Tajemnice Paryża/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Tajemnice Paryża | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Paris | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
EUGENJUSZ SUE
Tajemnice Paryża
POWIEŚĆ
TOM I
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1929 DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO. WARSZAWA, ZŁOTA 7/9.
|
13-go grudnia 1834 roku, wieczorem, mężczyzna postawy atletycznej, odziany w podartą bluzę, dążył szybkim krokiem przez most do dzielnicy Paryża, zwanej Cite, — labiryntu uliczek ciemnych, krzywych, błotnistych. Domy brudne, mają najczęściej szyby potłuczone, sienie ciemne, schody strome. Na dole znajdują się stragany węglarzy, garkuchnie. Dziesiąta biła na zegarze. Kobiety pod sklepionemi przysionkami, ciemnemi jak jaskinie, śpiewały półgłosem. Mężczyzna musiał znać jednę z nich, bo nagle schwycił ją za rękę. Cofnęła się z przestrachem:
— Dobry wieczór, Szurynerze.
— Gualezo! — rzekł mężczyzna; — zaraz kup mi vódki albo ciężko pożałujesz odmowy.
— Nie mam pieniędzy — odpowiedziała kobieta, drżąc cała.
— Szynkarka ci skredytuje!
— Ależ i tak jestem jej sporo winna...
— Śmiesz jeszcze gadać? — zawołał Szuryner i gwałtownie uderzył nieszczęsną. Jęknęła boleśnie. — To nic, moja panno, to tylko, żeby cię opamiętać! — Nagle strasznie zaklął: — Ukłułaś mnie w rękę nożyczkami!... — i wściekły rzucił się w pogoń za dziewczyną.
— Nie zbliżaj się do mnie — powiedziała śmiało — bo ci oczy wyłupię. Nic ci nie zrobiłam, czemu mnie biłeś?...
— Zaraz ci powiem — zawołał bandyta. — A! mam cię! teraz potańcujesz!
— Ty sam potańcujesz! — odezwał się głos męski.
— Kto tu? Czy ty, Czerwony Janku?
— Nie jestem Czerwonym Jankiem — rzekł nieznajomy.
— Dobrze, ponieważ nie jesteś z naszych, spróbujmy się! — zawołał Szuryner; a w tejże chwili ręka wypieszczona, miękka, schwyciła go za gardło tak silnie, iż zdawało się, że cienka skóra okrywa muskuły stalowe.
Dziewczyna, uciekłszy w głąb sieni, rzekła do nieznajomego obrońcy:
— Dziękuje panu, żeś ujął się za mną... Szuryner bił mnie. Teraz mnie już nie dostanie; puszczaj go, strzeż się... To Szuryner!...
— I ja także chwat, z którym niełatwa sprawa, — odpowiedział nieznajomy.
Wszystko umilkło; przez kilka sekund, wśród wycia wiatru i plusku deszczu, słychać było tylko gwałtowne szamotanie się walczących. Nieznajomy wyciągnął Szurynera aż na ulicę; podstawieniem nogi przewalił go a gdy tamten znowu się porwał, obrońca Gualezy zaczął mu bębnić pięściami po głowie; uderzenia spadały gęste, jak grad. Nareszcie Szuryner, ogłuszony, padł na bruk.
— Nie dobijaj go, miej litość, — rzekła Gualez; która w ciągu tej bitwy wvszła na próg domu. — Lecz kto pan jesteś? Prócz Bakałarza nikt nie jest silniejszy niż Szuryner...
Nieznajomy słuchał uważnie głosu mówiącej; nigdy tony srebrzystsze nie głaskały mu ucha; chciał dojrzeć rysy twarzy, ale noc była zbyt ciemna, światło latarni niepewne. Poleżawszy kilka minut bez ruchu, Szuryner wyciągnął ręce, nogi, nareszcie usiadł.
— Strzeż się! — zawołała Gualeza, uciekając znowu do sieni i ciągnąc nieznajomego za sobą.
— Bądź spokojna, jeśli mu mało, posłużę czemś więcej.
Bandyta dosłyszał.
— Zbiłeś mnie na kwaśne jabłko, na dziś mam dosyć; kiedyindziej to nie mówię...
— Co! czyś niezadowolony? — zawołał groźnie nieznajomy.
— Nie! jesteś chwat, — rzekł bandyta ponuro. — Zbiłeś mnie, a wyjąwszy Bakałarza, nikt dotąd nie pochwalił się, żeby mnie zwalił z nóg...
— Dobrze, cóż dalej?
— Co dalej? znalazłem mistrza. A i ty swego znajdziesz, prędzej czy później. To tylko pewne, że teraz, kiedyś zwyciężył Szurynera, możesz robić w tym okręgu miasta, co ci się spodoba; wszystkie dziewki będą twojemi niewolnicami; szynkarze nie poważą się odmówić ci kredytu... kto jesteś?
— Chodź wypić ze mną kieliszek wódki, — rzekł nieznajomy, — a poznasz mnie.
— Dobrze!... uznaję w tobie mistrza... tęgo wywijasz pięściami... jak mi to leciało na łeb!... To wcale nowa sztuka... musisz mnie jej nauczyć...
— Zacznę na nowo, skoro zechcesz...
— Nie! Jeszczem odurzony... ale czy ty znasz Czerwonego Jana, żeś stał w sieni jego domu?
— Czerwonego Jana? — odparł nieznajomy zdziwiony. — Czy w tym domu mieszka?
— Nieinaczej, człowieku, Jan ma swoje przyczyny, żeby nie lubić sąsiadów.
— Tem lepiej dla niego, — odpowiedział nieznajomy. — Nie znam wcale Czerwonego Jana! deszcz padał; wszedłem na chwilę do sieni, żeby nie zmoknąć...tyś chciał wybić dziewczynę, tymczasem ja cię wybiłem... i tyle tego.
— Dobrze; wreszcie, twoje sprawy mnie nie obchodzą, nie wszyscy, co mają interes do Czerwonego Jana, trąbią o tem... — A zwracając się do Gualezy, dodał: — Daję słowo, dobra z ciebie dziewczyna! jam cię uderzył, tyś mnie pchnęła nożyczkami, nic sprawiedliwszego; ale to ładnie, żeś tego szaleńca nie podszczuwała na mnie, kiedy mu ustąpiłem... Pójdziesz pić z nami! on płaci! A, mosanie, — rzekł znowu do nieznajomego, — gdybyśmy, zamiast pójść na wódkę, poszli co zjeść?
— Dobrze. Czy idziesz z nami, Gualezo? — rzekł nieznajomy.
— Byłam głodna; ale nie lubię patrzeć na bitwy, mdło mi się robi. Nie chcę już jeść...
— Zachce ci się, pod Białym Królikiem kuchnia wyśmienita.
I wszyscy troje w najlepszej zgodzie poszli do garkuchni.
W czasie walki nieznajomego z Szurynerem, węglarz kolosalnego wzrostu, ukryty w innej sieni, przypatrywał się niespokojnie kolejom bitwy. Bandyta i Gualeza już przestąpili próg garkuchni, a nieznajomy miał wchodzić, gdy węglarz zbliżył się i szepnął:
— Książę... błagam, miej się na ostrożności!...
Dom, w którym mieści się garkuchnia pod Białym Królikiem, ma dwa okna z frontu; garkuchnia znajduje się na dole; izba zadymiona, brudna; z obu stron izby sześć stołów i tyleż ławek przymocowanych do muru. Gospodyni ma trzy rzemiosła: wynajmuje mieszkania na noc, trzyma szynk i wypożycza suknie nierządnicom. Gospodyni ta, lat czterdziestu, otyła, czerwona, siedzi za długim stołem, na którym pełno kwaterek z cyny, a za nią na półkach stoją flaszki z wódką.
Dwaj ludzie ponurego wejrzenia, odziani prawie w łachmany, ledwie tykali miarę wina, co przed nimi stała i rozmawiali z widocznym niepokojem. Jeden, blady, szpakowaty, nasuwał często na oczy starą czapkę, a lewą rękę ciągle trzymał ukrytą. Przy innym stole siedział chłopak szesnastoletni, o twarzy zapadłej, zagasłym wzroku; długie czarne włosy spadały mu na szyję, palił tytoń z glinianej fajki, wyciągnął nogi na ławę i to buchał dymem, to popijał sporą miarę wódki. Reszta gości nie odznaczała się tak dalece; twarze dzikie albo rozbestwione, wesołość grubijańska, albo rozpustna, milczenie ponure, albo głupowate.
Nieznajomy, Szuryner i Gualeza weszli.
Szuryner, wysokiego wzrostu, atletycznej budowy, z bakenbardami ognisto rudemi; upały spaliły mu twarz. Rysy jego wyrażały zwierzęcą zuchwałość. Za całą odzież nosił zszarzaną niebieską bluzę i spodnie, których pierwotną barwę zaledwie można było rozeznać pod grubą warstwą błota.
Gualeza ma lat szesnaście. Jej czyste czoło wznosi się nad twarzą owalną, rozjaśnioną niebieskiemi oczami o długich rzęsach. Usta ma purpurowe, nos zgrabny. Na skroniach zaczesała z obu stron po wstędze cudnie jasnych włosów. Głowa związana chustką bawełnianą; na szyi sznur korali. Ciemna suknia zdradza wysmukłą kibić. Dźwięk głosu Gualezy słodki, harmonijny, tak był zachwycający, że motłoch zbrodniarzy i nierządnic prosił ją często, żeby śpiewała i dał jej przezwisko Gualezy (śpiewaczki).
Nieznajomy, obrońca dziewczyny (nazwiemy go Rudolfem), miał lat około trzydziestu. Jego postawa zwinna, proporcjonalna, nie zapowiadała nadzwyczajnej siły, jaką okazał w walce. Cerę miał bladą; oczy prawie roztargnione, uśmiech ironiczny, zdradzały człowieka przesyconego rozkoszami życia. A jednak swą pieszczoną ręką Rudolf przed chwilą powalił na ziemię najsilniejszego bandytę tej części miasta. Niektóre zmarszczki na czole Rudolfa znamionowały człowieka głęboko myślącego. W zadumanem oku niekiedy przebłyskiwała słodycz, litość, innym razem surowość, złośliwość, wzgarda i okrucieństwo. Miał włosy ciemne i takiż wąsik; brodę nieco wystającą, starannie ogoloną. Zresztą tak wybornie naśladował zachowanie właściwe gościom, bywającym w garkuchniach, że powierzchownie był do nich podobny.. Prócz rąk, białych i miękkich, nic go nie odróżniało od reszty gości.
Wszedłszy do garkuchni, Szuryner, kładąc dłoń szeroką i włochatą na ramieniu Rudolfa, zawołał:
— Cześć zwycięzcy Szurynera!... Tak jest, przyjaciele, ten chłopak mnie pokonał... Mówię to dla amatorów, którzy życzą sobie mieć połamane żebra, albo łeb rozbity, nie wyjmując Bakalarza, który tym razem znajdzie swego mistrza...
Na te słowa gospodyni i wszyscy obecni spojrzeli na Rudolfa z uszanowaniem i obawą. Gospodyni uśmiechnęła się do niego, wstała, by go zapytać, co rozkaże podać.
Jeden z dwóch gości, o których wspomnieliśmy, schylił się do gospodyni i zapytał ochrypłym głosem:
— Czy był tu Bakałarz?
— Nie — odpowiedziała gospodyni.
— A wczoraj?
— Był. Czemu pytasz o niego?
— Bo dziś wieczór mieliśmy się zejść. Mamy interesy.
— Śliczne to muszą być interesy, zbóje!...
— Zbóje! — powtórzył bandyta rozjątrzony — z nich żyjesz!
— Ejże! czy będziesz cicho! — zawołała gospodyni, podnosząc butelkę, którą trzymała w ręku, a mężczyzna, mrucząc, siadł znowu na miejscu. — Czemże każecie sobie służyć? — spytała uprzejmie Rudolfa.
— Spytajcie Szurynera, matko; on ugaszcza, ja płacę... No, cóż chcesz na wieczerzę, hultaju?
— Dwie butelki wina, trzy kromki chleba i porcję mięsa.
— Gualezo, — rzekł Szuryner, — mów, czy będziesz jeść?
— Nie... nie jestem głodna...
— Ależ, dziewczyno, spojrzyjże w oczy memu zwycięzcy, — zawołał Szuryner, śmiejąc się ma całe gardło. — Czy boisz się patrzeć na niego?
Gualeza w milczeniu spuściła oczy. Gospodyni przyniosła wieczerzę, nad którą Szuryner unosił się w zachwyceniu gastronomicznem; jadł zawzięcie. Tak upłynęło kilka chwil, gdy wszedł nowy gość, raczej stary niż młody, żwawy, silny, ubrany w kurtkę. Spojrzano tylko na niego i nikt już nań nie zważał. Wiedzieli, kto on jest. Bandyci wnet poznali swego. Nowoprzybyły siadł tak, żeby, sam nie widziany, mógł śledzić ruchy dwóch mężczyzn, z których jeden dowiadywał się był o Bakałarza.
Rozmowy ciągnęły się dalej. Szuryner okazywał Rudolfowi pewien rodzaj uległości: człowiek ten nie szanował praw, ale szanował siłę.
— Słowo daję, — rzekł, — choć mnie tęgo przetrzepałeś, rad jednak jestem, żem cię spotkał. Chciałbym widzieć, jak weźmiesz się za łeb z Bakałarzem. On mnie zawsze bił.
— Myślisz, że dla twojej zabawy rzucę się na niego jak brytan?
— Bynajmniej, ale on skoczy do ciebie, gdy powiedzą, żeś silniejszy od niego.
— Mam dość drobnych, aby i jemu jeszcze zapłacić, — rzekł Rudolf niedbale; potem dodał. — Ależ na dworze pogoda, psa szkoda wygnać z domu! Trzebaby kazać dać wódki, pilibyśmy, a Gualeza możeby nam zaśpiewała.
— Zgoda, — rzekł Szuryner.
— I powiemy sobie, kim jesteśmy, — dodał Rudolf.
Szuryner wstał, przyłożył lewą rękę do czapki i powiedział.
— Albinos, inaczej zwany Szurynerem, niegdyś więzień na galerach za morderstwo, dziś uwolniony, zimą marznie w wodzie, latem piecze się na słońcu; oto moje życie. A ty — dodał — mój panie? pierwszy raz widzimy cię w tej stronie miasta... Musisz mieć jakieś rzemiosło?
— Robię malowidła na wachlarzach i nazywam się Rudolf.
— Malarz! — zawołał Szuryner, — a więc dlatego masz ręce tak białe. Ale czemu chodzisz do takiej szynkowni jak ta, gdzie bywają złodzieje, zbóje, i galernicy?
— Przychodzę tu, bo lubię się bawić.
— Hm! hm! — bąknął Szuryner. — Wiesz co, zdaje się, że mi nie ufasz i tego ci nie mam za złe. Żebyś mnie poznał, opowiem ci moje życie. Ale ty zacznij naprzód, mój panie.
— Malarz, to ładne rzemiosło, — rzekła Gualeza.
— Wiele też na dzień zarabiacie? — spytał Szuryner.
— Kiedy pilnie siedzę, — odparł Rudolf, — mogę zarobić cztery franki, czasem pięć, ale to latem, bo dni dłuższe.
— A często wałęsasz się, paniczu?
— Hm! dopóki mam grosz w kieszeni. Za nocleg płacę sześć sous, tytoń kosztuje mnie na dzień cztery sous, to dziesięć, śniadanie cztery, to czternaście, obiad piętnaście sous, więc codzień wydaję około półtora franka. Nie potrzebuję pracować cały tydzień, resztę czasu bawię się.
— A twoi rodzice? — rzekła Gualeza.
— Umarli na cholerę.
— A u kogóż pracujesz, kto twój majster?
— Teraz ty gadaj, Gualezo — rzekł Szuryner.
— Tak... twoi rodzice? — spytał Rudolf.
— Nie zmam ich; urodziłam się, jak to mówią, pod kapuścianym liściem.
— Gualezo, — zawołał Szuryner; — jesteśmy krewni, bo i ja nie wiem, skąd się wziąłem.
— A kto cię wychował? — przerwał Rudolf.
— Nie wiem... O ile pamiętam (miałam wtedy lat siedem), byłam przy starej babie jednookiej; nazywali ją Puhaczką; miała nos zakrzywiony jak hak, oko zielone okrągłe. Wieczorem sprzedawałam cukier owsiany, a w rzeczy samej żebrałam... Kiedym, wracając, nie przyniosłam najmniej dziesięciu sous, dostawałam szturchańce, zamiast wieczerzy.
— A pewna jesteś, że to nie twoja matka? — spytał Rudolf.
— Najpewniejsza, bo mi Puhaczka dość często wymawiała, żem sierota bez ojca i matki.
— I tak, — rzekł Szuryner, — zawsze byłaś bita?
— Zawsze dostawałam szklankę wody, kawałek suchego chleba i kładłam się na całą noc marznąć w stary siennik, w którym Puhaczka zrobiła dziurę, żebym weń mogła wleźć. Nazajutrz dostawałam takież śniadanie, jak wieczerzę i szłam za miasto do Montfaucon zbierać robaczki do wędek, bo Puhaczka sprzedawała na moście wędki.
— Mimo to urosłaś prosta jak trzcina, dziewczyno; nie masz się co skarżyć. Od tej chudej strawy jesteś taka cienka i zgrabna, — przerwał Szuryner, buchając dymem z fajki. — Ale cóż ci to, bracie... panie Rudolfie? Czegoś posępny?... czy dlatego, że ta dziewczyna biedy użyła?... Nam wszystkim nielepiej było.
— O! ręczę, że nie tyle wycierpiałeś co ja, Szurynerze.
— Ależ zważ, dziewczyno, że w porównaniu ze mną miałaś się, jak hrabina. Przynajmniej, gdyś była mała, spałaś na słomie i jadłaś chleb... ja, kiedy mi szczęście służyło, sypiałem w piecach w Clichy, gdzie wypalają wapno, a karmiłem się liśćmi kapusty, a głód mi nogi łamał.
— Mężczyzna ma więcej siły, — odparła Gualeza, — ale biedna dziewczynka... Stałam ci ja na moście z moim cukrem owsianym i płakałam z głodu i zimna. Litowali się przechodzący, wyżebrałam czasem piętnaście sous, ale i to mi na dobre nie szło, bo Puhaczka, widząc, że im więcej płaczę, tem więcej zbiorę, umyśliła bić mię zawsze, nim postawi na moście.
— Niezły koncept!
— Tak myślisz, Szurynerze? Ja wreszcie przyzwyczaiłam się do bicia. Więc się śmiałam, zamiast płakać, śpiewałam... chociaż mi się nie chciało śpiewać, jednego dnia ulicznicy zabrali mi mój koszyk. Stara wybiła mnie i chleba nie dała. Wieczorem zaczęła mi wyrywać włosy, na skroni — tam najwięcej boli...
— Bodaj ją piorun trzasł i to za wiele! — krzyknął bandyta, uderzając pięścią w stół.
Rudolf spojrzał zdziwiony na Szurynera; zastanowił go ślad uczucia w takim człowieku. Dziewczyna mówiła dalej.
— Powiedziałam wam tedy, że Puhaczka dręczyła mię, żebym płakała, to mię rozjątrzyło; na złość jej śmiałam się idąc na most z koszykiem cukru owsianego. Od pół roku nosiłam ten cukier i nigdym nie skosztowała, ale tego wieczora z głodu i dla dokuczenia babie wzięłam laskę cukru i zjadłam.
— Brawo! — zawołał Szuryner.
— Puhaczka, widząc co się dzieje, grozi mi pięścią zdaleka, bo nie mogła odejść od straganu. Ja myślę sobie: więcej mnie nie wybije za trzy laski cukru, jak za jednę... pokazuję jej cukier i w jej oczach go zjadam.
— Wybornie! brawo — wołał Szuryner. — Lecz Puhaczka musiała z ciebie żywcem złupić skórę.
— Zgarnąwszy stragan, przyszła do mnie; myślałam, że padnę na miejscu, takiem się bała. Przyszedłszy do domu, Puhaczka zamknęła drzwi na klucz; ja padłam przed nią na kolana, błagając o przebaczenie, a ona nic nie odpowiada. W tem stanęła przed półką i zdjęła z niej obcęgi.
— Obcęgi! — zawołał Szuryner, — naco?
— Wzięła obcęgi, żeby mi ząb wyrwać.
Szuryner wyzionął przekleństwo.
— Co ci jest? — spytała Gualeza.
— Co mi jest?... toćbym tę jednooką wiedźmę zabił gdyby mi wpadła w ręce. — I oko bandyty krwią nabierało.
— I wyrwała ci ząb, biedna dziewczyno, ta niegodziwa baba? — zapytał Rudolf.
— A jakże!... i to nie od pierwszego razu jeszcze. Mój Boże, jakżeż mnie męczyła! Dobyła mi ten ząb, mówiąc przytem: „Odtąd codzień wyrwę ci po jednym, a kiedy już zostaniesz bez zęba, wrzucę cię do wody“
— O przeklęta baba! — zawołał Szuryner.
— A czy dzisiaj znać co jeszcze? — odparła Gualeza i, uśmiechając się, ukazała dwa rzędy zębów równych i białych jak perły.
— Co potem zrobiłaś? — spytał Szuryner.
— Prawdę mówiąc, przebrała się miarka. Nazajutrz uciekłam. Szłam dzień cały, błąkając się po ulicach.
Nocą wlazłam do składu drzewa pod stos kory. Głód dokuczał mi; próbowałam jeść trociny, ale nie mogłam. Tam mnie nazajutrz znaleźli i odprowadzili do komisarza policji. Badali mnie, sądzili i jako włóczęgę skazali na siedzenie w domu poprawy, do lat szesnastu. Podziękowałam sędziom za ich łaskę, bo przecież w więzieniu dawali mi jeść. Nadto w więzieniu nauczyłam się szyć. Ale wolałam śpiewać, niż pracować. O! w dzień pogodny musiałam śpiewać; kiedy śpiewałam, zdawało mi się, że jestem wolna.
— To prawdziwie urodziłaś się słowikiem, — rzekł Rudolf.
— Skończyłam lat szesnaście, gdy wyszłam z więzienia. Ledwiem wyszła na ulicę, zaczepiła mnie gospodyni tej szynkowni i kilka jeszcze starych kobiet. „Mój aniołku, mówią do mnie, czy chcesz mieszkać u nas? damy ci piękne suknie, a nic nie będziesz robić, tylko się bawić“. Kto osiem lat wysiedział, ten wie jak to ma rozumieć. Anim ich chciała słuchać. Myślę sobie, mam zarobionych trzysta franków; robota się znajdzie, gdy nie stanie pieniędzy. Chętka do zabaw mnie zgubiła... ale nie było nikogo, ktoby mi dał dobrą radę... Zakupiłam kwiatów na cały pokój; tak lubię kwiaty! potem ładną suknię, jeździłam na spacer...
— Czy z kochankiem? — spytał Szuryner.
— Gdzie tam! chciałam być panią siebie. Za towarzyszkę do zabaw brałam dziewczynę, co była razem ze mną w więzieniu; dobra ta dziewczyna nazywa się Rigoletta.
— Rigoletta?! — przerwał Szuryner. — Nie znam jej.
— Bardzo wierzę. To poczciwa szwaczka, zarabia dwadzieścia pięć sous dziennie, ma własne małe gospodarstwo... Cóż powiem? Tak długo marnowałam pieniądze, że mi zostało tylko czterdzieści trzy franki. Już wybierałyśmy się z Rigolettą za miasto, żeby się hucznie za tę resztę zabawić, gdy dowiedziałam się, że moja praczka nie ma nawet czem zapłacić za łóżko, że zległa w piwnicy i leży na słomie, nie mając czem okryć ani siebie, ani swojej kruszyny. Pobiegłam do domu, zabrałam wszystką bieliznę, jaką miałam, zaniosłam jej i pilnowałyśmy jej aż znowu podnieść się mogła. Pomagałam jej pieniędzmi, wyzdrowiała. Teraz ma z czego żyć, ale nigdy nie chce mi powiedzieć, com jej winna za pranie. Widzę, że chce mi się w ten sposób uiścić z długu. Jesli tak dalej będzie, muszę sobie inną praczkę znaleźć.
— A gdy ci zabrakło pieniędzy?... — spytał Rudolf.
— Ha, wtedy szukałam roboty. Umiem bardzo dobrze szyć, szczerze chciałam pracować, poszłam śmiało do magazynu bielizny. Powiedziałam, że przed dwoma miesiącami wyszłam z więzienia, i że chciałabym znaleźć miejsce. Za całą odpowiedź pokazano mi drzwi. Wracałam do domu smutna, spotkałam tutejszą gospodynię...
wzięła mnie ze sobą... upoiła wódką... i tak rzeczy poszły!
— Rozumiem, — rzekł Szuryner. — To się nazywa zupełna spowiedź.
— Zdaje się, że zasmuca cię to, żeś opowiedziała swoje życie? — zapytał się Rudolf.
— Bądź co bądź, miło jest być uczciwą, — powiedziała Gualeza z westchnieniem.
— Uczciwą!... — zawołał bandyta, śmiejąc się. — A dlaczego? czy żeby czcić ojca i matkę, których nie znałaś nigdy?
Na twarzy dziewczyny malowało się głębokie zadumanie.
— Słuchaj — rzekła, — że ojciec albo matka rzucili mnie na ulicy, jak szczenię, nie mam im tego za złe; pewnie sami nie mieli z czego żyć. Ale są ludzie szczęśliwsi ode mnie.
— Od ciebie? śliczna jesteś, nie masz siedemnastu lat, śpiewasz jak słowik, wszyscy cię lubią — i użalasz się. A cóż dopiero, gdy będziesz stara, jak tutejsza gospodyni?
— O, ja tak długo nie pożyję, umrę młodo; już kaszlę ciężko.
— Czy często przychodzą ci takie myśli, Gualezo? — spytał Rudolf.
— Czasem, może pan to lepiej zrozumiesz od niego. Kiedy widzę, jak mleczarka z wózkiem wraca na wieś, jakże jej zazdroszczę! Ja idę sama jedna do ciemnej izby, gdzie nawet słońce nie zajrzy.
— A więc bądź uczciwą!
— Uczciwą, mój Boże! a jakim sposobem? Za co? Suknie, które mam na sobie, należą do gospodyni, winnam jej za mieszkanie i za stół... nie mogę ruszyć się z miejsca. Kazałaby mnie przytrzymać. Dawaj pić, Szurynerze, — rzekła żywo, podsuwając szklankę — nie, nie wina, daj wódki, to mocniejsze. — A wypiwszy z widocznem obrzydzeniem, dodała: — Szkoda, że wódka ma tak brzydki smak.
Czytelnik nie zapomniał dwóch gości, na których trzecia osoba, później przybyła, miała pilne oko. (Jeden z nich ciągle chował lewą rękę i kilkakroć dopytywał się, czy Bakałarz nie był dziś w garkuchni). Podczas opowiadania Guazely, którego słyszeć nie mogli, niepokój ich wzrastał. Człowiek, który ich śledził, porównawszy postać ich z opisem na papierku, wstał i rzekł do gospodyni:
— Słuchajcie, matko, ja zaraz wrócę; pilnujcie mojej butelki i mojego talerza.
— Bądź spokojny, jeśli butelka próżna, a na talerzu nic niema, nikt ich nie dotknie.
Gdy człowiek ten wychodził, Rudolf spostrzegł na ulicy węglarza kolosalnego wzrostu. Nim drzwi się zamknęły, Rudolf miał czas okazać gestem, jak dalece jest mu przykry ten rodzaj opiekuńczego dozoru: węglarz jednak, nie zważając na to, nie oddalił się od gospody.
Gualeza, chociaż odurzona nieco wódką, nie odzyskała swej wesołości; oparta o ścianę, ze spuszczoną głową, pogrążyła się w czarnych myślach.
Szuryner, przeciwnie, był w najlepszym humorze, sam jeden spożył całą wieczerzę; wino i wódka rozwiązały mu język. Dzika otwartość, z którą się przyznał, że zabił człowieka i odniósł słuszną karę, duma, z jaką upewniał, że nigdy nic nie kradł, zdawały się dowodzić, że mimo popełnionych zbrodni, Szuryner nie jest zatwardziałym winowajcą. Stąd też Rudolf ciekawie czekał jego biografji. Bandyta wychylił szklankę i tak zaczął.
— Ciebie, moja biedna Gualezo, przytuliła choć Puhaczka, która bodajby się smażyła w piekle!... Ja nie pamiętam, żebym kiedy spał na jakiem posłaniu, aż do lat dziewiętnastu, kiedym wstąpił do wojska.
— Służyłeś więc? — zapytał Rudolf.
— Trzy lata. Schody pałaców, piece, w których palono wapno w Clichy, kopalnie w Montrouge, gdzie piłują kamienie, tam spędziłem młodość. Mogłem mieć lat dwanaście, kiedym się dostał do Montfaucon, gdzie biją stare konie i zdejmują z nich skórę. Z początku zabijanie biednych zwierząt robiło na mnie wrażenie, wkrótce polubiłem mój stan.
— A jak cię nazywano? — spytał Rudolf.
— Miałem włosy jeszcze podobniejsze do lnu, niż teraz i często oczy krwią mi zachodziły, dlatego zwali mnie Albinosem. Albinosy między ludźmi są tem samem, co białe króliki między zwierzętami, — dodał poważnie.
— A twoi rodzice? twoi krewni?
— Rodzice? nieznani. Miejsce urodzenia: pierwszy lepszy róg jakiejbądź ulicy; niewielką mi przysługę zrobili, że mnie na świat wydali. Wielem użył biedy.
— Byłeś głodny, ziębłeś, a nie kradłeś?
— Nigdy.
— Bałeś się pójść do więzienia?
— Gdzież znowu! Nie kradnąc, puchłem z głodu; złodzieja karmiliby w więzieniu! Nie, nie kradłem, bo... bo kraść — to nie moja natura.
Rudolfa rozczuliła ta odpowiedź.
— To dobrze, — rzekł, — masz jeszcze serce i honor.
Bandyta zmieszał się; spojrzał na Rudolfa z uszanowaniem. Pojmował, że przepaść ich rozdziela.
— Nie wiem, czy tak, — rzekł. — Ale to, coście mi powiedzieli... nikt jeszcze do mnie tak nie mówił... Dosyć... nigdy wam tego nie zapomnę!
— Czy długo byłeś w Montfaucon? — spytał Rudolf.
— Kilka lat; z początku mdło mi się robiło, kiedym zarzynał biedne szkapy. Ale, gdy przyszło lat siedemnaście, jakiś szał mnie ogarnął. Czasem stało dwadzieścia koni, czekających na swą kolej. Ja bez koszuli, z wielkim ostrym nożem uwijałem się między niemi... oczy krwią napływały, ciąłem nożem bez pamięci, póki mi nóż z rąk nie wypadał. A że przy takiej robocie kaleczyłem skóry, wymówiono mi służbę. Chciałem pójść do rzeźników. Ale gdzież tam! gardzili mną. Więc przystałem do wojska. Miałem wzrost dobry, siły dosyć, przyjęli. Szkoda tylko, że nie mieliśmy wojny. A z karnością wojskową niema co żartować. Jednego dnia sierżant wyłajał mnie; i słusznie, bo się leniłem; to mnie rozgniewało, nie usłuchałem go, on mnie popchnął, ja jego pięścią w pierś. Rzucają się na mnie inni; wściekłość mnie ogarnia, czerwieni mi się w oczach... miałem nóż w ręku, jak szalony uderzam; zabiłem sierżanta, zraniłem dwóch żołnierzy.
Bandyta spuścił głowę i chwilę siedział zasępiony.
— O czem myślisz, Szurynerze? — zapytał Rudolf.
— Krótko mówiąc, zakuli mnie w kajdany, zasądzili i skazali na śmierć — mówił dalej Szuryner, nie odpowiadając Rudolfowi.
— Więc uciekłeś z więzienia?
— Nie; zmienili mi karę śmierci na piętnaście lat ciężkich robót na galerach. Zapomniałem powiedzieć, że w ciągu służby uratowałem dwóch kolegów tonących i kiedyś, w czasie pożaru, wyniosłem z ognia starą, chorą babę!... Koniec końcem, mój obrońca tak wiele gadał, że nie miałem być rozstrzelany... Kiedy przyszedł powiedzieć mi o tem, chciałem go zadławić...
— Żałowałeś, że ci zmienili karę?
— A zapewne... krew za krew, to słuszne; kto kradł, niech dźwiga kajdany. Ale zmusić człowieka, żeby żył po zabójstwie...
— Sumienie cię gryzło?
— Nie; wszakże odsiedziałem swoje lata — odparł Szuryner; — ale dawniej, co noc prawie, śniło mi się, że widzę sierżanta i tych żołnierzy. A za nimi ze stu i więcej stojąc rzędem, czekają, żebym ich pozarzynał, jak niegdyś konie... Rzucałem się na nich we śnie, zabijałem jednego po drugim, a coraz więcej ich przybywało... Niedosyt tego... nigdy nie miałem brata, a zdawało mi się, że to wszystko moi bracia, za których chętnie życiebym oddał... Zlany potem zimnym, budziłem się...
— Brzydki to sen, Szurynerze.
— Oj, tak! Myślałem, że zwarjuję, chciałem sobie życie odebrać; ale mi się nie udało. Wkońcu przemogło nawyknienie do życia.
— Byłeś w dobrej szkole, żeby się nauczyć kraść.
— Prawda, ale zbywało na chęci. Inni więźniowie dlatego właśnie drwili ze mnie; wytłukłem ich i dali mi spokój. Poznałem tam i Bakalarza... Dostałem od niego tak samo, jakem dostał dziś wieczór od ciebie.
— Więc to uwolniony galernik?
— Skazany był na dożywotnie, ale sam się uwolnił.
— Uciekł? i nie wydadzą go?
— Ja go nie wydam.
— Jakże go policja nie wyśledzi?
— Bo dzisiaj chybaby go sam Lucyper nie poznał... Miał nos długi, oberżnął go sobie i nadto jeszcze umył twarz witrjolem; od sześciu miesięcy jak zbiegł z galer, policjanci sto razy go spotkali, a żaden nie poznał.
— Za cóż siedział?
— Za fałszerstwo, kradzież i zabójstwo. Nazywają go Bakałarzem, bo ślicznie pisze i jest bardzo uczony.
— Złowią go prędzej czy później.
— Żywcem go nie wezmą. Zawsze nosi pod bluzą dwa nabite pistolety i sztylet.
— A od czasu uwolnienia z czego żyjesz?
— Karuję drzewo. Z tego mam chleb.
— Ale gdy mimo wszystko nie jesteś złodziejem, czemu mieszkasz tu w złodziejskim cyrkule?
— I gdzież będę mieszkał? Kto zechce przestawać z kryminalistą? Sam nudzę się; lubię towarzystwo; tu żyję z równymi sobie.
Szuryner zamilkł i wytrząsnął fajkę.
Człowiek, który wyszedł, poleciwszy opiece szynkarki swoją butelkę, wrócił z drugim mężczyzną, barczystym, śmiałego wejrzenia.
— Szczęśliwy przypadek, że się spotkamy, Borelu! wejdź, wypijemy szklankę wina.
Szuryner szepnął Rudolfowi i Gualezie.
— Będzie tu awantura. Baczność!
Dwaj bandyci, z których jeden zapytywał o Bakałarza, znacząco rzucili na się wzrokiem, wstali i poszli ku drzwiom. Agenci policyjni rzucili się na nich. Walka była zawzięta; inni jeszcze agenci wpadli, za otwartemi drzwiami błysnęły strzelby żandarmów. Bandyta, który ciągle chował rękę, szamocąc się z agentem, ryczał jak dziki zwierz; trzech ludzi ledwie utrzymać go mogło. Drugi zaś, zsiniały, z twarzą konwulsyjnie drgającą, nie bronił się wcale i sam podał ręce, na które mu założono kajdany.
Gospodyni, gdy się wszystko skończyło, zapytała obojętnie jednego ze znajomych agentów.
— Cóż to ci ludzie zrobili, mój dobry panie Borel?
— Zabili wczoraj starą kobietę, przy ulicy św. Krzysztofa. Nieszczęśliwa przed skonaniem zeznała, że jednego z nich ugryzła w rękę. Mój towarzysz przyszedł przekonać się, czy to oni. Teraz ich złowiliśmy.
Po wyjściu agenta nastąpiła chwila milczenia. Gospodyni wreszcie przerwała ją, mówiąc:
— Szczęście dla Bakalarza, że go tu nie było; ten w czerwonej czapce dwa razy o niego pytał, bo mają jakieś z sobą interesy... Ależ o wilku mowa, a wilk tu: otóż i Bakałarz ze swoją nową żoną.
Mężczyzna i kobieta weszli do gospody. Wszystkich ogarnął pewien rodzaj obawy; na Rudolfie nawet zrobił wrażenie widok tego strasznego zbójcy. Spoglądał nań z ciekawością i przekonał się, że Szuryner nie przesadził w opisie, Bakałarz okropnie zeszpecił sobie twarz. Wszędzie blizny głębokie, sine, wygryzione witrjolem; wargi nabrzmiałe; po odjęciu chrząstek nosowych dwie dziury nieforemne zamiast nozdrzy. Oczy jasne, małe, okrągłe, błyszczały dzikością; czoło, spłaszczone jak u tygrysa, ginęło pod wielką futrzaną czapką. Bakałarz był średniego wzrostu; głowę miał wielką, szerokie, silne, mięsiste barki rysowały się pod fałdami płóciennej bluzy; długie muskularne ręce świadczyły o niezwykłej sile. Kobieta, która z nim przyszła, była stara, dosyć przyzwoicie ubrana. Ujrzawszy ją Gualeza, pobladła, drżąca, schwyciła Rudolfa za rękę.
— Boże! Boże! to ona... to Puhaczka...
Bakałarz podszedł wolno do stołu, gdzie siedzieli Rudolf, Gualeza i Szuryner i rzekł chrapliwym głosem:
— Hej! słuchajno, blondyno, porzucisz tych dwóch bałwanów i pójdziesz ze mną...
Dziewczyna drżąc trzymała się Rudolfa.
— A ja... nie będę zazdrosna — zawołała Puhaczka, śmiejąc się do rozpuku. Nie poznała w Gualezie dziecka, nad którem się pastwiła.
— Czy nie rozumiesz mnie, dziewko! — rzekł znów Bakałarz — jeśli zaraz nie pójdziesz, wybiję ci oko, żebyś była do pary z Puhaczką; a ty z wąsami — mówił do Rudolfa — jeśli mi jej wnet nie oddasz, duszę ci wytrzęsę.
— Boże! ratuj mnie! — zawołała Gualeza, załamując ręce, a wspomniawszy, że może narazić Rudolfa na niebezpieczeństwo, dodała: — Nie ruszaj się pan z miejsca; jeśli on się zbliży, krzyknę, a gospodyni z obawy policji ujmie się za mną.
— Bądź spokojna, moje dziecię, — odparł Rudolf patrząc śmiało na Bakałarza. — Ponieważ przykro ci patrzeć na to szkaradne bydlę, wypchnę go na ulicę.
— Ty!... — krzyknął Bakałarz.
— Ja!... — odparł Rudolf.
I mimo błagania Gualezy, wstał od stołu.
Bakałarz cofnął się o krok na widok fizjonomji Rudolfa; Gualeza i Szuryner poznać nie mogli towarzysza, tak szlachetną twarz jego w jednej chwili wykrzywiła jakaś piekielna złość. W bitwie z Szurynerem okazał się wesołym; teraz ogarnęła go zajadła nienawiść; źrenice błyskały dziwnym ogniem. Są ludzie, mający w spojrzeniu siłę magnetyczną. Rudolf ją posiadał. Bakałarz zadrżał, cofnął się; nie dowierzając już swojej sile, sięgnął pod bluzę po puginał. Możeby przyszło do zabójstwa, lecz Puhaczka zawołała:
— Poczekajno, poznaję tę dziewczynę. Toć to Marysia, co mi kradła cukier. Bądź spokojna, choć ci już zęba nie wyrwę, to wszystkie łzy wycisnę. Czy wiesz, że znam twoich rodziców? Bakałarz widział na galerach człowieka, co mi cię oddał małą... dowiedział się o imieniu twej matki... Masz bogatych rodziców...
— Rodzice!... znasz ich?... — krzyknęła Gualeza.
— Tak jest, mój wie, jak nazywa się twoja matka, ale wyrwałabym mu rychlej język, niżby ci to miał powiedzieć... Widział się wczoraj z tym, co cię do mnie przyprowadził, bo wtenczas chciał się ciebie pozbyć, gdyż przestali płacić za twoje utrzymanie... Matka twoja nie dbała o ciebie... Ale gdybyś znała jej nazwisko, mogłabyś ją pięknie oskubać! Ten, co ci mówię, ma list twej matki... Cóż, płaczesz! nie dowiesz się, kto twoja matka...
— Wolę, żeby myślała, że mnie już niema na święcie — rzekła Gualeza.
Rudolf, zapomniawszy o Bakałarzu, słuchał uważnie, bandyta zaś, nie będąc już pod wpływem wzroku przeciwnika, odzyskał odwagę. Ufny więc w swą herkulesową silę, zbliżył się do obrońcy Gualezy.
— Dość gawęd... Muszę fircykowi dać, co mu się należy...
Jednym skokiem Rudolf przesadził stół; Bakałarz stanął w pozycji. Nagle drzwi się otworzyły, węglarz wpadł, odepchnął Bakałarza, zbliżył się do Rudolfa i po angielsku szepnął mu do ucha:
— Książę! Tom i Sara są na rogu ulicy.
Na te słowa Rudolf wzdrygnął się z gniewu, rzucił luidora na stół i skoczył ku drzwiom. Bakałarz chciał mu przeciąć drogę, ale Rudolf uderzył go w twarz tak mocno, że bandyta zachwiał się.
— Wiwat! — zawołał Szuryner — poznaję te uderzenia, i ja się ich nauczę...
Bakałarz skoczył w ślad za Rudolfem, ale ten z węglarzem znikł już wśród labiryntu uliczek. Bandyta zaprzestał próżnej pogoni i wrócił do szynkowni. Jednocześnie z nim weszły dwie osoby, zdyszane szybkiem biegiem.
— Do czarta! — rzekł jeden z nowych gości — znowu nam znikł!
— Cierpliwości — odpowiedział drugi — każdy dzień ma dwadzieścia cztery godziny.
Nowe osoby pochodziły z lepszej klasy. Mężczyzna słusznego wzrostu, wysmukły, o rysach surowych, miał włosy prawie białe, a faworyty czarne, krepę na kapeluszu, angielski surdut, szaraczkowe spodnie i długie buty. Drugi szczupły, blady, piękny, również w żałobie; czarne włosy i oczy odbijały od bladej cery. Chód i drobne rysy zdradzały kobietę.
— Tom, każ co dać i wypytaj tych ludzi o niego — przemówiła Sara po angielsku. Usiedli przy stole. Tom zawołał o wino.
Przybycie tych dwóch osób obudziło zajęcie. Ubiór ich i obejście dowodziły, że nie zwykli uczęszczać do tak brudnych szynkowni. Szuryner, Bakałarz i Puhaczka przyglądali się im z uwagą. Tymczasem Gualeza, przelękniona spotkaniem ślepej Puhaczki, wymknęła się przez półotwarte drzwi.
Tom zawołał powtórnie z niecierpliwością:
— Prosiłem o wino, moja pani.
Gospodyni, zdziwiona taką grzecznością, sama z wdziękiem podała mu wino. Tom rzucił jej pięć franków.
— Schowaj to pani dla siebie i wypij z nami szklaneczkę. Ale — dodał — mieliśmy się zejść z kolegą w szynkowni na tej ulicy, możeśmy się omylili.
— To jest szynkownia pod Białym Królikiem.
Tom rzucił znaczące spojrzenie na Sarę i rzekł:
— Właśnie pod Białym Królikiem.
— Ale jakże wygląda pański znajomy?
— Wysoki, szczupły, szatyn, ciemne wąsy...
— Zaraz, zaraz... tylko co tu był... lecz jakiś węglarz przyszedł po niego i razem wyszli.
— To oni! — zawołał Tom.
— Czy sami byli? — spytała Sara.
— Węglarz wszedł na chwilkę, ten drugi jadł tutaj z Gualezą i Szurynerem — rzekła gospodyni, wskazując tego ostatniego.
Tom i Sara zwrócili uwagę do Szurynera. Sara spytała towarzysza po angielsku:
— Czy znasz tego człowieka?
— Nie. Karol zgubił ślad Rudolfa w tych ciemnych uliczkach, lecz, widząc, że Murf, przebrany za węglarza, kręci się koło tej szynkowni i zagląda w okno, przyszedł nas uwiadomić...
Bakałarz, patrząc na Toma i Sarę, rzekł stłumionym głosem do Puhaczki:
— Ten wysoki rzucił pięć franków gospodyni. Już niedługo północ, deszcz pada; ruszmy za nimi i zabierzmy pieniądze.
— Gdyby ten mały chciał krzyczeć, obleję mu twarz witrjolem — rzekła Puhaczka, a po chwili dodała: — Jak jeszcze raz spotkamy Marysię, wymyję jej twarz witrjolem, żeby się nie pyszniła urodą.
— Niech mnie djabli wezmą — zawołał Bakałarz — muszę się z tobą ożenić. Któraż kobieta ma takie koncepty...
Po chwili namysłu Sara rzekła do Toma:
— Wypytajmy tego człowieka o Rudolfa.
— Ha, spróbujmy — odpowiedział Tom, a obracając się do Szurynera, dodał: — Przyjacielu, mieliśmy się zejść w tym szynku z naszym przyjacielem, który tu z tobą wieczerzał: czy nie mógłbyś nam powiedzieć, dokąd poszedł? A dawno go znasz?
