Tajemnice Nalewek/Część II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część II-ga |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
Na parterze jednego z nowych, wspaniale urządzonych domów przy ulicy Wspólnej mieszkała panna Tema Z., którą już parę razy widzieliśmy w toku tego opowiadania. Na liście lokatorów stan jej był określony w sposób następujący: „Z własnych funduszów“.
Rzeczywiście fundusze jakie posiadała panną Tema, musiały być znaczne, bo apartament, który zajmowała, był jednym z największych w całej kamienicy, a urządzenie jego odznaczało się niezwykłą wspaniałością.
Bronzy, marmury, aksamity, obicia atłasowe, miękkie szezlongi i kozetki, wspaniałe portjery i olbrzymie lustra stanowiły wspaniałą ramę, od której świetniej jeszcze odbijały wschodnie wdzięki Temy, jej bogate kształty, włosy czarne jak heban, błękitne oczy, twarz matowo blada, a przedewszystkiem te ogniste, gorące, czerwone wargi.
Tema panowała tutaj, jak królowa. U stóp jej klęczało tylu i tak namiętnie pragnących ognistego dotknięcia tych bezczelnie rozkosznych warg, że mogła być z tego dumną. Brała od nich hołdy — i szeleszczące jedwabnie banknoty. Od dwóch lat ta nowa Wenus była w modzie. Uwielbiała ją cała Warszawa. A ona szalała. O jej dziwactwach i kaprysach opowiadano całe legendy.
Było wpół do dziewiątej wieczorem. Od drzwi Temy odeszło już pięciu lub sześciu młodych ludzi, pragnących zaszczytu ujrzenia warszawskiej Afrodyty, a w tej liczbie i książę Stasz. Młoda i ładna pokojówka odprawiała wszystkich krótkiemi dwoma słówkami: „Pani chora“. Wielbiciele wydawali okrzyk niespodzianki i ubolewania, składali bilet i odchodzili.
Znowu zadzwoniono. Do przedpokoju, otoczonego dębowemi boazerjami, poważnego, oświetlonego dwoma płomieniami gazowemi, o szkłach, przypominających patery od szampana, wszedł młody, wysoki, szczupły człowiek, brunet, z niewielkiemi faworytami, w okularach i pince-nez; na głowie miał cylinder, ubrany był w modne palto jesienne.
— Pani w domu? — zapytał głosem gardłowym.
— Pani nie przyjmuje, pani chora! — odrzekła pokojówka tym samym frazesem, którym odprawiła już kilku gości poprzednio.
— Muszę się z panią widzieć koniecznie — ciągnął dalej młody człowiek.
— To niemożebne.
Młodzieniec nie odpowiedział nic. Rozpiął palto i wyjął pugilares. Z tego ostatniego wydobył bilet wizytowy, ołówek i białą dwudziestopięciorublówkę. Ołówkiem skreślił parę słów na bilecie.
— To dla ciebie, moja mała — rzekł z angielską flegmą, wręczając pokojówce bilet bankowy — a to oddasz swojej pani — dodał, pokazując bilet.
Pokojówka uśmiechnęła się zalotnie.
— Nie wiem, sprobuję — rzekła — zresztą za nic nie ręczę.
Wzruszyła kokieteryjnie ramionami i pobiegła. Młody człowiek tymczasem zdjął palto i w angielskim surducie, z kapeluszem w ręku, oczekiwał powrotu służącej. Był widocznie pewny przyjęcia.
Pokojówka wróciła za chwilę.
— Proszę za mną — rzekła. — Pani przeprasza, że przyjmuje w negliżu, ale jest bardzo chora.
— To nic nie szkodzi.
Służąca spojrzała na młodego człowieka, uśmiechając się z efronterją.
Za chwilę weszli do niewielkiego buduaru.
Wielka, blado-błękitna kula, zwieszona na kosztownym łańcuchu od sufitu, obrzucała bladem światłem fantazyjne, pełne uroku, wdzięku i jakiegoś wschodniego omdlenia umeblowanie. Wspaniała toaleta z weneckiem lustrem o przecudownej ramie pokryta była mnóstwem drobnostek. Po pokoju rozchodziła się upajająca woń pachnideł; okna i drzwi osłaniały portjery. W półcieniu widać było postać Temy, zwiniętą na szezlongu, zwanym „Balzac“, otuloną w coś białego, jakieś futro, czy puch.
— Luizo — odezwał się miękki, osłabiony głos kapłanki tej wspaniałej świątyni rozkoszy — przynieś lampę z jadalni. Tutaj tak ciemno.
— To zbyteczne — odrzekł głosem zimnym, suchym, trochę chrapowatym przybyły.
Tema uniosła się cokolwiek na szezlongu; spojrzała na gościa.
