Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
KARA.

W sali wybitej czerwonym jedwabiem, rzęsisto oświetlonej, Rudolf w czerwonym aksamitnym szlafroku, który podnosił jeszcze bladość jego twarzy, siedzi przy dużym, suknem pokrytym stole. Z jednej strony stołu doktór, z drugiej Szuryner. Na środku sali, w wielkim fotelu na kółkach, siedzi Bakałarz mocno związany, tak, że się ruszyć nie może. Ludzie, którzy go przynieśli, natychmiast wyszli. Rudolf, doktór, Szuryner i morderca zostali sami. Gniew Rudolfa już minął; siedzi zimny, smutny i poważny. Doktór zamyślony, Szuryner z niepojętą bojaźnią patrzy w oczy Rudolfa, Bakałarz zsiniał ze strachu.
— Skazany na galery na całe życie za zbrodnie, fałsze, kradzieże i morderstwa... zbiegłeś z więzienia w Rochefort... jesteś Anzelm Duresnel... — rzekł Rudolf do Bakałarza.
— Nieprawda! Niech mi dowiodą!
— Jakto! — zawołał Szuryner, — albożeśmy nie siedzieli razem w Rochefort?
Rudolf dalej mówł:
— Jesteś Anzlem Duresnel; później się przyznasz... Na drodze do Poissy zamordowałeś i zrabowałeś wolarza...
— Kłamstwo!
— Później się przyznasz... Dzisiejszej nocy włamałeś się do tego domu i sztyletem uderzyłeś gospodarza...
— Pan sam namówiłeś mnie do tej kradzieży; napadnięto mnie... a ja się tylko broniłem.
— Człowiek, którego uderzyłeś sztyletem, nie miał broni. Namówiłem cię do tej kradzieży... prawda... i nawet powiem, jaki w tem cel miałem. Wczoraj obdarłeś w Cite mężczyznę i kobietę, a zabrawszy im ten oto pugilares, obiecywałeś zabić mnie za tysiąc franków!...
— Sam to słyszałem, — zawołał Szuryner.
Bakałarz spojrzał na niego z dziką nienawiścią.
— Teraz powiem ci, dlaczegom cię namawiał do kradzieży, — mówił dalej Rudolf. — Wiedziałem, żeś zbiegł z więzienia, że wiesz, kim są rodzice biednej dziewczyny, której wszystkich nieszczęść przyczyną jest twoja wspólniczka, Puchaczka... Chciałem cię tu zwabić nadzieją kradzieży... na ciebie niemasz lepszej wędki... dostawszy cię, dałbym ci do wyboru, albo być oddanym w ręce sprawiedliwości i położyć głowę za morderstwo wolarza... albo opuścić Francję na zawsze i żyć na wegnaniu, pod warunkiem wszakże, że mi dasz żądane objaśnienia. Taki miałem zamiar... ty, za ucieczkę z więzienia i nowe zbrodnie, jesteś wyjęty z pod prawa... Wczoraj przypadkiem dowiedziałem się o twojem prawdziwem nazwisku.
— Nieprawda, ja się nie nazywam Duresnel!
Rudolf wziął ze stołu łańcuszek Puhaczki:
— Świętokradztwo! Zhańbiłeś ten skarb, oddając go nikczemnej kobiecie; syn twój otrzymał ten dar po matce i babce! — Wczoraj dowiedziałem się, że przed piętnastu laty odebrałeś żonie syna i sam tylko wiesz, gdzie się teraz znajduje... Oto także był jeden z powodów, dla których chciałem cię ująć. Nie mszczę się za siebie... lecz tej nocy znowu przelałeś krew bez żadnej przyczyny. Twoje zbrodnie wymagają kary. Z bronią w ręku wdarłeś się do tego ogrodu, uderzyłeś człowieka żelazem w zamiarze rabunku. Popełniłeś jeszcze jedno morderstwo... Ty umrzesz... przez wzgląd na żonę i syna ocalę cię od rusztowania... Rozgłosimy, że w obronie życia swojego zostałeś zabity... Przygotuj się... broń nabita.
Bakałarz, w mniemaniu, że godzina ostatnia wybiła, drżał konwulsyjnie, usta mu zbielały; ledwie zdołał wyjąkać:
— Przebaczenia!
— Dla ciebie niema przebaczenia. Jeżeli tu nie umrzesz, czaka cię rusztowanie...
— Wolę zginąć na rusztowaniu... przynajmniej jeszcze ze dwa miesiące pożyję... Cóż to panu szkodzi, skoro mnie kara nie, minie?!
— Ale twoja żona... twój syn... noszą twoje nazwisko.
— Moje nazwisko już jest zbańbione... A prawo nie dozwala nikomu być sędzią we własnej sprawie.
— Prawo!... Śmiesz odwoływać się do prawa, ty! ty, co od dwudziestu lat prowadzisz otwartą wojnę ze społeczeństwem?