— Znam go, bo pobił mnie, broniąc Gualezy. Pierwszy raz go spotkałem przed domem Czerwonego Jana.
— Gospodyni, proszę jeszcze o butelkę najlepszego wina — zawołał Tom, siadając z Sarą obok Szurynera. — Szczególne imię... Czerwony Jan? kto to taki?
— Przemytnik — odpowiedział niedbale Szuryner. — Doskonałe wino, moja gosposiu.
Tom nalał mu wina.
— Pańskie zdrowie i jego przyjaciela!...
Sara zarumieniła się lekko, a Tom znowu zagadnął:
— Mówiłeś, że Czerwony Jan trudni się...
— Kontrabandą; chlubi się swojem rzemiosłem przed celnikami... niechaj go złapią, jeżeli potrafią... oho! Czerwony Janek ma dowcip!
— A dlaczegóż to Rudolf pobił pana? — zapytała Sara.
— A bo ja chciałem wybić Gualezę, niesprawiedliwie, bo to dobra dziewczyna; uciekła do domu Czerwonego Janka, ja za nią... wpadam na Rudolfa, który mi za to tęgo zapłacił... Do pioruna, oto mi bicie! no — ale obiecał i mnie nauczyć tego sposobu.
— Co on za handel prowadzi ten Czerwony Janek?
— Hm! sprzedaje wszystko, czego nie wolno sprzedawać i robi wszystko, czego nie wolno robić.
— Pod którym numerem mieszka?
— Numer 13, ulica Grochowa.
Tom zapisał ulicę i numer domu przemytnika.
— Możecie się szczycić takim przyjacielem, jak Rudolf, — dodał Szuryner... Gdyby nie węglarz, byłby nauczył tego Bakałarza, co tam w kącie z Puhaczką coś szepczą...
— Rudolf cię pobił, musisz go nienawidzieć? — zapytała Sara.
— Ja? nienawidzieć takiego chwata? Szczególna rzecz... Bakałarz mnie pobił, cieszyłbym się, gdyby go kto takie wytuzował... Pan Rudolf lepiej mnie wybił... a mimo to dobrze mu życzę. Nawet zdaje mi się, że w ogień poszedłbym dla niego.
— Mówisz to dlatego, że jest naszym przyjacielem...
— Nie, do pioruna!... właśnie lubię go dlatego, że mnie wybił, a nie pyszni się z tego! Aż serce rośnie, kiedy spojrzy... ma coś takiego w oczach...
Tom i Sara spojrzeli na siebie w milczeniu.
— Czy zawsze i wszędzie będzie wywierał ten niepojęty wpływ? — rzekła gorzko Sara.
— Zawsze... póki go nie odczarujemy... — odrzekł Tom.
Północ wybiła na ratuszu; lampa w szynkowni słabe rzucała światło. Oprócz Szurynera, dwóch nieznajomych, Bakałarza i Puhaczki, inni goście pomału rozeszli się do domów.
Bakałarz rzekł cicho do Puhaczki:
— Schowajmy się naprzeciwko, do sieni, jak ci ichmościowie wyjdą, ruszymy za nimi.
— Cóż to, nic dziś nie pijecie? — zapytała gospodyni.
Bakałarz i Puhaczka, mimo gwałtownego wiatru i ulewnego deszczu, zaczajeni w sieni naprzeciw szynkowni, usłyszeli jak Szuryner wyszedł i udał się w stronę, gdzie był stary dom; lecz wkrótce wiatr i deszcz zagłuszył odgłos jego ciężkich kroków. Tom i Sara również wyszli i udali się w przeciwną stronę.
— Dobrze, — szepnął Bakałarz do Puhaczki, — przygotuj witrjoł i baczność! — Pozdejmujmy trzewiki, żeby nie usłyszeli naszych kroków, — ozwała się Puhaczka.
Obmierzła para zdjęła obuwie. Chociaż więc szli tuż za Tomem i Sarą, stąpania ich nie było słychać;
— Szczęściem fiakr na nas czeka, — rzekł Tom.
Nagle się zatrzymał.
— Omyliłem się, trzeba było iść na lewo; musimy minąć rozwalony dom, nim dojdziemy do fiakra.
Bakałarz i Puhaczka rzucili się do bramy.
— Tem lepiej, niech idą w rudery, — rzekł Bakałarz.
Tom i Sara zbliżyli się rozwalonego domu, którego piwnice tworzyły przepaść wzdłuż ulicy. Bakałarz rzucił się jak tygrys, pochwycił Toma za gardło i zawołał:
— Oddaj pieniądze, albo cię stracę do tej jamy! — I popchnąwszy go wtył, zatrzymał nad piwnicą, drugą zaś ręką ścisnął jak w kleszczach rękę Sary. Nim się obrócił. Puhaczka obdarła go. Sara z zimną krwią przemówiła do Toma:
— Oddaj im pieniądze. — A zwracając się do Bakałarza, dodała: — Nie wołamy pomocy, nie róbcie nam nic złego.
Puhaczka, przetrząsnąwszy kieszenie swych ofiar, rzekła do Sary: — Pokaż ręce, może masz pierścionki. Ani jednego... co za nędza!
Tom z zimną krwią, która go ani na chwilę nie odstąpiła, rzekł do Bakałarza:
— Mam w pugilaresie ważne papiery, nic ci z nich nie przyjdzie; odnieś mi je jutro, a dam ci 25 luidorów.
— Aha! żebyś mnie przytrzymał. Gadaj zdrów...
— Zaraz, zaraz, — zawołała Puhaczka: — jeżeli chce, można się ułożyć. Wiesz, gdzie jest Saint-Denis i Saint-Ouen?
— Wiem.
— Otóż przyjdź jutro rano sam jeden z pieniędzmi na równinę przed Saint-Ouen; ja tam będę z pugilaresem.
— Ale on cię każe schwytać.
— Nie bój się; mam jedno oko, ale dobre, jeżeli kogokolwiek z nim zobaczę, zje djabła nim mnie złapie.
Sara, jakby uderzona nagłą myślą, zapytała bandyty.
— Chcesz zarobić dużo pieniędzy?
— Zapewne.
— Widziałeś w szynku, gdzieśmy byli, człowieka, po którego przyszedł węglarz?
— Byłbym go uczęstował, ale mnie przewrócił na stół i uciekł. Jeżeli o niego chodzi, dajcie mi tysiąc franków, a zabiję go.
— Saro!... — zawołał Tom przelękniony.
— Nie idzie tu o zabicie, nędzniku! — rzekła Sara. — Przyjdź jutro do Saint-Denis, będzie tam mój towarzysz sam jeden i powie ci, co trzeba zrobić, a jeśli ci się uda, to nie tysiąc, ale dwa tysiące franków dostaniesz.
— Moja żona tam będzie; powiecie jej, co zrobić.
— A więc jutro o pierwszej.
Bakałarz z Puhaczką szybko się oddalili.
— Piekło nam nastręczyło tego bandytę, może nam usłużyć, — rzekła Sara.
— Ja się boję, — rzekł Tom.
— A ja mam nadzieję...
Pospieszyli ku kościołowi Najświętszej Panny.
Szuryner, ukryty w ruderach, był świadkiem tej sceny... Dowiedziawszy się o zamiarach Sary i Bakałarza względem Rudolfa, chciał go jakoś ostrzec... Ale jakim sposobem? Rozmyślając, machinalnie poszedł za Tomem i Sarą, a widząc, że wsiadają do fiakra, siadł ztyłu. O godzinie pierwszej fiakr zatrzymał się na bulwarze Obserwatorjum. Tom i Sara zniknęli w ciemnej uliczce.
Nazajutrz po nocnej burzy zajaśniało pięknie jesienne słońce. Rudolf około godziny jedenastej poszedł na ulicę Grochową do szynku pod Białym Królikiem. Jego ubiór wyrobnika odznaczał się pewną starannością: miał nową bluzę, czarną jedwabną chustkę niedbale związaną, a na niej wywinięty kołnierz od koszuli. Ubiór ten zgadzał się z miłem obejściem Rudolfa, w którem się łączyła swoboda z siłą i zręcznością.
Gospodyni siedziała przed domem.
— Do usług pańskich... chcesz zapewne reszty z dwudziestu franków? — zapytała z uszanowaniem. — Należy ci się siedemnaście Iiwrów i dziesięć sous... Ale, ale... pytano tu wczoraj o pana; jakiś wysoki jegomość z kobietą przebraną za mężczyznę... Pili z Szurynerem.
— Z Szurynerem? i o czemże z nim mówili?
— O różnych rzeczach: o Czerwonym Janku, o pogodzie. Chcesz reszty?
— Tak, i wezmę z sobą Gualezę na cały dzień na wieś.
— Nie można, mój chłopcze. Bo by nie wróciła. W moich sukniach chodzi i winna mi dwieście dwadzieścia franków za stół i mieszkanie.
— Masz tu pieniądze, — rzekł Rudolf, rzucając na stół jedenaście luidorów. — A wiele kosztują najęte suknie?
Szynkarka, zdziwiona, z niedowierzaniem oglądała luidiory.
— Czy myślisz, że fałszywe? to poślij zmienić i basta...
— Jej suknie kosztują przynajmniej sto franków.
— Takie łachmany? Cóż znowu... Do wczorajszej należytości dodam ci jeszcze luidora i koniec.
— To nie dam sukien i Gualeza stąd nie wyjdzie.
— Djabli cię kiedyś wezmą! Masz pieniądze i zawołaj mi Gualezę. Powiedz, że pójdzie ze mną na wieś... nic więcej... A madewszystko niech nie wie, żem zapłacił jej długi.
— Mnie wszystko jedno, nawet lepiej. Niech myśli, że jest jeszcze w mojem ręku. — I wyszła, a po chwili, wróciwszy, zawołała — Gualeza nie chciała mi wierzyć i cała stanęła w płomieniach, jak się dowiedziała, żeś przyszedł. Ale kiedym powiedziała, że jej wolno na cały dzień iść na wieś... pierwszy raz w życiu chciała mi się rzucić na szyję.
— Z radości, że się ciebie pozbędzie.
W tej chwili weszła Gualeza. Zarumieniła się, poznawszy Rudolfa i spuściła oczy.
— Chcesz ze mną na cały dzień pojechać na wieś, moja kochana? — spytał Rudolf.
— Bardzo chętnie, jeżeli gospodyni pozwoli.
— Pozwalam ci, moja koteczko, za twoje przykładne postępowanie...
Wyszli wśród cichych przekleństw gospodyni.
— Powiedz mi, — zapytał, — w którą stronę pojechać?
— Wszystko mi jedno, byle na wieś... Już pięć miesięcy nie byłam dalej, jak na rynku z kwiatami.
— Chodziłaś po kwiaty?
— Nie; chodzę tylko popatrzeć na nie. Na kupno nie mam pieniędzy...
— Gdybyś i ty miała u siebie kwiaty, byłabyś wesoła.
— Niezawodnie... Raz, w dzień imienin, gospodyni darowała mi doniczkę róż... Patrzyłam ciągle na róże, liczyłam liście; ale... w parę dni róże zaczęły więdnąć. Ubłagałam gospodynię, żeby mi pozwoliła pielęgnować moje róże na świeżem powietrzu... Tym sposobem dokazałam tyle, żem o dziesięć dni przedłużyła życie moimi różom. Wkońcu uschły, umarły... Płakałam... Prawda, panie, że można kochać kwiaty?
— Biedna! z takiem sercem i w tak oknopnem położeniu...
— Nieraz chciałam już skończyć! Lecz słońce, kwiaty wstrzymywały mię; mówiłam sobie — Sekwana mi nie zginie.
— Miałaś więc nadzieję, a jaką?
— Albo ja wiem... w tych strasznych momentach zdawało mi się, że nie zasłużyłam na mój straszny los. Myśli przyszły mi wtenczas, kiedy mi róże poschły i dlatego kwiatki te chowam... Dobyła kilka gałązek starannie związanych różową wstążką.
— Chowasz je?
— Wszak prócz nich nic na świecie nie mam.
— Nic... Ale te korale?
— Należą do gospodyni. Nic, nic, tylko te zeschłe róże, dlatego tak je chowam.
Za każdem słowem Gualezy, zdumienie Rudolfa wzrastało. Nie mógł pojąć, jak można poświęcić siebie za nędzny przytułek, kilka łachmanów, i szkaradne pożywienie.
Na rynku z kwiatami wsiadł z Gualezą do fiakra i pojechał do Saint-Denis.
— Co to jest? salopa damska? zawołała Gualeza, spostrzegłszy salopę leżącą w fiakrze.
— To dla ciebie, okryj się żebyś się nie zaziębiła.
Nie nawykła do takiej grzeczności, biedna dziewczyna ze zdziwieniem spojrzała na Rudolfa.
— Już pewnie, Gualezo, zapomniałaś, co ci Puhaczka mówiła wczoraj o twoich rodzicach...
— O, nie zapomniałam... myślałam o tem przez całą noc i płakałam... Ale to musi być nieprawda...
— Dlaczego? Cieszyłabyś się, gdybyś znalazła matkę?
— Ach, mój Boże! jeżeli mnie matka nie kochała... cóżby mi z tego przyszło... A jeżeli mnie kocha, to lepiej, aby myślała, niż nie żyję. Byłabym dla niej zmartwieniem i hańbą...
— Mylisz się: jeżeli cię matka kocha, to ci teraz prze baczy i przywiązanie wróci. Jeżeli cię sama porzuciła, to zobaczy, jak okropny los ci zgotowała...
W tej chwili powóz zbliżył się do Saint-Quen, gdzie droga skręca ku Saint-Denis. Wychyliła się przez drzwiczki i, klaszcząc w ręce, wołała:
— Co za szczęście! pozwól mi pan wysiąść... tu tak pięknie... pobiegam po łące.
— I owszem, moje dziecię...
Powóz stanął.
Rudolf i Gualeza, wziąwszy się za ręce, biegali po skoszonej łące. Niepodobna opisać pląsów, okrzyków radości i uniesień Gualezy; biedna, więziona przez tyle lat, chciwie połykała świeże powietrze. Lecz bieganie prędko ją zmęczyło; usiadła bez tchu na wywróconym pniu.
Cera jej przezroczysta, blada, okryła się żywym rumieńcem; podała Rudolfowi pęczek kwiatów i z wdzięcznością zawołała:
— Bóg jest dobry, że dał nam taki piękny dzień!
Nagle z rowu, przy którym siedziała Gualeza, podniósł się człowiek. Gualeza krzyknęła ze strachu, poznała Szurynera.
— Nie bój się, dziecko!... — rzekł Szuryner; — co za dziwne spotkanie! panie Rudolfie... Są na święcie rzeczy niepojęte...
— Co tu robisz? — zapytał zdziwiony Rudolf.
— Pilnuję twego dobra, panie. Zaraz się dowiesz, o co idzie, tylko jednę rzecz zobaczę, — Szuryner pobiegł do fiakra, wlazł na pudło i rzuciwszy okiem, wrócił.
— Która godzina?
— Wpół do pierwszej, — odpowiedział Rudolf.
— Dobrze, mamy jeszcze czas.. Trzeba wam wiedzieć, że po twojem wyjściu z szynkowni przyszedł...
— Człowiek słusznego wzrostu z kobietą w męskim ubiorze i pytali o mnie; wiem o tem.
— Potem częstowali mnie winem i chcieli się czegoś dowiedzieć o tobie, ale ja nic im nie powiedziałem. Choćbym i wiedział co... nicby się nie dowiedzieli... Jam twój przyjaciel na zawsze, panie Rudolfie!
— Dziękuję ci, mój kochany, ale cóż dalej?
— Piłem już z tobą, panie Rudolfie, potem z tym wysokim drabem i przebraną kobietą... głowa mi trochę ciążyła, a przytem deszcz zwykle mnie usypia... Poszedłem do piwnic zrujnowanego domu, obok garkuchni, i zacząłem drzemać, gdy wtem przebudził mnie jakiś hałas... Usłyszałem głosy tych państwa...
— Czy rozmawiał z Bakałarzem i Puhaczką?
— Tak jest; ułożyli między sobą, że się zejdą nazajutrz... o pierwszej, przy zakręcie drogi do Saint-Denis, tu właśnie.
— Jak ten człowiek mógł się wdać z takimi nędznikami? — zawołał Rudolf.
— Dalibóg nie wiem... Zresztą, ja się już pod koniec rozmowy obudziłem, kiedy wysoki mówił o pugilaresie, co mu Puhaczka wyjęła z kieszeni i ma oddać za pięćset franków. Wysoki i ta mała, — mówił dalej Szuryner, — obiecali Bakałarzowi dwa tysiące franków... żeby ci co zrobił... A któż pan jesteś u djabla, żeby tak drogo za ciebie płacić?
— Wynalazłem sekret wyrabiania wachlarzy z kości słoniowej, ale odkryłem nie sam, tylko z drugim; chcą zapewne dostać w ręce model tej machiny, którą można dużo pieniędzy zarobić.
— Więc ten wysoki i ta mała?...
— Fabrykanci, u których pracowałem... a nie chciałem im zwierzyć się z mego sekretu.
— Zatem to taki interes. Ale jacyż tchórze!... nie mogli sami poradzić i innych na ciebie podmawiają... postanowiłem tu przyjść i jestem...
— Ale co myślisz dalej robić?
— Czekać na Puhaczkę, podsłuchać, wpaść, oddać jej należytość za ząb Gualezy, wydusić z niej nazwisko rodziców dziewczyny...
— Proszę cię, nie narażaj się dla mnie, Szurynerze, — odezwała się Gualeza.
— Słuchaj, ja się lepiej za Gualezę zemszczę... Później ci powiem jak, a teraz, — dodał Rudolf, odprowadzając na bok Szurynera, — chcesz mi zrobić prawdziwą przysługę? Schowaj się tu, a jak Puhaczka nadejdzie, wysuniesz się z kryjówki...
— I zduszę ją...
— Nie... dziś tylko nie daj jej rozmawiać z tym wysokim... nie odstępuj ich... przy tobie nie będą się mogli układać. A jeżeliby się umówili o inną schadzkę, ty się o tem dowiesz.
— Słuchaj dalej.
— Jak wysoki odejdzie... umizgniesz się do Puhaczki.
— Ja! do tej starej czarownicy? wolałbym ją zaraz za łeb złapać.
— W takim razie wszystko zgubisz...
— Lecz cóż mam robić?
— Puhaczka będzie się wściekać, że przez ciebie straciła dobrą gratkę; ułagodzisz ją, powiesz, że masz dobry interes i że jeżeli Bakałarz chciałby do tego należeć...
możnaby dużo pieniędzy zarobić... i umówisz się z Puhaczką i Bakałarzem na jutro rano... rozumiesz?
— Doskonale.
— A dziś o dziesiątej wieczór przyjdź na róg Pól Elizejskich i Wdowiej alei, ja tam będę i umówimy się, co dalej robić...
— Do pioruna! robisz ze mną, co sam chcesz...
— Bakałarz i Puhaczka są w zmowie z mymi nieprzyjaciółmi... trzeba im zapłacić... a we dwóch damy im radę...
— O! niezawodnie... to łotry, godni siebie... jestem gotów.
— A jeżeli nam się uda, — dodał Rudolf tonem uroczystym, — to tak będziesz z tego dumny, jak wtedy, kiedyś uratował życie człowiekowi w czasie pożaru i tonącej kobiecie.
Przez jakiś czas Gualeza nie śmiała przerywać milczenia.
— O czemże myślisz? Zasmuciło cię spotkanie z Szurynerem? — rzekł Rudolf z uśmiechem.
— Nie wiem... nie znam go prawie.
— Precz ze smutkiem, moje dziecię! mieliśmy wesoło ten dzień przepędzić.
— O! jam tak szczęśliwa! Już dawno nie wyjeżdżałam z Paryża! Co za piękne słońce!... Liście jeszcze na drzewach w listopadzie... to szczególne... w Paryżu tak prędko opadają... A tam gołębie... siadają na młynie...
W miarę jak miłe sielskie obrazy rozwijały się przed dziewczyną, twarz jej się rozjaśniała. — Gdybym była mężczyzną, chciałabym być rolnikiem... Na cichej równinie iść za pługiem... patrzeć na dalekie lasy... zaśpiewać jaką smutną piosenkę, naprzykład o Genowefie Brabanckiej.
— Zaśpiewasz mi ją na folwarku.
— Czy dostaniemy tam mleka?
— Co?!... najlepszej śmietanki i świeżych jaj.
— Obejrzymy krowy w oborze... Nieprawdaż?
— Pójdziemy wszędzie.
— Ach, panie Rudolfie, nie mogę sobie jeszcze wierzyć. Co za dzień! — zawołała dziewczyna z radością.Potem, przypomniawszy sobie, że będzie musiała wrócić do brudnej izby, zalała się rzewnemi łzami.
— Co ci jest? czego płaczesz?
— Nic, nic. — Otarła łzy i dodała: — Nie zważaj pan na mój smutek...
— Założyłbym się, że myślałaś o twoich różach?
Powóz zbliżał się do Saint-Denis.
— Co za piękna dzwonnica!
— To dzwonnica pięknego kościoła Świętego Djonizego. Może chcesz go zobaczyć? każę stanąć.
— Od czasu, jak jestem u teraźniejszej mojej gospodyni, nie śmiałam wejść do kościoła.
— Bóg jest litościwy! Dlaczego boisz się modlić?
— O! nie... dosyć już obrażam Pana Boga.
Po chwili milczenia Rudolf zapytał Gualezę:
— Czy kochałaś już kiedy?
— Nigdy! Żeby kochać, trzeba być uczciwą... Ale nie, nie mówmy o tem.
— Dobrze, mówmy o czem innem... Czy ci jaką przykrość zrobiłem?
— Pan jesteś tak dobry dla mnie, że mi się chce płakać... Wziąłeś mnie na wieś, dla mojej przyjemności... Nie rychło zapomnę tak wielkie szczęście.
— Szczęście rzadko się zdarza! Ja, jeżeli nie jestem szczęśliwy, przynajmniej często marzę o szczęściu. Chciałbym być bardzo bogaty; mieć powozy... żyć w wielkim świecie, codzień chodzić do teatru. A ty?
— Ja nie żądam tak wiele. Bylebym miała czem zapłacić mojej gospodyni... trochę pieniędzy, schludny pokoik.
— I dużo kwiatów w oknie?
— O, koniecznie!...
— Lecz kiedy żądać, to można sobie coś więcej pozwolić... pięknych sukien?...
— Niekoniecznie.. Chcę tylko być wolną, mieszkać ma wsi, a nadewszystko.. umierać nie w szpitalu... To okropna myśl!... My biedni ludzie... Moja znajoma umarła w szpitalu... a ciało jej... oddano chirurgom!... — szepnęła ze strachem Gualeza.
— Ach! to okropne!...
— Daruj pan... Wieziesz mnie na wieś dla mojej przyjemności, a ja ciągle mówię o rzeczach tak smutnych, mój Boże, mimo mej woli. Nigdy nie byłam tak szczęśliwą jak dzisiaj, a jednak ciągle mam łzy w oczach... Ale się pewno za to gniewasz? Chcę być wesołą...
— Nie zmuszaj się dla mnie, bądź wesołą, bądź smutną, jak ci się podoba...
— I pan czasem jesteś smutny?
— Bezwątpienia! moja przyszłość także niepewna... Nie mam ojca ani matki... Co w dzień zarobię, to wydaję.
— Źle pan robisz, bardzo źle, — rzekła Gualeza z powagą — trzeba coś oszczędzać... Najczęściej nędza do złego przywodzi.
— Prawda, prawda!
— Trzeba zawsze pracować. Alboż to twoja praca tak ciężka, panie Rudolfie?... to rozrywka... malować wachlarze... Z trzech franków można bardzo porządnie żyć; oszczędzić więc dwa franki na dzień, sześćdziesiąt franków przez miesiąc... toć to ogromna suma!
— Lecz tak miło włóczyć się, nic nie robić!
— Fe! pan mówisz, jak dziecko!
— Dobrze, poprawię się, moja ty nauczycielko... dajesz mi dobre rady...
— Doprawdy? — zawołała dziewczyna, klaszcząc w ręce z radości. — Ale to nie wszystko... powiedziałabym panu... lecz nie śmiem.
— Nie bój się, wszystko możesz powiedzieć.
— Otóż... jak możesz chodzić do tak brudnych szynkowni?
Właśnie fiakr mijał wioskę Sarcelles. Rudolf kazał zwrócić ma prawo, a poza Villiers-le-Bel wziąć się na lewo.
— A teraz, kiedy już obiecałem poprawę, możemy stawiać zamki na lodzie. To nic nie kosztuje, więc pozwolisz mi być rozrzutnym. Dajmy na to więc, że ta droga prowadzi do wioski, oddalanej zupełnie oddalonej od traktu... Wioska stoi wśród ślicznych drzew na pochyłości niewielkiej góry.
— A pod nią rzeka.
— Tak właśnie... mała rzeczka... Na końcu wioski piękny folwark, otoczony ogrodem owocowym i klombami kwiatów.
— Ale przy tym domu będą zielone okiennice...
— Zgoda... niema nic piękniejszego nad zielone okiennice. Pani tego folwarku będzie twoją ciotką.
— Ach, jakżebym ją kochała, — zawołała Gualeza składając ręce i podnosząc oczy do nieba z wyrazem najwyższego szczęścia. — O! będę ją kochać, będę jej pomagać w gospodarstwie, będę szyć, prać, chować owoce na zimę... Słucham dalej.
— Na pierwszem piętrze twój pokój.
— Mój pokój! co za szczęście! i jakiż jest mój pokój?
— Ma dwa okna, z których widać ogród, łąkę, wieżę kościoła. Na łące pasie się kilka krów.
— Ach! ślicznie! A między niemi jedna będzie moją ulubioną; przywiążę jej na szyi dzwonek na pięknej wstążce.
— Tak, to biała krówka i będzie się nazywać Białoszką.
— Co za piękne imię!
— Ale skończmy twój pokój. Obicie w kwiaty. Róże i powój pną się po ścianach domu. Tylko rękę wyciągniesz, masz bukiet gotowy.
— Jak pięknie umiesz malować, panie Rudolfie!
— A teraz, co będziesz robiła przez cały dzień? Naprzód ciotka obudzi cię pocałunkiem i poda ci szklankę ciepłego mleka, bo masz słabe piersi. Wstaniesz, obejdziesz folwark, odwiedzisz Białoszkę, kury, gołębie, kwiaty... O dziewiątej przyjdzie nauczyciel kaligrafji.
— Do mnie?
— Tak jest... musisz przecież umieć czytać, pisać, rachować, żeby pomagać cioci w gospodarstwie. Po lekcji będziesz szyć. Około drugiej weźmiesz się do pisania, potem pójdziesz z ciotką, w lato do żniwiarzy, na jesieni zobaczyć jak orzą. Wracasz znużona koło siódmej. W kuchni pali się wielki ogień, ogrzejesz się tam i pomówisz z poczciwymi rolnikami. Potem pójdziesz: na obiad, na który czasem i poczciwego staruszka proboszcza zaprosicie. Potem będziesz czytać, a o dziesiątej powiesz cioci dobranoc i wrócisz do siebie. Nazajutrz znowu to samo...
— O, tak sto lat można żyć i nie nudzić się.
— To jeszcze nic; a niedziela! a święta! Wtenczas piękniej się ubierzesz, w ładną suknię, czepeczek do twarzy i z ciotką i służącym Jakóbem pojedziecie — małym powozikiem wysłuchać mszy. Potem pójdziesz gdzie na zabawę. Wszystka młodzież dobija się o taniec z tobą, boś ładna, przystojna, rozsądna, skromna... Nakoniec i tobie jeden bardziej się podoba... i...
Rudolf, zdziwiony milczeniem Gualezy, spojrzał na nią.. Biedna z trudnością tłumiła łkania.
— Co ci jest?
— Ach! niechcący nadałeś mi pan straszną boleść. Już zaczynałam wierzyć w ten raj...
— Ależ, moje dziecię, ten raj istnieje... Patrz, widzisz go przed sobą!... Fiakr, stój!
Powóz się zatrzymał. Gualeza podniosła oczy i oniemiała. Wioska na pochyłości góry, folwark, łąka, krowy, rzeczka, w oddaleniu kościół wśród kasztanów; wszystko tam było, nawet biała krówka, przyszła faworyta Gualezy.
— A co, czy umiem malować? — spytał Rudolf z uśmiechem.
— Cóż to jest! Ale, mój Boże, to sen!...
— I cóż dziwnego?... Gospodyni jest moją mamką... dziś rano dałem jej znać, że ją odwiedzimy... rysowałem z natury...
Folwark, dokąd Rudolf wiózł Gualezę, znajdował się na samym końcu wioski Bouqueval, nieznanej, leżącej w cichem ustroniu o dwie mile od miasteczka Ecouen. Powóz przebył aleję drzew wiśniowych i jabłoni i zatrzymał się przy małych wrotach, napół ukrytych pod gęstą latoroślą winną.
— Jużeśmy stanęli na miejscu, — rzekł Rudolf.
W folwarku oczekiwano zapewne Rudolfa, bo zaledwie woźnica otworzył drzwiczki pojazdu, wnet ukazała się na progu kobieta pięćdziesięcioletnia, w ubiorze, jaki zwykle noszą dostatnie gospodynie wiejskie z okolic Paryża i zbliżyła się z uszanowaniem do Rudolfa. Gualeza, zarumieniona, nie bez wahania wysiadła z powozu.
— Jak się masz, moja dobra pani George? — rzekł Rudolf. — Widzisz, jak dotrzymuję słowa?
I zapłaciwszy woźnicy, odprawił go do Paryża. Woźnica ten był niski, barczysty, a naciśnięty na oczy kapelusz i podniesiony kołnierz od płaszcza zupełnie mu twarz zakrywały; zaciął konie i szybko odjechał.
— Po tej długiej drodze... odjeżdża nie zatrzymując się... Coby to znaczyło... pilno mu widać bardzo... — pomyślał Rudolf.
Gualeza niespokojna, prawie przestraszona, zbliżyła się do niego i szepnęła pocichu:
— Pan odesłałeś powóz... a moja gospodyni?... Muszę dziś wieczór do niej wrócić, inaczej posądziłaby mnie o kradzież...
— Przebacz mi, moje dziecię, żem ci wcześniej nie powiedział, że już nic nikomu nie jesteś winna; zrzuć te brudne suknie... Dobra pani George da ci inne...
— Jakto, już nie wrócę do Paryża?... Pani mi pozwoli zostać?... Nie... to za wiele szczęścia.
— Szczęścia nigdy nie może być za wiele.
— Ach! nie zwódź mnie, panie Rudolfie!
— Wiesz mi, moje dziecię, — odpowiedział Rudolf z uczuciem i powagą, — tak jest... jeżeli chcesz, od dziś dnia możesz przy pani George prowadzić to spokojne życie, o którem marzyłaś.
Gualeza załamała ręce; zdziwienie, radość, wdzięczność malowały się na jej twarzy.
— Kto pan jesteś, panie Rudolfie? musisz być chyba aniołem, — zawołała ze łzami.
— Moje dziecię, — odpowiedział Rudolf ze smutnym uśmiechem, — dużo cierpiałem i dlatego cierpiący mają we mnie opiekuna... Marjo! tak, zachowaj to imię... idź teraz z panią George. Przed odjazdem pomówię jeszcze z tobą, a potem odjadę szczęśliwy twojem szczęściem.
Rudolf wyszedł na dziedziniec i spotkał tam człowieka, który wczoraj, przebrany za węglarza, uwiadomił go o przybyciu Toma i Sary. Nazywał się on Murf, mógł mieć lat pięćdziesiąt, był prawie zupełnie łysy, tylko na skroniach bieliło mu się trochę włosów; wyraz twarzy pozwalał domyślać się człowieka powolnego, dobrego a zarazem energicznego. Biała chustka na szyi, takaż kamizelka, surdut długi, czarny z szerokiemi połami. Ubiór i męska postawa przedstawiały typ drobnej szlachty angielskiej. Właśnie wkładał pistolet do bocznej kieszeni podróżnego płaszcza.
— Na co ta broń? — spytał Rudolf.
— To moja rzecz... Wasza Książęca Mość powinien zajmować się nie mojemi sprawami, ale swojemi własnemi.
— Na kiedy zamówiłeś konie?
— Przyjdą o zmroku, jak mi rozkazano.
— Cóżto, w złym humorze jesteś?...
— Bynajmniej... co mi do tego?... ale kiedykolwiek... kiedy książę nie możesz żyć bez niebezpieczeństw...
— Mój kochany Murfie, źle się wybrałeś z kazaniem. Bo dziś jestem szczęśliwy, tak dumny... Czy można być szczęśliwszym, jak ja dzisiaj, kiedy ta nieszczęśliwa, otrzymawszy tu schronienie, z wdzięcznością pocałowała mnie w rękę?... Ale to niedość; szczęście to długo potrwa...
— O! pani George, to szlachetna, cnotliwa kobieta; nikt nad nią nie jest godniejszy dobrodziejstwa... Lecz ta nowa wychowanka... Co tam... nie mówmy o tem...
— Murf! — zawołał Rudolf z coraz większym gniewem, — wiesz, że lubię otwartość. Jeżeli obchodzę się z tobą poufale, to jedynie pod warunkiem zupełnej szczerości. Mów, coś chciał powiedzieć. Mów mi, w tej chwili.
— Mości książę! mam pięćdziesiąt lat i jestem szlachcicem; nie wypadałoby tak do mnie mówić.
— Milcz!
— Książę! zmuszasz mnie do przypomnienia zasług!
— Twoje zasługi? Alboż ci nie płacę za nic?
Murf zaczerwienił się ze wstydu; lecz nagle, spojrzawszy z wyrazem boleści i oburzenia na twarz Rudolfa, wykrzywianą wyrazem pogardy, stłumił westchnienie, popatrzył na niego prawie z litością i rzekł:
— Książę, przyjdź do siebie! straciłeś przytomność!...
— Jak śmiesz!...
Murf cofnął się i rzekł żywo, jakby mimowoli:
— Książę! przypomnij sobie dzień 13 stycznia.
Słowa te cudowny skutek wywarły na Rudolfa, spojrzał w oczy Murfowi, schylił głowę i po chwili milczenia wymówił zmienionym głosem:
— O! ty jesteś okrutny!... sądziłem jednak... lecz ty jeszcze pamiętasz...
Nie mógł dokończyć, głos zamarł mu w piersiach, upadł na kamienną ławkę i zakrył twarz rękoma.
— Panie, — zawołał Murf w rozpaczy, — mój dobry panie, daruj mi, daruj twemu staremu Murfowi. Ale doprowadziłeś mnie do ostateczności... Przez litość daruj mi, żem ci przypomniał ten nieszczęsny dzień.
Dzięki staraniom parni George, Marja zmieniła się do niepoznania. Rudolf nie powiedział jej, jak pięknie wygląda w nowym stroju; czuł całą uroczystość tej chwili w życiu Marji.
— Moja córka przychodzi dziękować panu, — rzekła pani George, przedstawiając Marję Rudolfowi.
— Dziękuję pani w jej imieniu; godna jest tkliwych pani względów i zawsze będzie na nie zasługiwać.
— Panie Rudolfie, — odrzekła Marja drżącym głosem, — pojmujesz dobrze, że nie umiem ci wyrazić, co czuję...
— Twoje wzruszenie dosyć mi powiada...
— Wie ona dobrze, że jej teraźniejsze szczęście pochodzi od Boga, — rzekła pani George. — Skoro weszła do mego pokoju, padła na kolana przed krzyżem.
— Bo teraz, dzięki panu Rudolfowi, będę mogła modlić się, — odpowiedziała Marja, spojrzawszy na swojego dobroczyńcę.
Murf odwrócił się; jako prawdziwy Anglik, nie chciał dać poznać, jak głęboko rozrzewniły go te proste słowa Marji.
— Mój przyjaciel Murf oprowadzi cię po folwarku. Za chwilę i my przyjdziemy do was. Murf! Cóż to, nie słyszysz? — rzekł Rudolf.
Poczciwy anglik stał obrócony do ściany i niby z hałasem nos ucierał. Oddalił się tak szybko, że Marja prawie biec za mim musiała.
— Cóż pani myślisz o Marji? — zapytał Rudolf.
— Bardzo mi się podobała i już ją serdecznie polubiłam. Kiedy zapytałam, czy nie chciałby wiedzieć, kim jest jej tajemniczy opiekun, odpowiedziała mi z cudną prostotą: Wiem; mój dobroczyńca!
— Będziesz ją więc pani kochać?
— O! będę, tak się nią zajmę, jakbym się nim zajmowała, — odpowiedziała pani George rozdzierającym głosem.
Rudolf wziął ją za rękę i rzekł:
— Dotąd niceśmy nie odkryli, ale miejmy nadzieję...
Pani George smutnie wstrząsnęła głową.
— Mój syn miałby dziś dwadzieścia lat.
— Chodziłem wczoraj szukać człowieka, zwanego Czerwonym Jankiem! on ma mieć wiadomość o synu pani, nie zastałem go w domu. Wychodząc od niego, spotkałem nieszczęśliwą Marję. Oddawna już wybierałem się w tamtę stronę miasta, pewny że potrafię wyrwać kilka dusz ze szponów szatana... lubię wydzierać mu smaczne kąski. A nie miałaś pani żadnej wiadomości z Tulonu?
— Żadnej.
— Tem lepiej!... zapewne utonął w czasie ucieczki. Bo inaczej... zbyt jest znany, żeby zdołał się ukrywać od sześciu miesięcy, jak uszedł z gal... Nie mógł domówić; lecz pani George z obłąkaniem prawie zawołała:
— Dokończ pan: „z galer!...“ Ojciec mego syna! Ach! jeżeli syn mój żyje i nie zmienił nazwiska, co za hańba! Czasem strach mnie zdejmie. Wyobrażam sobie, że udało się memu mężowi zbiec z Rochefort, że mnie szuka, że mnie chce zabić, jak zabił może naszego syna.
— Nie pojmuję, na co brał z sobą syna, kiedy przed piętnastu laty zamierzał uciec zagranicę. Dziecię mogło mu tylko być przeszkodą.
— Alboż nie powiedział mi w więzieniu, po przytrzymaniu na granicy: „Wziąłem syna, bo go kochasz, bo będziesz mi dla niego przysyłać pieniądze, a ode mnie zależeć będzie dać mu je, lub nie. Jest w dobrem ręku; na ciebie spadnie hańba syna, jak już spadła hańba męża“.
W miesiąc potem skazano go na dożywotnie więzienie na galerach. I darmo błagałam, nie chciał mi wskazać, gdzie jest mój syn.
— Czy nie miał żadnych szczególnych znaków, po którychby go można poznać?
— Włożyłam mu na szyję niebieski krzyżyk, na srebrnym łańcuszku; matka moja nosiła go i kazała mi nie rozstawać się z nim nigdy...
— Co to za szkoda, żem wcześniej nie poznał pani może potrafiłbym oszczędzić ci wielu cierpień.
— Czy i tak nie obsypałeś mnie dobrodziejstwami?
— Jakiemi? Kupiłem ten folwark i dzięki twoim staraniom i skrzętności przynosi mi rocznie...
— Przynosi panu? — przerwała pani George — przecież dzierżawę oddaję księdzu Laporte, a on ją podług pańskiej woli rozdaje na jałmużny.
— Wszakże i to piękny dochód... Czy uwiadomiłaś pani księdza Laporte o mojem przybyciu? Wszak odebrał mój list?
W tej chwili służący oznajmił, że ksiądz proboszcz Laporte czeka w sali.
Przy samym domu Rudolf i pani George spotkali się z powracającymi Murfem i Marją. Poczciwy Anglik prawie z wstydem zbliżył się do Rudolfa i szepnął mu:
— Ta dziewczyna mnie oczarowała...
Rudolf uśmiechnął się. Murf odszedł dla przyśpieszenia przygotowań do wyjazdu, a Rudolf, Marja i pani George weszli do małej salki. Podłoga zasłana była dywanem, suty ogień palił się na kominku.
Ksiądz Laporte, osiemdziesięcioletni starzec, siedział przy kominku. Na twarzy szanownego starca, od czterdziestu lat proboszcza tej ubogiej parafji, wyryte były cierpienia. Ręce mu drżały ze starości. Kiedy je podniósł, zdawało się, że błogosławi.
— Księże proboszczu, — rzekł Rudolf z uszanowaniem, — pani George podjęła się opiekować tą młodą dziewczyną, a ja polecam ją łasce pańskiej.
— Ma do niej zupełne prawo! Zasługuj dobrem postępowaniem na łaskę dobroczyńcy; ja cię będę zachęcał na dobrej drodze... — mówił, trzymając Marję za rękę. — W pani George znajdziesz przykład... we mnie doradcę, a Bóg dokończy wszystkiego...
Marja mimowolnie rzuciła się na kolana przed starcem. Zbyt głęboko była wzruszona; łkania nie dały jej mówić.
— Wstań, moje dziecię, zasłużysz na odpuszczenie błędów, których byłaś raczej ofiarą, niżeli sprawczynią.
— Bądź zdrowa, Marjo! — rzekł Rudolf, — przyjmij ten złoty krzyżyk. Schowaj go na pamiątkę. Kazałem na nim wyryć datę twego wybawienia...
Marja podniosła krzyżyk do ust. W tej chwili Murf otworzył drzwi salonu.
— Już konie gotowe, — powiedział.
— Do widzenia, księże proboszczu... żegnam cię, pani George... Jeszcze raz bądź zdrowa, Marjo!...
Szanowny starzec, oparty na pani George i Marji, wyszedł za Rudolfem. Ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały blask na tę zajmującą grupę. Starzec, ksiądz, symbol miłosierdzia; kobieta, która przebyła wszystkie bóle nieszczęśliwej małżonki i matki, młoda dziewczyna, ledwie z dzieciństwa wychodząca, którą nędza i podstęp strąciły w przepaść występku.
Nazajutrz w południe Rudolf w ubiorze rzemieślnika stał przed traktjernią pod Koszykiem z kwiatami, mieszcząca się na rogatkach Beroy. W wigilję tego dnia, wieczorem, Szuryner stawił się na umówione miejsce. Dalszy ciąg powieści da poznać skutki rozmowy jego z Rudolfem.
Było więc południe, deszcz lał strumieniami; Sekwana przybrała i wystąpiła aż na przybrzeżne ulice. Rudolf niecierpliwie spoglądał ku rogatkom. Nakoniec spostrzegł zdaleka dwoje ludzi, idących pod parasolem; byli to Bakałarz i Puhaczka.
Gdy się Rudolf zbliżył, Bakałarz i Puhaczka grzecznie mu się ukłonili.
— Sługa pański, — rzekł bandyta... — bardzo mi przyjemnie poznać pana, a raczej odnowić znajomość... bo przedwczoraj uraczyłeś mnie pan dwoma kułakami, któreby wołu z nóg i zwaliły... Ale zapomnijmy o tem, to był żart... A więc, panie Rudolfie, czy nie łaska wstąpić do traktjerni? możemy pogadać przy śniadaniu.
— Bardzo dobrze.
— I pan i Szuryner winniście wynagrodzenie mnie i mojej żonie, przez was straciliśmy dwa tysiące franków. Szuryner mówił mi już, o co chodzi. Słuchajno, Puhaczko: idź naprzód, zamów dla nas osobny pokój i śniadanie: pieczeń wołową i dwie butelki burgundzkiego wina, my tam zaraz przyjdziemy.
Puhaczka, rzuciwszy znaczące spojrzenie na Bakałarza, poszła naprzód; bandyta mówił dalej;
— Szuryner spotkał wczoraj rano Puhaczkę w Saint-Ouen i ani na chwilę jej nie odstąpił, tak, że ten wysoki w żałobie nie śmiał zbliżyć się do niej. Winieneś więc dać nam sposobność odzyskania dwóch tysięcy za pugilares, któryśmy mieli oddać.
— Czy tam były pieniądze?
— Nie, ale papiery, bardzo ciekawe, chociaż po większej części po angielsku pisane; zatrzymałem je więc.
Wiadomość ta mocno ucieszyła Rudolfa. Dlatego właśnie wczoraj wysłał Szurynra, aby przeszkodził rozmowie Toma z Puhaczką, by papiery przy niej zostały; miał nadzieję je zdobyć.
— Schowałem je więc, — rzekł znowu bandyta — zawsze mi się zdadzą, bo znalazłem w pugilaresie adres tego wysokiego jegomości i muszę się z nim zobaczyć.
— Jeżeli nam się projekty udadzą, może bym kupił te papiery; znam ich właściciela... Zobaczymy... lecz teraz wróćmy do rzeczy. Proponowałem Szurynerowi wyborny interes; z początku przystał, lecz potem cofnął się i radził mi udać się do pana. Dom, do którego mamy się dobrać, znajduje się przy Alei Wdowiej, moja siostra cioteczna służy tam za kucharkę. Powiedziała mi, że państwo wyjechali na wieś i zabawią do pojutrza.
— I korzystna to rzecz?
— Siostra mówiła mi, że w gabinecie jej pana jest sześćdziesiąt tysięcy franków w złocie.
— A czy znasz dom?
— Jak własną kieszeń... siostra służy w nim od roku. Stąd mi przyszła myśl... Mówiłem Szurynerowi, że odźwierny jest silny... naprzód przystawał, potem zrejterował... Chyba on nie wyda przyjaciela?
— Nie, to dobry chłopiec...
Puhaczka stała we drzwiach traktjerni.
— Tutaj, tutaj. Już zamówiłam śniadanie.
Nim siedli do stołu, Bakałarz, zapukawszy w ściany dla poznania ich grubości, rzekł:
— Nie będziemy potrzebowali mówić bardzo cicho, ściany niezbyt cienkie.
