrektor już znalazł jedyną osobę w fabryce, która o wyrobie tego papieru mogła mieć wiadomość. Był to mechanik w fabryce.
— No i cóż?
— Ma się rozumieć, nie opowiadałem dyrektorowi wszystkich szczegółów i prosiłem go zresztą ażeby za punkt wyjścia swego badania wziął arkusze, znalezione przypadkowo w składzie. Badaniu temu byłem obecny, ukryty za portjerą. Winny, zagrożony natychmiastową dymisją, wyznał, że robił kilkadziesiąt arkuszy takiego papieru na obstalunek.
— Czyj?
— Niejakiego Abrahama Meinera, pokątnego doradcy, utrzymującego niby kantor realizacji i inkasa na Nalewkach.
— Meiner! — zawołał „Julek“ — ależ znam go z sądów... To łotr ostatniej próby.
— Zdaje się — dodał jeszcze „Fryga“ — że ten Meiner ma jakiś wpływ na mechanika; widać to było z całej rozmowy z dyrektorem, który mówiąc nawiasem, dał się wreszcie ubłagać swemu oficjaliście i darował mu winę.
— Meiner, Meiner! — wołał adwokat, uderzając ręką w biurko. — Jeśli tylko on jest wmieszany do interesu, nie dziw, że oplątano tak fatalnie tego biednego Janka. Przecież notorycznie wiadomo, że Meiner dostarcza na żądanie fałszywych świadków. Dlaczegóżby więc nie miał umaczać palca w zbrodni?
— Otóż wobec takich rezultatów — ciągnął dalej „Fryga“ — a szczególniej ze względu, że bez reszty tajemniczego papieru niewiele można dalej zrobić, biegłem do sędziego śledczego, ażeby mu wyjawić moją winę, polegającą na ukryciu części listu, i powiadomić o odkryciach. Ma się rozumieć, przygotowany byłem na zmycie głowy, ale niewielkie. To, co mi pan mecenas powiedział tam na schodach, trochę mnie przeraziło... Co teraz robić, ażeby nie zepsuć sprawy?
— Będziemy o tem mówili następnie — odrzekł adwokat. — Ponieważ jednak widzę, że dzielnie dopomagasz w celu uniewinnienia tego biedaka, muszę ci najpierw powiedzieć to, czego się dowiedziałem od sędziego śledczego i co jego wprawiło w tak złe dla Janka Strzeleckiego usposobienie.
— Słucham.
— Wiesz już zapewne, że główną poszlaką przeciwko niemu jest brak jakichkolwiek wiadomości o tem, co robił od ósmej lub dziewiątej wieczorem aż do rana. Nie umie tego objaśnić. Twierdzi, że stracił na ten czas świadomość, że nie wie, co się z nim działo.
— Tego nie wiedziałem.
— Jak widzę, mało jesteś poinformowany o przebiegu śledztwa.
— Wcale nic nie wiem. Jestem zbyt małą osobistością, ażebym miał tam dostęp.
— A więc muszę ci, panie Józefie, opowiedzieć szczegółowo rezultaty zbadania Strzeleckiego.
Nastąpiło opowiadanie, któremu „Fryga“ przysłuchiwał się z wyjątkową uwagą. Był tak zasłuchany, że na ruchliwej jego twarzy tym razem nie odbijały się uczucia i wrażenia, jak zazwyczaj.
— Obecnie — kończył „Julek” — przybywają nowe, niekorzystne fakty. Doktorzy nie umieli powiedzieć nic pewnego o nienormalnym stanie, w jakim miał się niby znajdować Strzelecki. Kupca W. w Moskwie dotąd, pomimo poszukiwań, nie wyszukano. Znaleźli się świadkowie, którzy widzieli Strzeleckiego między 9-tą a 11-tą wieczorem w okolicach Franciszkańskiej i Nalewek, to jest tuż obok mieszkania Halbersona. Wreszcie, co najważniejsza, stosownie do żądania samego Strzeleckiego, sprawdzono numery banknotów, znajdujących się w paczce 5.000 rubli...
— I cóż? i cóż?
— No, i pokazało się na nieszczęście, że numery te były zanotowane przez jeden z banków, jako wypłacone firmie Ejteles w dzień kradzieży.
„Fryga“ aż podskoczył na krześle.
— Ależ to niemożebne! Skądżeby sam Strzelecki żądał sprawdzenia?