— Przynajmniej daruj mi życie! przez litość!
— Czy powiesz mi, gdzie twój syn?
— Powiem... powiem wszystko, co wiem.
— Wyjawisz mi rodziców biednej dziewczyny?
— Papiery w moim pularesie wskażą ślad umożliwiający wynalezienie ich. Zdaje się, że matka jej jest wielką damą...
— Gdzie jest twój syn?
— Oddałem go jednemu z moich towarzyszy, który zdołał uciec, kiedy mnie przytrzymano... Ten wychował go, kazał nauczyć buhalterji i umieścił przy bankierze.
— Przerażasz mnie, — rzekł Rudolf ze zgrozą; — są zbrodnie, których się nawet nie domyślałem. Dlaczego umieściłeś syna u bankiera?
— Ażeby zostawał z nami w porozumieniu... i zyskawszy zaufanie bankiera... mógł podpisywać jego imię.
— Mój Boże! tak poprowadziłeś syna... syna!
— Ale tu szło tylko o fałszerstwo! — mówił dalej bandyta, — a oprócz tego, kiedy powiedziałem memu synowi, czego od niego żądamy, oburzył się i zniknął... od osiemnastu miesięcy nie wiemy, co się z nim stało. Ostatnio mieszkanie miał przy ulicy Temple pod przybranem nazwiskiem Franciszka Germain. Wszystkom powiedział... Dotrzymaj teraz obietnicy i oddaj mnie w ręce sprawiedliwości.
— Ja cię osądzę i ukarzę, — rzekł Rudolf grzmiącym głosem. — Nie wydam cię w ręce sprawiedliwości, bo poszedłbyś do więzienia lub na rusztowanie, a tego nie chcę... Do więzienia? nie, nie; można rozbić kajdany, wyłamać mury, znowu uciekłbyś i rzucił się na społeczeństwo, jak wściekłe zwierzę... Oddać cię na rusztowanie?... umarłbyś, nie żałując za zbrodnie... Tego nie chcę... Bez skruchy dla ciebie niema nadziei.
— Co ja zrobiłem temu człowiekowi? — krzyknął Bakałarz, odchodząc prawie od zmysłów; — kto on jest? czego chce od mnie?
Rudolf mówił dalej głosem donośnym i nieubłaganym, jak miecz katowski:
— Anzelmie Duresnel, nie pójdziesz do więzienia... nie umrzesz...
— Czego więc chcesz? Chyba piekło zesłało cię!
— Słuchaj, — rzekł Rudolf uroczyście i groźnie. — Zbrodniarzu, nadużywałeś swej siły... ja zniszczę twoją siłę. Najsilniejsi drżeli przed tobą... teraz ty będziesz drżał przed najsłabszymi... Morderco., niejedno stworzenie Boskie pogrążyłeś w wiecznej nocy... ciemność więc nocna zacznie się i dla ciebie w tem życiu... dziś... zaraz... Kara dorówna ogromowi zbrodni... Lecz, — dodał Rudolf z litością, — straszna ta kara zostawi ci pole do żalu bez granic... nie zgubi cię na wieki... lecz może cię wybawić... zostaniesz sam na sam ze wspomnieniem twych zbrodni... żebyś ciągle rozpamiętywał ich ogrom... Będziesz musiał patrzeć w siebie... dziś każde twoje słowo będzie modlitwą... Jesteś śmiały i okrutny, bo jesteś silny... Dziś będziesz łagodny i pokorny, bo będziesz słaby... Dziś serce masz zamknięte dla skruchy... kiedyś będziesz płakał nad twemi ofiarami... Z człowieka zrobiłeś się dzikim zwierzem, kiedyś ostatnia twoja prośba do Boga będzie o to, abyś umarł przy żonie i synu.
Rudolf domówił te słowa smutnym głosem. Bakałarz nabrał znowu odwagi, rozumiał, że Rudolf chce go tylko nastraszyć. Ośmielony, rzekł doń z bezczelnym śmiechem:
— Do czego to wszystko zmierza? czy tu gramy w szarady?
Rudolf tylko smutnie potrząsnął głową i rzekł:
— Dawidzie... weź się do dzieła... mnie jednego niech Bóg ukarze, jeżeli się mylę.
Doktór zadzwonił; weszli dwaj słudzy czarno ubrani; murzyn pokazał im na drzwi bocznego gabinetu. Słudzy wtoczyli do tego gabinetu fotel z Bakałarzem i na rozkaz doktora przywiązali głowę zbrodniarza do poręczy, a usta zatknęli mu chustką.
— Chcecie mnie udusić!... — wołał Bakałarz.
Słudzy na znak doktora oddalili się.
Murzyn wszedł zwolna do gabinetu.
— Panie Rudolfie, strach mnie bierze. — rzekł Szuryner, — przemów choć słowo... Co tam murzyn robi Bakałarzowi? nic nie słychać...