Służąca przyniosła śniadanie, a nim zamknęła drzwi, Rudolf spostrzegł w drugim pokoju przy stole Murfa, przebranego za węglarza. Pokój, w którym znajdował się Rudolf, był długi, miał jedno okno na ulicę, wprost drzwi.
Puhaczka siedziała tyłem do tego okna, Rudolf z jednej, a Bakałarz z drugiej strony stołu. Lecz skoro służąca wyszła, bandyta się odwrócił, siadł obok Rudolfa i rzekł:
— Będzie nam lepiej rozmawiać i nie będziemy potrzebowali tak głośno mówić.
— A prócz tego siadasz ode drzwi, żebym nie mógł wyjść, — odpowiedział zimno Rudolf.
Bakałarz potakująco kiwnął głową, potem z bocznej kieszeni surduta wyjął długi sztylet.
— A jak wyostrzony! — dodała Puhaczka, objaśniając wymowny giest Bakałarza.
Rudolf, bynajmniej nie zmieszany, najspokojniej wyjął z pod bluzy podwójną krucicę, pokazał ją Bakałarzowi i znowu schował.
— Doskonale się rozumiemy, — rzekł bandyta. — Lecz ja przypuszczam wszystko... gdyby mnie przyszli aresztować... bez względu, czy to ty na mnie zastawiłeś łapkę czy nie ty... zginiesz!
Ten nic nie odpowiedział, nalał sobie szklankę wina i wypił. Tak zimna krew zastanowiła Bakałarza.
— A teraz, — rzekł, — mówmy o interesach.
— Dobrze, lecz czy to prawda, — zapytał Rudolf Puhaczkę, — że znasz rodziców Gualezy?
— Mój włożył dwa listy o tem do pugilaresu tego wysokiego jegomości... Ale ona ich nie zobaczy.. wprzódbym jej oczy wydarła...
Puhaczka zdjęła szal. Rudolf, mimo zimnej krwi, nie mógł ukryć zdziwienia, spostrzegłszy u miej na szyi krzyżyk z lazurowego kamienia, zupełnie taki jak ten, o którym wspominała mu pani George. Uderzyła go nowa myśl: Bakałarz przed sześcioma miesiącami uszedł z galer. Mąż pani George również przed sześcioma miesiącami uszedł. Stąd prawdopodobieństwo, że Bakałarz jest mężem pani George, że musi coś wiedzieć o losie syna tej nieszczęśliwej kobiety. A nadto jeszcze posiada papiery, dotyczące pochodzenia Marji. Rzekł do Puhaczki:
— Jakiż to piękny łańcuszek!
— Piękny, i niedrogi. To imitacja złota.
— A co to wisi na tym łańcuszku, to niebieskie?
— To mi mój darował.
Bakałarz dodał:
— To talizman... do szczęścia pomaga.
— Talizman? — zapytał niedbale Rudolf. — I ja chciałbym sobie kupić taki.
— Takich rzeczy nie sprzedają; dostał mi się od mojej rodziny i dałem go Puhaczce, żeby jej przynosił szczęście... O! zobaczysz, jaka ona dzielna do roboty...
Mówiłeś zatem, że przy Alei Wdowiej...
— Pod numerem 17 mieszka bogacz... nazywa się...
— Nie jestem ciekawy jego nazwiska.. Dość, że u niego w gabinecie jest sześćdziesiąt tysięcy franków w złocie! A czy trudne wejście?
— Bardzo łatwe: przeleźć przez mur i drzwi otworzyć, albo wyłamać okiennicę.
— A jeżeli się odźwierny obudzi? — zapytał Bakałarz.
— Tem gorzej dla niego... — odpowiedział Rudolf.
— Jeżeli wszystko prawda, coś mi mówił, to najlepiej rzecz skończyć... dziś wieczór jeszcze.
I badawczy wzrok utopii w Rudolfie.
— Kiedy ja nie mogę dziś wieczór...
— No, to ja nie mogę jutro!
Rudolf rzekł po chwili namysłu:
— Niech i tak będzie!... więc dziś wieczór. Lecz, gdzie się zejdziemy?
— Gdzie? zostaniemy ciągle z sobą, — odpowiedział Bakałarz. — Jeżeli deszcz ustanie, przejdziemy się do Wdowiej Alei dla poznania miejsca, a potem wrócimy co przekąsić. O dziewiątej możemy się wziąć do roboty.
— To mamy dosyć czasu zejść się o dziewiątej.
— Zostań z nami do wieczora, bo pomyślę, że chcesz na mnie łapkę zastawić i dlatego odchodzisz...
— Jeżelibym chciał łapkę na ciebie zastawić, dlaczegóżbym tego nie mógł zrobić dziś wieczór? Nie ufasz mi więc?...
— Niezupełnie... Lecz może prawdę mówisz, a dla trzydziestu tysięcy franków warto spróbować... albo dziś wieczór, albo nigdy... Jeżeli zaś dziś nie chcesz, będę wiedział, z kim miałem do czynienia i kiedykolwiek przysłużę ci się po mojemu.
Rudolf był w okropnem położeniu. Spuszczając się na los, ufny w swą zręczność i odwagę, rzekł:
— Zgoda, zostańmy razem cały dzień.
— Nie będziesz tego żałował. Zapłaćmy za śniadanie i weźmy fiakra.
— Tylko wprzód wypalę cygaro.
— Bezwątpienia. Finetta nie lęka się dymu tytoniowego...
— Pójdę więc po cygaro — rzekł Rudolf, wstając.
— Nie fatyguj się, Finetta ci przyniesie.
Rudolf usiadł. Bakałarz przeniknął jego zamiar. Puhaczka wyszła.
— Co to za wyborna kobieta! w ogieńby się dla mnie rzuciła.
— Mówisz o ogniu, a zdałby się tu, bo djabelnie zimno! — rzekł Rudolf i schował ręce pod bluzę; nie przerywając rozmowy z Bakałarzem, wyjął ołówek z kamizelki i nieznacznie napisał kilka słów na świstku papieru, nie patrząc na pismo. Bakałarz nie dostrzegł bileciku; szło tylko o oddanie go podług adresu.
Rudolf zbliżył się niedbale do okna i, nucąc pocichu, bębnił palcami na oknie Bakałarz zbliżył się i spytał:
— Co za arję tak bębnisz?
— Znajomą piosenkę: Nie dostaniesz mojej róży.
— Śliczna piosneczka. Chciałem tylko wiedzieć, czy zwraca uwagę osób przechodzących.
— Anim myślał o tem...
Puhaczka wróciła z cygarami.
— Deszcz już ustał, — rzekł Rudolf, zapalając cygaro — chodźmy wziąć fiakra.
— Nie ustał, — odpowiedział Bakałarz, — nie pozwolę, żeby Finetta namoczyła nogi. Jak służąca przyjdzie po zapłatę, każemy jej zawołać fiakra.
Służąca weszła, Rudolf dał jej pięć franków.
— O! panie... płacić za wszystko nie pozwolę... — zawołał Bakałarz.
— Innym razem ty za mnie zapłacisz.
— Chyba że pozwolisz, iż ugoszczę cię na Polach Elizejskich...
Przez grzeczność Rudolf chciał wyjść ostatni, ale Bakałarz puścił go przed sobą i bacznie śledził jego ruchy.
Kiedy weszli do głównej sali, przy bufecie właśnie płacił za wino wysoki węglarz z uczernioną twarzą i w kapeluszu na oczy nasuniętym. Rudolf stanął przy otwartych drzwiczkach fiakra z mocnem postanowieniem wsiąść na ostatku. Węglarz, gwiżdżąc, wyszedł aż na próg.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
Rudolf odpowiedział głośno: — Do Alei...
— Do Bulońskiego lasku, — przerwał Bakałarz; — jedź żwawo, dostaniesz na piwo. — Gdy pojazd ruszył z miejsca, Bakałarz zawołał: — Jak mogłeś głośno mówić dokąd jedziemy? podobna poszlaka mogłaby nas zgubić. Młodzieńcze, jesteś nierozważny.
— Prawda, nie myślałam o tem. Ale ja tu was uwędzę w tym dymie. — Z temi słowy Rudolf spuścił szybę i wyrzucili zwinięty bilecik, który pod bluzą napisał.
Bakałarz, mimo obojętnej fizjognomji Rudollfa, dostrzegł bezwątpienia przenikliwym wzrokiem wyraz triumfu na jego twarzy, bo, wyjrzawszy przez okno, zawołał na furmana:
— Biczem go, biczem!... tam ktoś jest ztyłu powozu.
Furman zatrzymał konie.
Bakałarz wyskoczył z powozu. Lecz nic nie spostrzegł, bo od wyrzucenia bileciku ujechali już kilka kroków.
— Będziecie się ze mnie śmieli, — rzekł, — ale nie wiem dlaczego zdawało mi się, że nas ktoś tropi.
Fiakr ruszył dalej. Póki nie zniknął, Murf nie spuszczał go z oka; widząc, co Rudolf zrobił, pobiegł i podniósł kartkę, leżącą na bruku.
Po kwadransie jazdy, Bakałarz zawołał na furmana:
— Słuchajno zmieniliśmy zamiar; jedź na plac Ś. Magdaleny.
Rudolf spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Przyznasz, kawalerze, że stamtąd można obrócić się w różne strony. Gdyby wpadli na nasz ślad, zeznanie woźnicy nic nam nie zaszkodzi.
Kiedy fiakr zbliżył się do rogatek, jakiś wysoki człowiek w jasnym surducie, w kapeluszu na oczy nasuniętym, szybko przemknął na pięknym angielskim koniu.
Rudolf zdołał ukryć swą radość. Murf znać odczytał hieroglificzną kartkę. Bakałarz, pewny już, że nikogo niema za fiakrem i widząc, że Puhaczka drzemie, albo przynajmniej udaje, chciał udać śpiącego. Rudolf domyślił się podstępu i powiedział:
— Rano dziś wstałam i mnie także spać się chce.
I, zamknął oczy. Wkrótce głośne chrapania Bakałarza i Puhaczki tak go zwiodły, że myślał, iż śpią istotnie i otworzył oczy. Bakałarz z Puhaczką mimo chrapania mieli oczy otwarte i rozmawiali znakami za pomocą palców. Nagle symboliczna ta rozmowa ustała. Bandyta dostrzegł, że Rudolf nie śpi i, śmiejąc się, zawołał:
— Aha! kochanku!... próbowałeś nas? — To nie powinno dziwić ciebie, co śpisz z otwartemu oczami.
Fiakr zatrzymał się na placu Św. Magdaleny. Deszcz ustał, ale czarne chmury tak okryły niebo, że było prawie ciemno.
— Chciałbym przekonać się, — rzekł Bakałarz, — czy wszystko prawda, coś nam mówił o tym domu...
— Toby obudziło podejrzenie. Przecież dopiero czwarta godzina.
Puhaczka dumnie podniosła głowę.
— Mam jedno oko, — rzekła, — ale dobre. Za pół godziny wrócę i zobaczysz, jak gracko się uwinę.
— Zaraz, zaraz, wprzód wejdziemy pod Zakrwawione Serce... Jeżeli tam zastaniemy Kulasa, weźmiesz go i postawisz na czatach przed domem.
— Masz rację... Kulas przebiegły, jak lis, choć jeszcze nie ma dziesięciu lat.
— Co to za miejsce, Zakrwawione Serce? Także szczególny znak, — rzekł Rudolf.
— Powiedz to szynkarzowi Nazywaj go jak chcesz: Piotr, Tomasz, Krzysztof, Barnaba, na każde się odezwie. Lecz otóż jesteśmy...
— Ja tu żadnego domu nie widzę.
— Nie zobaczysz, jeżeli będziesz szukał wokoło.
— A gdzież mam szukać?
— Pod nogami.
— Gdzie?
— Ot tu... Czy widzisz dach?
Istotnie Rudolf nie dostrzegł podziemnego szynku, jakich przed kilku laty wiele było na polach Elizejskich. Schody, wykopane w ziemi mokrej i wilgotnej, prowadziły do obszernego dołu; dach z cegieł, mchem zarosły, ledwie wznosił się nad ziemię.
Na zardzewiałych zawiasach blacha; na niej znać jeszcze było czerwone serce, przebite strzałą...
— Muszę wprzód zobaczyć, czy gospodarz jest w domu, — rzekł Bakałarz i, przyciskając język do podniebienia, krzyknął szczególnym sposobem. Podobny krzyk ozwał się zdołu.
Gospodarz Zakrwawionego serca wyszedł aż na próg na przyjęcie gości. Był nim ów Czerwony Janek, którego Rudolf szukał, ale go jeszcze nie znał. Mały, szczupły, nędzny, mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Miał w sobie coś z kuny i szczura, kości policzkowe wystające, żywe oczy nadawały mu wyraz przebiegłości. Ledwie zeszli ze schodów, przybiegł dziesięcioletni, słabowity, kulawy i nieco garbaty chłopak — podobny do Czerwonego Jana. Można było zgadnąć, że to jego syn. Ten sam przenikliwy i chytry wzrok, takież czoło obrosłe szorstkiemi, jak szczecina, rudemi włosami. Kulas zatrzymał się, stojąc na zdrowej nodze, jak żóraw nad bagnem.
— Jak się masz, stary? — rzekł Czerwony Jan da Bakałarza cienkim głosikiem. — Co rozkażesz?
— Daj mojej żonie na kwadrans twego chłopca, pomoże jej szukać... niedaleko... coś zgubiła...
Czerwony Jan zrozumiał; powiedział:
— Kulas, idź z tą panią.
Szkaradny chłopiec przybiegł, kulejąc, do Puhaczki.
— To mi kochane dziecię, — rzekła, — zaraz idzie... Nie tak jak żebraczka Marysia, co się zawsze z niechęcią do mnie zbliżała.
I Puhaczka z Kulasem weszli na schody i zniknęli w mgle wieczornej. Wchodząc, Rudolf musiał się we drzwiach schylać, tak były niskie. Szynk składał się z dwóch pokojów. W pierwszym stał bufet i stary bilard. Dwa okna wąskie i brudne ledwie oświecały te wilgotne izby. Przez chwilę tylko Rudolf był sam w drugim pokoju, a już Bakałarz i Czerwony Jan rozmówili się w kilku słowach tajemniczemi znakami.
— Napijesz się piwa czy wódki? — spytał Bakałarz Rudolfa.
— Dziękuję... nie chce mi się pić.
Usiadł przy małym stoliku w drugim pokoju.
Tak już było ciemno w szynku, że nie można było widzieć otworu w kącie podłogi, prowadzącego do piwnicy. Bakałarz usiadł przy stole, tyłem do piwnicy, żeby ją zakryć przed Rudolfem.
Rudolf, dla ukrycia niepokoju, wyglądał oknem. Choć widział Murfa udającego się do Wdowiej Alei, — nie był pewny, czy poczciwy anglik dobrze zrozumiał lakoniczny bilecik. Chociaż silny, odważny i dobrze uzbrojony, mógł jednak nie dać sobie rady w walce ze zbrodniarzem, gotowym na wszystko. Lecz energiczny, dziwaczny, chciwy gwałtownych wzruszeń, znajdował jakiś urok nawet w tej niepewności i w przeszkodach, które zniszczyły plan ułożony w wilję z wiernym Murfem i Szurynerem. Czerwony Jan po kilku słowach, usłyszanych od Bakałarza, przyglądał się Rudolfowi z szyderstwem i nieufnością.
— Uważam — odezwał się Bakałarz, — że jeżeli moja żona zastanie w domu osoby, które mamy odwiedzić, moglibyśmy do nich pójść o ósmej.
— O dwie godziny wcześniej! to im sprawi przykrość. Dopiero o dwunastej zamykam sklep, — przerwał Czerwony Jan piskliwym głosem. — O północy przychodzą moi najlepsi goście.
— Z tobą trzeba na wszystko przystać. Więc nie rychlej jak o dziesiątej pójdziemy z wizytą.
— Otóż i Puhaczka! — rzekł Czerwony Jan, słysząc, ten sam znak, jaki dat Bakałarz przed zejściem do podziemia.
Woda spływała po sukniach Puhaczki; usiadła naprzeciw Rudolfa i Bakałarza i rzekła:
— Powiedział prawdę.
— A widzisz! — zawołał Rudolf z triumfem.
— Pozwólże jej skończyć.
— Zostawiwszy Kulasa na czatach, poszłam pod numer 17... Przychodzę do niskich drzwi... Dzwonię, otwiera odźwierny, otyły, pięćdziesięcioletni, łysy, z ryżemi faworytami, napół zaspany... Powiadam z płaczem, że mi wyleciała za okno moja papuga, że mieszkam przy ulicy Marbeuf, że szukam papugi po wszystkich ogrodach...
— A co? co to za kobieta! — rzekł Bakałarz z dumą.
— Odźwierny wpuścił mnie do ogrodu i wszystko przejrzałam... Naokoło muru wszędzie drewniane kratki, jak schody. Dom bez piętra o sześciu oknach. Okiennice zamknięte na zasuwki, łatwo otworzyć... Drzwi wchodowe szklane, z żaluzjami zewnątrz... Wchodząc do domu...
— Patrz! weszła do domu! — zawołał dumnie Bakałarz.
— Tak jest. Nie znalazłszy papugi, tak zaczęłam jęczeć i płakać, że odźwierny zaprosił mnie do pokoju i poczęstował szklanką wody z winem. W przedpokoju rozesłany dywan... nie słychać kroków i w razie potrzeby można stłuc okno bez hałasu. Na prawo i lewo drzwi z delikatnemi zamkami, ale w głębi drzwi mocne zamknięte na klucz... coś do kasy podobne... trąci pieniędzmi... Miałam przy sobie wosk... Ażeby zbliżyć się do tych drzwi, zaczęłam kaszleć mocno. Odźwierny rzekł: „Trzeba pani cukru do wady włożyć“ i wyszedł po łyżeczkę. Słyszałam, jak brząkał srebrem. Srebro w pokoju na prawo. A ja zbliżyłam się do drzwi w głębi z woskiem w ręku i oparłam się na zamku. Oto odcisk, to się zda. Na własne oczy widziałam przez okno, w pokoju na lewo, na biurku, przynajmniej ze dwanaście worków z pieniędzmi.
Zaledwie wymówiła te słowa, Bakałarz pochwycił Rudolfa za gardło i strącił go w otwartą piwnicę, i to z taką szybkością, że Rudolf nie miał czasu bronić się.
Bakałarz ostrożnie zszedł do piwnicy. Dało się słyszeć skrzypienie zardzewiałych zawiasów, i znowu wszystko ucichło. Puhaczka dobyła zapałkę i zapaliła cienki stoczek. Ohydna twarz Bakałarza pokazała się z otworu piwnicy.
Puhaczka mimowolnie krzyknęła na widok tej głowy, bladej, zeszpeconej, z świecącemi oczami.
— Musisz być straszliwie brzydki, kiedym ja się ciebie zlękła.
Rudolf, odurzony upadkiem, zemdlał. W tym stanie przeniósł go Bakałarz do drugiej, głębszej piwnicy i zamknął za nim drzwi grube i okute żelazem; potem wyszedł wraz z Puhaczką.
Po godzinie Rudolf odzyskał przytomność. Leżał na ziemi w ciemnym lochu; wyciągnął ręce i namacał kamienne schody, a równocześnie uczuł, że w piwnicy woda stoi. Z nadzwyczajnem wysileniem zdołał usiąść na najniższym schodku. Przysłuchiwał się... lecz nic, nic, tylko jakieś głuche, słabe, lecz ciągle pluskanie. Teraz domyślił się przyczyny. Sekwana bardzo przybrała, a i piwnica leżała niżej od rzeki. Niebezpieczeństwo wróciło mu przytomność umysłu, wbiegł szybko na schody. Na górze spotkał drzwi, wstrząsnął niemi, lecz nadaremnie, ani się ruszyły.
— Jeżeli nie zachowa ostrożności, zamordują go... a ja będę przyczyną jego śmierci...
Ta okrutna myśl podwoiła siły Rudolfa; chciał wyważyć drzwi, lecz napróżno... Zszedł do piwnicy, myśląc, że znajdzie tam jaki drąg; nic nie znalazł. W niemej rozpaczy policzył schody; trzynaście, a trzy już pokryła woda! Trzynaście! Nieszczęśliwa liczba... Najsilniejsze umysły nie mogą się czasem oprzeć przesądom. Zaczął krzyczeć, w nadziei, że go kto usłyszy; potem nadstawiał ucha... Lecz nic, tylko głuche, słabe i ciągle pluskanie. Usiadł i płakał nad losem przyjaciela, który teraz może padał pod morderczym nożem. Woda przybierała, już tylko pięć schodów zostawało. Rudolf stanął przy drzwiach, głową dotykał sklepienia, mógł obliczyć, jak długo będzie trwało to konanie powolne, nieme, okropne. Przypomniał sobie, że ma pistolet i chciał wystrzałem wysadzić zamek. Lecz nie znalazł broni. Pistolet musiał wypaść mu z kieszeni, albo Bakałarz go zabrał. Nowa męka! Szczury z nor wyparte wchodziły coraz wyżej po schodach, szukały wyjścia, a nie mogąc się piąć po drzwiach i prostopadłym murze, właziły na suknie Rudolfa. Z niewypowiedzianem obrzydzeniem chciał je spędzić, pokaleczyły mu ręce; w czasie upadku podarła się na nim bluza i kamizelka, czuł na nagich piersiach zimne szczurze łapy. Zrywał je i rzucał od siebie, lecz napowrót wracały. Znowu krzyczał; nikt nie odpowiadał... Wkrótce nie będzie już mógł krzyczeć, woda dostaje mu do szyi, niezadługo dojdzie do ust. Pokazały się pierwsze symptomaty uduszenia, krew uderzyła do skroni, żyły nabrzmiały, dostał zawrotu głowy... śmierć niedaleka. Wspomniał jeszcze Murfa; westchnął gorąco do Boga, błagając nie o życie, lecz o skrócenie jego cierpień. Woda już prawie lała mu się do uszu; odstępowała go przytomność; gasł ostatni promyk nadziei, gdy wtem u drzwi piwnicy dały się słyszeć szybkie stąpania idących i zmieszane głosy. Nadzieja dodała mu siły; słuchając z całem wytężeniem umysłu, uchwycił i zrozumiał te słowa:
— Widzisz — dobrze, że tu niema nikogo.
— O Boże, prawda... niema nikogo, — odpowiedział smutnym głosem Szuryner.
W tej chwili Rudolf stracił przytomność.
Wyrwany pewnej śmierci i przyniesiony do opisanego przez Puhaczkę domu przy Wdowiej Alei, Rudolf spał w pięknie umeblowanym pokoju; Ogień pali się na kominku; lampa jasno oświeca pokój, tylko łóżko Rudolfa zasłonięte adamaszkowemi firankami, zostaje w ciemności. Murzyn, mający włosy i brwi siwe, starannie ubrany, z wstążeczką orderową w pętlicy, ze złotym zegarkiem w ręku, trzyma za rękę Rudolfa i liczy uderzenia pulsu. Patrzy na uśpionego Rudolfa z wyrazem najczulszej troskliwości. Szuryner w łachmanach, zabłocony, stoi w nogach łóżka z założonemi na piersi rękoma; włosy mokre, w nieładzie. Patrzy na Rudolfa i zapuszcza się w filozoficzne dumania.
— Widząc go tak słabym, ktoby powiedział, że mnie tak mistrzowsko pobił!... wkrótce wróci do sił... nieprawdaż, panie doktorze?...
Murzyn tylko kiwnął ręką. Szuryner umilkł.
— Podaj lekarstwo, — rzekł Murzyn po chwili.
Szuryner boso — zdjął obuwie, aby nie hałasować — podszedł ma palcach do komody. Usiłując stąpać jak mógł najlżej, krzywił się, przeginał. Na nieszczęście, z bojaźni upuszczenia flaszeczki, tak mocno ściskał szyjkę w ogromnej dłoni, że ją zgniótł; flaszeczka upadła.
— Gbur niezgrabny! — rzekł doktór niecierpliwie. — Na szczęście omyliłeś się, ja chciałem tę drugą flaszeczkę.
— Tę różową? — zapytał pocichu Szuryner.
— Tak jest, wszak tam niema innej.
Szuryner wojskowym zwyczajem wykręcił się na na pięcie i zgniótł do reszty flaszeczkę.
— Co robisz? skaleczysz się, — szepnął doktór.
Szyryner, zajęty jedynie nowem poleceniem, tak delikatnie i lekko ujął cienką flaszeczkę, że doktór drżał, żeby jej nie stłukł przez zbytek ostrożności. Zbliżając się do łóżka, znowu nastąpił na rozbitą flaszkę.
— Tak gwałtem chcesz się skaleczyć? Już drugi raz stanąłeś na szkle.
— To nic, ja mam drewniane podeszwy.
Po kilku łyżeczkach lekarstwa Rudolf poruszył się.
— Wraca do przytomności, — rzekł doktór. — Puszczenie krwi ulżyło mu.
— Zdrów! Brawo! — zawołał Szuryner z radością.
— Milcz, — rzekł doktór surowo, — milcz i usiądź...
— Panie doktorze, jestem cały zabłocony jak kloc tylko co z wody wyciągnięty; zawalam krzesło.
Wtem Rudolf przebudził się, usiadł, spojrzał naokoło siebie, zebrał myśli i zawołał:
— Murf! gdzie Murf?
— Uspokój się, mości książę, — rzekł doktór z uszanowaniem, — mam nadzieję, że niebezpieczeństwo przejdzie!
— Więc raniony?
— Tak, niestety!
— Zwodzisz mnie; on umarł, zamordowany!... I to z mojej przyczyny! — zawołał Rudolf, wznosząc ręce do nieba.
— Wiadomo księciu, że nie umiem kłamać... Honorem ręczę, że Murf żyje... niebezpieczeństwa niema. Chciałem wezwać kilku jeszcze lekarzy dla porady, ale wahałem się wprowadzać obce osoby do domu, pomny na wczorajsze rozkazy księcia.
— Ale jak się to wszystko stało? — zapytał Rudolf, — kto mnie tonącego wyratował z piwnicy?... Gdzie on?
Doktór szukał oczami Szurynera, ukrytego za firanką.
Szuryner zmieszał się do reszty.
— Zbliż-że się... daj mi rękę, — rzekł Rudolf.
— Wybacz, panie... chciałem powiedzieć, mości książę — Nazywaj mnie zawsze Rudolfem... jak dawniej.
— Daruj pan, ale nie śmiem... — Bojaźliwie wyciągnął czarną rękę. Rudolf serdecznie ją uściskał.
— Siadaj i powiedz mi, gdzie Bakałarz?
— Jest tu związany! — rzekł doktór murzyn.
— I Puhaczka także, — dodał Szuryner.
— A mój biedny Murf... Dawidzie, raniony?
— W prawy bok; szczęście, że pod ostatniem żebrem.
— Muszę się zemścić! Rachuję na ciebie, Dawidzie!
— Wasza książęca mość wie, że jestem mu duszą i ciałem oddany, — odpowiedział doktór ozięble.
— Jakim sposobem przybyłeś na czas? — spytał Rudolf Szurynera.
— Zacznę od początku.
— Dobrze, słucham.
— Wczoraj po powrocie ze wsi powiedziałeś mi pan: „Postaraj się zobaczyć z Bakałarzem; powiedz mu, że jest dobry interes do zrobienia“. Zaraz więc pobiegłem do Cite. Szukam Bakałarza... Nareszcie złapałem go z Punaczką na placu kościoła Panny Marji u tandeciarza, gdzie kupowali kradzione rzeczy za pieniądze tego wysokiego jegomości w żałobie. Puhaczka targowała czerwony szal... Powiedziałem Bakałarzowi o co idzie; zgodził się natychmiast. Przychodzę więc dziś rano uwiadomić pana o tem, a pan mi znowu powiadasz: „Przyjdź tu jutro raniuteńko, zostaniesz u mnie przez cały dzień i noc, zobaczysz coś ciekawego“. Powiedziałem sobie: To pewnie jaki przysmak dla Bakałarza. Odgadłem, że mu pan chce sztukę wypłatać i zwabić go nadzieją kradzieży... Jednakże powiedziałem sobie: Rzecz ułożona na jutro; lecz, że mi pan Rudolf zapłacił za cztery dni, zatem i dzisiejszy do niego należy... Bakałarz niegłupi... będzie się bał podstępu... a że nie ufa Rudolfowi, może się ułożyć na jutro, a tymczasem dziś z kim innym lub sam się tu włamać.
— Zgadłeś... właśnie tak było...
— Postanowiwszy, umyśliłem gdzieś wleźć, abym mógł widzieć mur i drzwi ogrodu; idę więc... znajduję szynk stąd o dziesięć kroków. Wchodzę, siadam przy oknie... Deszcz padał... noc już nadchodziła.
— Siedzę więc przy oknie, aż patrzę, idzie Puhaczka z Kulasem Czerwonego Jana...
— Więc to Czerwony Jan trzyma ten szynk podziemny na polach Elizejskich? — zapytał Rudolf. — Myślałem, że on mieszka w Cite.
— On wszędzie mieszka! Takiego drugiego filuta trudno znaleźć na świecie. No, kiedym tylko zobaczył Puhaczkę razem z Kulasem, domyśliłem się, że robota wnet się zacznie. W rzeczy samej Kulas chowa się naprzeciw pańskich drzwi i staje na czatach, Puhaczka zadzwoniła. Biedny pan Murf otwiera, a ona plecie mu różne duby i uwija się po ogrodzie. On został, a ona poszła. Tu zacząłem kalkulować: Kulas przyszedł z Puhaczką, więc Bakałarz z panem Rudolfem czekają u Czerwonego Jana.
— Wybornie! Cóż dalej?
— Poszedłem do Czerwonego Jana, wszystkiego bym się dowiedział, ale tymczasem Bakałarz może przyjść i rzecz skończyć. Wypadałoby uprzedzić pana Murfa, ale Kulas mnie zobaczy i powie Puhaczce... Do licha, co tu robić? Nic nie mogę wymyślić. Nakoniec wpadam na koncept. Zdejmuję bluzę i chwytam Kulasa za kark, kładę do bluzy jak do worka; z jednego końca zawiązuję rękawami bluzy, z drugiego chustką; całe zawiniątko wrzucam przez mur do ogrodu. Kulas sapał jak prosię.
Wracam, włażę na drzewo naprzeciw pańskich drzwi. W dziesięć minut ktoś idzie, ale ciemno, nic nie widać, słyszę tylko, jak Puhaczka wola pocichu: „Kulas! Kulas!“ „Deszcz pada, pewnie mu się sprzykrzyło czekać, mówi Bakałarz; niech no go złapię, dostanie za swoje! Dawaj dłuto i wytrych“. W moment drzwi były otwarte. Puhaczka została na straży, a Bakałarz wszedł, powiesiwszy sztylet na guziku od surduta. Pomyślałem sobie: źle rzeczy idą; zbójca może zamordować pana Murfa. Zeskakuję więc z drzewa i pięścią w łeb Puhaczkę... upadła bez zmysłów, wbiegam do ogrodu... Zapóźno.
— Biedny mój Murf!
— Zastałem go szamocącego się na schodach z Bakałarzem... był już raniony... ale nie krzyczał... nie wołał pomocy. Rzucam się na Bakałarza... chwytam za głowę... A tyś tu się skąd wziął, zbóju! — zawołał. — Później się dowiesz, — odpowiedziałem i uchwyciłem go za rękę, w której trzymał sztylet. Bakałarz chciał mnie sztyletem przebić, ale tak mu rękę sobą przycisnąłem, że nie mógł nią władać. Ległem na nim całem ciałem... Bakałarz nic nie mówił, tylko dyszał jak wół. Ale do pioruna, co za siła... Prosiłem pana Murfa, żeby poszedł po ludzi. Zostałem, sam na sam z Bakałarzem... Leżeliśmy pół na ziemi, pół na ostatnim schodzie. Rękami ścisnąłem mu szyję... mając twarz na jego twarzy... słyszałem, jak zgrzytał zębami... Chciał mnie ugryźć, ale nie mógł... Nigdy nie czułem w sobie tyle siły... Zdawało mi się, że trzymam psa wściekłego. „Puść mnie, a nic ci nie zrobię, — rzekł do mnie. — Nie puszczę — odpowiedziałem. Nogi miał wolne, to mu pomagało, napół mnie już przewrócił. Żebym był nie przyciskał ręki ze styletem, już byłoby po mnie... Wtem patrzę... aż tu Puhaczka stoi na schodach, z jednem okiem, w czerwonym szalu... Do pioruna! myślałem, że to mara. „Finetto, zawołał Bakałarz, upuściłem nóż... podnieś i uderz go dobrze...“ Puhaczka uwijała się koło nas, nakomiec zobaczyła sztylet... chce go podnieść... Lecz tak ją pchnąłem nogą w piersi, że upadła zdaleka od nas. Już mi sił zaczynało braknąć... traciłem przytomność... Wtem wyszli z sieni ludzie uzbrojeni... a za nimi pan Murf, blady podtrzymywany przez doktora!... Chwytają i wiążą Bakałarza i Puhaczkę... Ale to niedość... trzeba mi pana Rudolfa... Dalej ja do Puhaczki... ząb Gualezy przyszedł mi do głowy... za rękę starą i zaczynam ją wykręcać. — Gdzie pan Rudolf? Ona nic... Ja drugi raz, aż ona woła: — U Czerwonego Jana, w piwnicy, pod Zakrwawionem Sercem. Biegnę tam; chciałem wziąć Kulasa po drodze, ale już go nie było, przegryzł bluzę i uciekł... Wpadam pod Zakrwawione Serce, chwytam Czerwonego Jana za gardło... — Gdzie młody człowiek, co tu był z Bakałarzem. — Nie duś mnie, zaraz ci powiem. Przez figiel zamknęli go w piwnicy, wnet mu otworzymy. Wchodzimy do piwnicy, niema nikogo. Już chciałem odchodzić, kiedym zobaczył drugie drzwi. Otworzyłem... woda plusnęła na mnie... spostrzegłem pańskie ręce...
— Winienem ci życie... bądź pewny, że ci się odwdzięczę... Dawidzie, dowiedz się o zdrowie Murfa i prędko wracaj.
Murzyn wyszedł.
— Gdzie jest Bakałarz? — spytał Rudolf Szurynera.
— W sali razem z Puhaczką. Czy mam posłać po wartę?
— Nie potrzeba.
— Alboż pan go wypuści?... Ah! panie Rudolfie, nie bądź tak wspaniałym... Ja zawsze powiadam, to pies wściekły...
— Nie bój się... Już nikogo nie ukąsi!
— Więc go pan zamkniesz, gdzie na osobności?
— Nie... za pół godziny wyjdzie stąd...
— Bez żandarmów?
— Tak.
— I sam?
— Tak, sam... i będzie mógł iść, gdzie mu się podoba — odpowiedział Rudolf z okropnym uśmiechem.
Doktór wrócił.
— A cóż, Dawidzie... Jakże Murf?
— Śpi teraz, mości książę... ale niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło.
— O! Murf!... zemsty!... zemsty! — zawołał Rudolf z zimną i nieubłaganą złością. Potem dodał:
— Dawidzie... mam ci coś powiedzieć. — I powiedział mu kilka słów do ucha. Murzyn zadrżał. — Wahasz się? — spytał Rudolf.
— Nie waham się, książę... myśl ta zawiera zaród reformy prawa karnego, godny uwagi prawników... kara twoja jest zarazem prosta... straszna... i sprawiedliwa... W obecnym przypadku można ją wymierzyć...
— A będzie miał przed sobą nieograniczone pole skruchy i żalu — dodał Rudolf.
— Wyjdź do drugiego pokoju, — rzekł Rudolf do osłupiałego Szurynera — w biurku leży czerwony pugilares, przynieś mi z niego pięć biletów po tysiąc franków...
— A dla kogo?
W sali wybitej czerwonym jedwabiem, rzęsisto oświetlonej, Rudolf w czerwonym aksamitnym szlafroku, który podnosił jeszcze bladość jego twarzy, siedzi przy dużym, suknem pokrytym stole. Z jednej strony stołu doktór, z drugiej Szuryner. Na środku sali, w wielkim fotelu na kółkach, siedzi Bakałarz mocno związany, tak, że się ruszyć nie może. Ludzie, którzy go przynieśli, natychmiast wyszli. Rudolf, doktór, Szuryner i morderca zostali sami. Gniew Rudolfa już minął; siedzi zimny, smutny i poważny. Doktór zamyślony, Szuryner z niepojętą bojaźnią patrzy w oczy Rudolfa, Bakałarz zsiniał ze strachu.
— Skazany na galery na całe życie za zbrodnie, fałsze, kradzieże i morderstwa... zbiegłeś z więzienia w Rochefort... jesteś Anzelm Duresnel... — rzekł Rudolf do Bakałarza.
— Nieprawda! Niech mi dowiodą!
— Jakto! — zawołał Szuryner, — albożeśmy nie siedzieli razem w Rochefort?
Rudolf dalej mówł:
— Jesteś Anzlem Duresnel; później się przyznasz... Na drodze do Poissy zamordowałeś i zrabowałeś wolarza...
— Kłamstwo!
— Później się przyznasz... Dzisiejszej nocy włamałeś się do tego domu i sztyletem uderzyłeś gospodarza...
— Pan sam namówiłeś mnie do tej kradzieży; napadnięto mnie... a ja się tylko broniłem.
— Człowiek, którego uderzyłeś sztyletem, nie miał broni. Namówiłem cię do tej kradzieży... prawda... i nawet powiem, jaki w tem cel miałem. Wczoraj obdarłeś w Cite mężczyznę i kobietę, a zabrawszy im ten oto pugilares, obiecywałeś zabić mnie za tysiąc franków!...
— Sam to słyszałem, — zawołał Szuryner.
Bakałarz spojrzał na niego z dziką nienawiścią.
— Teraz powiem ci, dlaczegom cię namawiał do kradzieży, — mówił dalej Rudolf. — Wiedziałem, żeś zbiegł z więzienia, że wiesz, kim są rodzice biednej dziewczyny, której wszystkich nieszczęść przyczyną jest twoja wspólniczka, Puchaczka... Chciałem cię tu zwabić nadzieją kradzieży... na ciebie niemasz lepszej wędki... dostawszy cię, dałbym ci do wyboru, albo być oddanym w ręce sprawiedliwości i położyć głowę za morderstwo wolarza... albo opuścić Francję na zawsze i żyć na wegnaniu, pod warunkiem wszakże, że mi dasz żądane objaśnienia. Taki miałem zamiar... ty, za ucieczkę z więzienia i nowe zbrodnie, jesteś wyjęty z pod prawa... Wczoraj przypadkiem dowiedziałem się o twojem prawdziwem nazwisku.
— Nieprawda, ja się nie nazywam Duresnel!
Rudolf wziął ze stołu łańcuszek Puhaczki:
— Świętokradztwo! Zhańbiłeś ten skarb, oddając go nikczemnej kobiecie; syn twój otrzymał ten dar po matce i babce! — Wczoraj dowiedziałem się, że przed piętnastu laty odebrałeś żonie syna i sam tylko wiesz, gdzie się teraz znajduje... Oto także był jeden z powodów, dla których chciałem cię ująć. Nie mszczę się za siebie... lecz tej nocy znowu przelałeś krew bez żadnej przyczyny. Twoje zbrodnie wymagają kary. Z bronią w ręku wdarłeś się do tego ogrodu, uderzyłeś człowieka żelazem w zamiarze rabunku. Popełniłeś jeszcze jedno morderstwo... Ty umrzesz... przez wzgląd na żonę i syna ocalę cię od rusztowania... Rozgłosimy, że w obronie życia swojego zostałeś zabity... Przygotuj się... broń nabita.
Bakałarz, w mniemaniu, że godzina ostatnia wybiła, drżał konwulsyjnie, usta mu zbielały; ledwie zdołał wyjąkać:
— Przebaczenia!
— Dla ciebie niema przebaczenia. Jeżeli tu nie umrzesz, czaka cię rusztowanie...
— Wolę zginąć na rusztowaniu... przynajmniej jeszcze ze dwa miesiące pożyję... Cóż to panu szkodzi, skoro mnie kara nie, minie?!
— Ale twoja żona... twój syn... noszą twoje nazwisko.
— Moje nazwisko już jest zbańbione... A prawo nie dozwala nikomu być sędzią we własnej sprawie.
— Prawo!... Śmiesz odwoływać się do prawa, ty! ty, co od dwudziestu lat prowadzisz otwartą wojnę ze społeczeństwem?
— Przynajmniej daruj mi życie! przez litość!
— Czy powiesz mi, gdzie twój syn?
— Powiem... powiem wszystko, co wiem.
— Wyjawisz mi rodziców biednej dziewczyny?
— Papiery w moim pularesie wskażą ślad umożliwiający wynalezienie ich. Zdaje się, że matka jej jest wielką damą...
— Gdzie jest twój syn?
— Oddałem go jednemu z moich towarzyszy, który zdołał uciec, kiedy mnie przytrzymano... Ten wychował go, kazał nauczyć buhalterji i umieścił przy bankierze.
— Przerażasz mnie, — rzekł Rudolf ze zgrozą; — są zbrodnie, których się nawet nie domyślałem. Dlaczego umieściłeś syna u bankiera?
— Ażeby zostawał z nami w porozumieniu... i zyskawszy zaufanie bankiera... mógł podpisywać jego imię.
— Mój Boże! tak poprowadziłeś syna... syna!
— Ale tu szło tylko o fałszerstwo! — mówił dalej bandyta, — a oprócz tego, kiedy powiedziałem memu synowi, czego od niego żądamy, oburzył się i zniknął... od osiemnastu miesięcy nie wiemy, co się z nim stało. Ostatnio mieszkanie miał przy ulicy Temple pod przybranem nazwiskiem Franciszka Germain. Wszystkom powiedział... Dotrzymaj teraz obietnicy i oddaj mnie w ręce sprawiedliwości.
— Ja cię osądzę i ukarzę, — rzekł Rudolf grzmiącym głosem. — Nie wydam cię w ręce sprawiedliwości, bo poszedłbyś do więzienia lub na rusztowanie, a tego nie chcę... Do więzienia? nie, nie; można rozbić kajdany, wyłamać mury, znowu uciekłbyś i rzucił się na społeczeństwo, jak wściekłe zwierzę... Oddać cię na rusztowanie?... umarłbyś, nie żałując za zbrodnie... Tego nie chcę... Bez skruchy dla ciebie niema nadziei.
— Co ja zrobiłem temu człowiekowi? — krzyknął Bakałarz, odchodząc prawie od zmysłów; — kto on jest? czego chce od mnie?
Rudolf mówił dalej głosem donośnym i nieubłaganym, jak miecz katowski:
— Anzelmie Duresnel, nie pójdziesz do więzienia... nie umrzesz...
— Czego więc chcesz? Chyba piekło zesłało cię!
— Słuchaj, — rzekł Rudolf uroczyście i groźnie. — Zbrodniarzu, nadużywałeś swej siły... ja zniszczę twoją siłę. Najsilniejsi drżeli przed tobą... teraz ty będziesz drżał przed najsłabszymi... Morderco., niejedno stworzenie Boskie pogrążyłeś w wiecznej nocy... ciemność więc nocna zacznie się i dla ciebie w tem życiu... dziś...
zaraz... Kara dorówna ogromowi zbrodni... Lecz, — dodał Rudolf z litością, — straszna ta kara zostawi ci pole do żalu bez granic... nie zgubi cię na wieki... lecz może cię wybawić... zostaniesz sam na sam ze wspomnieniem twych zbrodni... żebyś ciągle rozpamiętywał ich ogrom... Będziesz musiał patrzeć w siebie... dziś każde twoje słowo będzie modlitwą... Jesteś śmiały i okrutny, bo jesteś silny... Dziś będziesz łagodny i pokorny, bo będziesz słaby... Dziś serce masz zamknięte dla skruchy... kiedyś będziesz płakał nad twemi ofiarami... Z człowieka zrobiłeś się dzikim zwierzem, kiedyś ostatnia twoja prośba do Boga będzie o to, abyś umarł przy żonie i synu.
Rudolf domówił te słowa smutnym głosem. Bakałarz nabrał znowu odwagi, rozumiał, że Rudolf chce go tylko nastraszyć. Ośmielony, rzekł doń z bezczelnym śmiechem:
— Do czego to wszystko zmierza? czy tu gramy w szarady?
Rudolf tylko smutnie potrząsnął głową i rzekł:
— Dawidzie... weź się do dzieła... mnie jednego niech Bóg ukarze, jeżeli się mylę.
Doktór zadzwonił; weszli dwaj słudzy czarno ubrani; murzyn pokazał im na drzwi bocznego gabinetu. Słudzy wtoczyli do tego gabinetu fotel z Bakałarzem i na rozkaz doktora przywiązali głowę zbrodniarza do poręczy, a usta zatknęli mu chustką.
— Chcecie mnie udusić!... — wołał Bakałarz.
Słudzy na znak doktora oddalili się.
Murzyn wszedł zwolna do gabinetu.
— Panie Rudolfie, strach mnie bierze. — rzekł Szuryner, — przemów choć słowo... Co tam murzyn robi Bakałarzowi? nic nie słychać...
Dawid wrócił do sali, usta mu zbielały. Zadzwonił. Słudzy znowu weszli, przynieśli krzesło, na którem siedział Bakałarz i odwiązali chustkę.
— Chcecie mnie brać na tortury? — zawołał Bakałarz. — Naco kłuliście mnie w oczy?... To boli... I czemuż to pogasiliście wszystkie światła?
Przez chwilę panowało straszne milczenie.
— Jesteś ślepy... — rzekł nakoniec Dawid.
— Nieprawda... to być nie może... Umyślnie zgasiliście lampy!... — zawoła! Bakałarz, zrywając się gwałtem ze stołka.
— Odwiążcie go, niech wstanie, niech idzie. — rzekł Rudolf.