— Postawiłem tę samą kwestję sędziemu. Odpowiedział mi: „Pański protegowany jest człowiekiem bardzo inteligentnym. Wiedział, że sprawiedliwość musi przyjść do wniosku o konieczności tego sprawdzenia i postanowił je uprzedzić. Zresztą, mógł przypuszczać, że w Banku nie kontrolowano numerów.
„Fryga“ wstał z krzesła.
— Przepraszam pana mecenasa, ale muszę zebrać myśli.
Przeszedł się parę razy po pokoju, wreszcie zbliżył się do biurka.
— To bardzo źle, panie mecenasie — zaczął.
— Sam o tem wiem.
— Dotąd byłem przekonany, że pan Strzelecki jest niewinny. Jego twarz, którą widziałem przez chwilę, uprzedziła mnie na jego korzyść. Ale teraz, po tem, co odkrył sędzia śledczy, nie przysiągłbym. Widzi pan mecenas, ja, jeżeli zbłądzę, lubię się prędko zorjentować. Czy w danym wypadku mamy rzeczywiście do czynienia z niewinnym?
„Fryga“ nie skończył jeszcze, a „Julek“ już był na nogach. Z całą energją wymowy zaczął zbijać poszlaki, świadczące przeciwko Strzeleckiemu, tłumaczył i wyjaśniał, że ten człowiek nie mógł spełnić zbrodni.
— Jestem przekonany z głębi serca — zakończył — że on jest niewinny. Wierz mi, panie Józefie, i postaraj się razem ze mną walczyć przeciw pozorom.
— Ależ z całego serca, panie mecenasie, skoro takie pańskie przekonanie. To dla mnie wystarcza. Jeślim wątpił przez chwilę, to dlatego, że, mojem zdaniem, nigdy się nie trzeba łudzić.
— W samej rzeczy. Ale przecie jesteśmy na drodze do odkryć.
— Aa! tylko nie wiadomo, dokąd te odkrycia doprowadzą. Gdybyśmy chociaż wiedzieli, co zawiera ten przeklęty list...
Teraz „Julek“ przechadzał się po pokoju zamyślony. Po chwili usiadł przy biurku.
— Musimy jednak przyjść do jakichś wniosków. Trzeba się zdecydować, co dalej robić.
— Tak, co robić? — powtarzał, jak echo, „Fryga“.
— Najpierw, sądzę — ciągnął adwokat — że trzeba się wstrzymać od komunikowania sędziemu rezultatów dotychczasowej twej działalności, panie Józefie. Mógłby je przyjąć bardzo źle, a przy ogólnikowości, jaką się niewątpliwie list odznacza, mogłoby to zepsuć ostatecznie sprawę.
— Trzeba więc szukać w dalszym ciągu rozwiązania zagadki na własną rękę.
— Tak jest, szukać, a znalazłszy, przyjść do sędziego z czemś poważnem w ręku.
— Pozostaje kwestja, w jakim kierunku robić poszukiwania.
Adwokat zamyślił się przez chwilę.
— Odpowiedź na to dość prosta. Dyktuje ją logika. Ponieważ Strzelecki twierdzi, że stracił świadomość swoich czynów od chwili widzenia się z jakąś „osobą“, której nie chce bliżej określić, trzeba odnaleźć najpierw ślad osoby i spotkania. Cóż na to powiesz, panie Józefie?
— Zupełna racja. Dodam tylko jedną rzecz: należy ustanowić, jakiej płci była osoba, z którą miał się spotkać pan Strzelecki. Ja sądzę, że to musiała być kobieta.
— I ja jestem tego zdania.
— Z mężczyzną nie spotyka się na ulicy, lecz w restauracji lub cukierni; wreszcie wzruszenie, jakie uczuwał p. Strzelecki przed schadzką, o którem sam wspomina, dowodzi najlepiej, że to była kobieta.
„Fryga“, zadowolony ze swego rozumowania, podniósł głowę. Adwokat przyznawał mu rację pochyleniem głowy.
— A teraz — ciągnął „Fryga“ — czyby nie można wykombinować miejsca, gdzie się odbyła schadzka? Będzie to trudniej. Ulic w Warszawie jest dużo. Ale przecież taki fakt, jak stracenie przytomności zaraz przy spotkaniu, mógł się czemś zamanifestować; mogli to zauważyć... Trzebaby tylko mieć promień ulic, od których należy zacząć poszukiwania.
„Fryga” zamyślił się; adwokat spoglądał nań z zaciekawieniem.