Dawid wrócił do sali, usta mu zbielały. Zadzwonił. Słudzy znowu weszli, przynieśli krzesło, na którem siedział Bakałarz i odwiązali chustkę.
— Chcecie mnie brać na tortury? — zawołał Bakałarz. — Naco kłuliście mnie w oczy?... To boli... I czemuż to pogasiliście wszystkie światła?
Przez chwilę panowało straszne milczenie.
— Jesteś ślepy... — rzekł nakoniec Dawid.
— Nieprawda... to być nie może... Umyślnie zgasiliście lampy!... — zawoła! Bakałarz, zrywając się gwałtem ze stołka.
— Odwiążcie go, niech wstanie, niech idzie. — rzekł Rudolf.
Słudzy zdjęli więzy Bakalarza. Podniósł się nagle, stąpnął jeden krok, wyciągnął ręce przed siebie, potem upadł na fotel, wznosząc do nieba ręce.
— Dawidzie, daj mu pugilares.
Murzyn włożył w drżące ręce Bakałarza pugilares.
— Masz tu dosyć pieniędzy, — mówił dalej Rudolf, — dosyć na całe życie... możesz sobie niemi zapewnić schronienie i chleb do końca dni twoich... Teraz jesteś wolny, idź i żałuj...
— Ślepy!... Ślepy... Ślepy... Boże! więc to prawda!..
— Jesteś wolny... masz pieniądze... idź...
— Nie mogę odejść... Gdzie pójdę?... nic nie widzę... O! śmierci! wolałbym śmierć... — — krzyknął w rozpaczy Bakałarz. — Być na łasce wszystkich! bać się wszystkiego... Teraz lada dziecko mnie pokona... Okradną mnie, — rzekł zbójca.
— Okradną! z jakąż bojaźnią wymówiłeś te słowa, ty, coś sam kradł... Idź!
— Na miłość Boga! — błagał Bakałarz, — niech mnie kto odprowadzi!... Cóż pocznę na ulicy? O! przez litość, zabijcie mnie!
— Nie... możesz jeszcze żałować za zbrodnie...
— Nigdy! nigdy! — wykrzyknął Bakałarz z wściekłością. — O! ja się zemszczę... zemszczę się jeszcze niezawodnie...
I zgrzytając zębami, rzucił się naprzód i groził pięściami. Lecz zaledwie krok jeden zrobił, potknął się i zapłakał.
Szuryner zbliżył się do Rudolfa i rzekł pocichu:
— Panie Rudolfie... on zasłużył na to, taki rozbójnik!... I mnie także chciał zabić, lecz teraz jest ślepy, płacze... nie mogę tego znieść... Przejadą go na ulicy..
Pozwól, zaprowadzę go w jakie miejsce, gdzie znajdzie spokojny kąt.
— Dobrze, — odparł Rudolf wzruszony — idź...
Szuryner zbliżył się do Bakałarza. Bandyta zadrżał i spytał ponurym głosem:
— Kto mnie dotyka?
— Ja, Szuryner.
— I ty chcesz się zemścić, nieprawda?
— Nie, ja cię wyprowadzę. Chodź.
— To pułapka!
— Bądź spokojny. Dalej, chodźmy. Już dzień.
— Dzień! ach, ja już nigdy dnia nie zobaczę!...
Rudolf nie mógł dłużej znieść tego widoku... wyszedł szybko z Dawidem. Szuryner został sam z Bakałarzem.
— Czy prawda, że w tym pugilaresie są pieniądze? — zapytał Bakałarz.
— Prawda, sam włożyłem pięć tysięcy franków... Za to możesz się gdzie umieścić na wsi... albo może wolisz, żebym cię zaprowadził pod „Białego Królika?“
— Nie chcę, gospodyni by mnie okradła.
— Może do Czerwonego Janka?
— On by mnie otruł i zabrał pieniądze.
— Gdzie więc chcesz iść?
— Sam nie wiem... Ty nie kradniesz, Szurynerze.. Schowajże dobrze pugilares do mego kaftanika, żeby Puhaczka nie zobaczyła, bo go zabierze.
— Lecz cóż ja pocznę? mój Boże! zawsze ta czarna zasłona przed oczami... a na niej pokażą się blade postacie tych, którzy... Czy umarł ten człowiek, com go ranił dzisiejszej nocy?
— Nie.
— Tem lepiej... Ale gdzie pójdziemy?... Do mego mieszkania iść nie śmiem...
— Słuchaj, jest tu mój znajomy, ma matkę, godną kobietę, ale nieszczęśliwą... Może się podejmie wziąć cię do siebie.
— Tobie można zaufać, Szurynerze... Tyś nigdy nie kradł... tyś nie mściwy, nawet szlachetny...
— Więc dosyć tej gadaniny, już mi pan Rudolf powiedział, że ja mam serce.
Bakałarz, wsparty na Szurynerze, wyszedł na ulicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.