Słudzy zdjęli więzy Bakalarza. Podniósł się nagle, stąpnął jeden krok, wyciągnął ręce przed siebie, potem upadł na fotel, wznosząc do nieba ręce.
— Dawidzie, daj mu pugilares.
Murzyn włożył w drżące ręce Bakałarza pugilares.
— Masz tu dosyć pieniędzy, — mówił dalej Rudolf, — dosyć na całe życie... możesz sobie niemi zapewnić schronienie i chleb do końca dni twoich... Teraz jesteś wolny, idź i żałuj...
— Ślepy!... Ślepy... Ślepy... Boże! więc to prawda!..
— Jesteś wolny... masz pieniądze... idź...
— Nie mogę odejść... Gdzie pójdę?... nic nie widzę... O! śmierci! wolałbym śmierć... — — krzyknął w rozpaczy Bakałarz. — Być na łasce wszystkich! bać się wszystkiego... Teraz lada dziecko mnie pokona... Okradną mnie, — rzekł zbójca.
— Okradną! z jakąż bojaźnią wymówiłeś te słowa, ty, coś sam kradł... Idź!
— Na miłość Boga! — błagał Bakałarz, — niech mnie kto odprowadzi!... Cóż pocznę na ulicy? O! przez litość, zabijcie mnie!
— Nie... możesz jeszcze żałować za zbrodnie...
— Nigdy! nigdy! — wykrzyknął Bakałarz z wściekłością. — O! ja się zemszczę... zemszczę się jeszcze niezawodnie...
I zgrzytając zębami, rzucił się naprzód i groził pięściami. Lecz zaledwie krok jeden zrobił, potknął się i zapłakał.
Szuryner zbliżył się do Rudolfa i rzekł pocichu:
— Panie Rudolfie... on zasłużył na to, taki rozbójnik!... I mnie także chciał zabić, lecz teraz jest ślepy, płacze... nie mogę tego znieść... Przejadą go na ulicy..
Pozwól, zaprowadzę go w jakie miejsce, gdzie znajdzie spokojny kąt.
— Dobrze, — odparł Rudolf wzruszony — idź...
Szuryner zbliżył się do Bakałarza. Bandyta zadrżał i spytał ponurym głosem:
— Kto mnie dotyka?
— Ja, Szuryner.
— I ty chcesz się zemścić, nieprawda?
— Nie, ja cię wyprowadzę. Chodź.
— To pułapka!
— Bądź spokojny. Dalej, chodźmy. Już dzień.
— Dzień! ach, ja już nigdy dnia nie zobaczę!...
Rudolf nie mógł dłużej znieść tego widoku... wyszedł szybko z Dawidem. Szuryner został sam z Bakałarzem.
— Czy prawda, że w tym pugilaresie są pieniądze? — zapytał Bakałarz.
— Prawda, sam włożyłem pięć tysięcy franków... Za to możesz się gdzie umieścić na wsi... albo może wolisz, żebym cię zaprowadził pod „Białego Królika?“
— Nie chcę, gospodyni by mnie okradła.
— Może do Czerwonego Janka?
— On by mnie otruł i zabrał pieniądze.
— Gdzie więc chcesz iść?
— Sam nie wiem... Ty nie kradniesz, Szurynerze.. Schowajże dobrze pugilares do mego kaftanika, żeby Puhaczka nie zobaczyła, bo go zabierze.
— Lecz cóż ja pocznę? mój Boże! zawsze ta czarna zasłona przed oczami... a na niej pokażą się blade postacie tych, którzy... Czy umarł ten człowiek, com go ranił dzisiejszej nocy?
— Nie.
— Tem lepiej... Ale gdzie pójdziemy?... Do mego mieszkania iść nie śmiem...
— Słuchaj, jest tu mój znajomy, ma matkę, godną kobietę, ale nieszczęśliwą... Może się podejmie wziąć cię do siebie.
— Tobie można zaufać, Szurynerze... Tyś nigdy nie kradł... tyś nie mściwy, nawet szlachetny...
— Więc dosyć tej gadaniny, już mi pan Rudolf powiedział, że ja mam serce.
Miesiąc upłynął. Pójdziemy teraz do małego miasteczka l’Isle-Adam nad Oazą. Wszyscy w miasteczku suszyli sobie głowy, komu też wdowa Dumont sprzedała najpiękniejsze jatki rzeźnicze. Nabywca musiał być bogaty, bo kazał sklep świeżo odmalować i ozdobić. Branżowa wyzłacana krata otaczała cały front sklepu; zawieszono szyld na jatce, wypisano na wielkiej czarnej tablicy złotemi literami: „Francoeur, rzeźnik“. Ale to jeszcze nie zaspokoiło ciekawości próżniaków; radzi byli wiedzieć, kto to taki, ten Francoeur? Lecz nikt nie mógł objaśnić. Wreszcie przez tylną bramę domu wjechała bryczka. Wysiedli z niej: Murf, już wyleczony z odniesionej rany, i Szuryner. Szuryner był nie do poznania w nowem swojem, porządnem ubraniu.
Murf przywiązał lejce do muru i wprowadził Szurynera do dolnej sali za sklepem, schludnie umeblowanej, dobył z szafy flaszkę — wypijesz kieliszek wódki?
— Jeżeli to panu wszystko jedno, nie będę pił.
— A to czemu?
— Bom taki uradowany, a radość rozgrzewa... Wszelako mówię, żem rad, a jednak...
— Wczoraj przyszedłeś pan do mnie; powiedziałeś, że pan Rudolf wyjechał gdzieś daleko i o mnie zapomniał... Bardzo mi przykro...
— Chciałem tylko powiedzieć, że zapomniał nagrodzić cię.
— To co innego. Odżyłem znowu, panie Murf. Ja go nigdy nie zapomnę. On mi powiedział, że mam serce i honor.
— Na nieszczęście, książę wyjechał i względem ciebie nic mi nie polecił; ja sam nic nie mam... nie jestem w stanie odwdzięczyć się, jakbym chciał, za to, coś dla mnie uczynił.
— Eh! żartujesz pan chyba!
— I dlaczegóż po tej okropnej nocy nie przyszedłeś kiedy do nas, książę by nie wyjechał, nie pomyślawszy o tobie.
— Hm!... myślałem sobie, kiedy mnie pan Rudolf nie woła, znać, że mnie nie potrzebuje.
— Powinieneś był domyślić się, że pragnie okazać ci swoją wdzięczność...
— Powiedziałeś mi pan wczoraj, panie Murf, że mi znajdziesz służbę, gdzie zarobię cztery franki dziennie. Cztery franki to pieniądze! Cóż to? tu rzeźnik mieszka? — zapytał nagle, widząc przez firanki rozłożone ćwierci wołowiny.
— Tak, mój kochany... rzeźnik, mój przyjaciel... Możemy obejrzeć cały dom.
— Chętnie, to mi przypomni młode lata; z tą różnicą, że wtedy biłem tylko stare konie. Dziwna rzecz, gdybym mógł, chciałbym być rzeźnikiem. Jakbym ja pracował! jak Gualeza, kiedy jadła owsiany cukier. Ale, że jej teraz nie widuję! pewnie ją pan Rudolf wykupił.
Biedna dziewczyna! to takie młode, samo nie wiedziało, co robi.
— I ja tak myślę; ale chodźmy obejrzeć sklep.
Poszli do sklepu, potem do obory, gdzie stały trzy tłuste woły i ze dwadzieścia baramów; obejrzeli stajnię, wozownię, szlachtuz i inne budynki, starannie i czysto utrzymane.
— Przyznaj, — rzekł Murf, — że mój przyjaciel jest szczęśliwym człowiekiem. Ten dom i sklep do niego należą; ma jeszcze kilka tysięcy franków w zapasie; mocny jak wół, zdrowie żelazne, lubi swoje rzemiosło. Czeladnik, któregoś tam widział, zastępuje go, kiedy jedzie za kupnem bydła. A co, albo nie jest szczęśliwy? Ale chodźmy na górę, zobaczymy, jak tam wygląda; zapoznam cię z majstrem.
— Zaraz, — rzekł Szuryner smutny i nieco zmieszany, zatrzymując Murfa za rękę, — mam panu coś powiedzieć... Może pan Rudolf panu nie powiedział; ale ja muszę uprzedzić o tem mojego majstra, lepiej, że zaraz się dowie, niż później.
— Cóż takiego?
— Oto byłem skazany... na galery... — mówił dalej Szuryner cichym, ledwie dosłyszalnym głosem. — Ale nie za kradzież! nigdy nie kradłem, wolałbym umrzeć z głodu... O! gorzej zrobiłem, — dodał, spuszczając głowę, — zabiłem człowieka... w gniewie.. I temu majstrowi także wszystko powiem. Pan go znasz; jeżeli mi ma odmówić, to lepiej zaraz się wrócę.
— Chodź!
Szuryner wszedł za Murfem na górę, drzwi się otworzyły, powitał ich... Rudolf.
— Wiwat! co za szczęście, że zastaję tu waszą książęcą mość... — zawołał Szuryner. — Figlarz Murf powiedział, że pan wyjechał, ale mości książę...
— Nazywam się zawsze Rudolfem.
— Więc dobrze, panie Rudolfie, przepraszam, żem nie przyszedł więcej po owej nocy z Bakałarzem.
— Przebaczam ci, — rzekł, śmiejąc się, Rudolf, a potem zapytał: — Murf pokazał ci cały dom?
— Pokazał; śliczny dom, piękny sklep, a takie tu wszystko dostatnie, bogate. Ale i ja teraz zbogacę się pan Murf daje mi miejsce, gdzie będę brał cztery franki na dzień... cztery franki.
— Ej! coś lepszego, bo ten dom, wszystko co w nim jest, ten sklep i trzy tysiące franków w tym pugilaresie, wszystko to twoje.
Szuryner roześmiał się, konwulsyjnie ściskał kapelusz między kolanami; nie rozumiał słów Rudolfa. Dotychczasową nędzę i poniżenie przedzielała od bytu, dziś zapewnionego, przepaść. Rudolf z rozkoszą patrzył na to odurzenie. Poznał z niewypowiedzianą radością, a razem goryczą, że są ludzie tak dalece przyzwyczajeni do niedoli, iż myśl o poprawie losu staje się dla nich niepojętą.
— Mości książę, — rzekł Szuryner, nagle wstając, — dajesz mi ten dom i dużo pieniędzy, żeby mnie skusić; ale nie mogę... może chcesz, żebym kogo zabił...
— O! nieszczęśliwi — zawołał Rudolf z goryczą, — czyliż tak rzadko podają wam pomocną rękę, że szczodrego daru nie umiecie sobie inaczej wytłumaczyć, jak tylko jako zapłatę za zbrodnię... Nie znasz mnie... Niczego nie żądam od ciebie, tylko żebyś był zawsze uczciwym człowiekiem, a daruję ci to wszystko, boś na to zasłużył.
— Ja? — zawołał Szuryner odurzony, — zasłużyłem?
— Bez wiadomości dobrego i złego, zostawiony zwierzęcym popędom, przez lat piętnaście na galerach obcując z zatwardziałymi zbrodniarzami, uciśniony nędzą, głodem, wzgardą, nie kradłeś i pokutą zgładziłeś swój występek.
Te proste i szlachetne słowa jeszcze bardziej zdziwiły Szurynera. Patrzył na Rudolfa z lękliwem uszanowaniem i wdzięcznością.
— Jakto? Dlatego, żeś mnie pan wybił... żem potem pana wyratował... za to mam teraz dostać dom... kupę pieniędzy... Nie, to być nie może... tylu jest ludzi, co całe życie uczciwie pracują, a jednak...
— Wiem, lecz człowiek, co jak ty, pozostał uczciwym śród najostatniejszych zbrodniarzy, zasługuje na pomoc. Niedość tego, ocaliłeś życie najlepszemu przyjacielowi memu, Murfowi... — Tu Rudolf uprzejmie uścisnął rękę Szurynera i dodał: — Okazałeś się miłosiernym dla człowieka, który cię chciał zabić, dałeś mu schronienie we własnem mieszkaniu przy ulicy Notre-Dame pod numerem 9.
— Alboż pan wiesz, gdzie ja mieszkam?
— Ty zapominasz o usługach, któreś wyświadczył, lecz ja o nich nie zapominam. Dowiedziałem się, żeś zaprowadził Bakałarza do twego mieszkania. Chciałem cię jeszcze doświadczyć, chciałem wiedzieć, czy jesteś bezinteresowny... wróciłeś do uciążliwej pracy, nic nie żądałeś, niczego nie oczekiwałeś, nawet słowa nie powiedziałeś przeciwko pozornej niewdzięczności z mej strony.
— Tak, tak, panie Rudolfie, — dodał Szuryner smutnie. — Bo od czasu, jak pana znam i jakeś mi powiedział te słowa: „Ty masz serce i honor“... Trudno uwierzyć, że dwa słowa mogą sprawić taki skutek. Ale posiej dwa drobne ziarnka zboża, a wyrosną z mich wielkie klasy.
To porównanie proste, poetyczne, uderzyło Rudolfa.
Żeby dać inny obrót rozmowie, zapytał:
— Czyś umieścił Bakałarza w Saint-Mande?
— Tak jest... kazał mi zmienić papiery na złoto i zaszyć sobie w pas. Jest teraz u poczciwych ludzi, płaci im trzydzieści sous na dzień i dla nich samych jest to niejaka pomoc.
— Musisz mi zrobić jeszcze jednę przysługę, mój chłopcze. Za kilka dni pójdziesz do Bakałarza i oddasz ten papier, który mu otworzy wstęp do zakładu dobroczynnego. Zapłaci tylko cztery tysiące pięćset franków i będzie przyjęty na całe życie: już wszystko ułożone. Namyśliłem się, że tak lepiej. Będzie miał zapewnione schronienie i wszystkie potrzeby, pozostanie mu tylko myśleć o skrusze. Teraz zaś rozgospodaruj się w swoim domu.
— Mości książę, — rzekł Szuryner, dobierając z trudnością słów. — Nie umiem wysłowić się pięknie... Jeszcze raz bardzo panu dziękuję. Powiem tylko, że nigdy nie odmówię pomocy nieszczęśliwemu.
— Nie mogłeś mi lepiej podziękować... Znajdziesz w biurku dowody własności na imię pana Francoeur. Nie masz nazwiska... dałem ci nowe... Jestem pewny, że go nie splamisz... Chodźmy.
Gdy zeszli na podwórze, czeladnik rzekł do Szurynera:
— Muszę panu powiedzieć, że mamy niezły odbyt. Już zabrakło pieczeni, trzebaby zaraz zabić z parę baranów.
— Dobrze. Przynieść nóż, tylko ostry i mocny. Do pioruna! panie Rudolfie, — zawołał, zdejmując spiesznie surdut i zawijając rękawy od koszuli, — to mi przypomina młode lata. Zobaczysz pan, jak umiem pracować... Chciałbym już być przy robocie... Z takim nożem nie zląkłbym się najdzikszego wołu! — Szuryner w zapale wywijał nożem w powietrzu. Oczy mu krwią nabiegły, zwierzęce popędy odezwały się w nim z całą mocą.
Szlachtuz stał w kącie podwórza, ciemny, sklepiony, z kamienną posadzką. Czeladnik przyprowadził barana i zapytał, czy ma go przywiązać.
— A to naco? A od czego mam kolana! Ścisnę go... Daj mi, skopa; a sam idź do sklepu.
Czeladnik się oddalił; Rudolf został sam z Szurynerem; patrzył na niego z uwagą, prawie z trwogą.
— O! to niedługo będzie, do pioruna! Chodź tu, kochanku, odrazu cię zabiję. — Zapomniał zupełnie o Rudolfie, z dziką radością wniósł skopa do szlachtuza, jak wilk zdobycz do jamy.
W szlachtuzie było ciemno, tylko z okna światło padało zgóry na ostre rysy, białe włosy i rude faworyty Szurynera. Skop jęknął żałośnie, podniósł gasnący wzrok na Szurynera i dwie strugi krwi prysły na twarz rzeźnika. Ten jęk, to spojrzenie, ta krew, do której miał odrazę, okropnie podziałały na Szurynera, nóż mu, z rąk wypadł, zsiniał, wykrzywiła się twarz krwią obryzgana, oczy mu kołem stanęły, włosy się na głowie podniosły; zawołał stłumionym głosem:
— O! sierżant, sierżant.
Rudolf podbiegł ku niemu.
Z trudnością Murf I Rudolf zdołali uspokoić Szurynera. Skoro przyszedł do siebie, udał się z Rudolfem do sali na pierwsze piętro.
— Mości książę, — rzekł wtedy, — okazałeś mi wiele łaski... ale walałbym być w nędzy tysiąc razy gorszej jak byłem, niżeli prowadzić to rzemiosło.
— Namyśl się jednak.
— Kiedym usłyszał jęk bezbronnego zwierzęcia... kiedy jego ciepła krew twarz mi obryzgała... krew ciepła... jakby żywa... o! pan nie wiesz, co się wtenczas ze mną działo! Przebacz mi, mości książę, ale widzę teraz, że nie mogę znieść widoku krwi... noża... Mieć zawsze ręce i nogi krwią zbryzgane... zarzynać biedne, bezbronne zwierzęta... nie, nie mogę... Wolałbym być ślepym, jak Bakałarz, niżeli rzeźnikiem. Przebacz mi, mości książę, źle się odwdzięczam za wyświadczaną łaskę... ale...
— Wcale nie... przewyższasz moje oczekiwanie... Wyznaję jednak, żem nie był pewny, czy w tobie znajdę tak mocne wyrzuty sumienia...
— Jakto, mości książę?
— Słuchaj, jaki był mój zamiar. Wybrałem ci rzemiosło rzeźnika, boś miał do tego ochotę, bo zgadzało się z twoim charakterem... Lecz, gdy widok rozlanej krwi przypomina ci twój występek, gdy sprawione tym widokiem wrażenie przekonywa mnie, że zawsze w głębi duszy kryjesz zgryzoty sumienia, zmieniam moje zamiary, bo rzemiosło to byłoby dla ciebie codzienną męką.
— Ach, tak, straszną i okropną męką!
— Dam ci zatem co innego. Właściciel obszernych dóbr w Algerji ustąpił mi dla ciebie (tylko kontrakt trzeba podpisać) grunta bardzo dogodne dla hodowania bydła. Ziemia jest żyzna i już uprawna. Znając twoją odwagę i potrzebę okazania jej, nabyłem te grunta położone na granicy Atlasu, to jest na samych forpocztach, a tem samem wystawione na częste napady Arabów. Tam trzeba być nietylko rolnikiem, ale i żołnierzem; jest to zarazem folwark i forteca. Rządca, zawiadujący nim, obezna cię ze wszystkiem; jest uczciwy i wierny, możesz go zatrzymać, póki zechcesz. Powtarzam ci, mój chłopcze, że obrałem dla ciebie stan taki, bo chciałem, żeby wrodzona waleczność twoja nie została bezowocną; odrodzenie twoje będzie zatem szlachetniejsze, wśród niebezpieczeństw dzikiego kraju. Ale masz jeszcze i teraz czas. Jeżeli ci się to nie podoba, powiedz mi szczerze, pomyślimy o czem innem, jeżeli zaś przystajesz, jutro podpiszemy kontrakt; oddam ci tytuł własności i pojedziesz do Algieru. Choć nas morze rozdzieli, nie stracę cię z oczu. Nigdy nie zapomnę, żeś ocalił życie mnie i memu przyjacielowi. Jako dowód wdzięczności i przywiązania, wymagam od ciebie, żebyś się prędko nauczył czytać i pisać i co tydzień mi o sobie donosił, a w razie gdybyś potrzebował rady lub wsparcia, żebyś się prosto do mnie udawał.
Dom Rudolfa przy Wdowiej Alei nie był jego zwykłem mieszkaniem; miał jeszcze inny, wielki pałac na przedmieściu Saint-Germain. Dla uniknięcia ceremonjału, Rudolf od przyjazdu do Paryża zachowywał zupełne incognito. Sprawujący jego interesy przy dworze francuskim oznajmił, że książę odda konieczne urzędowe wizyty pod nazwiskiem hrabiego Düren. Mimo incognito, Rudolf prowadził dom na wielką skalę.
Godzina dziesiąta rano wybiła. Na dole, w dużym pokoju, siedzi przy biurku Murf i pieczętuje depesze. Sługa w srebrnym łańcuchu na szyi, oznajmił: „Jaśnie Wielmożny Baron Graun“. Murf nie odrywając się od pracy, pozdrowił przychodnia serdecznym i poufałym gestem i rzekł:
— W tej chwili będę ci służył.
— Sir Walterze Murf, tajny sekretarzu jego książęcej mości, oczekuję na pańskie rozkazy.
Baron, mężczyzna lat pięćdziesięciu, miał włosy siwe i lekko upudrowane. W twarzy jego mailowało się zadowolenie z siebie i otoczenia, uderzało też jego spojrzenie żywe i dowcipne. Był ubrany we frak, z wstążeczką różnokolorową w pętlicy.
— Książę musiał późno w noc pracować, kochany Murfie, bo dużo depesz rozsyłasz.
— Położył się dopiero o szóstej zrana.
— Czy mam czekać ma audjencję?
— Nie trzeba, kochany baronie, możesz mi wszystko powiedzieć, a ja później księciu powtórzę. Cóż tam więc nowego, baronie? czy nikt nie wie o naszych tajemnych wycieczkach?
— Nikt a nikt. Wszyscy myślą, że książę pragnie być samotnym i jedynie zwiedza okolice Paryża. Prócz hrabiny Sary Mac-Gregor, brata jej, Toma, i ich przeklętego sługi Karola, nikt nie wie, że książę tak często się przebiera, a oni nie mają interesu go zdradzać.
— Ach, baronie, co za nieszczęście, że ta nieznośna hrabina owdowiała!
— Wszak ona wyszła zamąż w 1827, czy 1828 roku?
— W 1827, wkrótce po śmierci biednej córeczki, któraby teraz miała szesnaście lat, a którą książę codzień opłakuje, choć nigdy o niej nie wspomina.
— Nie dziw, książę nie miał dzieci z małżeństwa.
— To też książę tak żywo opiekuje się Gualezą nietylko z litości, ale i dlatego, że opłakiwana córka byłaby dziś w jej wieku.
— Prawdziwe to nieszczęście, że hrabina owdowiała właśnie w półtora roku po tak wczesnej śmierci czcigodnej małżonki księcia. Błogosławi los za to wdowieństwo.
— Nierozsądne jej nadzieje coraz się wzmagają, chociaż wie dobrze, jak słusznie jej książę nienawidzi. Ach, okropna kobieta!
— Dawniej wywierała wpływ na księcia, jak każda przebiegła kobieta na młodzieńca pierwszy raz zakochanego; lecz wpływ ten ustał zupełnie od 13 stycznia.
— Ciszej, baronie! — zawołał Murf. — Zbliżamy się właśnie do rocznicy tego opłakanego dnia.
— A wszystkiemu winien ten niegodziwiec Polidori. — Wiesz, baronie, że on podobno jest w Paryżu?
— Broń Boże, żeby się spotkał z hrabiną; połączenie takich dwojga ludzi mogłoby wiele złego narobić.
— Dajmy im spokój. Czegoście się dowiedzieli z papierów Bakałarza i zeznań Puhaczki, wyleczonej w szpitalu?
— Dowiedzieliśmy się wiele, — odpowiedział Graun, wyjmując zwój papierów z kieszeni; — o urodzeniu Gualezy i o dzisiejszem mieszkaniu Franciszka Germain, syna Bakałarza.
— Bądź pan łaskaw przeczytać mi... Ale, ale, czy ciągle kontent jesteś ze swego ajenta?
— Wyborny... zręczny i dobry do tajemnicy. Pan Badinot ma jawne, albo tajemne związki ze wszystkiemi klasami społeczeństwa; duszą oddany temu, kto go płaci. Niema pobudek nas zdradzać, zresztą ja go każę tajemnie śledzić.
— Naco? dotąd jego doniesienia były dokładne?
— To nic nie znaczy; on jest uczciwy po swojemu.
— Może trzeba mu powiększyć pensję?
— I tak bierze pięćset franków na miesiąc, a prawie drugie tyle na koszta; zdaje się, że ma dosyć: zresztą zobaczymy.
— I nie wstydzi się swego rzemiosła?
— Bynajmniej, nawet się niem szczyci; składając mi raporty, udaje, że jest przekonany, iż idzie o interesy stanu. Nieraz z bezczelnością mi powiada: „Ileżto dla kierowania interesami trzeba wiadomości niepojętych dla prostaka! ktoby naprzykład powiedział, że moje doniesienia wywierają może wpływ na losy Europy!“
— Przedziwne! i podłe dusze rade oszukają siebie.
Ale czytajmy.
Graun zaczął czytać:
- Wiadomość o Gualezie.
„Na początku 1827 r. Piotr Tournemine, obecnie osadzony za fałszerstwo na galerach w Rochefort, dowiadywał się u niejakiej Gervais, starej kobiety, przezywanej Puhaczką, czy nie wzięłaby do siebie sześcioletniej dziewczynki, za jednorazowem wynagrodzeniem tysiąca franków“.
— W roku 1827! — zawołał Murf, przerywając. — W tym właśnie roku doniesiono księciu o śmierci biednego dziecięcia.
Baron Graun czytał dalej:
„Puhaczka zgodziła się na podane warunki. Dziewczynka po dwuletnim u niej pobycie, z powodu złego obchodzenia się z nią, uciekła. Od tego czasu Puhaczka nic o niej nie wiedziała, i dopiero przed sześcioma tygodniami spotkała ją pod nazwiskiem Gualezy, w szynku, w Cite. Na kilka dni przedtem Tournemine przesłał był Czerwonemu Jankowi (który zwykle ułatwia stosunki między galernikami) list ze szczegółami o dziewczynce, którą niegdyś oddano do Puhaczki. Z tego listu i zeznań Puhaczki okazuje się, że w roku 1827 pani Seraphin, gospodyni notarjusza Jakóba Ferrand, poleciła Tourneminowi wyszukać jaką kobietę, któraby za tysiąc franków wzięła do siebie sześcioletnią dziewczynkę. Puhaczka podjęła się tego. Tournemine udzielił tych wiadomości Czerwonemu Jankowi, celem wyłudzenia od pani Seraphin znacznej sumy pieniędzy, zagroziwszy wydaniem tajemnicy. Tournemine zapewnia, że pani Seraphin działała z upoważnienia obcych, nieznanych jej osób. Czerwony Janek wręczył List Tournemina Puhaczce, wspólniczce wszystkich zbrodni Bakałarza; stąd to list ten był przy Bakałarzu i stąd Puhaczka w garkuchni pod Białym Królikiem, żeby dokuczyć Gualezie, powiedziała: „Wiem, kto są twoi rodzice, ale ty ich nie poznasz“. Poszukiwania udowodniły, że pani Seraphin i notarjusz mieszkają przy ulicy du Sentir pod Nr. 41. Uchodzi on za człowieka nabożnego, uczęszcza do kościołów, w interesach prawość posuwa do grubijaństwa, oszczędny jest aż do sknerstwa. Gospodynią u niego jest dotąd jeszcze pani Seraphin. Jakób Ferrand, będąc jeszcze ubogim, kupił miejsce notarjusza za 350.000 franków pożyczonych mu przez Karola Robert, oficera sztabu paryskiej gwardji narodowej, który ma udział w zyskach notarjalnych, wynoszących, jak powiadają, pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Niema wątpliwości, że pani Seraphin będzie mogła udzielić dokładnych wiadomości o rodzicach Gualezy“.
— Wybornie, kochany baronie! A jakie masz wiadomości o synu Bakałarza?
Baron Graun czytał dalej:
„Przed osiemnastu miesiącami młody człowiek, nazwiskiem Germain, przybył do Paryża z Nantes, gdzie był buchalterem u bankiera Noel. Z wyznań Bakałarza i z listów, przy nim znalezionych, okazuje się, że galernik, któremu powierzył swego syna, żeby go przygotować do zbrodni, odkrył młodzieńcowi swój plan i żądał jego pomocy do popełnienia kradzieży u bankiera Noela. Młodzieniec z oburzeniem odrzucił to żądanie. Żeby uniknąć styczności ze zbrodniarzem, tajemnie wyjechał z Nantes. Niegodziwy podszczuwacz do występku przybył do Paryża, zniósł się z Czerwonym Jankiem i zaczął odszukiwać syna Bakałarza, nie w najlepszych zapewne zamiarach, lecz z bojaźni, żeby go nie wydał. Po długich poszukiwaniach odkrył jego mieszkanie, lecz zapóźno, bo Germain, spotkawszy go i domyślając się, dlaczego przyjechał do Paryża, zmienił nagle mieszkanie. Ten jednak po sześciu tygodniach znowu wywiedział się, że Franciszek Germain mieszka przy ulicy Temple, pod numerem 17. Germain, wieczorem, wracając do domu, o mało nie padł ofiarą niewiadomego dotąd zabójcy. Germain domyślił się, czyja ręka go ściga i wyprowadził się z ulicy Temple; nim zdołano odkryć nowe jego mieszkanie, Bakałarz poniósł karę za swoje zbrodnie. Dalsze poszukiwania wykryły co następuje: Franciszek Germain mieszkał około trzech miesięcy przy ulicy Temple pod numerem 17, w domu nadzwyczaj ciekawym z powodu obyczajów i dziwnych zatrudnień mieszkańców. Lubiano tam Germain’a, bo był wesoły, usłużny i otwarty. Chociaż miał szczupłe dochody, wspomagał biedną rodzinę, mieszkającą na poddaszu. Nie można się było dowiedzieć na ulicy Temple, ani gdzie teraz mieszka, ani czem się trudni; zwykle wychodził rano, a wracał koło dziesiątej wieczorem. Jedna tylko osoba wie zapewne o teraźniejszem mieszkaniu Germaina, a tą jest ładna gryzetka, nazwiskiem Rigoletta; zajmuje pokoik obok dawnego mieszkania Franciszka Germain przy ulicy Temple. Pokój pozostały po Germainie jest dotąd do wynajęcia“.
— Rigoletta? — zawołał nagle zamyślany od chwili Murf, — Rigoletta? znam to imię!
— Jakto, — spytał baron ze śmiechem — Sir Walter Murf, czcigodny ojciec rodziny, ma znajomości z gryzetkami?
— Ach, baronie, z łaski księcia porobiłem tak dziwaczne znajomości. Ale zaczekaj... aha!... już wiem.. Książę, opowiadając historję Gualezy, nie mógł się wstrzymać od śmiechu na to dziwaczne imię Rigoletty; tak się nazywała przyjaciółka Gualezy, towarzyszka jej w więzieniu.
— Bardzo dobrze, — rzekł baron. — Skończmy raport.
„Nieźleby zapewne było nająć mieszkanie po Germainie na ulicy Temple.
— Widzisz więc, kochany panie, że wiele już wygraliśmy, skoro wiemy, gdzie szukać.
— I ja tak myślę. Powiedzże mi teraz, baronie, czy dowiedziałeś się, jak się rzecz ma z markizem d‘Harville?
— Książę bez przyczyny obawiał się, że markiz znajduje się w trudnem położeniu. Badinot zapewnia, że majątek jego jest w dobrym stanie.
— Nie mogąc domyślić się powodu tajemnego smutku markiza, książę mniemał, że pochodzi z braku pieniędzy i chciał mu przyjść z pomocą z właściwą sobie tajemniczą delikatnością... bo bardzo kocha pana d’Harville.
— Nic w tem dziwnego, książę nie zapomina, co jego ojciec winien był ojcu markiza. Czy wiesz, kochany Murfie, że w roku 1815 książę straciłby wszystko, gdyby nieboszczyk d‘Harville nie pomógł mu przez swoje znajomości i wpływy?
— Wszakże w roku 1815 zawiązała się przyjaźń między naszym księciem a młodym markizem? Książę tak bardzo kocha wszystkich d‘Harvillów. I pani George nietylko swym cnotom i nieszczęściom, ale więcej może jeszcze związkowi z rodziną d‘Harville zawdzięcza dobrodziejstwa, jakich od księcia doznaje.
— Pani George ! żona Duresnela? zbrodniarza... galernika... tego Bakałarza! — zawołał baron.
— Tak... matka Franciszka Germaim, którego szukamy...
— Jest krewną markiza?
— Była krewną i przyjaciółką jego matki. Stary markiz był połączony ścisłą przyjaźnią z panią George.
— Jakże rodzina d’Harvillów mogła zezwolić na wyjście jej za tego nędznika Duresnela?
— Ojciec jej, de Lagny, przed rewolucją posiadał ogromne dobra; zachował je podczas zaburzeń, a gdy nastały spokojniejsze lata, umyślił wydać zamąż córkę. Wtedy poznał Duresnela; ten potrafił ukryć złe skłonności pod płaszczykiem hipokryzji i otrzymał rękę panny de Lagny. Rozrzutnik, szuler, oddany pijaństwu, zrobił żonę nieszczęśliwą; ona kryła swoje zmartwienia, a po śmierci ojca osiadła w dobrach. Wkrótce mąż jej roztrwonił cały majątek; dobra zabrano za długi. Duresnel straciwszy majątek żony i własny, szukał ratunku w zbrodni; za fałszerstwo, kradzież i morderstwo skazany został na dożywotnie galery, wydarł matce syna i oddał go w ręce podobnego sobie niegodziwca... Po skazaniu męża na galery, żona jego, doprowadzona do ostatniej nędzy, przybrała nazwisko George...
— Czemuż wtenczas nie udała się do swej przyjaciółki?
— Markiza d‘Harville już nie żyła, pani George ze wstydu nie śmiała wezwać pomocy innych krewnych; raz tylko odważyła się iść do markiza d‘Harville... I wtedy spotkał ją książę. Szedł właśnie do markiza; o parę kroków przed sobą spostrzegł jakąś kobietę nędznie ubraną, prawie omdlałą, która, stanąwszy u bramy pałacu, długo wahała się i nareszcie cofnęła się. Wyraz cierpienia, wyryty na jej licach, obudził ciekawość księcia. Poszedł za nią i widział, jak weszła do nędznego domu; tam wywiedział się, że dotąd żyła z pracy rąk, lecz że teraz nie może pracować i żyje w najokropniejszej nędzy. Nazajutrz książę odwiedził ją ze mną... w sam czas, bo inaczej umarłaby z głodu. Staraniem księcia wyleczona z ciężkiej choroby, przez wdzięczność opowiedziała mu całe swoje życie; książę się dowiedział, że jest krewną d‘Harvillów. Poznawszy jej szlachetny charakter, osadził ją w Bouqueval, gdzie teraz zamieszkuje z Gualezą. Znalazła w tem schronieniu przynajmniej spokój i, zajęta gospodarstwem, nie myśli tak często o swoich zgryzotach... Książę, żeby nie obrazić uczuć pani George, nie wspomniał wcale markizowi o tem zdarzeniu. Widzisz więc, kochany baronie, jak dalece książę jest przywiązany do całej rodziny i ile cierpi nad tem, że młody markiz jest zawsze smutny.
— A powinienby być szczęśliwy, bo czegóż mu brakuje? wszystko ma: urodzenie, majątek, rozum, młodość... piękną, rozsądną żonę...
— Prawdać. Może to jaka tajemnica miłosna...
— Mówią jednak, że namiętnie kocha żonę i że ona mu nie daje powodów do zazdrości.
— Zachodziły między nimi jakieś nieporozumienia z powodu hrabiny Sary.
— Czy markiza zna hrabinę?
— Na nieszczęście stary markiz poznał Sarę i Toma, kiedy przed siedemnastu czy osiemnastu laty znajdowali się w Paryżu i dał im list polecający do ojca naszego księcia. Iluż to nieszczęść ten jeden list był powodem! Gdyby nie to pismo, książę nigdy nie poznałby Sary... Po powrocie do Paryża, hrabina, dowiedziawszy się o ścisłej przyjaźni księcia z d‘Harvillem, zawarła znajomość z markizą, w nadziei, że w domu jej zobaczy księcia; ściga go z takąż usilnością, z jaką on jej unika. Markiz, uwiadomiony przez księcia o postępowaniu Sary, radził żonie, żeby nie widywała się z tą kobietą; ale parni d‘Harville, uwiedziona pozorami cnoty, przybranemi przez hrabinę, nie usłuchała go; stąd poszły nieporozumienia.
— O! kobiety!... przyjaźnić się z takim szatanem!...
— Wspomniałeś, baranie, o szatanach, to mi przypomina tę oto depeszę, dotyczącą niegodnej małżonki czcigodnego Dawida, kreolki Cecylji.
— Ach, to szatan podwójny i z wdzięków i z niegodziwości. Spodziewam się, że książę cofnął swoje ostatnie rozkazy względem niej?
— Przeciwnie...
— Nic nie rozumiem... książę dawniej nie mógł znieść jej widoku...
— Tak jest, baronie, a teraz kazał jej przyjechać. A gdybyś widział, co się działo z Dawidem, w chwili, gdy usłyszał, że Cecylja ma tu przyjechać!... nie uspokoił się, póki książę nie przyrzekł mu, że nigdy nie będzie jej widzieć.
— Biedny murzyn!... jeszcze ją kocha. Podobno zawsze jeszcze jest cudnie piękna... Jak się to stało, że Dawid ją poślubił?
— Byłem przy księciu w Ameryce, kiedy zajął się Dawidem i Cecylją. Pan Willis, — opowiadał Murf, — bogaty osadnik w Florydzie miał w liczbie swoich niewolników murzynów jednego, Dawida. Młody ten chłopiec ze szczególną troskliwością pielęgnował chorych, okazywał upodobanie do nauk, szczególnie do botaniki, bez żadnego przewodnika ułożył zielnik z roślin, jakie mógł zebrać na posiadłości swego pana. Willis mieszkał nad morzem, o dwadzieścia mil od najbliższego miasta; lekarze, z powodu znacznej odległości i złych dróg, niechętnie odwiedzali jego chorych. A że często panowały u niego epidemje, postanowił mieć u siebie stałego doktora i w tym celu wysłał Dawida na swój koszt do Paryża na naukę medycyny. Młody murzyn, po ośmiu latach usilnej pracy zostawszy doktorem medycyny, wrócił do swego pana.
— Czemuż nie pozostał we Francji?
— Jest to człowiek nieposzlakowanej uczciwości: obiecał wrócić do Ameryki i wrócił. Nabytą naukę poczytywał nie za swoją własność, ale za własność pana, bo jego kosztem ją posiadł. Prócz tego spodziewał się, że zdoła polepszyć i moralny i fizyczny stan murzynów... Chciał być nietylko ich lekarzem, ale ich opiekunem, obrońcą.
— Każdy inny na jego miejscu zostałby w Paryżu!
— Masz teraz, baronie, wyobrażenie, jaki to człowiek. Po powrocie do Florydy Willis przyjął go bardzo dobrze, sadzał przy swoim stole i wyznaczył mu sześćset franków rocznej pensji. Murzyni słuchali go, życie ich było znacznie lżejsze, dzięki opiece doktora. Tak przeszedł rok. Między ładnemi niewolnicami Willisa słynęła z wdzięków Cecylja, piętnastoletnia kreolka. Willis rzucił na nią okiem pożądliwem, ale pierwszy raz w życiu znalazł niewolnicę, która oparła się stanowczo jego woli. Cecylja kochała... kochała Dawida, który ją leczył z największem poświęceniem w czasie zarazy, któremu winna była życie. Dawid nie rozgłaszał swego szczęścia, czekał, aż Cecylja ukończy lat szesnaście i będzie mogła wyjść zamąż. Lecz kiedy mu z płaczem wyznała żądania pana Willisa, Dawid udał się do niego, prosząc o pozwolenie zaślubienia Cecylji.
— Potrafię odgadnąć: Willis odmówił pozwolenia.
— Tak jest: oświadczył, że odmawia, bo nie może ścierpieć oporu ze strony niewolnicy. Dawid mówił o wzajemnej miłości. Właściciel plantacji odpowiedział mu, że dałby zły przykład, gdyby ustępował niewolnicy dla kaprysu Dawida. Dawid błagał, nie szczędził gorzkich, gwałtownych wyrzutów. W dwie godziny później, uwiązany do słupa, odbierał chłostę, a Cecylję w jego oczach zawleczono do mieszkania osadnika.
— Okrucieństwo i głupota razem!
— Istotnie! Tegoż dnia, skutkiem gniewu i pijaństwa, zapadł na nerwową gorączkę. Posłano po doktora do miasta, lecz ten nie wcześniej, jak za dni parę obiecał swą bytność. Przeznaczenie samo wymierzało karę Willisowi. Coraz silniejsze cierpienie przemogło wahania; postanowił szukać ratunku we wspaniałomyślności murzyna.
— I Dawid ocalił mu życie?
— Przez pięć dni i pięć nocy czuwał przy łóżku chorego, pielęgnował go, jak własnego ojca. Willis wyzdrowiał!
— Jakże nagrodził swego zbawcę?
— Nie chcąc codziennie rumienić się przed szlachetnym murzynem, osadził Dawida w więzieniu.
— Okropne!...
— Wkrótce po tych wypadkach przybyliśmy do Ameryki; książę na wyspie św. Tomasza najął dla siebie bryg pod duńską banderą i incognito zwiedzał nadbrzeżne osady. Willis przyjął nas wspaniale. Nazajutrz, napół pijany, z cynicznemu przechwałkami, opowiadał nam wypadek z Dawidem i Cecylją, bo i ją za opór wtrącono do więzienia. Książę powątpiewał o prawdzie słów. Willisa. Osadnik pijany, żeby nas zupełnie przekonać, wziął latarnię i zaprowadził do więzienia. Okropny to był widok! Dawid i Cecylja wyschli, wynędzniali, napół nadzy, okryci ranami, przykuci do ścian, wyglądali jak trupy... Gdy weszliśmy, Dawid utopił w nas straszne, osłupiałe spojrzenie. Osadnik spytał go z okrutną ironją: „A co, doktorze, jakże się masz!..“ Murzyn zwolna wzniósł rękę ku niebu i wymówił uroczystym głosem: „Bóg!“ „Bóg?“ — zawołał osadnik z gniewnym śmiechem; nikt nie wydobędzie cię z moich rąk, póki nie umrzesz.“ Oburzenie nasze nie miało granic. Zaraz wróciliśmy na okręt. W nocy książę z ośmiu dobrze uzbrojonymi majtkami wysiadł na ląd i udał się prosto do więzienia, wyłamał drzwi i tajemnie uprowadził Dawida z Cecylją. Kiedy już byli na okręcie, książę poszedł ze mną do pokojów osadnika. Weszliśmy do sypialni Willisa. Obudzony podniósł ociężałą od pijaństwa głowę. „Powiedziałeś, że nikt nie zdoła ci żywcem wydrzeć twoich ofiar, już są uratowane. Zostawiam ci tu dwadzieścia pięć tysięcy franków w złocie... za tę cenę kupuję u ciebie dwóch murzynów.
— Książę zbyt szczodrze nagrodził nędznika!
— Liczyliśmy koszta, łożone na Dawida w czasie ośmioletniego pobytu we Francji i dodaliśmy do tego podwójną cenę, jaką zwykle płacą za parę murzynów. Książę postąpił samowolnie, lecz gdybyś widział okropny stan tych nieszczęśliwych...
— Więc Dawid ożenił się z Cecylją dopiero w Europie?
— Ślub odbył się u nas, w kaplicy zamkowej. Zdawało się, że małżeństwo będzie szczęśliwe; tymczasem Cecylja, zapoznawszy, co oboje wycierpieli, wstydziła się Dawida i dała się uwieść zepsutemu człowiekowi. Zaślepiony miłością Dawid dopiero po dwóch latach małżeństwa poznał całą jej wartość. Odkrycie to zabiło na zawsze jego spokój.
— Mówiono mi, że chciał ją zabić?
— Tak jest, i tylko na prośbę księcia zezwolił na zamknięcie jej na całe życie w fortecy. A teraz ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, książę uwalnia ją z więzienia.
— Nie pojmuję tego tembardziej, że komendant ciągle donosi, że nic nie może pokonać nieugiętego charakteru tej zatwardziałej w zbrodni kobiety. A jednak książę każe ją tu przywozić, poco?
— Nie wiem. Ale już późno, a książę życzy sobie, żeby jak najprędzej wyprawić kurjera.
— Za dwie godziny będzie w drodze. Do widzenia, dziś wieczór na balu...
Najmując izdebkę po Franciszku Germain, Rudolf mógł ułatwić sobie poszukiwania i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy od ludzi, mieszkających w owym domu. Tegoż samego dnia o trzeciej po południu poszedł na ulicę Temple. Dzień był chłodny, niebo chmurne.
Dom, o którym mowa znajdował się wśród ludnej ulicy, w środku miasta, był wysoki, czteropiętrowy. Ciemna i wąska sień prowadziła na małe podwórze, zupełnie pozbawiane powietrza i światła, dokąd ze wszystkich pięter spływały nieczystości. Przy ciemnych i wilgotnych schodach, czerwonawe światło latarni wskazywało mieszkanie odźwiernego. Rudolf przebrany za kupczyka, w ciemnym paltocie, wytartym kapeluszu, w czerwonej chustce na szyi, wszedł do odźwiernego dla obejrzenia mieszkania do wynajęcia. Lampa paląca się za szklaną bańką z wodą, oświecała pokój; w głębi łóżko, zasłonięte firanką z różnokolorowych kawałków; para malutkich węgierskich butów z czerwonego safjanu, jakby dla lalki, wyszytych starannie, istne arcydzieło i nieznośny zapach skóry dowodziły, że odźwierny, pan Pipelet, trudni się szewstwem. W tej chwili nie było go w domu, zastępowała go żona; siedziała przy żelaznym piecyku. Pani Pipelet stara, brzydka, z twarzą pomarszczoną i popryszczona, w brudnych łachmanach, swarliwa i złośliwa. Na widok Rudolfa zawołała zachrypniętym głosem:
— Gdzie pan idziesz?...