— Około dziewiątej p. Strzelecki był na Nalewkach; nie twierdzi, ażeby stamtąd pojechał na spotkanie, a więc — poszedł. Musiało ono być gdzieś niedaleko, zapewne nie pośród żydowskich ulic, tylko bliżej środka miasta. Będziemy więc szukali na Ś-to Jerskiej, Przejazd, Długiej, Bielańskiej...
Tu „Fryga“ nagle się zatrzymał.
— Ach, ach! — zawołał — jaką ja też mam kurzą pamięć...
Adwokat był już zaniepokojony.
— Co?... co takiego? — pytał.
— Ależ nie potrzeba poszukiwań. Mam już wszystko, co mi potrzeba, w ręku.
— Niepodobna!
— Najzupełniej. Tak, jakbym był przy schadzce. Rzecz działa się po dziewiątej wieczorem tego dnia, kiedy spełniono kradzież. Na rogu Bielańskiej i Placu Teatralnego przechadzała się jakaś młoda, elegancka kobieta. Było to nieopodal stacji posłańców, na której w tej chwili znajdował się jeszcze jeden posłaniec, oczekujący jakiego spóźnionego kursu. Dama przechadzała się niespokojnie. Widocznie oczekiwała kogoś, kto nie przychodził. Dopiero po kilkunastu minutach od Bielańskiej ukazał się mężczyzna młody i wysoki. Szedł powoli. Dama zbliżyła się do mężczyzny i zamieniła z nim parę słów, podniósłszy woalkę. W tej chwili mężczyzna widocznie zachwiał się na nogach. Upadłby, gdyby go nie podtrzymała kobieta. Wzięła go pod rękę i doprowadziła do stojącej na stacji dorożki, którą razem pojechali. Mężczyzna szedł z trudnością...
— Ależ to Strzelecki, to musiał być on. Skąd pan to wiesz, panie Józefie?
— O, to rzecz bardzo prosta. Niema tu z mojej strony żadnej zasługi, przeciwnie, dziwię się, że sobie tego nie przypomniałem odrazu. Za ratuszem jest knajpka, do której niekiedy zachodzimy. Otóż owego wieczora byłem w knajpce i słyszałem na własne uszy posłańca, opowiadającego o tem oryginalnem zdarzeniu. Wtenczas nie zwróciło to mojej uwagi...
— Wybornie, przecudownie! — wołał „Julek“ — mamy początek, trzeba tylko tak iść dalej.
— To już rzecz moja; ta strona kwestji i poszukiwań zdecydowana. Ale to chyba nie wszystko?
— W samej rzeczy. Ten kierunek poszukiwań nie wyczerpuje wszystkiego, co można zrobić dla biedaka. Sądzę, że jednocześnie trzeba jeszcze iść w innym kierunku. Mianowicie najprostszym śródkiem wykazania niewinności Strzeleckiego jest odkrycie prawdziwych winowajców.
— Zgoda.
— Wprawdzie tam, gdzie działają sądy i nic nie mogą odkryć, oprócz winy biednego Janka, którą my odrzucamy, zadanie jest trudne, bardzo trudne. Ale mamy przewodnią nić. Winowajcami są ci, którzy starali się zrzucić na barki Strzeleckiego ciężar winy, którzy go oplątali siecią fałszywych poszlak. Zapytasz — gdzie ich znaleźć? Twoje poszukiwania dały ci już odpowiedź. Zaczynaj od Meinera, który najwidoczniej jest związany z siecią wypadków, on cię doprowadzi dalej. Jak działać?... to już rzecz twoja.
„Fryga“ znowu był zamyślony; pocierał sobie nos i przygryzał wąsik.
— Tak — rzekł po chwili — Meiner numer pierwszy, a numer drugi... panna Tema.
— Jakto? Byłbyś zdania?...
— Tak, panie mecenasie, jestem zdania, że, jeśli p. Strzelecki nie ukradł tych pięciu tysięcy rubli, które złożyła panna Tema, jako niby pochodzące od niego, to niewątpliwie pieniądze te zostały ukradzione przez kogo innego i oddane pannie Temie dla złożenia ich tak, żeby kompromitowały p. Strzeleckiego. Jest więc ona albo wspólniczką, albo przynajmniej narzędziem sprawców zbrodni.
— To niepodobna. Widziałem Temę tegoż samego dnia, kiedy odkryto kradzież. Była bardzo zmartwiona, prawie spłakana. Zresztą wróble na dachu wiedzą, że Tema serjo zakochała się w Strzeleckim.
— Jednak tak mówi logika.