— A więc zostaw nas samych.
Pokojówka wyszła.
— Pan baron von Rajt? — zapytała po chwili znów Tema.
— Tak, w imieniu „Złotej rączki“ — była odpowiedź.
Nastąpiła chwila milczenia. Przybyły zabrał głos:
— Przedewszystkiem czy można w tym pokoju swobodnie mówić? Czy tu nikt nie podsłuchuje, nie podgląda?
Tema roześmiała się krótkim, stłumionym trochę śmiechem.
— O, nie. Tutaj zwykle daję audjencje. Służby mojej jestem pewna.
Baron von Rajt podniósł się i zbliżył do obydwóch drzwi. Obejrzał je uważnie.
— Dobrze — rzekł sam do siebie.
Tema ciągle czekała, uniósłszy cokolwiek głowę, patrząc na gościa, tak mało robiącego sobie z nią ceremonji.
— Pani jesteś chora? — zapytał wreszcie przybyły.
— Tak. Miałam dziś wypadek. Bałwan dorożkarz wyrzucił mnie na bruk. Kuleję.
Zręcznym ruchem odrzuciła brzeg futrzanego pokrycia, ukazując maleńką nóżkę obandażowaną; wyżej trochę, nad kostką, widać było kawałek różowego, rozkosznego ciała. Widok ten nie wywołał jednak u przybyłego zachwytu, na który Tema pewno trochę liczyła.
— Wypadek, który się pani wydarzył, powoduje moją bytność.
Tema oparła głowę na ręku i tak, półsiedząc półleżąc, czekała.
— Wprost nawet powiem pani, że to ja spowodowałem ten wypadek.
— Pan?..,
— Tak jest. „Złota rączka”, wyjeżdżając, poleciła mi, jako najbliższemu przyjacielowi, dopilnowanie pani. Zalecenie to nie było wcale zbyteczne. Siostra pani zna panią, widać, aż nadto dobrze. Pomimo, że sama pani narzucałaś się jej ze swoją rolą, przypuszczała zgóry, że przy zmienności charakteru pani przyjdzie chwila, kiedy zechcesz zrobić głupstwo. Chwila ta, już od pewnego czasu bliska, nastąpiła dzisiaj.
— Skąd pan o tem wiesz? — wyrwało się mimowoli Temie.
— Już nazajutrz, po wypadku, zaczęły pani przychodzić do głowy jakieś niedorzeczne żale. W miarę, jak ten idjota „Szmulek“ przynosił pani coraz nowe wiadomości o coraz gorszym stanie sprawy jego, przychodziły pani do głowy coraz nowe głupstwa... Robiłaś sobie pani, jakieś nie mające, sensu wyrzuty sumienia i skrupuły... wreszcie dzisiaj postanowiłaś udać się do sędziego śledczego i powiedzieć mu wszystko.
Mówiący zatrzymał się przez chwilę.
— Czyż pani nie masz dość rozsądku, ażeby zrozumieć, na jak straszne niebezpieczeństwo narażałaś „Złotą rączkę“? Czy nie pojmujesz, że, gdybyś nawet wyzwoliła z więzienia jego, musiałabyś pójść do więzienia sama? Wreszcie, gdzież zemsta nad tym, który cię zdradził i porzucił?
Głos barona był zimny, ale poważny i pełen mocy. Tema już od dłuższej chwili słuchała go z wielką uwagą. Naraz, nie zważając na skaleczoną nogę, skoczyła, jak pantera, z szezlongu. Była w zupełnym prawie negliżu. Białawe, puszyste futro, które ją okrywało przed chwilą, spływało obecnie z jednego jej ramienia. Jej pełne łono było napół odsłonięte. Stała pośrodku pokoju, jak wspaniały posąg, a jej czerwone, ogniste wargi paliły się zdaleka.
— A więc tak — zawołała — tak, tak i jeszcze raz tak! Chciałam zemsty, a teraz nie chcę. On nie może zgnić w kryminale, nie zgnije. Ja go uratuję. Ja go kocham, kocham! Spać nie mogę... We śnie widzę go w kajdanach, bladego, wynędzniałego. Kiedy indziej zdaje mi się, że on jest przy mnie, że mnie ściska, całuje... ach, jakie ogniste były jego pocałunki.
Tema szalała. Łono jej się wzdymało, oczy rzucały płomienie.
— Kocham go! Powiedz pan „Złotej rączce“, że nie jutro, to pojutrze pójdę do sędziego śledczego i powiem.
Baron pomimo swej młodości, pomimo całego nieprzezwyciężonego uroku powabów, które się przed nim roztaczały, był obojętny, zimny, jak lód, wobec tej napół nagiej, rozkosznej kobiety.
— Nie pójdziesz pani i nie powiesz — rzekł głosem zimnym, jak stal, głosem, w którym ani jedna nuta nie zadrgała.