— Łaskawa pani, podobno w tym domu jest pokój do wynajęcia?
— Tak, jest, na czwartem piętrze... ale teraz nie może go pan obejrzeć, bo Alfred wyszedł.
— Pani syn zapewne?
— Nie, panie, to nie mój syn, ale mój mąż...
— Jeśli pani pozwoli, zaczekam na niego, bo radbym nająć ten pokój; dogodnieby mi było mieszkać w domu tak porządnie utrzymanym. Czybyś się pani nie chciała zająć sprzątaniem mego mieszkania? Tak grzeczne objawiane żądanie, wywołało zadowolenie w pani Pipelet.
— Z największą chęcią. Za sześć franków na miesiąc będziesz pan obsłużony, jak jaki książę, — rzekła.
— Zgada na sześć franków, pani...?
— Pomona-Fortuna-Anastazja Pipelet.
— A pokoju, pani Pipelet, jaka jest cena?
— Sto pięćdziesiąt franków, ani grosza mniej... bo dzierżawca domu istny pies, nikomu nic nic ustąpi.
— Jak się nazywa?
— Pan Czerwony Jan.
— A gdzie mieszka?
— Na ulicy Grochowej, pod numerem 13.
Rudolf wzdrygnął się mimowolnie.
— Lecz, proszę pani, kto jest właścicielem domu?
— Pan Bourdon, ale tu wyłącznie pan Czerwony Jan rządzi.
— Kochana pani Pipelet, — rzekł Rudolf — zziębłem; bądź pani tak dobra i przynieś butelkę ratafji i dwa kieliszki, albo lepiej trzy, bo mąż zapewne niedługo wróci. — I dał jej pięć franków.
— Pan chyba chcesz, żeby pana uwielbiać! — zawołała uradowana. — Jednak przyniosę tylko dwa kieliszki; my z Alfredem zawsze z jednego pijemy.
Stara wyszła, Rudolf zamyślił się. Jak Franciszek Germain mógł przez trzy miesiące mieszkać w tym domu i nie być odkrytym przez wspólników Bakałarza, pozostających w tak ścisłych stosunkach z Czerwonym Jankiem?
Listonosz zapukał, oddał dwa listy i zawołał:
— Trzy sous za jeden list, drugi opłacony.
Rudolf, zapłaciwszy mu, spozierał na listy coraz ciekawiej. Jeden, adresowany do pani Pipelet, był mocno uperfumowany; na pieczątce pod hełmem świeciły litery C. R., a pod niemi krzyż Legji Honorowej. Męskie pismo adresu dowodziło, że list nie był od kobiety. Drugi, na prostym, szarym papierze, zapieczętowany nakłótym opłatkiem, miał adres: „panu Cezarowi Bradamanti, dentyście i operatorowi“. Litery tego napisu umyślnie zmieniane i powykrzywiane. Rudolf widział coś smutnego w tym liście, kilka liter było zalanych. Tam musiała upaść łza. W tej chwili weszła pani Pipelet z flaszką i kieliszkami.
— Długo bawiłam... nieprawda? Ale ze starym Józefem nie można sobie dać rady. Wystaw pan sobie, w takim wieku, cholewki jeszcze do mnie smali. Alfred zazdrosny, jak Beduin... a przecież Stary Józef tylko żartuje.
— Przyniesiono tu dwa listy z poczty. Zapłaciłem.
— Ślicznie dziękuję, wytrącę to z reszty, którą mam panu oddać. Wiele pan zapłaciłeś?
— Trzy sous, — odpowiedział Rudolf, śmiejąc się z tak nowego sposobu zwracania wydatków.
— Jakto trzy? Sześć sous! przecież są dwa listy.
— Jeden z tych listów był frankowany. Pozwól mi pani wyznać, że odbierasz listy dziwnie wyperfumowane.
— Prawda, — odpowiedziała odźwierna, biorąc list, — to zupełnie coś nakształt bilecika miłosnego... A, już wiem, od kogo ten list, to od majora... także miałam się czego bać. Ale porachujmy się wprzódy. Trzy sous za list, a piętnaście za ratafję, to osiemnaście; należy się panu reszty cztery franki i dwa sous. Oto są. Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem.
— Weź sobie pani jeszcze jeden frank za tak wyśmienity sposób rozrachunku. To pójdzie na zadatek, jeżeli wynajmę pokój. Ale tu jest drugi list do Cezara Bradamanti.
— Aha! do dentysty z trzeciego piętra, trzeba go włożyć w but... tam nie zginie. My tak zawsze robimy, a gdy lokatorowie wracają do domu, Alfred tylko butem trzaśnie i każdy zabiera, co do niego należy.
— Istotnie, zadziwiający porządek w tym domu; podoba mi się ten wynalazek z listami.
— Nic prostszego, — odpowiedziała skromnie pani Pipelet. — Alfred miał stary, nieparzysty but; cóż z nim zrobić? użył go dla wygody lokatorów. — To mówiąc, odpieczętowała list i obracała go na wszystkie stromy; po chwili wahania rzekła:
— Alfred mi zawsze czyta, bo ja nie umiem. Czy nie zechciałby pan zastąpić mi Alfreda?
— W tym jednym razie... bardzo chętnie, — odpowiedział Rudolf. Rozpieczętował wonny bilecik i przeczytał:
„Jutro, w piątek, o jedenastej, zapalić dobrze na kominku w obu pokojach, obetrzeć zwierciadła, zdjąć z mebli pokrowce, okurzyć je ostrożnie, żeby nie skaleczyć złocenia. Na wypadek, gdyby mnie nie było, a około pierwszej fiakrem przyjechała dama i pytała się o pana Karola, zaprowadzić ją na górę, zamknąć, a klucz mnie oddać, jak przyjdę“.
Rudolf zrozumiał znaczenie listu i zapytał:
— Któż to mieszka na pierwszem piętrze?
Stara położyła zżółkły palec na zmarszczonych ustach:
— Ciszej... to intryga miłosna. Zresztą, mogę panu powiedzieć, co wiem. Przed sześcioma tygodniami przyszedł tu tapicer, obejrzał pierwsze piętro, zapytał o cenę, a nazajutrz wrócił z pięknym blondynem, z małemi wąsikami i krzyżem Legji Honorowej... nazywał go majorem.
— Więc to wojskowy?
— Wojskowy! — odpowiedziała pani Pipelet ze wzgardą, — gdzież znowu, jest oficerem Gwardji Narodowej, nic więcej, a tapicer tylko przez pochlebstwo nazywał go majorem. Owóż major wszystko obejrzał i powiedział tapicerowi: „Podoba mi się mieszkanie, ułóż się z właścicielem o cenę“. Nazajutrz tapicer zawarł kontrakt na własne imię i zapłacił za sześć miesięcy zgóry; blondyn widać nie chce, żeby znano jego nazwisko. Potem wszystko przewrócił do góry nogami, poprzynosili sofy, lustra w złoconych ramach, pyszne meble. A co za kobierce, miękkie jak puch! Gdy już wszysko urządzono, major zapytał Alfreda: — Czy podejmujesz się utrzymywać to mieszkanie w porządku? — Dobrze, panie majorze, odpowiedział mu Alfred. — A wiele będziesz chciał za to? — Dwadzieścia franków na miesiąc. — Dwadzieścia franków! żartujesz? — I nuże targować się, jak jaki sknera, o kilka nędznych franków, które ma dać biednemu człowiekowi, a wyrzuca pieniądze na mieszkanie, gdzie prawie nigdy nie siedzi. Po długich targach dał nam dwanaście franków. Co mi za major!
— Przyszedłże tu kiedy ten wasz major?
— To najśmieszniejsze; zdaje się, że ktoś za nos go wodzi. Już trzy razy pisał do nas tak jak dzisiaj, żeby zapalić na kominkach, że ma przyjechać jakaś dama. Ale nikt nie zajrzał.
— Co mówisz?
— Słuchaj pan, pierwszy raz przychodzi major wyelegantowany, mina gęsta; czekał dwie godziny, nikogo nie widać; gdy wychodził, żeby go podrażnić, powiedziałam mu: — Panie majorze, żadna dama o pana się nie pytała. — Dobrze! — zawołał rozgniewany i uciekł, gryząc wargi ze złości. Drugi raz, nim jeszcze przyszedł, przyniesiono bilecik; zaraz zgadłam, że znowu nic nie będzie z wizyty; wchodzi mój blondyn. — Panie majorze, rzekłam, jest tu bilecik do pana. Spojrzał na mnie zgóry, przeczytał bilet, zaczerwienił się jak rak, a potem z udanym spokojem mówił do nas: — Wiedziałem, że dziś nikt nie przyjdzie; przyszedłem tylko powiedzieć, żebyście dobrze pilnowali mieszkania.
— A trzecim razem?
— Trzecim razem myślałam, że już coś będzie. Major przyjechał uradowany, jakby go kto na sto koni wsadził. Bierze klucz i mówi dumnie: — Powiedzcie damie, co przyjdzie, że drzwi do mnie prosto ze schodów. Tacyśmy byli ciekawi zobaczyć tę damę, że wyszliśmy z Alfredem na próg sieni. Niebieski fiakr z zapuszczonemi firankami zatrzymał się przed domem. W powozie widać było jakąś damę, w kapeluszu, zakrytą czarnym woalem; nie mogłam dojrzeć twarzy, ale zdaje się, że płakała, bo miała chustkę przy twarzy. Woźnica spuścił stopień; powiedziała mu kilka słów, zdziwiony znowu zamknął drzwiczki.
— Dama wcale nie wysiadła?
— Nie, rzuciła się w głąb powozu, zakrywszy rękoma oczy. Pobiegłam do woźnicy i spytałam, nim wsiadł na kozieł: „A co, mój kochany, zawracasz? — Tak. — A dokąd? — Tam, skądem przyjechał. — A skądżeś przyjechał? — Z rogu ulicy św. Dominika i Belle-Chasse“.
Na te słowa Rudolf zadrżał. Jego najlepszy przyjaciel, markiz d‘Harville, pogrążony od niejakiego czasu w tajemnym smutku, mieszkał właśnie na rogu ulicy św. Dominika i Belle-Chasse. Czy to jego żona tak biegła na swoją zgubę? może mąż miał ją w podejrzeniu? może to właśnie było źródłem jego zgryzot? Znał jednak wszystkich bywających u markizy, a nie przypominał sobie nikogo podobnego do majora. Zaduma Rudolfa nie uszła uwagi odźwiernej.
— O czem pan myślisz? — zapytała.
— Zastanawiam się nad tem, dlaczego ta dama podjechała aż do samego domu... a potem nagle się wróciła.
— Co pan chcesz? rozmyśliła się może, bała się, sumienie... My, biedne kobiety, jesteśmy tak bojaźliwe! — dodała obrzydliwa baba, przybierając skromną minkę.
— Mocno wierzę... więc młoda dama?...
— Nie wiem, czy młoda, bom jej nie widziała, odjechała sobie szczęśliwie i cichuteńko... Wyobrażaliśmy sobie, jaką minę zrobi major... przynajmniej z godzinę jeszcze czekał. Patem dopiero idę na górę; przychodzę, otwieram, drzwi skrzypnęły... na schodach i w przedpokoju ciemno jak w piwnicy... Skoro weszłam, major wziął mnie w swoje objęcia i mówi z przymileniem: Jakżeś późno przyszła, mój aniele!...
Mimo smętnych myśli, które go zajmowały, Rudolf nie mógł powstrzymać się od śmiechu, spojrzawszy na rudą perukę baby i wyobrażając ją sobie w objęciach majora. Pani Pipelet z żałosnym uśmiechem mówiła dalej:
— To jeszcze nic!... Grubjanin odskoczył jak oparzony i zawołał: — Kto to jest, u licha? — To ja, panie majorze, pani Pipelet, odźwierna; dlatego proszę pana trzymać ręce przy sobie... Ach, gdyby to Alfred widział! — Czego chcesz? — zawołał z gniewem. — Czy nie powiedziałem, żebyście jej wskazali moje drzwi? Powiadam: — Prawda, majorze! — A więc? — Ta pani... odjechała.
— Powóz nie może być daleko! — krzyknął major, rzucając się do drzwi. — Gdzie tam! — mówię do niego, — już od godziny odjechała. — Od godziny!... od godziny!... dlaczegoście mi wprzód nie powiedzieli? — zawołał w największym gniewie, odwiązując paradny szlafrok, i rzucił na ziemię złotem haftowaną aksamitną czapeczkę... A szlafrok błyszczał aż oczy bolały... Major wyglądał w nim jak robaczek świętojański.
— I od tego czasu ani on, ani ta dama tu nie byli?
— Nie. Ale czekaj, pan końca historji, — opowiadała pani Pipelet. — Schodzę do Alfreda. Właśnie tam była stróżka z sąsiedniego domu, i przekupka. Więc opowiadam im, jak major wziął mnie wpół i nazywał swoim aniołem. Śmieli się do rozpuku, nawet Alfred... chociaż jest taki melancholijny... odkąd ten Cabrion, potwór, nad nim się pastwi.
Rudolf spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Kiedyś, jak się bliżej poznamy, powiem to panu... Tedy Alfred, mimo swojej melancholji, zaczyna wołać na mnie: mój aniele!... W tej chwili major wychodzi z mieszkania, zamyka drzwi i chce zejść, ale jak usłyszał nasze głośne śmiechy, zatrzymał się z bojaźni, żebyśmy z niego nie drwili, bo musiał koniecznie przechodzić koło naszej izby. Domyśliliśmy się, o co mu idzie, i wnet przekupka zawołała grubym głosem: „Pipelet, jakże późno przychodzisz, mój aniele!“ To słysząc, major wrócił się i zatrzasnął drzwi za sobą... a myśmy ciągle na niego czatowali... Nakoniec, nie mogąc się doczekać, zbiegł po schodach, rzucił mi klucz, ani słowa nie mówiąc, i uciekł, a przekupka wciąż wołała: „Jakie późno przychodzisz, mój aniele!“ — A major mógłby za to wziąć kogo innego do dozoru swego mieszkania, i stracilibyście swoje dwanaście franków.
— Oho! niech spróbuje... mamy go w ręku... wiemy, gdzie mieszka jego kochanka, i gdyby nam co mówił, zagrozilibyśmy, że wydamy jego sekret... Zresztą kto podejmie się usługiwać mu, za dwanaście franków? O, brzydki sknera! Jest skąpy, tak skąpy, że liczy polanka drzewa... Musi być jakiś zbogacony hołysz... Nie życzę mu źle; ale mnie to bawi, że kochanka tak pięknie go zwodzi... Założyłabym się, że i jutro tak samo będzie. Powiem przekupce, żeby znowu przyszła, dobrze się ubawimy. Jutro zobaczę tę damę; chociaż za woalem, muszę się jej dobrze przypatrzyć... A to mi skromnisia; naznacza schadzki, a potem udaje, że się wstydzi... Ale niech pan daruje... muszę odstawić garnek od ognia, bo już się flaki ugotowały... Jakżeż się Alfred ucieszy, on, co sam powiada, że za flaki sprzedałby... swoją piękną Francję!
Rudolf pogrążył się w smutnem zamyśleniu.
Znał świat i ludzkie serce, odgadł zupełnie charakter majora z kilku rysów, skreślonych z prostacką naiwnością przez odźwierną. Człowiek ten musi być próżny, pozbawiony wszelkiej delikatności, ograniczony i skąpy. Co za nauka dla tej kobiety! Gdyby słyszała, jak naśmiewają się z jej błędu, okupionego tylu łzami, taką rozpaczą, takiemi wyrzutami sumienia!... Pomyślawszy, że markiza d‘Harville może być na nieszczęście tą kobietą, zapytywał siebie, jakie obłąkanie doprowadziło ją do poświęcenia młodego, wykształconego, szlachetnego, a nadewszystko zakochanego męża, dla ograniczonego skąpca i śmiesznego samoluba. Czyżby się miała zakochać w jego ładnej twarzy? Rudolf często bywał u niej, a nigdy nie spotkał nikogo podobnego do majora. Po wielu rozmyślaniach utwierdził się prawie w przekonaniu, że to nie ona.
Pani Pipelet uwinęła się koło kuchni; Rudolf spytał:
— Kto mieszka na drugiem piętrze?
— Pani Buret, kobieta starsza, doskonała kabalarka. Czyta ci z ręki jak z książki. Najporządniejsze osoby przychodzą do niej... a co pieniędzy zarabia! Prócz tego ma inne rzemiosło... pożycza na fanty.
— Śliczne rzemiosło.
— Lepiej u niej pożyczać, niż w lombardzie. Nie trzeba ani żadnych papierów, ani rachunków. Załatwia to tak: ktoś naprzykład przynosi koszulę wartą trzy franki.. ona daje dziesięć sous... z warunkiem, że jeżeli za tydzień właściciel koszuli nie zapłaci dwudziestu sous, koszula do niej należy... Jakie to proste... zawsze okrągłe rachunki... to i dziecko zrozumie.
— Bardzo jasne... ale podobno nie wolno pożyczać na fanty?
— Ha! ha! ha! — zawołała pani Pipelet, śmiejąc się głośno, — skądże pan przychodzisz?... Nie wolno wprawdzie pożyczać na fanty... ale, gdyby tylko to robić, co wolno, trzebaby często stać z założonemi rękoma. Pani Buret nic nie pisze, nie daje żadnych kartek... niema przeciw niej żadnych dowodów... i śmieje się z policji. Nie wiem, wszakże, co ona tam robi w małym pokoiczku, gdzie nikogo nie puszcza, tylko Czerwonego Jana i jednooką starą babę Puhaczkę.
Rudolf spojrzał zdziwiony na odźwierną.
— Czy ta kobieta często tu przychodzi?
— Od sześciu tygodni nie była; widziałam ją dopiero wczoraj... nieco kulała.
— Co ona robi u kabalarki?
— Albo ja wiem; tyle tylko pewne, że, kiedy się zamykają w małym pokoiku z kabalarką i Czerwonym Janem, wtedy i Puhaczka i on przynoszą jakieś paczki, a nic nie wynoszą.
— Cóż mają w tych paczkach?
— I tego także nie wiem; ale hałasują niemiłosiernie; na schodach cuchnie siarka, węgiel i stopiona cyna, a oni tam ciągle dmą jak kowale. Zapewne to coś kabalistycznego... albo magicznego... tak mi przynajmniej powiadał pan Bradamanti. co mieszka na trzeciem piętrze. To mi uczony; chociaż Włoch, doskonale mówi po francusku, jak ja albo pan, tylko że ma akcent cudzoziemski; ale to wszystko jedno, bo człowiek prawdziwie uczony i ma na wszystko lekarstwo!... A jak zęby wyrywa... nie dla pieniędzy, tylko dla honoru. Tak, panie.... tylko dla honoru; on sam powiada, że jeżeli pan masz sześć zepsutych zębów... pięć pierwszych darmo wyrwie, a tylko za szósty każe zapłacić. Zresztą nie jego wina, jeżeli pana tylko jeden ząb boli.
— Wspaniałomyślny człowiek!
— Prócz tego sprzedaje cudowną wodę od wypadania włosów, od bólu oczu, od odcisków, od bólu brzucha, i jeszcze ta woda szczury truje bez arszeniku...
— Ta sama woda, co pomaga od bólu brzucha?
— Ta sama.
— Truje także szczury?
— Co do jednego, bo przecież co zdrowe dla ludzi, to właśnie szkodliwe dla zwierząt.
— Prawda, nie pomyślałem o tem.
— Nie trzeba lepszego dowodu, co to za wyborna woda, nad ten, że jest pędzona z ziół, zebranych przez samego Bradamanti w górach Libanu. Teraz przybrał sobie jeszcze Kulasa, syna Czerwonego Jana i dał mu ubiór Trubadura, czarny beret, kryzę i suknię brzoskwiniowego koloru; tak wystrojony chłopak bije w bęben, żeby ściągnąć pacjentów.
— Dosyć skromne rzemiosło dla syna dzierżawcy domu.
— Ojciec powiada o nim, że trzeba, żeby użył biedy na świecie, bo inaczej z czasem pójdzie na rusztowanie... Ależ prawda, chłopiec, przebiegły, a złośliwy jak małpa. Już niejednego figla wyplatał panu Cezarowi, choć to najuczciwszy i dobry z kościami człowiek, którego z całej duszy kocham, bo mi wyleczył Alfreda z reumatyzmu. A jednak są niegodziwi ludzie, którzy mu zarzucają... ale nie... włosyby panu na głowie powstały!...
— Cóż takiego mówią ludzie?
— Nie śmiem powiedzieć... nigdy się nie odważę. Powiadają o nim, że... kiedy młodej dziewczynie noga się powinie... i kiedy boi się skutków swego błędu... Powiadają... tylko niech to nie wyjdzie z tej izby...
— Ma się rozumieć; powiadają więc?...
— Wolę panu powiedzieć do ucha. — I stara szepnęła cicho kilka słów Rudolfowi, który zbladł.
— Ależ to okropne!... — zawołał, zrywając się mimowolnie z miejsca — czy mogą dziać się takie zbrodnie na świecie?
Odźwierna odezwała się znowu, nie odstępując od kuchni:
— Wszystko to są wymysły złych języków. Jakto, człowiek, co wyleczył Alfreda z reumatyzmu, człowiek, co sprowadził zioła z Libanu, co na sześć zębów, pięć wyrywa darmo i komorne opłaca regularnie co kwartał zgóry... nie może być!... Choćbym umierać miała, nie uwierzę...
Kiedy pani Pipelet tak piorunowała na oszczerców Bradamantiego, Rudolf przypomniał sobie list, który przyszedł do szarlatana... tam łza padła na adres i zalała litery umyślnie zmienione... Mimowolnie przeczuwał, że jest prawdą wszystko, co mówią o szarlatanie.
Pan Pipelet wszedł do swojej ciupy z miną poważną, uroczystą; miał pod sześćdziesiąt lat, nos ogromny, tuszę poważną, twarz dużą, czerwoną, a na głowie kapelusz wyszarzany, zrudziały, z szerokiemi brzegami. Alfred nigdy nie zdejmował tego kapelusza, podobnie jak żona jego nigdy nie zdejmowała swojej fantastycznej peruki; zawsze nosił przy nich skórzany fartuch — skromne godło swojego rzemiosła. Skłonił się uprzejmie Rudolfowi, ale niestety! gorzki uśmiech błądził na jego ustach... Na twarzy zaś wieczne miała siedlisko głęboka melancholja.
— Alfredzie, ten pan chciałby wynająć mieszkanie na czwartem piętrze... czekamy na ciebie z ratafją.
Tak ujmująca grzeczoość zjednała natychmiast serce pana Pipelet.
— Postaram się usłużyć panu, w czem do nas należy. Czy tylko pan nie jesteś malarzem?
— Nie, jestem kupczykiem.
— Wyśmienicie! więc jestem na pańskie usługi. Bogu dzięki, żeś pan się nie urodził takim potworem, artystą!
— Artyści, potwory? — spytał Rudolf.
Pipelet, zamiast odpowiedzi, głęboko jęknął.
— Malarze zatruli życie Alfreda; z ich przyczyny nabył melancholji, — rzekła pocichu pani Pipelet do Rudolfa, potem dodała głośno: — Co tam, Alfredzie, nie myśl o tym młokosie...
— Tak, zdobędę się na męstwo i rozsądek, — odpowiedział Alfred, — Długo był moim prześladowcą... ale teraz gardzę nim... Malarze — to zaraza w domu... to zepsucie!...
— Czy tu mieszkał jaki malarz?
— Niestety! — odpowiedział Pipelet, — mieszkał tu malarz Calbrion!
— Czy zajmował pokój, który teraz jest do najęcia?
— Nie, nie; ostatnio zajmował go godny chłopak, pan Germain; ale przed nim mieszkał tam Cabrion. Od czasu wyprowadzenia się Cabriona o małom nie oszalał.
— Tak mocno po nim tęskniłeś?
— Ja tęskniłem po Cabrionie? wyobraź pan sobie, że dzierżawca domu, Czerwony Jan, zapłacił mu dwumiesięczne komorne, żeby go się tylko pozbyć. Co za niecnota! przeklęty człowiek! nie masz pan wyobrażenia, co z nami i z lokatorami wyrabiał! Wyprowadził się przecie. I myślisz pan, że na tem koniec? Zaraz zobaczysz! Nazajutrz o jedenastej w nocy, kiedy w najlepsze spałem, ktoś dzwoni, din! din! din! otworzyłem; wchodzi jakiś młokos i mówi: „Dobry wieczór ci! bądź łaskaw, daj mi pukiel swoich włosów dla Cabriona; to jego jedyna myśl, on tego koniecznie pragnie“. Pojmujesz pan? ode mnie, śmiertelnego swojego nieprzyjaciela, którego ten zbrodzień nieraz znieważył, bezczelnik żądał pukla włosów, żądał łaski, której niezawsze od kochanki można dostąpić!
— To jeszcze nic, — dodała odźwierna — ale od tego czasu, rano, wieczór, w nocy, ten niegodziwiec Cabrion nasyłał tu chmarę łotrów z żądaniem pukla włosów od Alfreda...
— I pan myślisz, żem ustąpił? — rzekł Pipelet, — nie, wprzód dałbym się zaprowadzić na rusztowanie. Po czterech miesiącach uporu z ich strony, a odporu z mojej, energja moja zwyciężyła zawziętość nędzników! Nakoniec żyję zamknięty sam w sobie i tak mi upływa życie. Czy nie mam słusznego powodu mówić, że ten szatański Cabriom zatruł mi życie?
— Pojmuję teraz, dlaczego pan nie lubisz malarzy, — rzekł Rudolf, — ale przynajmniej pan Germain wynagrodził was za psoty Cabriona?
— O! to mi godny chłopiec: szczery, usłużny, niedummy i wesoły; nie taki zuchwały szyderca, jak ten przeklęty Cabrion.
— Któryż to gospodarz domu ma teraz szczęście posiadać pana Germain, tę perlę lokatorów?
— Nie wiem i nikt nie wie, prócz panny Rigoletty, gdzie teraz mieszka pan Germain.
— Któż to jest ta panna Rigoletta?
— Szwaczka i ona też mieszka na czwartem piętrze, — odpowiedziała pani Pipelet; — to także perła!... płaci komorne za każdy kwartał, a jak czysto w jej pokoju! grzeczna dla wszystkich, wesoła, ładna, a przytem pracowita jak mrówka; czasem aż do dwóch franków na dzień zarabia.
— Dlaczego sądzicie, że Riigolefta wie, gdzie mieszka Germain?
— Kiedy się wyprowadzał od nas, — objaśniła pani Pipelet, — powiedział nam: „Nie spodziewam się listów... gdyby jednak przypadkiem nadeszły jakie, oddajcie pannie Rigolecie“.
— Wyznam, że nic a nic nie możnaby powiedzieć przeciwko pannie Rigolecie, — rzekł odźwierny surowo, — gdyby nie była przyjmowała zalecanek i umizgów niegodziwca Cabriona.
— A ty przecież wiesz, Alfredzie, że to nie jej wina.
— Czyż każdy lokator tego pokoju musi koniecznie zalecać się do panny Riigoletty?
— Koniecznie, panie, i rzecz jest bardzo prosta. W tak bliskiem sąsiedztwie, bo stancje obie z sobą się stykają, między młodymi... to trzeba świecę zapalić... to kawałek drzewa pożyczyć, to wody. O, co wody, to nigdy u panny Rigoletty nie zabraknie; ona się w tem kocha, zupełnie jak kaczka.
— A zatem Germain z powodu bliskości mieszkań, pozostawał, jak mówicie, w dobrych stosunkach z panną Rigolettą?
— Nieinaczej; zdawało się, że oni stworzeni jedno dla drugiego. Tacy oboje ładni, młodzi; rozkosz było patrzeć, kiedy wychodzili razem w niedzielę, bo biedne dzieci tylko ten dzień mieli wolny.
— I od wyprowadzenia się stąd nie odwiedził panny Rigoletty?
— Nie, chybaby ją widywał kiedy w niedzielę, bo w inne dni panna Rigoletta nie ma czasu myśleć o kochankach. Wstaje rano o piątej, a pracuje czasem do jedenastej wieczorem; mimo to znajduje jeszcze czas, by pomagać biednym ludziom; naprzykład nieszczęśliwi Morelowie, których dzierżawca ma wyrzucić z poddasza na bruk... panna Rigoletta z Germain‘em niejednę u nich noc spędzili, pilnując ich chorych dzieci.
— Więc tu mieszka nieszczęśliwa rodzina?
— Nieszczęśliwa? i jak jeszcze! Pięcioro drobnych dzieci, matka na śmiertelnem łożu, babka pozbawiona zdrowych zmysłów... i to wszystko musi żywić jeden człowiek, który nigdy do syta się nie naje, choć jak wół pracuje, rzemieślnik doskonały. Tu dzieci budzą się, wołając: „Chleba!“, tu na słomie żona chora jęczy, tam znowu stara warjatka wyje jak wilk z głodu.
— Ach, — to okropne! — zawołał Rudolf.
— Odkąd major płaci mi dwanaście franków miesięcznie, gotuję raz na tydzień dla tych biedaków rosół, panna Rigoletta ujmuje sobie dla nich snu, i choć ją światło kosztuje, obszywa dzieci.
— A szarlatan nic-że dla nich nie zrobił?
— Bradamanti! — przerwał Pipelet, — wspomniałem mu nieraz, że biedny Morel skarży się przede mną, że stara warjatka całą noc wyła z głodu i spać mu nie dała, a on mi na to: „Ponieważ Morelowie są tak biedni, więc sprzedam im butelkę mojej wody za pół ceny“. Chociaż mnie wyleczył z reumatyzmu, powiadam i utrzymuję, że to żart nieprzyzwoity.
— A kabalarka byłaż litościwsza?
— Ona? gdzież znowu! tak samo jest skąpa, jak jej ulubiony pan Czerwony Janek.
— Doprawdy? kochają się? — spytał Rudolf.
— I jak jeszcze... na zabój!! Przecież i w jesieni może być tak gorąco, jak w lecie; nieprawda, kochanku?
Pipelet, zamiast odpowiedzi, melancholijnie kiwnął spiczastym kapeluszem. Pani Pipelet już nie tak szpetną zdawała się Rudolfowi.
— Czemże trudni się biedny Morel? — zapytał.
— Szlifuje fałszywe kamienie, a pracuje tak ciężko, że już go całego wykrzywiło; człowiek jest zawsze człowiekiem, nie może robić nad siły, a jeśli kto ma siedem dusz do wyżywienia, nie licząc siebie... Starsza córka pomaga mu cokolwiek, ma lat siedemnaście, a piękna jak dzień wiosenny; służy u starego kutwy, notariusza Jakóba Ferrand.
— Jakób Ferrand? — zawołał Rudolf zdziwiony, — mieszkający przy ulicy Sentier?
— Ten sam. Sławny sknera, choć uczciwy i pobożny... codzień bywa w kościele. Ludwika, córka Morela, już półtora roku służy u niego. To dobre, jak baranek, a jak wół pracowite, bierze tylko osiemnaście franków na miesiąc...
— No, przecież i ojciec coś zarabia.
— Ten człowiek przez całe życie ani razu się nie upił; przez trzy miesiące chorował obłożnie, to go zniszczyło; żona, doglądając go w chorobie, sama zachorowała i teraz leży umierająca... Przez te trzy miesiące trzeba było żyć z dwunastu franków od Ludwiki, i z tego, co pożyczyli od staraj pani Buret. A jak pomyślę o ich poddaszu, to mi się jeść odechciewa. Szczęściem dzierżawca domu ma się ich pozbyć.
— Lecz stąd wypędzeni, gdzież pójdą?
— Dalibóg, nie wiem. Ale! a ratafja? wszakżeśmy nie zajrzeli nawet do niej.
— Wyznam, że to, coś mi pani powiedziała, tak mi serce ścisnęło, że pić nie mogę; pijcie za moje zdrowie. Obejrzę mieszkanie; jeżeli mi się spodoba, zaraz zostawię zadatek.
Odźwierny wyszedł ze swojej nory, Rudolf udał się za nim. Ciemne, ponure, wilgotne schody były jeszcze smutniejsze, niż zwykle w ten dzień pochmurny zimowy! Drzwi majora błyszczały, świeżo lakierowane kolorem, naśladującym drzewo palisandrowe.
Na drugiem piętrze drzwi starej kabalarki i lichwiarki były zupełnie inne; wypchana sowa wisiała nad drzwiami, przybita za nogi i skrzydła. Dziwaczne także było wejście do szarlatana Włocha, podejrzanego o okropne rzemiosło. Przy sznurku od dzwonka wisiała ręka małpy, zasuszona, zupełnie podobną do ręki dziecięcia. Gdy Rudolf przechodził koło tych drzwi, rozległ się krzyk bolesny, konwulsyjny. Rudolf zadrżał, rzucił się do drzwi i zadzwonił.
— Co panu jest? — spytał Pipelet zdziwiony. — Pewnie Bradamanti wyrywał komu ząb.
To objaśnienie, choć prawdopodobne, nie uspokoiło Rudolfa. Choć gwłatownie zadzwonił, nie zaraz mu otworzono. We drzwiach, na szybie małego okienka, w które Rudolf machinalnie wpatrywał się, odrysowała się twarz wychudła, blada jak trup, ocieniona lasem rudych włosów. Widmo to znikło w mgnieniu oka. Rudolf stanął jak skamieniały; zdawało mu się, że twarz tę zna doskonale. Te oczy, błyszczące, zielone, nos zakrzywiony, jak dziób orli, przypominały mu owego Włocha, imieniem Polidori, którego od siedmiu lat nie widział, jednak dobrze pamiętał. Jedna tylko nasuwała mu się wątpliwość: Bradamanti miał włosy rude, a Pulidori był ciemnym brunetem. Mimo to, zapytał pana Pipelet:
— Czy dawno Bradamanti tu mieszka?
— Około roku, dobry lokator, płaci regularnie, wyleczył mnie z okropnego reumatyzmu. Ale ma jednę wadę: jest szyderca.
— Więc jest bardzo wesoły?
— Wcale nie wesoły; ma minę trupa... Ale chociaż nigdy nie śmieje się ustami, to śmieje się słowy; dla niego niema ani ojca, ani matki, ani niczego świętego, ze wszystkiego żartuje, nawet ze swojej wody, ze swojej własnej wody. Czasem te jego żarty nabawiają strachu, aż mrowie przechodzi. Jak rozmawia w mojej izdebce o dzikich kobietach, co chodzą prawie nagie... nie jestem baba, ale rumienię się po uszy.
— I pani Piplet pozwala na to?
— Anastazja przepada za dowcipnymi ludźmi, a pan Cezar jest dowcipny, i ona mu wszystko przebacza. Przyznam się panu, że Cabriona będę nienawidzieć do grobowej deski... a jednak wolałabym niegodziwe żarty, na które sobie pozwalał, niżeli te szyderstwa Bradamantiego, przy których szkaradnie wykrzywia usta, jak mój wuj, kiedy chrapał przy skonaniu.
Wzmianki o wiecznej ironji szarlatana stwierdzały pierwsze podejrzenia Rudolfa. Postanowiwszy w duchu wyjaśnić tę wątpliwość, poszedł za odźwiernym na czwarte piętro. Łatwo było poznać przyległe mieszkanie Rigoletty. Z pół tuzina amorków, zręcznie i lekko namalowanych, otaczało tarczę; ten trzymał naparstek, ów nożyczki, a na niebieskiem tle tarczy był napis: Rigoletta, szwaczka. To malowidło, samo przez się ładne, wydawało się jeszcze ładniejszem w zestawieniu z brudnemi schodami. Rudolf zapytał, wskazując na drzwi Rigoletty:
— To pewno robota Cabriona?
— Tak, panie. Gdyby nie prośby panny Rigoletty, oddawna zdrapałbym to wszystko, równie jak tę paletę, którą zabrudził pańskie drzwi.
Mieszkanie składało się z gabinetu i dość obszernego pokoju o dwóch oknach, wychodzących na ulicę Temple; fantastyczne szkice Cabriona na drugich drzwiach narysowane, były starannie zachowane przez Franciszka Germain, ostatniego lokatora.
Rudolf dał odźwiernemu czterdzieści sous.
— Pokoik bardzo mi się podoba; oto zadatek, jutro przyślę rzeczy. Wszak nie potrzebuję się widzieć z samym dzierżawcą domu?
— Nie. Za pozwoleniem; pan nazywa się?
— Rudolf... Powiedz mi, panie Pipelet, czy nie wypadałoby, żebym jutro, jako sąsiad, poszedł do Morelów i zapytał, czy nie mogę im być w czem pomocny?
— Zapewne! Aha! rozumiem, rozumiem; pan zaczniesz od sąsiada, żeby się zaprzyjaźnić z ładną sąsiadką. Nic w tem złego, już tu taki zwyczaj. Jestem pewny, że panna Rigoletta słyszała, że ktoś ogląda pokój i czatuje na nas, jak będziemy schodzić.
Istotnie, Rudolf przez drzwi, ozdobione amorkami i nieco uchylone, dostrzegł zgrabny zadarty nosek i czarne, ciekawe oko.
— Mówiłem panu, że na nas czatuje.
— A to co takiego?
— Po tej drabinie można wejść do sieni, na którą wychodzą drzwi Morelów, a przy ich ścianie jest ciemna komórka, gdzie mam schowanko. Ściana dziurawa i stamtąd widzę i słyszę wszystko, co się u nich dzieje. Lecz broń mnie Boże, żebym ich szpiegował... Chodzę tam patrzeć, jak na okropny melodramat... kiedy potem wrócę do mojej izdebki, zdaje mi się, że jestem w pałacu. Chcesz ich pan widzieć?
— Bardzo dziękuję; może innym razem...
— Kiedy tylko pan zechce. Więc służę panu, muszę jeszcze iść do obserwatorjum, bo potrzebuję kawałka skóry. Pan tymczasem zejdź, ja zaraz dogonię. — Pipelet zaczął wdrapywać się na stromą drabinę.
Rudolf rzucił jeszcze okiem na drzwi Rigoletty, gdy wtem usłyszał, że ktoś wychodzi od szarlatana; po szeleście jedwabnej sukni poznał, że to kobieta; zszedł, kiedy nie było słychać kroków. Na ostatnich schodach drugiego piętra znalazł chustkę od nosa, którą zgubiła zapewne osoba, wychodząca od szarlatana. Zbliżył się do wąskiego okna i przyjrzał się chustce; była obszyta bogatą koronką, w jednym rogu wyhaftowane litery L, N. i korona książęca. Cała chustka była mokra od łez. Zrazu chciał pobiec i oddać ją właścicielce, ale pomyślawszy że ten krok mógłby się wydać niewczesną ciekawością, schował ją. Wszedłszy do izby pani Pipelet zapytał:
— Czy nie schodziła tu kobieta?
— Nie kobieta, ale wielka dama, wysoka, szczupła, osłoniona czarnym woalem wyszła od pana Bradamanti, mały Kulas sprowadził jej fiakra, a gdy wsiadła, wskoczył ztyłu, zapewne, żeby się dowiedzieć, gdzie ona mieszka. O! bo ten łotr jest ciekawy, jak sroka.
— Tak więc — pomyślał Rudolf — szarlatan pozna nazwisko i adres tej damy.
— Czy pokój spodobał się panu? — zapytała odźwierna.
— Bardzo; jutro się sprowadzam.
— Niech Bogu będą dzięki, że przywiódł pana przed nasze drzwi; dostaniemy znowu zacnego lokatora.
— A jeżeli pan będziesz dobry dla Alfreda, potrafię się za to odwdzięczyć.
Sara Seyton, wdowa po hrabi Mac-Gregor, mająca trzydzieści siedem lat, pochodziła ze znakomitej rodziny szkockiej. Cudnie piękna, po śmierci ojca, w siedemnastym roku życia wyjechała ze Szkocji wraz z bratem, Tomem. Nierozsądne przepowiednie starej góralki, mamki Sary, rozwinęły, aż do szaleństwa dwie główne jej wady: dumę i ambicję. Mamka przepowiedziała jej, że będzie małżonką udzielnego księcia. Sara uwierzyła w nieomylność tej przepowiedni. Dziwniejsze jeszcze, że Tom Seyton nietylko nie ganił szalonych nadziei siostry, ale postanowił poświęcić życie dla ziszczenia ich. Podług Gotajskiego Kalendarza na r. 1819. Tom ułożył spis wszystkich książąt udzielnych, będących jeszcze w takim wieku, że się mogli żenić. Nierozsądna ambicja brata i siostry nie skłoniła ich jednak do użycia środków nagannych. Tom postanowił pomagać siostrze w podstępach, w intrygach, ale zabiłby ją, gdyby się przekonał, że ona szuka czego innego, jak prawego związku. Spis bezżennych książąt był dość długi; obfitują w nich Niemcy. Dlatego Sara postanowiła rozpocząć swoją wyprawę od Niemiec. Mogła mieć nadzieję, że dopnie swego celu, bo obok rzadkiej piękności posiadała liczne i najrozmaitsze talenty. Zdawała się mieć duszę szlachetną, ognistą, namiętną, a w gruncie rzeczy była oschła i nieczuła, przewrotna, mistrzyni w udawaniu, uparta i skryta. Nigdy serce ani uczucie nie zdołały zniweczyć zimnej rachuby, ułożonej przez tę chytrą, samolubną i dumną kobietę. Po przybyciu na stały ląd, Sara, za radą brata, najprzód osiadła w Paryżu dla ukończenia edukacji i pozbycia się angielskich zwyczajów w eleganckiem i wykwintnem towarzystwie. Po sześciu miesiącach pobytu w Paryżu, Sara mogła z każdą Paryżanką iść w zawody o dowcip, powab rozmowy, naiwną kokieterję, niewinne i wyzywające spojrzenie, razem dziewicze i namiętne. W spisie, ułożonym przez Toma, pierwsze miejsce zajmował ród książąt Gerolstein. Nadto brata i siostrę szczególnie polecił księciu Gerolstein stary markiz d‘Harville, zachwycony pięknością, wdziękami i naiwnością Sary.
Syn księcia, Gustaw-Rudolf, miał ledwie osiemnaście lat, kiedy Tom i Sara zjawili się na dworze jego ojca. Książę bardzo kochał markiza d’Harville za wyświadczone dawniej usługi; stąd też jego list polecający zjednał Tomowi i Sarze Seyton najlepsze przyjęcie. Po dwóch tygodniach pobytu, Sara poznała mocny i prawy charakter starego księcia; najprzód trzeba było opanować ojca, żeby potem uwikłać syna. Książę tak dalece kochał Rudolfa, iż Sara myślała zrazu, że ojciec zezwoli na niestosowny związek; lecz wkrótce przekonała się, że starzec, tkliwy rodzic, pojmuje obowiązki księcia i nigdy im nie uchybi. Sara umiała sobie zjednać miłość wszystkich, tych coby mogli jej zazdrościć. Tom i Sara często wspominali o wyjeździe, ale książę nie zezwalał, i żeby zatrzymać przy sobie Toma Seyton, mianował go pierwszym koniuszym, Sarę zaś nakłaniał, żeby została przy księżnej Judycie, która się bez niej obejść nie mogła. Po długiem wahaniu Tom i Sara przyjęli ofiarowane miejsca i zamieszkali zupełnie przy Gerolsteńskim dworze, na którym bawili już przeszło od dwóch miesięcy. Sara, dowiedziawszy się o zamiłowaniu księżnej do dawnej muzyki, a mianowicie do dzieł Glüka, sprowadziła je i, nie zmordowana często żądanem powtarzaniem, zachwycała księżnę doskonałem wykonaniem tych prostych i wyrazistych pieśni.