„Fryga“ znów wstał z krzesła i zaczął się przechadzać po pokoju.
— Wie pan, panie mecenasie, co ja o tej całej sprawie sądzę?
— Cóż?
— Nie śmiej się pan tylko ze mnie, jak to zrobił mój naczelnik, kiedy mu wspomniałem trochę o tem.
— Ależ słucham.
— Otóż powiadam panu mecenasowi, że to musi być robota nalewkowskiej „bandy“.
— Jakiej?
— W tem sęk, że nie wiem — jakiej. Ale ja ją przeczuwam, ja ją muszę odkryć, choćbym miał wleźć pod ziemię. Mój naczelnik powiada, że to romanse, a ja powiadam, że to rzetelna prawda. Trzeba panu wiedzieć, panie mecenasie, że od pewnego czasu zdarzyło się kilkanaście wypadków kradzieży, rabunku, samobójstw nawet, których kompletnie nie można sobie wyjaśnić. Obracają się one około Nalewek i są z Nalewkami w związku. Ja przypuszczam, jestem przekonany, że to nic innego, jak tylko sprawka bandy złoczyńców... bandy, jak ja ją nazywam, nalewkowskiej.
„Julek“ spoglądał na „Frygę“ z uśmiechem.
— No, czy tylko twój naczelnik nie ma racji, panie Józefie? Czy nie fantazjujesz zbytecznie?
Ale zapał „Frygi“ już przeszedł. Pocierał tylko sobie usilnie nos. Mruczał do siebie:
— To nie bez racji. Apenszlak, Feinhand, Meiner — wszyscy z Nalewek. I do tego Lurje, wspólnik Ejtelesa... To niejasne, to bardzo niejasne. Zobaczymy.
W tej chwili dzwonek u drzwi adwokata głośno zabrzmiał. Po chwili wszedł służący i zameldował, że dwie damy znajdują się w poczekalni.
— Aj, aj! — zawołał adwokat — zagadałem się tak z tobą, panie Józefie, że, zapomniałem o konferencji z przyjaciółmi Strzeleckiego. Oto i oni. Jedna z tych dam to narzeczona Janka, a druga jej przyjaciółka.
— Więc p. Strzelecki ma narzeczoną?
— Trzeba ci wiedzieć, panie Józefie — odrzekł adwokat — że to jeszcze tajemnica. Liczę na twoją dyskrecję. Oprócz tych pań, będzie p. Stawinicz.
— Znam go. Oryginał, ale wyborny człowiek — zrobił uwagę „Fryga“.
— Możebyś pan chciał, panie Józefie, uczestniczyć w tej naradzie?
— O nie, nie, bynajmniej; to nie dla mnie. Chcę też prosić, żeby pan mecenas nawet tym państwu nie wspominał o odkryciach, zrobionych przeze mnie, ani o planie dalszych poszukiwań.
— Czy to konieczne?
— Bezwarunkowo. Inaczej nie ręczę za skutek. A teraz do widzenia. Pojutrze będę z relacją.
— Pamiętaj raz jeszcze: Meiner.
— I panna Tema.
Ajent wyszedł, mrucząc:
— Tema? Dałbym głowę, że ona także z Nalewek. Strzelecki ma narzeczoną. Teraz można zrozumieć, dlaczego Tema...
Przechodził w tej chwili przez poczekalnię adwokata. Na kanapie siedziały dwie młode kobiety. Ajent rzucił na nie ukradkiem wzrok.
— Ach, ach! — rzekł sam do siebie — panna Róża i panna Ejtelesówna! Która z nich jest narzeczoną Strzeleckiego? To zaczyna być ciekawe. W każdym razie dobrzem zrobił, żem prosił mecenasa o milczenie.
Wybiegł, drapiąc się nielitościwie w nos.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W godzinę potem, w gabinecie adwokata, przy jego biurku, siedzieli: panna Fela, panna Róża, adwokat i Stawinicz. „Julek“ objaśnił ich właśnie o dotychczasowym przebiegu śledztwa.
Panna Róża czerwieniała i bladła na przemiany. Zdawało się jej, że położenie jest bez wyjścia. Wszystka krew spłynęła jej do serca. W oczach migały jej białe plamy.
— Ależ to labirynt! labirynt! — wołał Stawinicz, biorąc się za skronie. — Głowę o mur rozbić...
Tylko panna Fela pozostawała spokojna, milcząca.
— Jak wiele czasu może upłynąć do chwili ostatecznego zamknięcia śledztwa, właściwie aż do sformowania aktu oskarżenia?