Czy pod wpływem tego zimna, czy może drogą zwykłej reakcji, Tema tymczasem już się uspokoiła. Otuliła się szczelnie swojem puszystem okryciem, usiadła na brzegu szezlongu, wysunąwszy z pod futra bose nogi i zapytała srebrzystym głosem, w którym przebijała ironja:
— Ciekawam bardzo, dlaczego?
— Dlatego, że ja nie pozwolę.
Odpowiedzią był srebrny śmiech Temy.
— Jesteś pani pod moim nadzorem. Dziś, nieprzygotowany, potrafiłem udaremnić jej zamiar.
— Więc to pan kazałeś temu niezgrabjaszowi dorożkarzowi najechać na mnie... Dziękuję!
— Ja.
— No i cóż dalej?
— Nic, oprócz tego, że w żadnym razie nie będziesz się pani widziała z sędzią śledczym... choćby...
— Choćby?...
Baron podniósł głowę i odrzekł wyraźnie, zimno, stanowczo:
— Choćby trzeba było panią zabić!
W głosie jego czuć było potężną, niczem nie złamaną wolę. Czuć było, że to nie frazes, że ten człowiek dotrzyma tego, co obiecał. Zrozumiała to nawet Tema. Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy.
— Pan... żartujesz? — wyjąkała.
— Ani trochę. Bądź pani pewna, że odtąd każdy twój krok będzie śledzony. Zawsze będziesz na oku u moich ludzi. Nie staraj się oszukać mojej baczności. Zawsze to „musi“ skończyć się dla pani źle... Rozumiesz pani?
— Ależ ja go kocham, kocham!
— To mnie nie obchodzi. Strzelecki „musi“, powtarzam „musi“ być skazany. Zrozumiałaś pani?
Tema rozmyślała chwilę.
— Zobaczę — rzekła wreszcie — namyślę się. Nic nie obiecuję.
— Obietnice niepotrzebne. Moje środki są zarządzone. Rób pani, co chcesz. Jesteś przestrzeżona. Zresztą jestem przekonany, że pani się rozmyślisz i sama zgodzisz się na to, co jest nieuniknione. Możesz na tem tylko wygrać.
Tema nie odpowiadała.
— Ponieważ zaś nic bez wzajemności, oto usługa, jaką pani mogę z mojej strony oddać. Jutro o dziewiątej rano będzie u pani komornik, aby przystąpić do zajęcia mebli za dług należny modniarce, w sumie 2,400 rubli.
— Ach, prawda!
— Szmulek dał pani dziś rano ostatnie trzy storublówki, byłabyś więc zmuszona jutro dopuścić do zajęcia...
— Rzeczywiście.
— Otóż w tym pugilaresie znajdzie pani sumę dostateczną, aby zapłacić ten dług.
Złożył na toaletce elegancki pugilares, dobrze wypchany pieniędzmi.
— Gdybyś pani była w potrzebie kiedykolwiek, proszę napisać poste restante, pod literami B. v. R.
Ale ruchliwa, jak kotka, Tema już pobiegła do toaletki. Nie zważając na spadające jej z ramion futro, otworzyła pugilares i zaczęła przerzucać znajdujące się wewnątrz zwoje papierów bankowych. Szeleściły one miękko pod jej atłasowymi paluszkami.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony — powtarzała — bardzo grzecznie.
Baron skierował się ku wyjściu. Od progu rzekł:
— Żegnam. Pamiętaj pani: jeśli zechcesz pójść do sędziego umrzesz.
Wyszedł.
Tema została sama. Lekka jak ptak, przerzucając się co chwila od wrażenia do wrażenia, zaczęła śpiewać jakąś piosenkę. Podrzucała banknoty i bawiła się niemi. Cała toaletka została pokryta storublówkami. Tęczowe ich barwy oryginalnie odbijały od srebra, inkrustującego ramy zwierciadła toalety, pod blado-błękitnem światłem lampy.
Naraz Tema coś sobie przypomniała.
— Ach, Jaśko, biedny Jaśko! — zawołała, wybuchając płaczem.
Rzuciła się na szezlong. Konwulsyjne, gwałtowne łkania poruszały jej klasyczne łono. Puszyste futro odsłoniło całą tę półnagą, przedziwnie piękną postać. Wtuliła głowę w poduszki, darła i gryzła koronki batystowej chustki i małej poduszeczki. Krzyczała, uderzając nogami o szezlong:
— Jaśko, Jaśko!...
We drzwiach stanęła pokojówka i zapytała:
— Pani mnie woła?
Tema porwała się, jak raniona lwica. Pochwyciła z toalety jakiś metalowy drobiazg i rzuciła nim w służącą.
— Precz!