Rudolf urodził się słabowitem, wątłem dziecięciem. Ojciec, widząc, że wychowanie fizyczne dzieci drobnej szlachty angielskiej rozwija siły, szukał jakiego statecznego Anglika, żeby mu powierzyć wychowanie syna.Wybór padł szczęśliwie: Sir Walter Murf zupełnie odpowiedział wymaganiom księcia. Murf z wychowańcem swoim mieszkał lat kilka na wsi, śród pól i lasów, o parę mil od zamku Gerolstein, w malowniczej i zdrowej Okolicy, Rudolf zajmował się tam rolnictwem, prowadził życie skromne, regularne; całą jego zabawą były ćwiczenia siły w zapasach ręcznych, konna jazda i polowanie. — Przy takim trybie życia, młody książę, będąc ciągle na czystem powietrzu, odmienił się zupełnie, rósł szybko, chorobliwą bladość twarzy zastąpiły żywe kolory zdrowia. Nic prawie jeszcze nie umiał z nauk, bo Murf, nie będąc człowiekiem uczonym, zaledwie tylko początkowych wiadomości udzielał Rudolfowi; lecz za to złożył w sercu młodzieńca obfite nasiona tego, co dobre i szlachetne, dał mu zdrowe ciało i zdrową duszę. — Po tak świetnem dopełnieniu włożonego nań obowiązku, Murf zmuszony był udać się do Anglji dla załatwienia ważnych interesów familijnych. Spodziewał się, że w ciągu roku zdoła załatwić te sprawy. — Stary książę, spokojny już o zdrowie syna, pomyślał teraz o wykształceniu jego umysłu. Paruczył je niejakiemu Cezarowi Polidori, Włochowi; znakomity to był filolog, uczony historyk, erudyta, biegły w naukach ścisłych i przyrodniczych. On to miał uprawiać żyzną niwę, tak doskonale przygotowaną przez Murfa. — Tym razem książę najnieszczęśliwiej omylił się w wyborze. Polidori — oszust, bezbożnik, hipokryta, umiał pod maską surowej cnoty ukrywać oburzający sceptycyzm. Rudolf niechętnie rozstawał się z czynnem życiem na wsi, i już od początku nie lubił nauczyciela, oświadczył mu wręcz, że woli dobrego konia i strzelbę nad najpiękniejsze książki. Lecz Polidori tak śmiesznie mu odmalował proste wiejskiej życie, że Rudolf pierwszy raz wstydził się swego przeszłego szczęścia, i zapytał, co człowiek powinien czynić, jeśli go nie cieszy ani nauka, ani polowanie, ani cichy spokój wioski? Polidori tajemniczo odpowiedział uczniowi, że później się tego dowie. — I on, równie jak Sara, miał swoje ambitne widoki. Choć na podrzędnem stanowisku, zamierzał być kiedyś w małem księstwie Gerolstein tem, czem niegdyś we Francji był Richelieu. — Powoli Rudolf wyzbył się pierwotnej niechęci do swego nauczyciela i zaczął żyć z nim na stopie poufałości, jednak wcale różnej od prawdziwego przywiązania, jakie miał dla Murfa. — Chytry Polidori nigdy wszakże wręcz nie wyśmiewał szlachetnych zasad, wpojonych Rudolfowi przez Murfa; on tylko czarującemi słowy opisywał mu rozkosz miłości, wyuzdane uciechy czasów Ludwika XV i regencji, i zawsze dowodził, że wszyscy wielcy ludzie, od Alcybiadesa do Maurycego Saskiego, od Antonjusza i Cezara do Wielkiego Kondeusza i księcia Vendome, byli gorliwymi zwolennikami epikureizmu. Rudolf śród spokojnego dworu, przyzwyczajonego do prawych rozkoszy, marzył o wyuzdanej rozpuście wersalskich nocy, o orgjach regencji, a czasem dla odmiany o romansowej miłości. — Bez występnej myśli, przypuszczając tylko to, co musiało koniecznie nastąpić, zamierzał po śmierci ojca oddać się takiemu życiu, a swego nauczyciela zrobić pierwszym ministrem. — W takim stanie były rzeczy, kiedy Murf, po osiemnastomiesięcznym pobycie w Anglji, wrócił z rodziną swoją do Gerolstein; Rudolf w obejściu z nim był zimny, sztuczny, nawet ironiczny, kiedy mu przypominał ich dawny tryb życia; Murf nie mógł dojść przyczyny tej zmiany, przypisywał ją jednak wpływowi Polidoriego i postanowił śledzić postępki Włocha. — Polidori ze swojej strony nierad był powrotowi Murfa, bo obawiał się jego szczerości, zdrowego rozsądku i przenikliwości, postanowił więc niezmiennie zgubić go w umyśle Rudolfa. W tym to właśnie czasie Tom i Sara przybyli do Gerolstein, a Rudolf wyjechał na przegląd pułków. Stary książę przydał mu tylko jednego adjutanta, i ku wielkiemu zmartwieniu Polidoriego polecił Murfowi, aby mu towarzyszył. — Polidori nie został w domu bezczynny. W parę dni Tom zaprzyjaźnił się z Polidorim. — Polidori zrozumiał, czego pragnie dumna i nadobna Sara; i ucieszył się z jej przyjazdu, bo to sprzyjało jego widokom. — Przewidywał, że będzie miała wielki wpływ na serce ognistego młodzieńca, który pierwszy raz pokocha. Polidori zamierzył owładnąć tym wpływem, kierować nim, i użyć go na zgubę Murfa.
Rudolf, widując codziennie Sarę, zakochał się w niej do szaleństwa. Wkrótce i ona wyznała mu, że go kocha wzajemnie, choć przewiduje, jak bolesne ta miłość gotuje jej zgryzoty i cierpienia... Nigdy im się nie zaśmieje wspólne szczęście... Kiedy brat i siostra dostrzegli, że miłość Rudolfa doszła do najwyższego napięcia, wspomnieli Polidoriemu o konieczności zawarcia małżeństwa. Pierwszy dał się z tem słyszeć Tom... — Sara kocha księcia, ale przekłada śmierć nad zniewagę; jeśli Rudolf nie może się ożenić, ona musi wyjechać. — Polidori bardzo dobrze zrozumiał powody cnotliwych skrupułów Sary.
Po dojrzałym namyśle postanowił służyć widokom Sary.
Namiętność Rudolfa doszła do najwyższego stopnia. Była to pierwsza miłość; pałająca i niewinna, ufna i namiętna; Sara dla obudzenia jej rozwinęła piekielne środki najwymyślniejszej kokieterji. Nigdy jeszcze na młodzieńca pełnego wyobraźni i zapału nie zastawiła sideł kobieta niebezpieczniej pociągająca. — Kiedy Polidori powiedział mu, że musi wybierać: albo nigdy już Sary nie zobaczyć, albo zawrzeć z nią ślub tajemny, Rudolf rzucił mu się na szyję, nazywając go zbawcą, przyjacielem, ojcem. — Polidori wszystko ułatwił, znalazł i świadków; obrządek odbył się w najgłębszej tajemnicy; przepowiednia mamki ziściła się: Sara wyszła za mąż za księcia udzielnego. Przez pierwsze trzy miesiące małżeństwa Rudolf był najszczęśliwszym z ludzi. — Nakoniec Sara uczuła, że wkrótce zostanie matką. — Wtenczas to przestraszyła Rudolfa nowemi wymaganiami; powiedziała mu z płaczem, że nie może żyć dłużej w tak nieprzyjemnem położeniu, i żądała, aby wyznał wszystko księciu, albo przynajmniej księżnej matce, Judycie. — Żądanie to przeraziło Rudolfa; wiedział dobrze, że ojciec nigdy nie odstąpi od swoich zasad i obowiązków. — Na wszystkie te uwagi Sara bez litości odpowiedziała: — „Jestem twoją żoną; niedługo już będę mogła ukrywać stan, w którym się znajduję; nie chcę się rumienić za to, z czego jestem i powinnam być dumną“.
Wszystkie te namowy nie uspakajały Rudolfa. W tym właśnie czasie stary książę wysłał Toma do Austrji dla zwiedzenia tamecznych stad: w tak stanowczej chwili Tom musiał wyjechać. — W kilka dni po wyjeździe Toma, Sara była ma wieczorze o księżnej wdowy. Młode kobiety patrzyły na nią ze zdziwieniem, i każda szeptała najbliższej sąsiadce uszczypliwe uwagi o wyglądzie Sary. Najmniej domyślni spostrzegli to, czego Sara dłużej ukrywać nie chciała, bo stan jej dałby się był zataić, ale pyszna kobieta umyślnie przygotowała tak gorszącą scenę, żeby zmusić Rudolfa do odkrycia małżeństwa. Stara księżna jeszcze nie wierzyła i rzekła cicho do Sary „Moje dziecię, okropnie się dziś ubrałaś; zawsze można cię ręką objąć, a dziś jesteś nie do poznania“.
Później opiszemy straszliwe skutki tego odkrycia. Lecz teraz możemy już powiedzieć, czego się czytelnik pewnie domyślił, że Gualeza, że Marja była owocem tego nieszczęsnego małżeństwa... że była córką Rudolfa i Sary, i że oboje mieli ją za umarłą.
O jedenastej wieczorem paradnie ubrany szwajcar otworzył bramę pałacu przy ulicy Plumet, gdzie Rudolf głównie zamieszkiwał. Wyjechała z niej wspaniała niebieska kareta, zaprzężona w dwa ogromne siwe konie. Latarnie rzucały mocne światło do wnętrza pojazdu, w którym siedział Rudolf, przy nim po lewej stronie baron Graun, a na przodzie wierny Murf.
Rudolf włożył był gwiazdę z brylantami; Murf miał na szyi wielki krzyż Złotego Orła Gerolsteinów; takimże orderem ozdobiony był baron Graun. Przez chwilę trwało milczenie, nareszcie Rudolf przemówił:
— Bardzo mnie cieszą pomyślne wiadomości, które odbieram od pani George o mojej młodej wychowanicy; starania Dawida zaczynają skutkować; już lepiej się ma, a byłaby zupełnie zdrowa, gdyby jej nie dręczył ciągły smutek... Spokojny o jej przyszłość, mogę zająć się całym szeregiem spraw, gromadką ludzi, których poznałem przy ulicy Temple. Jest tam nędza, którą trzeba wspierać i zbrodnia godna kary.
— Wasza Książęca Mość nie wątpi już teraz, — odezwał się Murf po chwili, — że Polidori jest tym szarlatanem?
— Tak sądzę, nieledwie z pewnością, a to tem bardziej, gdy i ty masz wiadomość, że Polidori od niejakiego czasu mieszka w Paryżu.
Rudolf zasępiony pogrążył się w smutne dumania i ani słowa więcej nie wyrzekł do chwili, w której powóz wjechał na dziedziniec pałacu poselstwa.
Wszystkie okna ogromnego gmachu były rzęsiście oświetlone. Na schodach, od samego przedsionka aż do pierwszego salonu, stoją rzędem lokaje w liberji. Wszystko świadczy o przepychu istotnie królewskim.
Poseł, hrabia X, i małżonka jego, hrabina X, czekali w pierwszym salonie na przybycie Rudolfa.
Wszedł nareszcie w towarzystwie Murfa i barona Grauna.
Rudolf miał wówczas trzydzieści sześć lat. Regularne rysy twarzy, zbyt może piękne na mężczyznę, szlachetność w całej postawie, zwracały uwagę tych nawet, co nie znali jego dostojeństwa. Gdy wszedł na salę, zdawał się zupełnie innym człowiekiem. Nie był to już wesoły, śmiały i zwinny malarz, zwycięzca Szurynera ani drwiący kupczyk, pełen udanego współczucia dla pani Pipelet; był to książę. Tak rzadko bywał w świecie, że ukazanie się jego zrobiło niejakie wrażenie; wszyscy zwrócili nań oczy, gdy wszedł do pierwszego salonu.
Hrabina X z mężem postąpiła ku niemu kilka kroków, mówiąc:
— Nie wiem jak W.K. Mości wyrazić wdzięczność moją za zaszczyt, którym mię dziś obdarzać raczysz.
— Hrabina wie, — odpowiedział Rudolf, — że zawsze z przyjemnością przyjmuję jej zaproszenie i rad korzystam ze sposobności, aby zapewnić hrabiego o mojem przywiązaniu; bo my się już dawno znamy, panie hrabio, nieprawdaż?
— Zbyt szczęśliwy jestem, że Wasza Książęca Mość pamiętać o tem raczy.
— Nigdy tego nie zapomnę, kochany hrabio. Ale słyszałem o sztucznym ogrodzie pani hrabiny, o ogrodzie w całym blasku świeżości, w zimie, w styczniu! Czy hrabina będzie łaskawa pokazać mi to cudo z „Tysiąca i Jednej Nocy?“
— Z największą chęcią, lubo widzę, że opowiedziano więcej, niż jest w istocie. Zresztą Wasza Książęca Mość sam osądzi.
Rudolf podał rękę hrabinie i udał się z nią do innych salonów.
Nic bardziej czarodziejskiego, cudownego, jak ten ogród zimowy. Sala miała czterdzieści sążni długości, a trzydzieści szerokości. Z wierzchu błyszczał nad nią sufit szklany; drzewa pomarańczowe i kamelje zupełnie zakrywały ściany; od zieloności liści mocno odbijały złote pomarańczowe i purpurowe kwiaty kamelji. Wzdłuż ścieżek ozdobionych mozajką z muszelek, poustawiane były grupy drzew i roślin strefy gorącej. Niepodobna wyobrazić sobie, jaki efekt sprawiała ta żywa zieloność w porze zimowej i podczas balu. Do ogrodu wchodziło się przez długą galerję rzęsiście oświetloną, połyskującą od złota, zwierciadeł i kryształów.
Rudolf, widząc to arcydzieło, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i rzekł do hrabiny:
— Istotnie, pani, nie myślałem, żeby takie cuda wykonać się dały.
W tej chwili hrabina Sara i markiza d‘Harville weszły przez galerję do zimowego ogrodu.
Niepodobna opisać czarującego wdzięku markizy d‘Harville; był to istny kwiat piękności; i nietyle w niej zachwycała regularność nadobnych rysów twarzy, ile wyraz całej fizjognomji, wyraz tkliwej dobroci. Rzadko się zdarza, żeby właśnie dobroć głównie znamionowała fizjognomję dwudziestoletniej kobiety, młodej, dowcipnej, wielbionej. Trudno wyrazić anielską piękność jej siwych oczu, ocienionych długiemi rzęsami. Purpurowe usta tak odbijały od tych oczu, jak jej słodkie i łagodne słowa od melancholijnego i miłego wejrzenia.
Piękność Sary Mac-Gregor, innego zupełnie rodzaju, podkreślała jeszcze wdzięki markizy d‘Harville. Sara miała lat trzydzieści pięć, a wyglądała zaledwie na trzydzieści. Nic tak nie zdaje się ochraniać czerstwości ciała, jak zimny egoizm. Sara była tego dowodem. Zachowała całą świeżość młodego wieku. Oczy jej gorzały ogniem namiętnym; usta czerwone i wilgotne wyrażały silną wolę i silne żądze.
Markiza i Sara spostrzegły Rudolfa, kiedy wchodziły do zimowego ogrodu, lecz zdawało się, że książę ich nie widzi, bo znajdował się wówczas właśnie na zakręcie ścieżki.
— Książę tak się zajął hrabiną, — rzekła pani d’Harville, — że nas nie spostrzegł.
— Nie wierz temu, kochana Klemencjo, — odpowiedziała Sara, najpoufalsza przyjaciółka pani d’Harville — przeciwnie, książę dobrze nas widział, ale ja go odstraszam... Zawsze jeszcze na mnie zagniewany...
— Nie mogę pojąć, czemu tak upornie ciebie unika; wymawiałam mu często dziwaczne to postępowanie z dawną przyjaciółką.
— Upewniam cię, że z najniewinniejszej przyczyny poróżniliśmy się pół-żartem, pół-serji i gdyby trzecia osoba nie była w to zamieszana, dawnobym ci się zwierzyła z tej wielkiej tajemnicy. Lecz co ci jest, moja kochana?
— Nic, w galerji było tak gorąco, głowa mię zabolała; siądźmy tutaj na chwilę, zaraz mi będzie lepiej.
— Zdaje mi się, że twoje nagłe osłabnięcie ma inne przyczyny...
Markiza zarumieniła się i spuściła głowę.
— Jakże jesteś dziwna, moje dziecię! — rzekła Sara z wymówką. — Nie masz do mnie zaufania? przecie śmiało mogłabyś być moją córką.
— Ja nie miałabym do ciebie zaufania? — odpowiedziała smutnie markiza — wszak wyznałam ci to, do czego sama przed sobą nigdybym się przyznać nie powinna.
— Bardzo dobrze, jednakże pomówmy o nim; umyśliłaś tedy doprowadzić go do rozpaczy... zabić?
— Ach, — zawołała markiza przestraszona, — co mówisz?
— Nie znasz go jeszcze, moja droga. To człowiek zimnej odwagi, mało ceni życie... Zawsze był tak nieszczęśliwy... a ty jeszcze męczysz go z szczególnem jakiemś upodobaniem.
— Czy podobna, abyś tak źle o minie sądziła?
— Może być, że to czynisz mimowolnie, ale zawsze tak jest. Wierzaj mi, przed chwilą jeszcze widziałam, jak dwie wielkie łzy w oczach mu się kręciły!
— Zmiłuj się, nie mów mi o tem, — przerwała pan d‘Harville wzruszona. — I tak już, wiedziona litością i współczuciem, zbyt wiele dla niego uczyniłam.
Sara udała, że nie rozumie znaczenia słów ostatnich i rzekła znowu:
— Zbyt wiele! Jakże przesadzasz... on wart większych względów. Bronię tak Karola Robert, bo poznałaś go u mnie. Jakżeż nam był użyteczny przy naszych koncertach porannych! A jak śpiewał pierwszy duet z tobą! Co za uczucie!
— Dosyć już, dosyć, — zawołała pani d‘Harville, przerywając Sarze. Potem po długiem milczeniu znowu rzekła: — Mówmy o czem innem, o twoim śmiertelnym nieprzyjacielu, — dodała z udaną wesołością, — mówmy o księciu, którego dawno nie widziała. Wiesz, że to bardzo miły człowiek.
Sara rzuciła ukradkiem na panią d‘Harville badawcze i podejrzliwe spojrzenie i dodała:
— Przyznaj, kochana Klemencjo, że jesteś dziwnie kapryśna. Naprzemian uwielbiałaś i nienawidziłaś księcia. A twój mąż, czy jest dziś tutaj?
— Nie, nie chciał wyjść z domu, — odpowiedziała markiza nieco zmieszana.
— Zdaje mi się, że coraz mniej się udziela?
— Tak... czasem woli zostać u siebie.
Pomieszanie markizy w czasie tej rozmowy wzrastało widocznie; Sara dostrzegła to i znowu zaczęła:
— Kiedym go ostatni raz widziała, wydawał się bledszy, niż zwykle.
— Tak, był nieco cierpiący.
— Wyznam ci, że czasem, kiedy o nim mówimy, maluje się mimowolnie na twojej twarzy... jakby to powiedzieć?... — Sara następne słowa wymówiła z przyciskiem, chcąc przeniknąć do głębi serce markizy. — Tak, na twojej twarzy maluje się pewien rodzaj bojaźliwego wstrętu.
— Ależ, mąż mój nie jest bynajmniej, ani przykrym, ani zazdrosnym. — A szukając pozoru do przerwania przykrej rozmowy, zawołała z żywością: — Ach, mój Boże! Otóż mamy! Nieznośny książę de Lucenay, przyjaciel mego męża, idzie ku nam. Żeby tylko nas nie zobaczył! Skąd on się wziął? Myślałam, że jest stąd o tysiąc mil.
— W samej rzeczy mówili, że wyjechał na wschód na rok czy na dwa lata, a niema pięciu miesięcy jak opuścił Paryż. Tak rychły powrót nie bardzo musiał ucieszyć księżnę de Lucenay, choć i tak książę nie przeszkadza jej zbytnio — dodała Sara ze złośliwym uśmiechem. — Lecz nie ona jedna tylko przeklina ten powrót; pan de Saint-Remy zapewne podziela jej zmartwienie.
— Nie obmawiaj, kochana Saro, a powiedz raczej, że pan Lucenay jest tak nieznośny, że jego powrót dla każdego musi być przykry.
— Nie obmawiam bynajmniej, tylko powtarzam to, co wszyscy mówią, jestem tylko echem głosu powszechnego. Wszyscy powiadają, że Saint-Remy, wzór elegantów, który cały Paryż oślepia swoim zbytkiem, stracił już cały majątek, a sposobu życia nie zmienia, ale pani de Lucenay jest bardzo bogata. Oto książę nas spostrzegł. Strzeż swego wachlarza, Klemencjo, bo on łamie na drzazgi wszystko, czego się tylko dotknie.
Książę de Lucenay należał do jednej z pierwszych rodzin Francji; młody był jeszcze i dosyć przystojny, ale tak się wiecznie kręcił, tak głośno śmiał się i krzyczał, tak dziwny był w obejściu, że lubo imię jego otwierało mu drzwi do najpierwszych domów, unikano go przecie, jak zapowietrzonego.
Księżna de Lucenay, jedna z najłagodniejszych kobiet w Paryżu, mimo że już przeszło trzydziestoletnia, dawała często powód do obmowy, ale przebaczano jej wszystkie usterki dlatego, że miała męża nieznośnego dziwaka. Skoro tylko zobaczył panią d‘Harville i Sarę, zdaleka już głosem krzykliwym zaczął wołać;
— A to co znowu?... Co widzę?... Jakto!... Najładniejsza na balu kobieta ukrywa się!... A to kto słyszał?... Trzebaż dopiero żebym ja, powracający z dalekich krajów, powstał na takie zgorszenie?
— Jakto, jużeś pan wrócił z Konstantynopola? — spytała pani d‘Harville.
— Już? Pani to mówisz, co niezawodnie moja żona myśli. Spieszże się z powrotem do przyjaciół, żeby cię tak przyjmowali! A! hrabina Mac-Gregor! — zawołał książę, zwracając się do Sary — muszę pani opowiedzieć najnieprzyzwoitszą historję. Niech pani sobie wyobrazi, że na wyspie Otahiti...
— Książę! — przerwała Sara ozięble.
— Jeżeli tak, mniejsza o to, nie powiem pani mojej historji. Aha! ha! — zawołał znowu, śmiejąc się głośno, — otóż pan Karol Robert.
Karol Robert, oglądając po drodze drzewa i kwiaty, coraz bardziej się zbliżał. Skoro spostrzegł panią d‘Harville, przybrał wyraz głębokiego smutku tak nagle, że odrazu można było poznać pozę; ale udawał tak dobrze, tak zdawał się nieszczęśliwy, że pani d‘Harville uwierzyła wszystkiemu, co Sara mówiła o jego rozpaczy.
— Jak się pan miewasz? — krzykliwie zawołał książę de Lucenay, zatrzymując go — nie miałem przyjemności widzieć pana od wyjazdu z wód. Ale co panu jest? Zdajesz się mocno cierpiący?
Pan Karol Robert powlókł smutnem spojrzeniem po pani d‘Harville i odpowiedział głosem żałosnym:
— Istotnie! bardzo cierpię...
— Mój Boże! nie możesz się więc pan pozbyć swojej dychawicy? — zapytał de Lucenay z największą troskliwością.
Pytanie to było tak nieprzyzwoite i dziwaczne, że Karol Robert na chwilę osłupiał, potem zaczerwienił się i odpowiedział rozgniewany:
— Ponieważ zdrowie moje tak pana obchodzi, spodziewam się, że zechcesz jutro rano dowiedzieć się o nie?
— O, chętnie, kochany panie! — odpowiedział dumnie książę de Lucenay — przyślę niezawodnie.
Karol Robert lekko się skłonił i odszedł.
— Wybornie mi się udało, — zawołał de Lucenay ze śmiechem — hrabino, powiedz mi, czy on ma minę dychawiczną?
Sara, nic nie odpowiedziawszy, odwróciła się od niego.
Wszystko to błyskawicznie się odbyło.
Sara z trudnością powstrzymywała się od śmiechu.
Pani d‘Harville okropnie cierpiała, lękała się, że przyjdzie do pojedynku, a uniesiona litością, wstała szybko, wzięła Sarę pod rękę, dogoniła Karola Roberta i przechodząc szepnęła mu pocichu:
Rudolf pojechał na bal głównie dlatego, żeby się przekonać, jak dalece podejrzenia jego względem markizy d‘Harville są uzasadniane i czy rzeczywiście jest ona bohaterką zdarzenia, opowiedzianego przez panią Pipelet.
Wyszedłszy z ogrodu zimowego z hrabiną X, napróżno szukał markizy po wszystkich salonach i właśnie znowu wracał do ogrodu, gdy wtem, zatrzymawszy się chwilę na schodach, był świadkiem spotkania między Karolem Robert i panią d‘Harville. Rudolf dostrzegł krzyżujące się znaczące spojrzenia. Tajemne przeczucie powiadało mu, że ten przystojny mężczyzna jest owym tajemniczym majorem. Aby się o tem przekonać, wrócił do galrji.
Po kilku minutach Rudolf spostrzegł stojącego we drzwiach pana Karola Robert. Zdawał się podwójnie uradowany i z odpowiedzi danej księciu de Lucenay (bo mimo śmieszności swoich pan Karo1 był odważny) i z obietnicy pani d‘Harville, gdyż nie wątpił, że tym razem dotrzyma słowa.
Rudolf, pokazując go Murfowi, zapytał:
— Widzisz tego młodego blondyna, tam, blisko drzwi?
— Widzę.
— Zbliż się do niego i powiedz: „Późno przychodzisz, mój aniele“; ale tak, żeby cię nie widział i żeby nikt inny nie słyszał. Jeżeli się obróci, zachowaj swą zimną krew, ażeby nie mógł poznać, kto wymówił te słowa.
Murf zdziwiony spojrzał na Rudolfa.
— Nic nie rozumiem, ale jestem posłuszny.
Jeszcze się walc nie skończył, kiedy Murf znowu wrócił do Rudolfa i rzekł:
— Mości książę, blondyn obrócił się tak nagle, jakby go kto ukąsił. To jakieś czarodziejskie słowa.
— Tak jest, czarodziejskie, kochany mój Murfie; przez nie dowiedziałem się o tem, co koniecznie chciałem wiedzieć.
Rudolf mógł już tylko ubolewać nad błędem pani d‘Harville; tem niebezpieczniejszym, że przeczuwał iż Sara bierze w nim jakiś udział. Bolesne było to odkrycie; nie wątpił już, że zazdrość jest przyczyną udręczeń młodego markiza d‘Harville, do którego był przywiązany jak do brata.
Baron Graun przerwał mu to dumanie.
— Mości książę, — rzekł, odszedłszy z Rudolfem na stronę, — wywiadywałem się do kogo należeć może chustka ze znakiem L. N. Zdaje się, że należy nie do kogo innego, jak do księżny de Lucenay z domu de Noirmont. Dziś jej tu niema. Tylko co widziałem jej męża, który przed pięciu miesiącami wyjechał na rok na wschód, a teraz niespodzianie przed kilkoma dniami wrócił.
Ze słów barona, Rudolf wszystkiego się domyślił.
— Szczególne czasem bywają przypadki, — dodał baron Graun.
— Naprzykład? — zapytał Rudolf.
— W tejże chwili, gdy mi odpowiadano, że niespodziany powrót księcia de Lucenay bardzo zasmucił żonę jego i młodego, ładnego chłopca, hrabiego Saint-Remy, poseł zbliżył się do mnie i zapytał, czy może waszej książęcej mości przedstawić tegoż samego hrabiego Saint-Remy, który teraz został umieszczony przy misji francuskiej w Gerolstein.
Rudolf odpowiedział z mimowolną niecierpliwością:
— Nie sprawia mi to przyjemności, ale niepodobna odmówić... Cóż robić? proszę powiedzieć posłowi, że może mi go przedstawić.
Pan de Saint-Remy był to piękny dwudziestopięcioletni mężczyzna o fizjognomji przyjemnej i dobrem ułożeniu. Kto go raz tylko widział, niełatwo go zapomniał, tak dalece różnił się hrabia od pospolitych elegantów. Zbytek w koniach i pojazdach posuwał do najwyższego stopnia; grał grubo, bezinteresownie i trzymał wielkie zakłady. Kobiety go uwielbiały; zaledwie można zliczyć jego zwycięstwa.
Rudolf pomówił z nim kilka słów z właściwą sobie uprzejmością i na tem się przedstawienie skończyło. Rudolf był wielkim fizjognomistą i przeczucia jego zwykle się sprawdzały; po krótkiej rozmowie z panem de Saint-Remy uczuł do niego mimowolną odrazę; mianowicie wzrok hrabiego mu się nie podobał.
Rozmyślając nad wypadkami tego wieczora, Rudolf wyszedł do zimowego ogrodu. Właśnie podano wieczerzę, salony prawie zupełnie opustoszały, w ogrodzie znalazł miejsce samotne. Usiadł za drzewem zupełnie ukryty i pogrążył się w dumaniach, gdy wtem usłyszał swoje imię, wymówione dobrze znamym głosom.
Sara siedziała z drugiej strony klombu i po angielsku rozmawiała z bratem. Tom był ubrany czarno; chociaż ledwie o parę lat starszy od Sary, włosy miał zupełnie siwe; patrzył ponuro, mówił tonem stanowczym; widać było, że toczy go albo wielka zgryzota, alko wielka nienawiść.
Rudolf z uwagą przysłuchiwał się ich rozmowie.
— Nakoniec rywalka, której się obawiam i która mogłaby stać na przeszkodzie, jutro będzie zgubiona...
— Mylisz się; Rudolf nigdy nie zajmował się markizą.
— Muszę ci wyjaśnić. Pewna jestem, że ta kobieta dopóki nie widziała Rudolfa, nie kochała nikogo. Ma niepojęty wstręt do —męża, który ją ubóstwia. Dlaczego, tej tajemnicy nie mogłam odkryć. Widok Rudolfa obudził w sercu markizy nowe uczucia, lecz stłumiłam rodzącą się miłość opisawszy go jej z najgorszej strony. Tymczasem markiza widywała u mnie codzień Karola Robert; zyskał jej miłość. Robert i pani d‘Harville tylko u mnie się widywali. On chciał koniecznie otrzymać schadzkę. Ale markiza długo się opierała; zawsze pamięć Rudolfa czuwała nad nią. Wreszcie zwyciężona memi pochwałami i jego rozpaczą, zezwoliła na upragnioną schadzkę. Kazałam go śledzić i wiem, że czekał na na nią na ulicy Temple. Markiza nie przybyła. Druga schadzka została wyznaczona, ale i ta także spełzła na niczem. Trzeci raz zawróciła od drzwi domu. Nakoniec dzisiaj markiza, widząc kochanka wyśmianego przez księcia de Lucenay, przez litość naznaczyła mu na jutro schadzkę; tym razem dotrzyma słowa. Ale udając się tam jedynie przez litość, nie zapomni o swoich obowiązkach. Ograniczony Robert nie zrozumie tego, będzie chciał korzystać z jej położenia. Markiza pozna się na nim i wróci do dawnych uczuć dla Rudolfa.
— Więc co ci z tego przyjdzie?
— Chcę zniesławić ją w oczach Rudolfa. Znienawidzi ją, gdy się dowie, że zdradziła męża, jego przyjaciela.
— Więc chcesz męża o wszystkiem uwiadomić?
— Nie inaczej, natychmiast... Z tego, co mi Klemencja mówiła, wnoszę, że mąż ją podejrzewa, ale nie wie z kim zawiązała intrygę. Już po dwunastej, zaraz jedziemy; po drodze w pierwszej lepszej kawiarni napiszesz do pana d’Harville, że jego żona ma jutro na ulicy Tempe pod numerem 17 miłosną schadzkę.
— Nikczemna to sprawa, — odpowiedział Tom ozięble.
— Czy miałbyś jakie skrupuły?
— Owszem, zrobię co chcesz, lecz to nikczemne.
— Zgadzasz się więc?
— Dziś jeszcze uwiadomię pana d’Harville. Ale... zdaje mi się, że tam ktoś jest za drzewem, — dodał Tom cicho, wstając nagle.
— Zobacz — odpowiedziała Sara niespokojnie.
Tom wstał, obszedł drzewo, ale nikogo nie zobaczył.
Rudolf już wyszedł ukrytemi drzwiami.
— Omyliłem się, — rzekł Tom, — niema nikogo... Słuchaj, Saro, nie obawiam się markizy. Mojem zdaniem, niebezpieczniejszą jest ta dziewczyna, którą Rudolf przebrany wywiózł na wieś; ma o niej największe staranie. Wprawdzie pochodzi ona z niskiej klasy, ale może go jej piękność oczarowała; wywiedziałem się o jej mieszkaniu i jej sposobie życia. Trzeba i tę przeszkodę usunąć. Stara i ten zbójca, którzy nas w Cite zrabowali, będą nam pomocni.
— Gdy usuniemy obie te zawady, wtenczas przystąpimy do głównego zamiaru.
— A jeżeli nam się i tym razem nie uda... wtedy będę mógł,.. — rzekł Tom, ponuro spoglądając na Sarę.
— Będziesz mógł...
— Nie będziesz mnie więcej błagać, żebym odkładał zemstę.
Potem, wskazując na krepę i czarne rękawiczki, dodał ponuro:
— Ja ciągle czekam... od szesnastu lat noszę żałobę... a wiesz dobrze, że jej nie złożę, aż do chwili...
Sara, drżąc mimowolnie, przerwała bratu:
— Powtarzam, że ci zostawię zupełną wolność, ale dozwól mi wprzódy wszystkiego doświadczyć. Wprawdzie używam nienajlepszych środków... ale jak ze mną postąpiono? — zawołała, podnosząc głos mimowolnie.
— Cicho, już wstali od wieczerzy. Jeżeli chcesz ostrzec markiza d’Harville o jutrzejszej schadzce, chodźmy... już późno.
— Ta wiadomość wyda mu się ważniejszą z powodu spóźnionej pory.
Nazajutrz zrana, markiz d‘Harville wolnym krokiem przechadzał się po sypialnym pokoju. Nie kładł się nawet, bo posłanie było nienaruszone.
Markiz d’Harville miał lat trzydzieści. Twarz jego, zwykle przyjemna i spokojna, teraz wydawała się bladą i zmęczoną. Nie zdjął był jeszcze wczorajszego odzienia; zrzucił tylko chustkę z szyi i rozpiął kamizelkę. Na rozdartej koszuli, widać w kilku miejscach krwawe plamy; rozczochrane włosy spadały mu w nieładzie na pobladłe lica.
Na kominku nie paliło się, choć w pokoju było bardzo zimno. D’Harville poszedł do kominka, wziął leżący na nim rozpieczętowany bilecik i odczytał go znowu: „Jutro, o godzinie pierwszej żona twoja pójdzie na ulicę Temple, pod numer 17, na miłosną schadzkę. Bądź tam, a wszystkiego się dowiesz, szczęśliwy małżonku!“
W tej chwili wszedł kamerdyner.
— Czego chcesz? — zapytał markiz gwałtownie.
Kamerdyner, siwy starzec, nie odpowiadając, patrzył na nieład w pokoju, potem, spojrzawszy na markiza, zawołał:
— Krew na koszuli!... o Boże! co to było? Czemu pan nie zadzwonił, jak zawsze, kiedy się panu zdarzają...
— Idź precz!
— Ale... panie... — odezwał się znowu sługa, drżący cały, — pan markiz rozkazał plenipotentowi, żeby przyszedł o wpół do jedenastej z notarjuszem; już czekają.
— Słusznie, — odpowiedział markiz z goryczą; — kto bogaty, powinien zajmować się interesami.
— A możeby wprzódy uprzątnąć? — zapytał smutnie kamerdyner. — Zobaczą taki nieporządek i nie będą mogli zrozumieć, co się w nocy z panem działo.
— A gdyby zrozumieli?
— Nie, nikt o niczem nie wie.
— Tak, tak, nikt o niczem nie wie, — powtórzył markiz ponuro.
Podszedł do zbioru broni, wiszącej na ścianie, przypatrywał mu się uważnie, z dziką jakąś rozkoszą i zawołał:
— Zapomniałeś wyczyścić strzelby; skoro się ubiorę, przyniesiesz mi je do gabinetu; może jutro, albo za parę dni pojadę na polowanie; chcę obejrzeć strzelby.
Ubrawszy się, markiz wszedł do swego gabinetu, gdzie już czekali plenipotent jego, pan Doublet i notarjusz.
— Przyszliśmy przeczytać panu markizowi kontrakt kupna.
— Czytałeś go, panie Doublet?
— Czytałem.
— Więcej mi nie trzeba, podpiszę.
I podpisał akt. Notarjusz wyszedł.
— Po tem kupnie, — zawołał Doublet z triumfującą miną, — dochody pana markiza wynosić będą rocznie 126.000 franków.
— Szczęśliwy jestem, nieprawda, panie Doublet?
— I to nie licząc jeszcze kapitałów, nie licząc...
— Nie licząc wszystkich innych źródeł szczęścia! — przerwał d‘Harville z dwuznacznym uśmiechem. — Mając sto dwadzieścia sześć tysięcy franków dochodu z dóbr i żonę taką, jak moja... i córkę istnego anioła, nic już nie pozostaje do życzenia; nieprawdaż?
— Ho! ho! — odpowiedział plenipotent dobrodusznie, — pozostaje jeszcze do życzenia żyć jak najdłużej... żeby córkę za mąż wydać i zostać dziadkiem...
— Przynieś mi dziesięć tysięcy franków w złocie, a gdyby mnie już nie było w domu, zostawisz u Józefa.
— Za godzinę pieniądze tu będą... Pan markiz nie ma mi nic więcej do polecenia?
— Nic.
Zaledwie Doublet wyszedł, d’Harville upadł na krzesło i, zakrywszy twarz rękoma, gorzko zapłakał. Pierwsze to były łzy od chwili, w której odebrał bilecik Sary.
— O! — mówił sam do siebie, — los okrutnie urągał się ze mnie, kiedy dał mi urodzić się bogatym... Cóż teraz wstawię w tę złotą ramę? moją hańbę, niesławę Klemencji? Niesławę, która może splamić imię mojej córki! Zerwał się z miejsca, oko mu pałało, ścisnął zęby konwulsyjnie i zawołał stłumionym głosem: — Krwi! krwi! Teraz pojmuję jej wstręt, rozumiem, czemu mnie widzieć nie chce... Przerażam ją. Ale czyż moja w tem wina? Czy podobna, aby mnie dlatego zdradzała! Nie powinna nienawidzieć mnie, ale litować się nade mną... I ja będę bez litości... zabiję ją i jego, bo ona mu zapewne wszystko wyznała...
Ta myśl podwoiła wściekłość markiza; czuł jednak, że nie należy okazywać takiego stanu duszy. Wrócił do sypialni z udanym spokojem, zastał tam Józefa.
— Czy moja żona już wstała?
— Nie wiem.
— Idź, dowiedz się.
Kamerdyner wyszedł.
D’Harville co spieszniej dobył ze szkatułki myśliwskiej proch, kule, wyjął z biurka parę krucic angielskich, nabił je i schował do kieszeni długiego rannego surduta.
Józef wrócił i oznajmił panu:
— Można wejść do pani markizy, już ubrana.
D’Harville wziął laskę i kapelusz; wyszedł na róg ulicy, gdzie stawały fiakry, wsiadł do jednego i rzekł do woźnicy:
— Biorę cię na godzinę.
— Dobrze, panie; teraz wpół do dwunastej. Dokąd jedziemy?
— Na ulicę Belle Chasse, na róg ulicy św. Dominika, tam przy murze ogrodu staniesz i zaczekasz.
Markiz spuścił sztory; fiakr zatrzymał się koło samej bramy jego domu. Wtem wybiła dwunasta na zegarze pobliskiego kościoła. Markiza wyszła z domu. — Już? co za grzeczność! boi się, żeby tamten na nią nie czekał, — rzekł markiz sam do siebie z dziką ironją.
Klemencja, przechodząc przez ulicę, uchyliła nieco sukni.
Mimo bolesnych myśli, d’Harville zwrócił uwagę na nogę żony; nigdy ta nóżka nie wydała mu się ładniejszą. Zazdrość i zawiść szarpały mu duszę. Z wściekłością krzyczał na woźnicę: Słuchaj! Widzisz tę panią w czarnym kapeluszu i niebieskim szalu?
— Widzę.
— Jedź za nią krok w krok... jeśli wsiądzie do fiakra, jedź w ślad za nim.
— Słucham, panie.
Markiza wsiadła do fiakra i pojechała; markiz jechał tuż za nią. Przybyli na ulicę Temple.
— Panie, — zapytał woźnica, — tamten stanął przed numerem 17, co mam zrobić?
— Stań i ty.
— Panie, dama weszła do domu.
— Otwórz drzwiczki.
Pani Pipelet, Alfred, jej mąż, i przekupka, handlująca ostrygami, stali we drzwiach. Markiza głosem ledwie dosłyszalnym spytała:
— Gdzie mieszka pan Karol?
— A! pan Karol!... rozumiem... Jeśli pani chcesz iść do pana Karola, ładny to kawaler i przystojny... mieszka na pierwszem piętrze, drzwi wprost schodów.
Markiza zmieszana i zawstydzona weszła na schody.
— He! he! — rzekła odźwierna ze śmiechem; — więc już dziś naprawdę będzie coś z tego... Wiwat, wesele!...
Markiza, dręczona wstydem i zgryzotami sumienia, niewątpliwie wróciłaby się. Lecz w sieni na pierwszem piętrze spotkała Rudolfa; wcisnął jej w rękę woreczek z pieniędzmi, mówiąc:
— Mąż pani wie wszystko, jechał z tyłu...
W tej chwili rozległ się krzykliwy głos pani Pipelet:
— Dokąd pan idziesz?
— To on! — szepnął Rudolf markizie i, wciągając ją na wyższe schody, dodał: — Idź pani na piąte piętro; przyjechałaś tu nieść pomoc rodzinie pogrążanej w nędzy, Morelom.
— Mój panie, nie puszczę żadnym sposobem; powiedz, dokąd idziesz! — krzyczała znowu pani Pipelet, zatrzymując markiza.
— Idę z tą damą, co właśnie przyszła.
— A! to co innego. Bardzo proszę.
Usłyszawszy hałas, Karol Robert otworzył drzwi; Rudolf wszedł do niego i zaryglował za sobą w tej samej chwili, kiedy d’Harville dochodził na pierwsze piętro. Rudolf nie chciał, ażeby go d’HarvilIe widział i skrył się do mieszkania majora, który osłupiał na widok Rudolfa.
— Mój panie, co to znaczy?
— Ciszej! — szepnął Rudolf stłumionym głosem.
Stuk gwałtowny rozległ się na schodach, jakgdyby ciało upadające stoczyło się z kilku stopni.
— Nieszczęśliwy! — zabił ją! — krzyknął Rudolf.
— Zabił?... kogo? co się tu dzieje? — spytał Robert.
Nie odpowiadając mu, Rudolf uchylił nieco drzwi i zobaczył, jak mały Kulas, chromy syn Czerwonego Jana, zsunął się spiesznie ze schodów; chłopak miał w ręku ponsowy woreczek z pieniędzmi, który Rudolf tylko co dał markizie. Kulas po chwili zniknął na dole. Rudolf nadstawił ucha i dosłyszał jeszcze lekkie kroki pani d’Harville i ciężkie stąpanie jej męża, który ją ciągle ścigał.
— Nareszcie mi pan powiedz, — odezwał się Karol Robert, — jakiem prawem?...
— Takiem prawem, że markiz d‘Harville wie wszystko, że ścigał żonę aż do twoich drzwi i teraz jeszcze za nią goni... tam...
— Co za nieszczęście! — krzyknął Karol Robert, — ale dlaczegóż poszła na górę?
— To do pana nie należy; siedź pan tylko cicho.
Rudolf zszedł do odźwiernej.
— Aha! — rzekła do niego triumfująco, — sprawa się plącze; jakiś jegomość ściga kochankę majora, zapewne mąż.
— Kochana pani Pipelet, — rzekł Rudolf, — możesz mi wyświadczyć wielką usługę. (Przy tych sławach wsunął jej w rękę pięć luidorów). Gdy dama będzie wychodzić, spytaj ją, jak znalazła rodzinę Morel.
Odźwierna patrzyła w osłupieniu to na Rudolfa, to na pieniądze.
— Rozumiem, mam panu pomóc wywieść w pole męża... Dobrze! wybornie! He; he! he! czy to takie rzeczy się robiło!
W tej chwili d‘Harville schodził ze schodów, prowadząc żonę pod rękę. Rudolf się skrył.
— Jakżeż, — zawołała odźwierna piskliwym głosem, — czy pani widziałaś biednych Morelów? Nieprawdaż, że na taki widok serce się kraje?... Bóg pani nagrodzi...
Markiz z uniesieniem patrzył na żonę i, wychodząc z domu, błagał, żeby mu przebaczyła, iż zdołał uwierzyć potwarzy.
Rudolf wyszedł wkrótce po nich, powiedziawszy odźwiernej, że może puścić majora.
Pani Pipelet niezwłocznie poszła na górę.
— Majorze, — rzekła przykładając rękę do peruki, — przyszłam uwolnić pana z aresztu. Z łaski pana Rudolfa wychodzisz jeszcze cało z tej awantury.
— Rudollf? Co za jeden?
— Co za jeden? — krzyknęła pani Pipelet rozjątrzona; — słyszeliście go? To człowiek, mówię panu. Człowiek, co wart dwóch i to dobrych! Jest kupczykiem, a nie targuje się.
— Dobrze; oto masz klucz od mieszkania.
I Karol Robert wyszedł z domu.
Piąta wybiła na zgarze kościoła wsi Bouqueval.
Folwark, gdzie przebywała Gualeza, schowany latem jak gniazdo między drzewami, teraz, w porze zimowej, ukazywał się cały, pozbawiony swojej zielonej zasłony. Zamarznięta rzeczka rozwijała się, jak srebrna wstęga. Bydło wracało z pola, ogromny wóz z mąką wjeżdżał we wrota folwarku. Ludzie i zwierzęta śpieszyli na spoczynek przed chłodem nocy. Folwark ten słusznie uważano w okolicy za wzorowy, tak pod względem porządku, jakoteż wybornej uprawy roli i doboru mieszkańców.
Marja zwykle wieczorem odwiedzała kurnik. Kury, indyki, gołębie, witały ją zawsze z krzykliwą radością.
Marja była równie nadobna jak dawniej, ale schudła i zbladła. Ubiór jej nie różnił się od pospolitego odzienia wieśniaczek z okolicy Paryża; na głowie miała zawiązaną czerwoną, jedwabną chustkę, której końce spadały na ramiona; pod chustką widać mały okrągły czepek. Biała batystowa chustka osłaniała jej piersi, niebieski kaftanik z grubego sukna obejmował jej ładną kibić i odbijał od jasnej w ciemne pasy spódnicy; białe pończochy i czarne drewniane trzewiki uzupełniały ten wiejski ubiór. Jedną ręką trzymając końce fartucha, drugą rzucała ziarno swoim skrzydlatym poddanym. Piękny biały gołąb, odważniejszy od towarzyszy, podleciał do niej i usiadł na jej ramienia. Marja nawykła zapewne do takiej śmiałości, bo nie przestała sypać zboża, i obróciwszy napół twarz, podniosła nieco głowę i wyciągnęła ze śmiechem różowe usta do swego ulubieńca. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświecały ten śliczny obraz.
Podczas gdy Marja zajmowała się drobiem, pani George i ksiądz Laporte rozmawiali o niej przy kominku w pokoju bawialnym.