— Przynajmniej trzy tygodnie — odrzekł adwokat.
— W takim razie nic jeszcze nie stracone. Zapewne przed dwoma tygodniami będę mogła dostarczyć pewnych wiadomości, które bardzo zmienią położenie pana Strzeleckiego.
— Pani?
— Ja.
Oczy wszystkich zwróciły się z zapytaniem na pannę Felę.
— Nic bliższego w tej chwili objaśnić nie mogę. Ale to, o czem mówię, niewątpliwie nastąpi. Tymczasem chciałabym się dowiedzieć jeszcze jednego. Jak wysokiej kaucji zażądał, na wypadek wypuszczenia na wolność p. Strzeleckiego, sędzia śledczy?
— O, olbrzymiej sumy, równej sumie skradzionej. Trzeba złożyć gotówką trzykroć dwanaście tysięcy rubli.
Panna Róża położyła na stole paczkę, trzymaną w ręku.
— Oto jest żądana kwota w papierach procentowych. Wynosić ona będzie nawet więcej, około trzystu trzydziestu tysięcy rubli. Proszę pana, panie adwokacie, złóż pan te pieniądze, jako kaucję za biednego pana Strzeleckiego.
Osłupienie wszystkich było ogromne. Róża była cała w kolorach. W oczach stanęły jej łzy. Naraz nie namyślając się, idąc za pierwszym popędem serca, pochwyciła rękę siedzącej obok Feli i ucałowała ją gorąco.
— Dziękuję ci, dziękuję! — wyszeptała.
Panna Fela starała się uwolnić od jej pocałunków. Przysunęła jej czoło i złożyła na niem macierzyński prawie pocałunek.
— Dziecko jesteś — rzekła.
Potem zwróciła się do dwóch mężczyzn.
— W ten sposób pan Strzelecki będzie uwolniony od rozpaczliwego położenia w więzieniu i zresztą będzie miał większą swobodę działań. Pomoże nam udowodnić jego niewinność. O jedną rzecz tylko prosiłabym którego z panów, oto o złożenie pieniędzy pod własnem nazwiskiem. Rozumiecie dobrze panowie, że mnie w żaden sposób nie wypada ich składać. Nazywam się Ejtelesówna.
„Julek“ ciągle spoglądał zdziwiony na leżącą na jego biurku grubą paczkę.
— Ależ pani — zaczął po chwili — sprawa naszego przyjaciela jest dla nas święta. Jednak... jednak zmuszony jestem zwrócić uwagę pani, iż, angażując tak znaczną sumę, należy się namyślić... rozważyć... Czy nie robi pani zbyt... dużo?
Stawinicz chciał także coś powiedzieć, ale zwrócone nań błagalne spojrzenie Róży zamknęło mu usta.
— Rozważyłam wszystko — odrzekła panna Fela — i nie mam nic więcej do rozwagi. Pieniądze te są moją własnością i nie wyczerpują zresztą mojego majątku osobistego. Mogę z niemi robić co uznam za właściwe.
Spojrzenie Róży padło zkolei i na „Julka“.
— W takim razie pozostaje mi tylko być pani posłusznym. Żeby tylko sędzia śledczy wobec nowych danych nie zrobił jakiej kwestji.
Zaczął pisać kwit z odbioru pieniędzy, odpieczętował paczkę, ażeby móc w kwicie wymienić papiery szczegółowo.
W kwadrans potem goście wychodzili z gabinetu ciągle jeszcze zdumionego „Julka“.
Róża Apenszlakówna w chwili, kiedy adwokat odprowadzał ich do drzwi, zatrzymała się ztyłu i pociągnęła gospodarza do jego gabinetu.
— Jedno słówko proszę pana — rzekła, zarumieniona jak prawdziwa róża.
— Jestem na rozkazy.
Róży zdawało się braknąć oddechu.
— Powiedz mi pan... czy on... czy on... nie kocha... tej kobiety, która go oskarża o zostawienie u niej pięciu tysięcy rubli?
Na ustach adwokata ukazał się uśmiech.
— Mówi pani o tej pannie... Temie?
Róża skinęła główką.
— O, może być pani spokojna. Nie kochał jej nigdy. Był to tylko przelotny kaprys i to dawno, dawno, kiedy pani jeszcze nie znał.
Róża zarumieniła się i uciekła.
Adwokat „Julek“ został sam. Spoglądając na leżące na biurku papiery procentowe, rzekł:
— No, teraz to już naprawdę nic nie rozumiem.