— Masz pani słuszność, — odezwał się ksiądz, — trzeba uprzedzić pana Rudolfa; niech zapyta Marję; może przez wdzięczność wyzna swemu dobroczyńcy, co przed nami ukrywa. Biedne dziecko! powinna być tak szczęśliwa! Jaka zgryzota może jej teraz dokuczać?
— I nic jej nie rozwesela, nawet nauki, którym się z takim zapałem oddaje. Pisze i czyta dobrze, tyle już nauczyła się arytmetyki, że mi pomaga w prowadzeniu ksiąg rachunkowych. Kochane dziecię! Ale czy tylko nie od zbytku pracy zachorowała?
— Doktór murzyn zapewniał nas przecie, że jej kaszel nie będzie miał złych skutków.
— Jaki dobry człowiek, ten pan Dawid! i jak się nią zajmuje... Bo też tu wszyscy ją kochają.
— O ile pamiętam, wspomniałaś mi pani, że Marja zaczęła być smutną od Wszystkich Świętych, kiedy tu była pani Dubreuil, która dzierżawi od księcia de Lucenay folwark w Arnouville?
— Tak mi się — zdaje, chociaż pani Dubreuil i jej córka, Klara, prawdziwy wzór dobroci, dają jej codziennie dowody przyjaźni. Co niedziela, albo oni u nas bywają, albo my do nich jedziemy; otóż zdaje się, że każde takie odwiedziny powiększają smutek Marji, chociaż Klara kocha ją jak siostrę.
— Jest w tem coś szczególnego...
W tej chwili weszła Marja.
— Gdzieś była, moje dziecię? — spytała pani George.
— Z dziedzińca poszłam do piwnicy obejrzeć owoce.
— Czemu nie kazałaś zrobić tego Klaudynie? Pewnie bardzo jesteś strudzona?
— O, wcale nie.
— Musi też kiedy ksiądz pleban zobaczyć te owoce, — rzekła pani Gorge. — Nie można sobie wyobrazić, jak je ładnie Marja ułożyła.
— Pewna jestem, że się ksiądz pleban ucieszy, — dodała Gualeza naiwnie; — od czerwonych jabłek i złotych gruszek mech tak dobrze odbija.
Pleban z uśmiechem rzekł do Marji:
— Jużem widział twoją mleczarnię; pozazdrościłaby jej najwybredniejsza gospodyni, w tych dniach obejrzę i twoje owoce. Ale słońce zaraz zajdzie, ledwie zdążysz odprowadzić mnie na plebanię i wrócić do domu przed nocą. Weź salopę i chodźmy. Albo wiesz co: zostań, bo bardzo zimno na dworze.
— A! książę plebanie! nie martw jej, proszę, — rzekła pani George, — ona tak się cieszy, że cię co wieczór odprowadza!
— Księże plebanie — dodała Marja nieśmiało, — pomyślę, że gniewasz się na mnie, jeżeli mi nie pozwolisz się odprowadzić.
— Ja, moje dziecię? więc bierz prędzej salopę.
Marja zarzuciła na ramiona salopę z kapturem i podała księdzu rękę.
— Dobrze przynajmniej, — rzekł pleban, — że droga pewna.
— Ale już bardzo późno, — wtrąciła pani George; — może chcesz, Marjo, żebym posłała z tobą kogo ze służby?
— Jeszczeby pomyśleli, że się boję, — odpowiedziała Marja z uśmiechem. — Dziękuję pani; wszak to tylko kwadrans drogi, wrócę, nim noc zapadnie.
Ksiądz wyszedł z folwarku, wsparty na Marji, która stosowała swój krok do wolnego i ciężkiego chodu starca.
Pleban z towarzyszką przechodzili koło Puhaczki.
— Cicho, — rzekła stara do Bakałarza, — już przeszła dziewczyna z księdzem. Gdy będzie wracać, napadniemy na nią i porwiemy.
— A jeżeli będzie wołać ratunku? — rzekł Bakałarz, — usłyszą na folwarku; wszak mówicie, że stąd widać folwark. Wy widzicie! — dodał ponuro.
— Nieinaczej, stąd widać folwark, — podchwycił Kulas.
— Trzeba więc tak zrobić, — rzekł Bakałarz po chwili milczenia; — Kulas będzie czatował przy wejściu do parowu, a jak tylko zobaczy zdaleka dziewczynę, pobiegnie do niej i z płaczem powie, że stara jego matka wpadła do parowu i nie może wstać; będzie ją prosił, żeby pomogła mu ją podnieść.
— Rozumiem; a starą matką ja będę, — rzecze Puhaczka.
— Pójdziesz potem do parowu, ku miejscu, gdzie czeka Barbilion z powozem. Ja się tam blisko schowam. Gdy Kulas przyprowadzi do ciebie dziewczynę, rzucisz się na nią, ręką zatkasz jej usta, żeby nie krzyczała. Kiedy przytrzymasz dziewczynę, Kulas mnie zawoła; we troje zawiniemy ją w mój płaszcz, zaniesiemy do fiakra, a stamtąd do Saint-Danis, gdzie czeka na nas pan w żałobie.
— Wybornie! Słyszysz, malcze, chcesz być tęgim człowiekiem, to ucz się od tego głowacza,
— zawołała z dumą Puhaczka. Potem, obracając się do Bakałarza, dodała: — Nie powiedziałam ci, że Barbillon boi się okropnie zapalenia mózgu.
— A to czemu?
— W kłótni zabił męża tej mleczarki, która codzień rano przywozi ze wsi i sprzedaje mleko w Cite przy Białym Króliku.
Kulas przysłuchiwał się z chciwą ciekawością.
— A ty czego tak na nas patrzysz? — spytała Puhaczka.
— Bo wolałbym z wami zostać, nie być u tego oszusta szarlatana, tłuc mu zioła i czyścić konia. Żebym wiedział, gdzie on chowa swoją trucizną na szczury dla ludzi, dawno już wsypałbym mu jej trochę do rosołu.
Puhaczka zaśmiała się i spytała Kulasa:
— Skądże wiesz, że twój pan ma truciznę na szczury dla ludzi?
— Bom podsłuchał, jak sam o tem mówił do młodego pana, oddając mu proszek w papierku: „kto tego zażyje trzy razy, pójdzie do grobu i nikt nie będzie wiedział, jakim sposobem; żaden ślad nie zostanie“.
— Do kogo to mówił? — zapytał Bakałarz.
— Ładny panicz z czarnemi wąsami. Przyszedł jeszcze potem drugi raz i Bradamanti kazał, żebym poszedł za nim i dowiedział się, gdzie mieszka. Panicz wszedł do pięknego domu na ulicy Chaillot. Bradamanti, wyprawiając mnie, powiedział: „Gdziekolwiek pójdzie, idź za nim i pamiętaj wkręcić się i dowiedzieć jago nazwiska, albo ci uszy poobrywam“; Wkręciłem się do niego i dowiedziałem się.
— Jakim sposobem? — zapytał Bakałarz.
— Aha, ja nie głupi! Poszedłem do odźwiernego domu, gdzie ten pan wszedł i nie wychodził więcej; tam więc mieszkał. Powiedziałem odźwiernemu: Mój kochany panie, przychodzę tu po pięć franków; obiecał mi je pan, co tu mieszka, za to, żem mu znalazł czarnego pieska! ten pan powiedział mi, że mieszka na ulicy Chaillot pod numerem 12 i że się nazywa Dupont. „Mój pan, nazywa się hraibia Saint-Remy, ale tu w domu niema żadnego psa, chyba ty sam, mały łotrze! Precz“. I to powiedziawszy, kopnął mnie nogą. Ale dowiedziałem się o nazwisku pana, który przychodził po truciznę na szczury dla ludzi... nazywa się hrabia Saint-Remy.
— Wart jesteś łotrze, by być moim synem, — zawołała Puhaczka, całując go.
Te słowa sprawiły wrażenie na Kulasie. Odpowiedział:
— Ja też cię kocham. Od śmierci matki tylko ty jedna jesteś dobrą dla mnie. — Jednooka baba jeszcze raz pocałowała go z przesadną czułością. Kulas zawołał przejęty wdzięcznością:
— Rozkaż tylko, a zobaczysz, jak ci będę służył!
— Tak, — rzekł Bakałarz, — będziesz mnie prowadził, jak biednego ślepego ojca i przy pomocy Puhaczki nieraz nam się trafi dobra grata; pokażę temu djabłu Rudolfowi, który mnie oślepił, że jeszcze nie koniec moich zbrodni!... Ja będę głową, ty, Kulasie, będziesz oczami, a Puhaczka ręką.
— O, dobrze! — rzekła Puhaczka. — Po wyjściu ze szpitala, czy zaraz do ciebie nie przyleciałem?
— Tak, nudziłem się sam z tymi poczciwymi ludźmi, po miesiącu nie mogłem już wytrzymać... jakoś mi straszno było... chciałem, żebyś do mnie przyszła! Miałem czego chcieć! — dodał z gniewem. — Nazajutrz już nie miałem pieniędzy, które mi dał ten czart, Rudolf. Tak, w nocy ktoś mi skradł pas ze złotem. Ty jedna tylko mogłaś to zrobić; dlatego jestem teraz na twojej łasce. Kiedy pomyślę o tem, nie wiem dlaczego cię nie zabiję na miejscu, stara złodziejko!
I postąpił ku Puhaczce.
— Strzeż się! nie rób jej nic złego, — wrzasnął Kulas.
— Ja was oboje zaduszę, i ją i ciebie, przeklęte gadziny! — wolał bandyta rozjątrzony.
Kulas rzucił kamieniem na Bakałarza i trafił go w czoło. Zbójca zerwał się wściekły, jak wół raniony, postąpił kilka kroków maoślep, lecz zaraz upadł.
— Pograj z nami w ślepą babkę, — zawołała Puhaczka, zanosząc się ze śmiechu.
Kulas dzielił radość Puhaczki:
— Otwórz oczy, stary! krzywo chodzisz, zataczasz się... Czy niedowidzisz? wytrzyj okulary! Zbójca, nie mogąc pochwycić dziecka, zaryczał jak tygrys, więziony w klatce.
— Kaszlesz, staruszku, — rzekł znowu chłopiec. — Masz! doskonała lukrecja!... to ci pomoże...
I rzucił garść piasku w oczy. Ten deszcz ziarnisty większą był obelgą dla Bakałarza, niżeli uderzenie kamieniem; zsiniał, z niewymowną rozpaczą rozkrzyżował ręce i zawołał błagającym głosem:
— Mój Boże! mój Boże! Dajcie mi noża! noża! — krzyczał bandyta, — zabiję się, kiedy wszyscy mnie opuszczają. — I gryzł sobie ręce z rozpaczy.
— Noża chcesz, przecie masz w kieszeni wyborny nóż...
Bakałarz natychmiast zmienił rozmowę i rzekł pół głosem:
— Szuryner był dobry, nie okradł mnie, litował się nade mną.
— Bo dlaczego mi gadasz, żem ja cię okradła? — rzekła Puhaczka, wstrzymując się od śmiechu. — Pomyśl tylko: gdybym cię okradła, czybym została przy tobie? Okradłabym cię, gdybym mogła; ale jakem Puhaczka, nie okradłam ciebie, bo kocham cię, zbóju, nawet z temi białemi oczyma! No, nie rób głupstw, nie gryź rąk.
— Myślałby kto, że gryzie orzechy! — rzekł Kulas.
— Ha! ha! malec dobrze mówi. No, uspokój się, mój Bakalarzu; niech się dziecko sobie śmieje, wszak to takie młode! Ale bądź sprawiedliwy. Kiedy ten jegomość w żałobie, co to podobny do grabarza, powiedział mi, że da tysiąc franków za porwanie dziewczyny z folwarku w Bouqueyel, wyznaj mi sam, czy nie przyszłam zaraz do ciebie, czy nie przyjęłam cię do spółki, choć mogłam sobie wybrać kogo innego, co lepiej od ciebie widzi?
— Któż zaręczy, że mi potem dasz, kiedy rzecz będzie zrobiona? — odpowiedział bandyta z niedowierzaniem. — Ja... ja na łasce... dziecka i kobiety, ja, który dawniej mógłbym ich jednym palcem zabić. I nie mogę zemścić się na człowieku, co mnie wtrącił w tę niedolę, — zawołał Bakałarz z coraz większą wściekłością. — Boję się śmierci... o tak, bardzo się boję, ale gdyby mi powiedziano, że mnie z nim razem rzucą w przepaść... chętnie zezwolę; bo zgryzłbym mu twarz, szyję, serce; zębamibym go rozszarpał!
— Otóż to aż miło; teraz cię kocham... Nie bój się, jeszcze dostaniemy tego niegodziwca Rudolfa i Szurynera nawet. Powiedziałam do jegomości w żałobie: Dawniej chciałeś nam zapłacić, żebymy coś zrobili Rudolfowi, jak skończymy z tą dziewczyną, czy nie będzie co i dla Rudolfa?
— Może, — odpowiedział. Słyszysz, może! Nie bój się; powiadam ci, że Rudolf przyjdzie w nasze ręce.
— Czy tylko napewno? A ty mnie niezawodnie nie opuścisz, — rzekł bandyta do Puhaczki z pokorą i nieufnością razem; — gdybyś i ty mnie opuściła, cóżbym począł?
— Nie wiem. Może i opuszczę, jak będziesz taki dokuczliwy.
Na taką groźbę Bakałarz zadrżał, zbliżył się do Puhaczki i rzekł z bojaźnią:
— Wyznaję, niesłusznie cię posądziłem, niesłusznie chciałem bić Kulasa; przepraszam cię! czy słyszysz? I ciebie także. Kulasie, oboje was przepraszam.
— Na klęczkach przeproś Puhaczkę za to, żeś ją chciał bić, — zawołał Kulas.
— Oto już klęczę i przepraszam cię, Puhaczko i ciebie, Kulasie. Czy dość wam tego? Lecz mnie już teraz nie opuścicie? Mówcież! — zawołał przerażony milczeniem Puhaczki i Kulasa, którzy cieszyli się jego strachem. — Czyście już poszli?
— Jesteśmy, jesteśmy, nie bój się. Jabym cię miała opuścić? Nigdy. I muszę ci też powiedzieć, dlaczego cię nie opuszczę. Słuchaj! Zawsze lubiłam kogoś męczyć... zwierz, czy człowiek, wszystko mi jedno. Naprzód miałam dziecko, ale niedługo wytrzymało i za to siedziałam sześć lat w więzieniu; po wyjściu z więzienia Gualeza wpadła mi w ręce, ale uciekła. Teraz ty będziesz mi wszystkiem, rozumiesz? Już nie dziecko będę męczyć, ale takiego wilka, tygrysa, jak ty; to daleko lepiej.
— Stara furjo! — krzyknął Bakałarz, podnosząc się rozjątrzony. — śmierci! śmierci — krzyczał, załamując ręce.
— Zawsze jedno pleciesz, staruszku. Tybyś chciał umrzeć? kłamiesz; daj temu pokój, żyj dla szczęścia twojej Puhaczki.
— Cicho, — rzekł Kulas, — ktoś idzie. Schowajmy się! To nie nasza dziewczyna!
Ostatnie promienie zachodzącego słońca gasły pomału za lasem i zamkiem Ecouen. Księżyc na nowiu błyszczał na lazurowem niebie. Głęboka cisza panowała wokoło.
Proboszcz, stanąwszy na pagórku, napawał się pięknością wieczoru.
— Patrz, moje dziecię, — rzekł do Gualezy, — na ten obszar bez granic, w którym nie słychać najmniejszego głosu; mnie się zawsze zdaje, że cisza i nieskończoność dają nam prawie wyobrażenie wieczności. Czy nie uderza cię, tak jak mnie, ta cisza?
Gualeza nic nie odpowiedziała. Pleban obejrzał się zdziwiony. Marja płakała.
— Co ci to, drogie dziecię?
— Mój ojcze... jestem bardzo nieszczęśliwa!
— Ty? nieszczęśliwa? teraz?
— O! mój ojcze, sama nie wiem, co mi jest. I mnie także wzruszył ten wieczór, ścisnęło mi się serce i płakałam.
— Wiesz, że wkrótce zbliży się dzień, w którym pani George i pan Rudolf będą cię trzymali do chrztu i w obliczu Boga zobowiążą się zawsze się tobą opiekować.
— Rudolf! mój wybawca! — zawołała Marja. — Więc wszystko powiem, mój ojcze; boję się być niewdzięczną.
— Chodźmy, będziemy mówić przez drogę.
Marja po chwili namysłu tak zaczęła:
— Kiedym się dowiedziała, że zostanę na zawsze u pani George, zdawało mi się, że to sen. Zrazu szczęście zupełne mnie odurzyło; myślałam tylko o Rudolfie. Powoli przywykłam do tego spokojnego życia. Z prawdziwą radością pomagałam pani George w jej zatrudnieniach, uczyłam się pilnie i korzystałam z twoich rad, mój ojcze. Lecz jednego razu...
Tu łkania przerwały jej mowę.
— Uspokój się, moje dziecię. Odważnie, mów dalej.
Gualeza otarła łzy i rzekła:
— Pamiętasz, mój ojcze, że na Wszystkich Świętych pani Dubreuil, co trzyma folwark od księcia de Lucenay, przyjechała do nas na kilka dni z córką.
— Pamiętam i cieszyłem się, żeś poznała Klarę Dubreuil.
— To anioł, mój ojcze! anioł! Jakżem była szczęśliwa, kiedym się dowiedziała, że parę dni u nas spędzi. Przyjechała nareszcie... zawołali mnie. Weszłam do pokoju, serce mi biło. Klara, zobaczywszy mnie, rzuciła mi się na szyję. Wtenczas, mój ojcze, — dodała Marja z płaczem, — nie wiem, co się ze mną stało, ale kiedy czyste i świeże lica Klary dotknęły się mojej twarzy, płomień wstydu mnie ogarnął... wspomniałam na to, czem byłam... Ja, ja ważyłam się przyjmować uściśnienia niewinnej dziewczyny! Zdawało mi się, że ją oszukuję niegodnym podstępem. Na widok Klary, będącej w moim wieku, zrozumiałam z bólem jak ogromna, nie do przebycia przepaść nas dzieli!... Wtedy pierwszy raz poznałam, że są plamy, których nic nie zmyje!... Odtąd myśl ta nigdy mnie nie opuszcza, mimowolnie zawsze mi cięży, nie daje chwili spoczynku.
— Mów dalej, Marjo, bo dotąd twoje zgryzoty dowodzą tylko dobroci serca.
— Wieczorem poszłyśmy z Klarą spać do jednego pokoju; ona zasnęła, ja spać nie mogłam. Kiedym pomyślała, że ona śpi w jednym pokoju ze mną... ze mną, znalezioną w szynkowni, wśród złodziejów i zbrodniarzy, drżałam jak występna... strach mnie ogarniał.
— Biedna Marjo, czemuś ani tego dawniej nie powiedziała? Jabym cię był uspokoił. Ale kończ.
— Późno zasnęłam; Klara zbudziła mnie pocałunkiem. W dowód przyjaźni zwierzyła mi się ze swoich tajemnic, po skończeniu lat osiemnastu miała zaślubić syna dzierżawcy z Goussainville, którego bardzo kocha. Potem opowiedziała mi w kilku słowach swoje życie, proste, spokojne, szczęśliwe. „Teraz, Marjo, rzekła, znasz mnie jak siostrę; opowiedzże mi i ty swoje życie“. Myślałam, że umrę ze wstydu, zaczerwieniłam się, nie wiem sama, com mówiła. Klara nie przypuszczała, żebym ją mogła zwodzić. Zawiłość moich odpowiedzi kładła na karb smutku, jaki we mnie budzą bolesne wspomnienia, a ona wszystkiemu wierzyła. O, mój ojcze, co mnie to kosztowało, że tylko kłamstwem i fałszem mogłam odpowiadać!...
— Biedne dziecię, jakże nieludzcy byli ci, którzy cię strącili na drogę zguby i przez których może całe życie będziesz pokutować za pierwsze błędy!
— O! prawda! musieli być bardzo źli, — przerwała Marja z goryczą. — Moja hańba nigdy się nie umyje..
— Niestety! Marjo, cnota pogrążona na chwilę w kale, wiecznie zachowa niezmyte piętno! Nigdy, prawda, nie wydrzesz tej karty z twego życia, ale chociaż w niem zostają ci tylko łzy, zgryzota i pokuta, w niebiosach znajdziesz przebaczenie i szczęśliwą wieczność.
W tej chwili wieśniaczka, o której mówiliśmy, dognała ich i rzekła do plebana:
— Z przeproszeniem księdza dobrodzieja, pani George kazała mi zanieść ten koszyk owoców do plebanji, a potem odprowadzić panienkę, bo już późno. Wzięłam z sobą i Turka — dodała, głaszcząc ogromnego brytana z gatunku psów pirenejskich, któryby nie zląkł się niedźwiedzia.
— Klaudyno, zostaw koszyk przy drzwiach ogrodu i wracajcie spiesznie do domu; już prawie zupełnie ciemno i coraz chłodniej. Do jutra, Marjo.
— Do jutra, mój ojcze!
Noc była jasna i zimna.
Podług rady Bakałarza, Puhaczka udała się z nim w głąb parowu, blisko miejsca, gdzie Barbillon czekał z powozem. Kulas czatował na powrót Marji i miał ją zaprowadzić do parowu pod pozorem niesienia pomocy starej kobiecie. Zdaleka usłyszał, że Marja rozmawia z wieśniaczką. Marja powraca nie sama, wszystko stracone. Pobiegł więc uwiadomić o tem Puhaczkę.
— Jest ktoś z dziewczyną, — rzekł po cichu.
— Bodajże ją djabli porwali! — zawołała Puhaczka z gniewem.
— Nie jestem wprawdzie silny, ale jeżeli chcecie, rzucę się na wieśniaczkę, schwycę ją za nogi, będę kąsał, i nie puszczę, tymczasem ty, Puhaczka, możesz uprowadzić dziewczynę, — zawołał Kulas.
— A jeżeli będą krzyczeć? wydzierać się? usłyszą je na folwarku i nadbiegną z pomocą. Nie tak łatwo unieść opierającą się dziewczynę, — rzekła Puhaczka.
— A mają jeszcze z sobą dużego psa, — dodał Kulas.
— Ten mi nie straszny, — odparła Puhaczka. — Mówże, Bakałarzu, co tu robić?
— Dziś nic nie zrobimy, — odpowiedział bandyta.
— Cóżto, mamy stracić tysiąc franków? Dawaj noża!
zabiję wieśniaczkę, żeby nam nie przeszkadzała, a we dwoje z Kulasem damy radę dziewczynie.
— Ale pan w żałobie kazał, żeby nikogo nie zabijać.
— Cóż stąd? nic mu, za nią nie policzymy. Dawaj noża!
— O, nie zabijaj, Puhaczko! — błagał Kulas przelękniony, — nie zabijaj! to okropne!
— Dawaj noża! mówię ci.
— Nie, — rzekł bandyta, — jutro dosyć czasu.
— Boisz się, tchórzu! — rzekła Puhaczka z dziką pogardą.
— Nie boję się, ale mogłabyś uderzyć nietrafnie i zepsuć całą robotę.
Tymczasem brytan poczuł obcych, stanął i zaczął szczekać.
— Słyszysz psa? dawaj noża! prędko! albo...
— Odbierz mi go... jeżeli możesz! — rzekł Bakałarz.
— Już po wszystkiem! Już przeszły! — zawołała Puhaczka. — Zapłacisz mi za to, przeklęty! Tysiąc franków straciliśmy z twojej łaski.
— A możeśmy dwa albo trzy tysiące zyskali, — odparł Bakałarz z powagą. — Powróć do Barbillona i jedź z nim na miejsce, gdzie czeka pan w żałobie, powiesz mu, że dziś nie można było nic zrobić, dopiero jutro.
— A ty? — spytała Puhaczka jeszcze zagniewana.
— Słuchajże, dziewczyna codzień sama jedna odprowadza księdza; jutro niezawodnie nam się uda.
— Ale ty? ale ty?
— Kulas zaprowadzi mnie do folwarku, na którym mieszka dziewczyna; powie, że jest moim synem, że ja, biedny wyrobnik, oślepłem przypadkiem i że zbłądziliśmy, chcąc przejść krótszą drogą, polami. Poprosimy o nocleg na folwarku. Wieśniacy uwierzą i przyjmą nas na nocleg. Kulas obejrzy drzwi, okna i rozkład domu.
— Zawsze mądry! zawsze dobrze wymyślił! — zawołała ułagodzona Puhaczka. — No, mów dalej!
— Jutro nie wyjdę z folwarku; powiem, że jestem słaby, że nie mogę chodzić, a na dowód pokażę im ranę, którą mam ma nodze od kajdan. Wieczorom, gdy dziewczyna wyjdzie z księdzem, powiem, że mi lepiej. Pójdę za nią zdaleka, z Kulasem, a potem zaczekam tu w parowie. Nie będzie się nas bała jako znajomych, a gdy zbliży się i dostanę ją w moje ręce, to bądź pewna, że tysiąc franków nam nie zginie. Ale to niedość; za kilka dni możemy tu przysłać Barbillona albo kogo innego na połów, pod warunkiem, żeby się z nami podzielił.
— Niema tobie równego, mój ślepcze! — zawołała Puhaczka, ściskając Bakałarza. — Zgoda! plan prześliczny! Słuchaj, jak całkiem zaniemożesz, to będziesz tylko, radził złodziejom, a zarobisz tyle, co najlepszy adwokat. Jutro więc tu na ciebie czekam.
— Dobrze, Puhaczko, do jutra.
— A! zapomniałam dać wosku Kulasowi, a na folwarku trzeba zrobić odciski zamków. Czy potrafisz dobrze odcisnąć?
— Potrafię, ojciec mnie nauczył. Jużem dla niego odcisnął zamek od szkatułki szarlatana, którą chowa w ciemnym pokoiku.
— Do jutra, Puhaczko.
Baba odeszła do powozu. Bakałarz z Kulasem wyszli, z parowu i skierowali się do folwarku.
Miłe wrażenie sprawia kuchnia folwarczna w Boujueval w czasie wieczerzy. Na ogromnym kominie z trzaskiem paliły się sutym ogniem drwa dębowe. Pośrodku stał duży stół, nakryty grubem, białem płótnem, a na nim talerze, noże i widelce czekały na biesiadników.
Podżyły kundel, cały czarny grzał się przy ogniu. Poważny ten brytan nosił poetyczne imię Lizandra.
Kiedy wszystko było gotowe do wieczerzy, kucharka postawiła na stole dzbanek starego wina i uderzyła w dzwon.
Na to wezwanie ze dwunastu ludzi weszło wesoło do kuchni. Wszyscy, mężczyźni, kobiety i dziewczęta wyglądali zdrowo i rześko. Zasiedli do wieczerzy, na którą zarobili ciężką dzienną pracą. Stary ekonom Chatelain zajął pierwsze miejsce. Wszyscy siedli. Po odmówieniu modlitwy stary Chatelain, według dawnego zwyczaju, zrobił nożem krzyż na chlebie, odkroił kawałek, położył go na talerzu i postawił wraz ze szklanką wina na środku dla ubogich.
W tej chwili psy na dziedzińcu głośno zaszczekały.
— Ktoś musi przechodzić koło naszego muru, — rzekł Chatelain.
Ledwo wymówił te słowa, gdy u wrót zadzwoniono.
— Któżby tak późno przychodził? — rzekł stary rolnik, — wszyscy są w domu. Zobacz jednak, Rene.
Rene, najmłodszy — z parobków, wybiegł.
— Pierwszy raz dziś pani George i panna Marja nie zaszły do nas, gdy jesteśmy przy wieczerzy, — rzekł znowu stary Chatelain.
— Pani George poszła do pokoju Marji, bo panna, wróciwszy z plebanji, zasłabła, — odpowiedziała Klaudyna, ta sama wieśniaczka, która odprowadziła Marję do domu.
— Czy bardzo słaba nasza panienka? — zapytał Chatelain.
— Nie, nie, Bogu dzięki! pani George powiedziała, że to nic, bo inaczej posłałaby do Paryża po pana Dawida, tego czarnego doktora. Szczególna jednak rzecz: murzyn i doktór. Biały doktór — to co innego.
— Czyż to już raz nie wyleczył Marji?
— Wyleczył; ale zawsze straszna rzecz, doktór murzyn.
— Czy nie wyleczył starej Hanny, która od trzech lat nie wstawała z łóżka?
— Wyleczył ale to zawsze murzyn, cały czarny.
— A jakiego koloru jest mleko od czarnej krowy?
— Naturalnie, że białe, jak śnieg białe. Przecież wszystko jedno, czy krowa czarna, graniasta, czy biała.
— Jeżeli wszystko jedno, dlaczegóż czarny doktór ma być gorszy od białego?
— Tak, — odpowiedziała Klaudyna po chwili namysłu.
— Zimno na dworze, aż kamienie pękają, — rzekł Rene, wchodząc.
— Któż tam dzwonił?
— I czego chce ten ślepy? — zapytał stary Chatelain.
— Biedny człowiek idzie z synem do Louvres; zabłądzili, a że noc zimna, proszą o nocleg.
— Pani George nigdy nie odmawia biednym przytułku; zapewne pozwoli przenocować i tym biedakom. Przyprowadź ich, Rene. A ty, Klaudyno, przysuń stołki do ognia; niech się trochę ogrzeją przed jedzeniem, na dworze zimno.
Znowu dało się słyszeć szczekanie psów, które Rene na próżno odganiał.
Nagle drzwi się otworzyły. Bakałarz z Kulasem wpadli, jakby unikali pogoni.
— Pilnujcie waszych psów! — krzyczał Bakałarz przestraszony; — o mało mnie nie pogryzły.
— Mnie wyrwały kawał bluzy, — dodał Kulas blady ze strachu.
— Nie gniewaj się, staruszku, — rzekł Rene zamykając drzwi. — Nie wiem co się stało, bo nigdy psy nasze nie były takie złe, pewno tak od zimna. Głupie zwierzęta; może myślą, że kiedy ukąszą, to im będzie cieplej.
— O! ten także! — wołał Chatelain, wstrzymując Lizandra, który groźnie warcząc, chciał się rzucić na nowoprzybyłych. Że drugie szczekają, to i on za niemi. Leżeć mi zaraz, stary głupcze, leżeć!
Na te, słowa, i tęgie uderzenia nogą, Lizander ciągle warcząc wrócił na swoje miejsce do ognia.
Bakałarz, z Kulasem stali przy drzwiach, nie śmiejąc dalej postąpić. Bandyta, trzymał za rękę Kulasa, który się tulił do niego i patrzał na wieśniaków z nieufnością. Uczciwe ich twarze przerażały syna Czerwonego-Jana. Okropna twarz Bakałarza jednych przejęła strachem, a drugich odrazą. Stary Chatelain, pokonawszy chwilowy wstręt, rzekł do Bakałarza:
— Przyjacielu, zbliż się do ognia i ogrzej się, a potem zjesz z nami wieczerzę. No, moje dziecko, zaprowadź ojca do komina.
— Idę, — rzekł Kulas. — Chodźcie ojcze! tylko ostrożnie!
I zaprowadził! bandytę do komina.
Z początku Lizandar głucho warczał, lecz gdy obwąchał Bakałarza, zawył jękliwie, przeciągle, okropnie, co u ludzi prostych jest przepowiednią śmierci.
— Do djabła! — pomyślał sobie Bakałarz, — czy krew poczuł ten przeklęty pies! Właśnie te suknie miałem na sobie w nocy, kiedym zabił wolarza.
Wycie to było tak żałosne, że inne psy usłyszały je na podwórzu i podobnież wyć okropnie zaczęły.
Rene wyszedł z kuchni i biczem położył koniec grobowym przeczuciom Turka, Sułtana i Medora. Pomału wypogodziły się czoła wieśniaków, nawet okropna twarz Bakałarza przejmowała ich raczej litością, niż zgrozą. Litowali się także nad Kulasem, chwaląc go za staranie o ojcu.
Po tej przerwie wzięto się znowu do jedzenia i przez jakiś czas słychać tylko było stukanie noży i widelców.
Jużto folgując wrodzonemu popędowi do okrucieństwa, jużto idąc za przykładem Puhaczki, Kulas z prawdziwą rozkoszą pastwił się nad Bakałarzem. Za każdy kawałek podany mniemanemu ojcu, wynagradzał sobie kopiąc go pod stołem w dawną ranę, którą Bakałarz miał na nodze. Bandyta potrzebował stoickiej odwagi, żeby ukryć cierpienie, bo Kulas do uderzenia go nogą w ranę wybierał te właśnie chwile, kiedy Bakałarz pił, albo mówił.
Stary Chatelain odezwał się.
— W smutnym jesteś stanie, dobry człowiecze, ale przynajmniej masz pociechę z takiego syna.
— Tak, los mój byłby okropny, gdyby nie przywiązanie kochanego dziecka. — Tu Bakałarz nie mógł wytrzymać i krzyknął z boleści. Chłopiec ugodził go tym razem w samą ranę, ból był nie do zniesienia.
— Cóż ci to, kochany ojcze — zawołał Kulas żałośnie, wstał i rzucił się na szyję Bakałarzowi.
— Cóż ci to, staruszku? — rzekł ojciec Chatelain.
— To nic, odpowiedział Bakałarz, odzyskawszy zwykłą zimną krew. — Jestem ślusarzem, niedawno przy robocie upuściłem rozpalone żelazo i tak sobie niem oparzyłem nogę, że rana dotychczas nie chce się zagoić.
— Biedny tatulo! — rzekł Kulas — wolałbym ja chorować, byle on był zdrów.
Kobiety patrzyły na Kulasa z rozczuleniem.
— Szkoda, — rzekł Chatelain, — żeś tu nie przyszedł przed trzema tygodniami. Był wtedy u nas doktór, z Paryża, co wybornie leczy na nogi. Kobieta jedna już od trzech lat chodzić nie mogła, doktór dał jej balsamu do przyłożenia na ranę, a teraz biega jak sarna i lada dzień wybiera się na piechotę do Paryża, na Wdowią Aleję, podziękować swemu dobroczyńcy. Ale co ci to? czy znowu obraziłeś ranę?
Na twarzy Bakałarza zoranej szwami, umyślnie zeszpeconej, nie można było dojrzeć bladości. A on zbladł jednak... zbladł okropnie na wspomnienie o domu Rudolfa, o doktorze Dawida.
Chatelain nie dostrzegł bladości Bakałarza i dodał:
— A nawet jak od nas pójdziesz, damy ci adres tego murzyna, bo ten doktór jest murzynem. Tymczasem wypijmy za jego zdrowie.
— Dziękuję, nie chce mi się pić, — odpowiedział Bakałarz ponuro.
— Wypij, kochany ojcze! wypij, to ci nie zaszkodzi, a nawet pomoże na żołądek — rzekł Kulas, dając mu szklankę w rękę.
— Nie, nie, już nie będę pił.
— To nie jabłecznik, mój kochany, ale stare wino, — rzekł znowu Chatelain. — Niekażdy pije takie wino, Oho! nie wszędzie tak, jak u nas.
— Nasz pan, alboż on taki jak inni? on ma sposób zbogacenia się, który tylko jemu jest właściwy.
— Jakto? — zapytał Bakałarz, chcąc rozmową rozpędzić czarne myśli, co go trapiły.
Stary Chatelain poprawił się na stołku oparł ręce na stole i tak zaczął:
— Wystaw sobie, że pewnego razu pan nasz powiedział do siebie: „Jestem wprawdzie bogaty; ale ponieważ choć mam za co, nie mogę w ciągu jednego dnia zjeść dwóch obiadów, gdybym też dał obiad tym, którzy nie mają co jeść, albo nie mają jeść do syta? Dobrze! spróbuję tak zrobić“. I wziął się zaraz do dzieła. Kupił ten oto folwark, wtedy bardzo mały, oddał go pod zarząd kobiecie równie szanownej, jak nieszczęśliwej... bo pan nasz zawsze tak wybiera i powiedział jej: „Ten dom będzie otwarty dla dobrych, zamknięty dla złych; wypędzaj, z niego leniwych i próżniaków, ale ludziom pracowitym dawaj jałmużnę w robocie; taka jałmużna nie poniża obdarowanego, a dającemu przynosi korzyść“. Tak mówił, ale nietylko mówił, lecz i zrobił.
— Tak, tak, — odpowiedział bandyta zamyślony. — A kalece, jak naprzykład ja, czy daliby tu na resztę życia przytułek, gdzie w kąciku i kawałek chleba? O, gdyby to być mogło! do ostatniego tchnienia modliłbym się za waszego pana. — I mówił szczerze. Nie żałował wprawdzie przeszłych zbrodni; lecz zazdrościł spokojnego błogiego bytu wieśniakom, pomyślawszy, jaką mu przyszłość gotuje Puhaczka.
Chatelain spojrzał na niego zdziwiony i rzekł:
— Ależ, mój kochany, nie myślałem żebyś był w zupełnej nędzy.
— Jednakże tak jest, niestety!... Oślepłem przypadkiem przy robocie; teraz idę do Louvres prosić o wspomożenie dalekiego krewnego, ale wiadomo jacy ludzie bywają samolubni, nieużyci.
— Na nieszczęście, widzisz, folwark to nie szpital. Kalekom pozwalają przebyć tylko jednę dobę, potem dają im jałmużnę na drogę i odsyłają z Bogiem.
— Tak więc niema nadziei, żeby Wasz pan zajął się moim smutnym losem? — spytał bandyta z żałosnem westchnieniem.
— Ja tylko mówię jak się zwyczajnie dzieje; ale nasz pan taki dobry, tak litościwy, że wszystkiego po nim spodziewać się można.
— Tak myślicie? — zawołał Bakałarz — możeby mi pozwolił żyć tu w kącie? Mnie niewiele potrzeba...
— Jeżeli ci pozwolą zostać, to pewno nie w kącie; ale tak będą się z tobą obchodzić, jak z nami wszystkimi. I dla twego syna znajdzie się stosowna robota. Ale żeby się to zrobiło, trzebaby o tem jutro pomówić z naszą matką.
— Z kim?
— Tak nazywamy naszą panią.
— O! będę jej prosił, będę ją błagał! — zawołał radośnie Bakałarz, myśląc że już wyswobodził się ze szponów Puhaczki.
Ale ta nadzieja nie spodobała się Kulasowi; on nie miał ochoty korzystać z ofiar starego rolnika, nie chciał rość w dobrem pod okiem szanownego plebana; nie czuł w sobie skłonności do wiejskiego życia.
— O, tak — powtarzał Bakałarz, — poproszę waszej matki, pewno się nade mną ulituje i...
W tej chwili Kulas kopnął go w samą ranę. Ból przerwał mowę zbójcy i dopiero po chwili dozwolił mu powtórzyć:
— Spodziewam się, że się nademną zlituje.
— Biedny ojcze! — rzekł Kulas — ależ zapominasz o naszej dobrej ciotce, która cię jednak tak kocha!... Dobra ciocia Puhaczka nie opuści cię napewno. Gotowaby rychlej tu przyjść po ciebie z naszym krewnym Barbillonem.
— Ta pani jest twoją krewną? — zapytał Chatelain Bakałarza, nieco zdziwiony dziwacznem nazwiskiem tej ciotki.
— Tak... moja krewna... — odpowiedział z ponurym smutkiem.
— Czy do niej idziesz do Louvres? — spytał znowu rolnik.
— Tak, ale myślę, że mój syn się myli, za wiele się od niej spodziewa.
— O, ja się nie mylę, to taka dobra ciocia... Wszak ona przysłała ci wody do wymywania rany, ona mię nauczyła obchodzić się z raną; ona kazała mi dogadzać ci we wszystkiem.
— Dobrze, dobrze, — przerwał Bakałarz, — ale mimo to będę prosił jutro tutejszej pani, żeby się wstawiła za mną do właściciela folwarku.
— Jam ci obiecał i zaraz powiem, — rzekł Chatelain. — Nasz pan umyśliwszy dawać jałmużnę w robocie, powiedział sobie: już są zakłady dla ulepszenia koni, bydła, gospodarstwa i innych rzeczy, byłby też czas zrobić co podobnego dla polepszenia ludzi. Dobrzy ludzie potrzebniejsi są od dobrego bydła.
— Słyszałem dawniej — rzekł jeden z wieśniaków — o jakimś folwarku, na którym młodych złodziei, niezupełnie jeszcze zepsutych, uczą rolnictwa i utrzymują w wygodzie i dostatku?
— Prawda, moje dzieci. Pięknie to jest złych poprawiać, ale nie trzeba też zapominać o dobrych. Na ten folwark może przyjść człowiek z prośbą o robotę i zapytają go, czy kradł kiedy, jeżeli nie, niema dla niego miejsca.
— Tak jest, — powiedział Rene, — poczciwego człowieka tam nie przyjmą.
— Dlatego to właśnie i dla dobrego przykładu, pan nasz założył ten folwark. To też od tego czasu okoliczni ludzie żyją pracowicie, uczciwie, prowadzą się dobrze, żeby ich przyjąć do folwarku w Bouqueval. Bo tylko po dwa lata tu zostają, a potem idą na służbę do innych folwarków.
— Ja ugodziłem się już do Arnouville, do pani Dubrenil, — rzekł Rene.
— A ja do Gonesse — dodał drugi, wieśniak.
— Widzisz, że na tem wszyscy dobrze wychodzą, nawet okoliczni dzierżawcy: tu tylko dwanaście mamy miejsc, a z pięćdziesięciu może ludzi żyje teraz pracowicie i uczciwie, żeby się kiedyś do nas dostać. Czy nie mówiłem słusznie, że nasz folwark nie jest folwarkiem takim jak inny i nasz pan nie jest takim człowiekiem jak inni?
— Rzeczywiście, zupełna prawda! — zawołał Bakałarz — im więcej podziwiam jego dobroć i szlachetność tem więcej mam nadziei, że mój ciężki los go wzruszy; kto czyni dobrze, łatwo wyświadczy jedno dobrodziejstwo więcej. Ale niechże się dowiem, jak się wasz pan, i wasza matka nazywają, żebym ich mógł błogosławić.
— Pojmuję twoją niecierpliwość, — rzekł rolnik. — Może spodziewasz się usłyszeć szumne nazwiska wielkich panów? Bynajmniej; są to nazwiska proste, lecz dla nas drogie. Nasza matka nazywa się pani George, nasz pan, pan Rudolf.
Rudolf! pani George!
Bakałarz nie mógł się łudzić prostem przypadkowem podobieństwem nazwisk, bo Rudolf przed ukaraniem powiedział mu, że się zajmuje losem pani George. Prócz tego, niedawna bytność Dawida na folwarku przekonywała go, że się nie myli. Zaledwie przyszedł do siebie z osłupienia, wstał, porwał za rękę Kulasa, i krzyczał z obłąkaniem:
— Idźmy!... prowadź mię... wychodźmy stąd!...
Wieśniacy spojrzeli na siebie zdziwieni.
— Chcesz iść? — rzekł Chatelain — o tej godzinie?... Co ci do głowy przyszło? Co ci się stało? Czyś oszalał?
Kulas zręcznie chwycił się tej myśli, i rzekł żałośnie:
— Mój dobry ojcze!.... znowu choroba cię napada; uspokój się, nie wychodź na zimno.... Moi panowie, wy nie puścicie mojego ojca?
— Bądź spokojny, — odpowiedział Chatelain.
— Nie zmusicie mnie, abym tu został! — zawołał Bakałarz — wasz pan będzie niezadowolony. Sameś mi powiedział, że folwark nie szpital; więc puśćcie mnie!
— Nasz pan? nie bój się! Z wielkim naszym żalem, nie mieszka stale na folwarku, i nie tak często nawet przyjeżdża, jakbyśmy pragnęli.
— Waszego pana dziś niema? — zapytał Bakałarz z mniejszym już strachem. — A kiedy będzie?
— Dopiero może za pięć albo sześć dni przyjedzie. Widzisz więc, że niepotrzebnie się boisz.
— Nie, nie! — rzekł bandyta ze strachem — namyśliłem się, mój syn ma słuszność, moja krewna, ulituje się nade mną, pójdę do niej.
— Jak chcesz, — odpowiedział Chatelain nie sprzeciwiając się, w mniemaniu, że mówi z warjatem. — Wyjdziesz jutro rano; ale nie myśl już o tem, żeby teraz pójść w drogę z małym synem.
Musiał więc zostać; z bojaźni jednak, żeby go żona nie spotkała powiedział wieśniakom:
— Kiedy mnie zapewniacie, że nie zrobię przykrości ani waszemu panu, ani waszej dobrej pani, przyjmuję ofiarowaną gościnność, lecz pójdę zaraz spać, gdyż jestem zmęczony i chciałbym wyjść jutro o świcie.
— Kiedy tylko zechcesz, tu rano wstają, a nawet żebyś znowu nie zbłądził, pokażą ci drogę. No! — dodał stary rolnik obracając się do Bakałarza i Kulasa, biorąc świecę, — chodźcie ze mną. — I zaprowadził ich przez szeroki korytarz, do małego pokoiku na dolnem piętrze; postawił świecę na stole i rzekł do Bakałarza: — Oto twoje posłanie! śpij szczęśliwie. A, ty, chłopcze pewnie będziesz dobrze spał; od młodego sen nie ucieka.
Ponury i zamyślony bandyta usiadł na łóżku, do którego go Kulas zaprowadził.
Kiedy Chatelain wychodził, Kulas kiwnął na niego i wybiegł za nim do korytarza.
— Czego chcesz, moje dziecko? — zapytał Chatelain.
— Mój dobry panie, czasem w nocy ojciec mój choruje, miewa coś nakształt konwulsyj;.sam nie mogę mu dać rady; czy mnie choć kto usłyszy, jak zawołam o pomoc?
— Bądź spokojny, mój kochany. Widzisz te drzwi przy schodach?
— Widzę.
— Tam śpi zawsze jeden z parobków; pójdziesz do niego i obudzisz go, to ci pomoże. A o piętro wyżej mieszka kucharka, jej pokój jest tuż obok pokoju pani Georges. Może jednak też twój ojciec będzie miał noc spokojną i nikogo nie będzie potrzebował. Idź do niego, pownie czeka na ciebie.
— Idę. Dobranoc!
Skoro Chatelain się odwrócił, Kulas zrobił za nim gest obelżywy i szyderczy, właściwy paryskim ulicznikom: uderzył się kilka razy dłonią lewej ręki po ciemieniu; a prawą naprzód wytrząsał. Wszedłszy do pokoju Bakałarza, Kulas nie zbliżył się do niego, bo się bał popaść w ręce, lecz bandyta go usłyszał i zapytał pocichu:
— Gdzieś chodził, hultaju?
— Zbyt jesteś ciekawy.
— O, zapłacisz za wszystko, com dziś od ciebie znosił, przeklęty chłopcze! — zawołał Bakałarz. — Uduszę cię, złośliwa gadzino!
Bandyta z początku uniesiony nieopatrznym gniewem, musiał w końcu, jak zawsze, odstąpić od bezskutecznego usiłowania. Czując, że trzeba odłożyć zemstę do stosowniejszej chwili, w bezsilnem rozjątrzeniu rzucił się z przekleństwem na łóżko.
— Wstydziłbyś się, stary — mówił drwiąco Kulas — czemu klniesz tak szkaradnie? Coby to powiedział ksiądz pleban, gdyby cię usłyszał?
— Przecież tobie nigdy nic złego nie zrobiłem, za co więc minie dręczysz?
— Naprzód za to, że łajałeś Puhaczkę. A potem chciałeś tu zostać — prowadzić święte życie z wieśniakami.
— Co tam, lubisz śmiać się, pożartować... to właściwe twojemu wiekowi; nie gniewam się, — rzekł Bakałarz wesoło, chcąc uspokoić i udobruchać Kulasa; — ale lepiejbyś zrobił, gdybyś pamiętał, co ci powiedziała Puhaczka, którą tak kochasz: masz wszystko obejrzeć i wziąć odciski z zamków. Tak, tak; tu jest interes do zrobienia. A chociażby nawet nie było co kraść, wrócę tu z Puhaczką, żeby się zemścić, — rzekł bandyta głosem drżącym ze wściekłości i nienawiści; — bo pewny jestem, że moja żona namówiła tego przeklętego Rudolfa, a on mnie oślepił i zostawił na lada czyjej łasce, takiej Puhaczki, takiego jak ty, bębna. Nie mogę się na nim zemścić, zemszczę się przynajmniej na mojej żonie.
— Co, stary? chciałbyś mieć żonę w swojem ręku? a ona tylko o dziesięć kroków od ciebie; to mi zmartwienie! Żebym chciał, zaprowadziłbym cię do drzwi jej pokoju, bo ja wiem gdzie jej pokój. Wiem wiem, wiem, — — dodał Kulas, śpiewając podług swego zwyczaju.
— Wiesz, gdzie jej pokój? — krzyknął Bakałarz z dziką radością — wiesz?
— Wiem, wiem, doskonale wiem — podśpiewywał Kulas.
— Kto ci to powiedział? — zawołał bandyta, wstając mimowolnie. — Kłamiesz, kłamiesz! skądbyś to wszystko wiedział?
— Choć-em kulawy, alem nie głupi. Tylko co przyszło mi do głowy nagadać staremu wieśniakowi, że w nocy miewasz konwulsje i pytałem go, gdziebym mógł się udać o pomoc. Powiedział mi, że w takim razie mogę obudzić parobka i kucharkę, i wskazał, gdzie sypiają — jedno na dole, drugie na górze obok twojej żony! twojej żony! twojej żony!
Po długiem milczeniu Bakałarz powiedział mu spokojnie, ze szczerem i strasznem postanowieniem:
— Słuchaj, sprzykrzyło mi się życie. Przed chwilą, tak, wyznaję, zabłysła mi nadzieja, po której los mój wydaje mi się jeszcze okropniejszy: kajdany, galery, gilotyna, są niczem, obok tego, co cierpię, a ja zawsze tak będę musiał cierpieć. Zaprowadź mnie do mojej żony; mam swój nóż, zabiję ją, potem i mnie zabiją, ale mi wszystko jedno — nienawiść mnie dusi — zemszczę się, to mi ulży. Słuchaj, gdybyś wiedział, jak cierpię, zlitowałbyś się nade mną. Teraz zdaje mi się, że głowa pęknie.
Przez chwilę gotów był odebrać sobie życie; gdyby miał w ręku nabity pistolet, nie wahałby się zapewne. Sięgnął do kieszeni, wyjął swój długi nóż, otworzył go i podniósł, żeby się przebić. Ale jakkolwiek szybkie były te poruszenia, rozwaga, bojaźń, przywiązanie do życia przemogły. Mordercy zabrakło odwagi. Kulas, który uważnie śledził jego ruchy, zawołał z szyderstwem:
— Chłopcze, będzie pojedynek!
Bakałarz z bojaźni utracenia rozumu przy nowym i próżnym wybuchu gniewu, nie chciał słyszeć, że tak powiem, obelg Kulasa, bezczelnie szydzącego z tchórzostwa zabójcy, co nie śmiał na siebie samego podnieść ręki. Rzekł prawie błagalnym głosem:
— O, zaprowadź mnie do drzwi mojej żony, weź co chcesz z jej pokoju, a potem uciekaj i zostaw mnie samego, jeżeli chcesz, zwołaj nawet ludzi! Pochwycą mnie, może zabiją na miejscu, lepiej! umrę pomszczony, kiedy sam nie mam odwagi się zabić!
— Aha! rozumiem, mam cię zaprowadzić do drzwi, a potem do łóżka, a potem m am ci wskazać, gdzie uderzyć, albo ci jeszcze rękę pokierować? Chcesz mnie zabićtrzonkiem twego noża, stary zbrodniarzu; wprzód mnie zabijesz, nim cię zaprowadzę do żony.
— Nie chcesz?
Kulas milczał. Pocichu, boso, przyczołgał się do Bakałarza, siedzącego na łóżku z nożem w ręku, potem z dziwną szybkością i zręcznością wyrwał go i jednym skokiem rzucił się na drugą stronę pokoju.
— Nóż! nóż! — krzyknął bandyta, wyciągając ręce.
— Nie oddam, boś gotów jutro rano widzieć się z twoją żoną i rzucić się na nią, żeby ją zabić, bo sprzykrzyło ci się życie, jak powiadasz, a jesteś taki tchórz, że nie śmiesz sam go sobie odebrać.
Bakałarz z głuchym jękiem wyciągnął ręce i skutkiem uderzenia krwi do głowy padł na podłogę, twarzą do ziemi. Leżał bez ruchu.
— Znana sztuka, stary lisie! — rzekł Kulas, — chcesz, żebym się do ciebie zbliżył, a tybyś mnie pięknie oporządził. Jak się wyleżysz, sam wstaniesz. — Z bojaźni, żeby Bakałarz omackiem do niego nie trafił, postanowił nie spać; usiadł więc na stołku z oczami wlepionemi w leżącego bandytę, przekonany, że to tylko zasadzka i że życiu złoczyńcy nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Tak siedząc, dla zabawy wyjął z kieszeni jedwabną, czerwoną sakiewkę i zwolna, pożerając chciwym wzrokiem złoto, przeliczał siedemnaście luidorów. Czytelnicy pamiętają zapewne, że Kulas wychodził od szarlatana, a gdy spostrzegł sakiewkę markizy, udał, że pada, trącił ją i wydarł jej z ręki woreczek. Po przeliczeniu złota, gdy usłyszał, że już się wszystko uciszyło na folwarku, wyszedł boso, pomału, ciągle podsłuchując, odcisnął na wosku zamki czterech drzwi, które się otwierały na korytarz. Gdyby go kto spotkał, przygotowany był powiedzieć, że idzie szukać pomocy dla ojca. Wrócił i znalazł Bakałarza leżącego jeszcze na ziemi.
Przypadek wybawił go od śmierci. Skutkiem uderzenia krew rzuciła mu się obficie nosem i to go zapewne ocaliło. Potem wpadł w gorączkowe odrętwienie i wtedy miał sen, straszny...
Widział Rudolfa w domu przy Wdowiej Alei. Znana mu sala, w której go ukarano. Rudolf siedzi przy stale, na którym są papiery Bakałarza i krzyżyk z lazurowego kamienia. Twarz Rudolfa jest zasmucona, poważna. Po prawej stronie stoi murzyn Dawid, milczący, nieruchomy; po lewej Szuryner patrzy ze strachem na tę scenę. Bakałarz już nie jest ślepy, lecz widzi wszystko, jak przez krew. Wszystkie przedmioty wydają mu się czerwone. Jak ptak drapieżny, co, krążąc nad zdobyczą, zabija ją wzrokiem, nim się na nią rzuci, tak nad Bakałarzem unosi się olbrzymi puhacz z obrzydłą twarzą Puhaczki i wlepia w niego okrągłe, zielonawe, błyszczące oko. Nieruchome to wpatrywanie się tłoczy mu pierś ogromnym ciężarem.
Jak wzrok pomału nawyka do ciemności i rozpoznaje przedmioty dotąd niedostrzeżone, tak i Bakałarz teraz dopiero widzi, że wielkie jezioro krwi przedziela go od stołu, przy którym siedzi Rudolf. Bakałarz widzi odbitą w niem swoją twarz. Lecz wkrótce obraz ten niknie, bo fale krwi zaczynają się wznosić. Wśród mgły Bakałarz widzi blade widma, ofiary morderstw przez siebie popełnionych. Widzi trupa starca, siedzącego na krześle. Morderca chce wyrwać nóż z trupa, nie może. Podwaja wysiłek; napróżno. Chce porzucić trupa wraz z nożem, ale ręka zbójcy przyrosła do trzonka, tak, jak żelazo spoiło się z trupom. Tylko puhacz bije skrzydłami i krzyczy: „To bogacz z ulicy Roule. Pierwsze twoje zabójstwo! Morderco! Morderco! Morderco!“ Mgła, na chwilę ciemna, znowu rzednieje i widać nowe widmo...
Świta ranek, niebo pochmurne. Człowiek, ubrany jak zwykli handlarze bydłem, leży zabity, na brzegu drogi. A puhacz bije skrzydłami, przedrzeźnia grobowe jęki ofiary i woła: „To wolarz z Poissy. Morderco! Morderco! Morderco!“ Podziemne echa głośno powtarzają złowieszczy śmiech puhacza, który stopniowo ginie we wnętrzu ziemi. Na ten hałas, dwa duże, czarne psy wlepiają w Bakałarza oczy błyszczące, jak rozżarzone węgle i kręcą się koło niego z nadzwyczajną szybkością. Teraz mgła zamienia się na zielonawą, przejrzystą; rzekłbyś pionowe przecięcie kanału pełnego wody.
Najprzód widać na dnie kanału mnóstwo robaków, zwykle niedostrzegalnych, lecz tu, powiększone jak w mikroskopie, przybierają rozmiary olbrzymie w porównaniu z rzeczywistą swoją wielkością. Nie jest to już błoto, lecz żywa masa, która się rusza, łazi, szemrze. Wtem Bakałarz słyszy, że ciężkie ciało wpada w wodę, i bryzgi twarz mu skropiły. W zmąconej wodzie widzi, jak kobieta szybko, idzie na dno, i daremnie usiłuje wydobyć się na wierzch. Potem słyszy straszny krzyk.
Ten krzyk rozpaczy kończy się głuchem chrapaniem duszenia i kobieta powtórnie opadła na dno. Puhacz, ciągle unoszący się nad Bakałarzem, przedrzeźnia konwulsyjny krzyk tonącej, jak przedrzeźniał jęki wolarza.
Choć zbójca daleki jest od trupa, słyszy ciągle chrapanie duszącej się kobiety, a puhacz bije skrzydłami, śmieje się i krzyczy: — Kobieta utopiona w kanale Saint-Martin! Morderco! Morderco! Morderco! Echa podziemne odpowiadają mu, lecz nie giną wewnątrz ziemi, owszem, zbliżają się coraz głośniejsze, donośne. — Widmo znika.
Jezioro krwi, za którem Bakałarz ciągłe widzi Rudolfa, czernieje, potem czerwieni, się i przybiera kolor płomienny, jak topniejący metal. A na tej palącej lawie, której odblask pożera go i trawi, przesuwają się ogromne czarne widma jego ofiar: Latarnia czarnoksięska zgryzot sumienia! Sumienia! Sumienia! — krzyczy puhacz, bije skrzydłami i śmieje się złowieszczo.
Po chwili rozległa się donośny, uroczysty głos Rudolfa! Bakałarz drży, strachem zdjęty. Głos mówi, on słucha, Rudolf nie mówi z gniewem, lecz ze smutkiem i współczuciem. „Biedny nędzniku, jeszcze nie wybiła dla ciebie godzina skruchy, i Bóg tylko wie, kiedy nadejdzie. Jeszcze nie jesteś ukarany za wszystkie zbrodnie. Pożera cię pragnienie zbrodni, a nie możesz go ugasić“.
Głos Rudolfa się zmienił. Umilkł na chwilę, jakby wzruszenie i przestrach nie dały mu mówić. Bakałarz czuł, że włosy na głowie mu powstają. Cóż to za los, nad którym się nawet kat jego litował? — „Los, który cię czeka, tak jest straszny, dodał Rudolf, że mógłbyś nim odpokutować za zbrodnie wszystkich ludzi; najstraszniejsza zemsta nie zdoła wymyślić okropniejszej kary. Biada! biada ci! Będziesz wiedział, jaki los cię czeka i nic cię od niego nie zdoła uchronić. Poznaj przyszłość“.
Zdawało się Bakałarzowi, że ma wzrok przywrócony. Otworzył oczy, zobaczył.
Dziewiąta biła na zegarze, kiedy pani George weszła cicho do pokoju Marji. Sen młodej dziewczyny był tak lekki, że się obudziła. Promienie zimowego słońca rzucały jaskrawe światło na pokój i lekko rumieniły blade lica Marji.
— Cóż, moje dziecię, — rzekła pani George, siadając ma łóżku Marji i całując ją w czoło, — jakże się dziś czujesz?
— Lepiej, dziękuję pani.
— Czy nie zbudzili cię dziś bardzo rano?
— Nie.
— Tam lepiej. Biedny ślepy z synem, którym wczoraj dano nocleg na folwarku, chcieli wyjść o świcie; bałam się, żeby cię nie przebudził hałas przy otwieraniu bramy.
— Biedni! czemu tak wcześnie wyszli?
— Nie wiem; wczoraj wieczór, gdy ci się lepiej zrobiło, zeszłam do kuchni, żeby ich zobaczyć, ale obaj byli tak znużeni, że już poszli na spoczynek. Lecz widzę, że źle spałaś, oczy masz jeszcze czerwone.
— Prawda, i miałam sny okropne. Śniła mi się kobieta, co mnie męczyła w dzieciństwie; zbudziłam się z przestrachu.
I Marja rzuciła się na szyję przybranej matki i twarz ukryła na jej łonie.
— Co ci jest, Marjo? przestraszasz mnie.
— Daruj mi, pani; nie wiem dlaczego od dwóch dni serce mi się ściska. Mimowolnie zalewam się łzami, mam czarne przeczucia... zdaje mi się, że mnie jakieś nieszczęście spotka.
Pani George chciała uspokoić Marję, gdy wtem Klaudyna zapukała do drzwi i weszła do pokoju.
— Czego chcesz?
— Piotr przyjechał z Arnouville kabrjoletem pani Dubreuil i przywiózł bardzo pilny list do pani.
Pani George przeczytała głośno, co następuje:
„Kochana pani George, jeżeli chcesz wyświadczyć mi wielką przysługę i wybawić mnie z kłopotu, przyjeżdżaj zaraz do mnie. Nie wiem sama, co robić; mój mąż pojechał do Pontoise z wełną; w tobie tylko i w Marji mam nadzieję; Klara ściska swoją kochaną siostrę i czeka jej z niecierpliwością. Przyjeżdżaj na jedenastą na śniadanie. Szczera przyjaciółka.
— Co to może być? — rzekła pani George do Marji.
— Czy pojadę z panią? — spytała Marja.
— Lepiej możebyś zrobiła, zostając w domu, bo dziś bardzo zimno. Ale rozerwiesz się w Arnouville; okryj się dobrze, a przyjażdżka pójdzie ci na zdrowie.
W pół godziny po tej rozmowie pani George z Marją Wsiadły do dużego kabrjoletu, jakich zwykle używają w okolicach Paryża; powóz ten zaprzężony w jednego silnego konia, szybko toczył się po miękkiej drodze, wiodącej od Bouquevall do Arnouville. Trzask bicza oznajmił przybycie Marji i pani George; przy wysiadaniu z kabrjoletu, pani Dubreuil z córką wesoło i serdecznie powitały oczekiwanych gości.
Kiedy Klara rzuciła się na szyję Marji, ta spostrzegła ze zdziwieniem, że panna Dubreuil, zamiast dawnego ubioru, nosi ubiór wieśniaczki.
— Jakto? i ty, Klaro, przebrałaś się po wiejsku? całując ją spytała pani George.
— Wszak ona we wszystkiem musi naśladować swoją siostrę Marję — odpowiedziała pani Dubreuil.
Zaraz po wejściu do sali, Klara posadziła Marję przy sobie, dała jej najlepsze miejsce przy kominku, usługiwała, brała ją za ręce, ściskała, nazywając niedobrą siostrzyczką, nakoniec wymawiała jej łagodnie, że tak rzadko bywa.
— Cóż się więc stało kochanej pani? — rzekła pani George — i w czem mogę jej usłużyć?
— O! w wielu rzeczach. Pani zapewne wie, że folwark ten jest wyłączną własnością księżny de Luicenay. Otóż samej księżnie, albo jej pierwszej pokojowej opłacamy dzierżawę. Księżna tak jest dobra, choć nieco żywa, że aż miło mieć z nią interesa i mój mąż i ja skoczylibyśmy dla niej w ogień. Jednakże dopiero od roku księżna zaczęła w terminie upominać się o ratę; dawniej zdawałoby się, że nigdy nie potrzebuje pieniędzy, teraz zupełnie co innego. Otóż wczoraj odbieram przez umyślnego posłańca taki list od księżnej:
„Kochana pani Dubreuil, trzeba koniecznie urządzić pawilonik w ogrodzie, żeby można się do niego wyprowadzać pojutrze wieczorem; każ wnieść potrzebne sprzęty, daj dywany, firanki, i. t. d. Słowem, postaraj się, żeby niczego nie brakowało, urządź mi tam mieszkanko comfortoble. Bywaj zdrowa, kochana pani, uściskaj moją chrzestną córkę i przyjmij zapewnienie mego szacunku.
P. S. Z mieszkania tęgo będzie korzystać miły mi wielce gość, któremu radabym ofiarować najserdeczniejszą gościnność.
Księżna chce, żeby pawilon był o, ile można comfortable, dlatego właśnie zaprosiłam panią; obie z Klarą męczyłyśmy się nad tem słowem i nie mogłyśmy go zrozumieć.
— Bogu dzięki mogę pani wytłumaczyć tę wielką zagadkę, — rzekła, pani George z uśmiechem; — tutaj comfortable znaczy pokój wygodny, dobrze urządzony, ciepły, gdzieby jednem słowem niczego nie brakowało.
— Mamo — odezwała się Klara, — weź meble z mego pokoju, a ja tymczasem pojadę na parę dni do Bouqueval do Marji.
— Z twego pokoju? alboż one takie piękne, — rzekła pani Dubreuil — czy twoje meble są dosyć comfortable, jak pisze księżna! Mój Boże! jakichto teraz słów nie wymyślą!
— Więc w pawilonie zwykle nikt nie mieszka? — spytała pani George.
— Nikt, nigdy! jest to biały domek na końcu ogrodu. Nieboszczyk książę kazał go wybudować dla córki, kiedy jeszcze była panną; gdy przyjeżdżała na folwark z księciem, tam stawała. Są w nim trzy pokoje. Księżna od czasu jak wyszła zamąż, dwa razy tylko była tutaj; już temu dobre sześć lat, przyjechała konno...
— A jabym tak zrobiła na pani miejscu; teraz godzina jedenasta, posłałabym do Paryża kogo rozgarniętego.
— Naszego ekonoma, on do tego jedyny.
— Wyśmienicie! za dwie godziny najdalej będzie w Paryżu; pójdzie do którego z lepszych tapicerów, i odda mu spis, który ułożę, gdy zobaczę, czego jeszcze brak w pawilonie.
— O tak! mniejsza o pieniądze, bylem uczyniła zadość woli księżny — Powie mu tedy, że za jakąkolwiek bądź cenę, wszystko co napisane ma dostawić dziś wieczór, albo chociaż w nocy i przysłać kilku chłopców tapicerskich dla urządzenia.
— Ach, kochana pani George, wybawiłaś mnie z wielkiego kłopotu, nigdybym o tem nie była pomyślała. Lecz bądź dobra i zrób spis, żeby pawilon był...
— Comfortable? bardzo chętnie.
Wtem weszła służąca oznajmiając, że podano śniadanie.
— Zaraz przyjdziemy, — rzekła pani George, — tylko spiszę czego trzeba.
— Proszę pani, — odezwała się znowu służąca, — przyjechała także mleczarka ze Stains.
— Biedna kobieta! — rzekła pani Dubreuil z litością.
— Wieśniaczka z pobliskiej wioski Stains; dawniej miała cztery krowy i co rano woziła mleko do Paryża. Mąż jej, kowal, pojechał niedawno do Paryża po żelazo i umówił się, że przyjdzie po nią na róg ulicy, gdzie zawsze sprzedawała mleko. Na nieszczęście, ta kobieta obrała sobie jakiś niegodziwy kąt w najgorszej części miasta. Mąż, wracając, zastał ją kłócącą się z pijakami. Kowal ujął się za żoną, tamci do niego skoczyli, on chciał się bronić, ale w zamieszaniu pchnięty nożem, padł zabity.
— Co za — okropność! — zawołała pani George — czy schwytano mordercę?
— Nie; wśród zgiełku potrafił umknąć; ale biedna wdowa powiada, że go pozna, bo go często widywała w tej części miasta z innymi towarzyszami; dotąd jednak nie zdołano go odkryć. Ma troje dzieci, a najstarsze ledwie skończyło lat dwanaście; właśnie potrzebowałam kobiety do krów, przyjęłam ją więc i teraz przyszła objąć służbę.
— Nie dziwi mnie litość pani, — rzekła pani George siadając przy stoliku. — Nie tracąc czasu zabieram się do spisu, bo na czwartą muśliny wrócić do Bouqueval.
— Na czwartą! cóż tak pilnego? — zapytała pani Dubreuil.
— Marja o piątej musi iść na plebanję.
— O, jeżeli do księdza Laporte, to rzecz święta, — odpowiedziała pani Dubreuil.
Pani George wzięła się do pisania, pani Dubreuil wyszła jednemi drzwiami, drugiemi zaś Klara i Marja ze służącą, która doniosła o przybyciu mleczarki ze Stains.
— Zobaczysz, Marjo,tę biedną kobietę, — rzekła Klara. — Ile to ludzi nieszczęśliwych! Nieprawda, Marjo?
— O tak, — odpowiedziała Marja wzdychając roztargniona; — są ludzie bardzo nieszczęśliwi; masz pani słuszność.
— A co to znowu? — zawołała Klara, tupiąc nogą z niecierpliwości, — znowu nazywasz mnie panią; chyba się na mnie gniewasz?
— Ja? mój Boże!
— Dlaczego więc mówisz mi pani?
— Wybacz, Klaro! byłam roztargniona.
— Roztargniona, — rzekła smutnie Klara. — Wiesz Marjo, że zaczynasz myśleć, iż jesteś dumna.
Marja jak śmierć zbladła i nic nie odpowiedziała.
Dziewczęta pośpieszyły na podwórze, gdzie oczekiwała nieszczęsna wdowa.
Pod szopą stał wózek zaprzężony w jednego osła na nim mieścił się cały majątek biednej wdowy, dwunastoletni chłopiec, przy pomocy dwojga młodszych dzieci, zdejmował z wózka rzeczy, Mleczarka, spostrzegłszy Marję, najprzód krzyknęła ze strachu; lecz wkrótce boleść, oburzenie, gniew, odmalowały się na jej twarzy; rzuciła się na Marję, schwyciła ją i krzyknęła pokazując ludziom folwarcznym:
— Oto nędznica, co zna mordercę mego męża, widziałam ze dwadzieścia razy jak rozmawiała z zabójcą! kiedy sprzedawałam mleko w Cite, ona codzień brała u mnie mleko; musi znać nazwisko zabójcy; ona, jak wszystkie jej podobne, należy do bandy tych łotrów. Nie wymkniesz mi się, włóczęgo. — Schwyciła drugą rękę Marji, która drżąca, zmieszana, chciała uciekać.
Klara osłupiała na taką napaść, zawołała na nią:
— Chyba rozum straciłaś, zmartwienie cię obłąkało! Albo mylisz się...
— Ja się mylę? — rzekła mleczarka z gorzką ironją. — Widzicie, jak nędznica zbladła. Sąd cię zmusi do mówienia; nie wymkniesz się z mojej ręki.
— Zuchwała kobieto! — krzyknęła Klara, — idź precz! Jak śmiesz mówić tak do mojej przyjaciółki, mojej siostry!
— Siostra pani! chyba panna sama oszalałaś! Pani siostra, ona? dziewczyna z ulicy, co przez sześć miesięcy włóczyła się w Cite.
Wieśniacy zaczęli szemrać przeciw Maryi; wzięli stronę mleczarki, a nieszczęście jej obudziło w nich współczucie. Troje dzieci, usłyszawszy głośny krzyk matki, przybiegło do niej i krzyknęło z płaczem, nie wiedząc o co chodzi. Klara, przestraszona groźną prawie postawą folwarcznych ludzi, rzekła do nich wzruszonym głosem:
— Wyprowadźcie stąd tę kobietę; powtarzam, że ją smutek obłąkał. Marjo, daruj jej, sama nie wie co mówi.
Lecz Marja blada, ze spuszczonemi oczami stała niema, i wcale nie usiłowała wyrywać się z silnych rąk mleczarki. Nikt się nie ruszył dla wypełnienia rozkazów Klary; nawet jeden z wieśniaków śmiał powiedzieć:
— Ale, proszę panny, jeżeli to uliczna dziewczyna i jeszcze zna zabójcę męża tej biednej kobiety, to trzeba ją zaprowadzić do mera.
— Powiadam ci, że noga twoja nie postanie więcej na folwarku, — rzekła Klara do mleczarki, — jeżeli natychmiast nie przeprosisz mojej przyjaciółki.
— Panna mnie wypędzasz! Dobrze, — odpowiedziała wdowa z goryczą. — Biedne sieroty, — dodała, całując dzieci, — włóżcie znowu rzeczy na wózek, pojedziemy gdzieindziej szukać chleba, Bóg się nad mami zlituje; lecz przynajmniej ta nędznica pójdzie z nami do mera i wyjawi zabójcę mego męża, wszak ona zna całą ich bandę Chociaż panna jesteś bogata — dodała, patrząc zuchwale na Klarę — chociaż panna utrzymuje przyjaźń z takiemi dziewkami, nie należałoby jednak tak źle obchodzić się z biednymi ludźmi.
— Prawda, — rzekł jeden z Ludzi, — mleczarka dobrze mówi.
— Biedna kobieta!
— Nie można jej nie bronić, nie poszukiwać zabójców!
— Nie można wyganiać uczciwej kobiety, matki z dziećmi, dla takiej nędznicy!
Szemrania zaczęły być coraz groźniejsze, kiedy Klara zawołała: Dzięki Bogu! mama idzie! Jakoż pani Dubreuil, wróciła z pawilonu.
— Mamo! — zawołała Klara, — broń moją siostrę od obelg tej kobiety! (i wskazała na wdowę).
— Co się tu stało? — zapytała pani Dubreuil, oglądając się z niepokojem, spostrzegłszy pomięszanie i bladość Marji.
— Pani będzie sprawiedliwsza, — szemrali wieśniacy.
— Ja panią szanuję i wdzięczna jestem za pani dobroć — rzekła wdowa, puszczając Marję. — Ale nim mnie pani wypędzi z dziećmi, niech się pani sama zapyta tej nędznicy, czy prawdę mówię, nie będzie śmiała zaprzeczyć, że ją znam i że ona mnie także zna.
— Słyszysz Marjo, co mówi ta kobieta? — zapytała pani Dubreuil do najwyższego stopnia zdziwiona.
— Wszak się nazywasz Gualeza? — krzyknęła wdowa.
— Tak; — odpowiedziała biedna głosem cichym, zmienionym i nie patrząc na panią Dubreuil. — Tak mnie nazywano.
— Widzicie! — wołali z gniewem wieśniacy — przyznaje się.
— Niech dalej odpowiada, — rzekła wdowa — a wyzna jeszcze, że była w publicznym domu, na ulicy Grochowej w Cite; że kupowała ode mnie codzień mleko, i że nieraz przy mnie nawet rozmawiała z zabójcą mego męża. Ona go zna dobrze, niezawodnie; młody, blady, z długiemi włosami, zawsze z fajką w zębach, w czapce i w bluzie; musi wiedzieć, jak się nazywa. Czy nieprawda? odpowiedz, nędznico?
— Prawda — odpowiedziała nieszczęsna, udręczona dziewica.
Pani Dubreuil z początku osłupiała na takie odkrycie, stwierdzone ostatniemi słowami Marji; potem, odsunęła się ze wstrętem i odrazą, przyciągnęła do siebie nagle i gwałtownie Klarę.
— Ach! co za niegodziwość! co za hańba! Klaro! nie zbliżaj się do tej nędznicy. Lecz jakim sposobem pani George mogła ją trzymać u siebie! jak mogła mi ją przedstawić i pozwolić, żeby moja córka... O Boże! nie wierzę moim oczom.! Ale nie, nie, niepodobna, żeby pani George coś podobnego zrobiła! I ją pewnie oszukano jak nas! inaczej... byłaby to z jej strony największa niegodziwość!
Przestraszonej, zmartwionej tym wypadkiem Klarze zdawało się, że to sen.
— Chodź, chodź, moja córko, — rzekła pani Dubreuil do Klary. — Potem zwracając się do Marji, dodała: — A ciebie, niegodna, Bóg skarze za podłe oszukaństwo! Śmiałaś pozwolić mojej córce, żeby cię nazywała siostrą, przyjaciółką! Siostrą! ciebie... najnikczemniejszy wyrzutku społeczeństwa! Co za bezczelność! Śmiałaś się wcisnąć do towarzystwa uczciwych ludzi, a może powinnabyś iść z podobnemi tobie do więzienia, tam twoje miejsce!
— Tak, tak, — zawołali wieśniacy — do więzienia z nią! wszak zna mordercę!
— A ciebie, dobra kobieto — rzekła pani Dubreuil do mleczarki, — nietylko nie wypędzę, ale cię wynagrodzę za to, żeś mi otworzyła oczy na to podłe stworzenie.
— To mi słuszne, nasza pani jest sprawiedliwa, — mówili wieśniacy.
— Chodź, Klaro, — dodała pani Dubreuil.
— Ach, mamo — rzekła Klara do matki, która ją chciała odprowadzić, — nie wiem,, co to wszystko znaczy. Może być, że Marja zawiniła, kiedy ty tak mówisz, ale patrz, patrz, ona prawie mdleje, przynajmniej zlituj się nad nią.
— O, panno Klaro, jesteś dobra, przebacz mi. Chciej wierzyć, że przeciw mojej woli zwodziłam panią, często to sobie wyrzucałam, — rzekła Gualeza, spoglądając ma swą opiekunkę z niewypowiedzianą wdzięcznością.
— Mamo droga! czyliż nie masz litości! — zawołała Klara rozdzierającym głosem.
— Litości nad nią? nie wiesz co mówisz. Gdyby nie to, że pani George zaraz nas od miej uwolni, kazałabym ją jak zapowietrzoną za bramę wyrzucić, — odpowiedziała surowo pani Dubreuil
.
I odeszła z córką, która jeszcze raz się obróciła do Gualezy i rzekła:
— Marjo! siostro! nie wiem, o co cię obwiniają, alem pewna, że jesteś niewinna i zawsze cię będę kochać.
Pani Dubreuil odeszła z Klarą. Gualeza została sama, otoczona groźnym tłumem. Mimo wyrzutów i gniewu pani Dubreuil, Marja spodziewała się, że wszystko skończy się spokojnie, dopóki widziała koło siebie dzierżawczynię i jej córkę Klarę. Lecz gdy obie odeszły, kiedy została sama, na łasce wieśniaków, sił jej zabrakło; musiała oprzeć się o głębokie koryto do pojenia koni. Położenie nieszczęśliwej godne było litości. Gniew, groźby, krzyki otaczających wieśniaków, coraz wzrastały. Oparta o brzeg kamiennego koryta, z głową opuszczoną i zakrytą rękoma, nieruchoma, mdlejąca, Gualeza była smutnym obrazem rezygnacji i boleści.
O kilka kroków dalej, wdowa po zabitym triumfując i jeszcze bardziej rozjątrzona przeciwko Marji, pokazywała ją dzieciom i wieśniakom z nienawiścią i wzgardą. Ludzie folwarczni, stojący naokoło, nie ukrywali swoich uczuć; surowe ich twarze wyrażały oburzenie, gniew; najbardziej zaś zagniewane i oburzone były kobiety.
— Zaprowadzić ją do mera! — zawołał jeden.
— Tak tak, a jak nie pójdzie dobrowolnie to ją poprosimy.
— I to śmie ubierać się jak i drugie uczciwe dziewczęta, — rzekła jedna z najbrzydszych wieśniaczek.
— A takie niewiniątko udaje, — dodała inna.
— Ale póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie — Będziesz ty inaczej śpiewać i wydasz mordercę! — krzyczała wdowa. — Wszyscy jesteście z jednej bandy. Zdaje mi się nawet, że i ty z nimi byłaś.
— Ależ, pani, już od dwóch miesięcy mieszkam w Bouqueval, nie mogłam być świadkiem nieszczęścia, o którem mówisz i...
Groźne wrzaski zagłuszyły drżący jej głos.
— Poprowadźmy ją do mera! tam się wytłumaczy.
— Dalej, piękna panno! ruszaj! żwawo!
I rozdrażniony tłum otaczał Gualezę, która, złożywszy ręce na piersi, oglądała się zalękniona, błagając spojrzeniem o pomoc.
— O! próżno szukasz, — krzyczała mleczarka — panny Klary już mienia, niema cię kto bronić; nie uwolnisz się z rąk naszych.
Wieśniacy, uniesieni raczej głupotą niżeli złością, jątrzyli się, pobudzali wzajemnie, i gniew ich wzrastał w miarę obelg i gróźb, miotanych na Marję.
Gualeza, oparta o brzeg koryta, w obawie, żeby jej nie strącono do wody, zawołała głosem błagalnym, wyciągając ręce do wieśniaków:
— Boże! czego chcecie ode mnie? Zlitujcie się.
Lecz mleczarka coraz bardziej zbliżała się, machając rękami tak, że pięściami dotykała prawie twarzy Gualezy: dziewczyna zawołała cofając się:
— Nie przybliżaj się pani tak bardzo... wtrącisz mię w wodę.
Te słowa obudziły w wieśniakach myśl okrutną; najzagorzalsi, aby wyprawić jednę z owych krotochwil wiejskich, których ofiary zwykle ledwo żywe zostają na miejscu, krzyknęli:
— Skąpać ją! spławić! sprawmy jej kąpiel.
— Dobrze, dobrze... do wody ją... do wody! — wołano zewsząd ze śmiechem i oklaskami najwyższej radości.
— Tak, tak! skąpać! nie umrze... nic jej nie będzie.
— To ją oduczy mieszać się między uczciwych ludzi.
Na te dzikie krzyki, na te okrutne szyderstwa, na widok rozjątrzonych ludzi, którzy zbliżali się, żeby ją porwać, Guazela pomyślała, że przyszła jej ostatnia godzina. Nie wymówiła więcej ani słowa, nie skarżyła się, lecz osunęła się na kolana, złożyła pobożnie ręce, zamknęła oczy, modliła się i czekała.
Wieśniacy, zdziwieni jej postawą i milczącą powolnością, wstrzymali się z wykonaniem dzikiego zamiaru; lecz kobiety wymawiały im słabość, zaczęli więc znowu krzyczeć dla dodania sobie odwagi. Dwóch schwyciło Marję, gdy wtem odezwał się głos wzruszony, drżący:
— Stójcie!
W tejże chwili pani George przedarła się przez środek tłumu, przystąpiła do klęczącej Gualezy, wzięła ją w swoje objęcia i podniosła z ziemi mówiąc:
— Wstań, moje dziecię! wstań, kochana córko! tylko przed Bogiem się klęka.
Ton i postawa pani George były tak śmiałe, tak nakazujące, że tłum cofnął się i stał w milczeniu. Twarz pani George, zwykle bladą, okrył rumieniec oburzenia. Rzuciła na wieśniaków śmiałym okiem i rzekła głośno i groźnie:
— Nędzni! czy wam nie wstyd dręczyć to nieszczęśliwe dziecko?
— Cóż wielkiego? wszakże ona jest...
— Moja córka! — zawołała pani Goerge, przerywając im. — Ksiądz Laporte, którego wszyscy błogosławią i szanują, kocha ją i jest jej opiekunem, a tych, których on kocha, wszyscy powinni szanować.
Te proste słowa nakazały wieśniakom milczenie. Pani George wołała:
— Choćby ta nieszczęśliwa dziewczyna była ostatnią z kobiet, wasze postępowanie zawsze jest ohydne. Za co ją chcecie karać? jakiem prawem? jaką macie do tego władzę? żeście mocniejsi? Chodź, Marjo, chodź, kochane dziecię. — I pani George wzięła Marję pod rękę; zawstydzeni wieśniacy uznali dzikość swego postępku i usunęli się z uszanowaniem.
Tylko wdowia zastąpiła pani George drogę i powiedziała jej śmiało:
— Ta dziewczyna stąd nie wyjdzie, póki nie złoży przed merem zeznania o zabójstwie mego męża.
— Marja mieszka u mnie na folwarku w Bouqueval, możesz o tem zawiadomić właściwy sąd a ja będę gotowa na jego rozkazy.
— Co za wstyd dla mnie! jakie dla pani zmartwienie! — mówiła Marja, zostawszy sam na sam z panią George w pokoju bawialnym na folwarku Bouqueval. — Zapewne na zawsze poróżniłaś się z panią Dubreuil a wszystko z mojej przyczyny! Jutro wszyscy dowiedzą się o moim wstydzie, o mojej hańbie! Nie lękam się o siebie, ale... kto wie, może dobre imię Klary nazawsze zgubione, dlatego, że mnie nazywała towarzyszką, siostrą!
Pani George odpowiedziała po chwili namysłu:
— Niesłusznie, dziecię moje, robisz sobie tak bolesne wyrzuty: przeszłość twoja jest naganną, bardzo naganną... ale czyż przez szczery żal nie zasłużyłaś na opiekę czcigodnego naszego plebana? czyliż nie przez niego i przeze mnie zostałaś przedstawioną pani Dubreuil? czyliż dobremi przymiotami twemi nic zyskałaś jej przychylności? Kto, jeżeli nie ona sama żądała, żebyś Klarę nazywała siostrą?
— Ach, pani, ja nazawsze muszę zostać w położeniu fałszywem, nędznem i nie trzeba na to mocniejszego dowodu, jak to, że pani przez przywiązanie do mnie słusznie ukrywałaś moją przeszłość i że matka Klary niemniej słusznie za tęż samą przeszłość mną gardzi, O! umrę ze wstydu... nikomu w oczy nie będę śmiała spojrzeć!
— Nikomu? nawet mnie? Biedne dziecię, — rzekła pani George, zalewając się łzami. — Nabierz odwagi. Otaczają cię tu sami przyjaciele: cóż? dom ten będzie dla ciebie światem; czcigodny nasz pleban zbierze ludzi folwarcznych, którzy cię tak kochają, wyjawi im twoją przeszłość. I wierzaj mi, moja droga, słowa jego mają taką powagę, że to wyznanie ci nie zaszkodzi.
— Wierzę pani. Ufna w tę nadzieję, podtrzymywana przez ciebie i przez niego, zniosę wszystko bez szemrania.
— Obaczysz go za chwilę; nigdy rady jego nie były ci potrzebniejsze. Już wpół do piątej; wybieraj się na plebanję, moje dziecię. Napiszę do pana Rudolfa, donosząc mu o zdarzeniu w Arnouville i poszlę list przez umyślnego; potem i ja przyjdę na plebanję, bo koniecznie trzeba, żebyśmy wszyscy troje się porozumieli.
W parę minut później, Gualeza wyszła z folwarku na plebanję, drogą wiodącą przez parów, gdzie stosownie do umowy z dnia wczorajszego, Bakałarz i Kulas mieli czatować na nią ze swojemi wspólnikami. Słońce zachodziło; w pustej dolinie panowało milczenie. Marja zbliżała się do parowu, przez który wiodła droga do plebanji, gdy wtem wyszedł ku niej chromy chłopczyk.
— Zlituj się nade mną, maja dobra panienko, — rzekł błagalnym głosem, złożywszy ręce.
— Czego chcesz? — zapytała Gualeza troskliwie.
— Niestety, babka moja, bardzo stara, upadła niedaleko stąd, schodząc do parowu; lękam się, czy czasem nie złamała nogi. Nie mam dosyć siły, żeby jej pomóc wstać.
Gualeza, rozczulona, odpowiedziała:
— I ja nie mam wiele siły, moje dziecko, ale może zdołam pomóc ci podnieść babkę. Idźmy do miej.
— O! moja dobra pani! Bóg ci nagrodzi!
— Skądże jesteście? — spytała Marja idąc za Kulasem.
— Idziemy z Ecouen.
— A dokąd?
— Do poczciwego plebana, który mieszka na tamtym pagórku.
— Do księdza Laporte? I ja szłam właśnie do niego — rzekła Marja zagłębiając się coraz więcej w parów.
— Babuniu!.. już wracam, już idę, znalazłem osobę, co ci pomoże!... — krzyczał Kulas.
Nagle chłopiec stanął. Tętent galopu konia rozległ się na polu. — Znowu wszystko przepadło! — rzekł Kulas do siebie.
Droga skręcała o kilka sążni od miejsca, gdzie syn Czerwonego Jana znajdował się z Gualezą. Jeździec ukazał się na tym zakręcie; zatrzymał konia obok Marji. Wtedy słychać było kłus drugiego konia i po krótkiej chwili nadjechał służący w liberji.
W pierwszym jeźdźcu, brunecie bardzo przystojnym, Kulas poznał hrabiego Saint-Remy, który powszechnie był uważany za kochanka księżny de Lucenay.
— Ładna dziewczynko, — rzekł hrabia do Gualezy, której piękność go zastanowiła, — czy będziesz tak dobra wskazać mi drogę do wioski Arnouville?
Marja, spuszczając oczy przed ognistem i zuchwałem spojrzeniem młodego mężczyzny, odpowiedziała:
— Wyjechawszy z parowu, skręcisz pan pierwszą ścieżką na lewo; ścieżka ta prowadzi do alei wiśniowej, ciągnącej się aż do samej wioski.
— Dziękuję śliczna dziewczyno. Lepiej mnie objaśniłaś niż stara baba, którą spotkałem o kilka kroków stąd, leżącą pod drzewem; nie odpowiedziała mi nic i jęczała tylko. Nie powiesz mi czasem, czy łatwo znajdę we wiosce dom pani Dubreuil?
— Dom stoi przy alei, — odpowiedziała.
— Jeszcze raz dziękuję ci, panieneczko — zawołał Saint-Remy i puścił się w galop; za nim służący.
Marja, przypominając sobie nieznajomą osobę, dla której tak nagle z rozkazu pani de Lucenay wyporządzili oficynę, ani wątpiła, że młody i piękny jeździec jest tym spodziewanym gościem.
— Spieszmy się, moje dziecko; ten pan na koniu zabrał nam dużo czasu — rzekła Gualeza, przyśpieszając kroku, aby rychlej wyjść na zakręt drogi.
Zaledwie na nim stanęła, gdy czatująca Puhaczka rzuciła się na nią; jedną ręką schwyciła ją za gardło, drugą zatknęła jej usta, a Kulas, przypadłszy do ziemi, przytrzymał Marję za nogi, tak, że się ruszyć nie mogła. W krótkiej chwili, jakiej trzeba było Bakałarzowi, żeby wyleźć z dziury, w którą się skrył i nadejść z płaszczem, jednooka baba poznała dawniejszą swoją ofiarę.
— Złodziejka Marysia! — krzyknęła zdziwiona. Potem dodała z dziką radością: — I znowu cię mam! czy sam djabeł mi cię nasyła? taki twój los, że rąk moich nie ujdziesz. Mam witryol w powozie, tym razem już twoja twarzyczka niechybnie z nim się spotka, bo mię nudzi ta twoja ładna twarzyczka. Dalej ślepy, bierz się do roboty.
Potężnemi rękoma Bakałarz schwycił Gualezę i nim zdołała krzyknąć, baba rzuciła jej płaszcz na głowę, i owinęła ze wszystkich stron. W mgnieniu oka Marja była związana i nie mogła ani ruszyć się, ani wołać na ratunek.
— Teraz, ślepaku, zabieraj ją, — rzekła Puhaczka. — He! he! to nawet nie tak ciężkie, jak szkatułka kobiety, utopionej w kanale Saint-Martin, nieprawda, stary? Zabieraj złodziejkę! Ot, tak, dobrze! — dodała Puhaczka, widząc bandytę biorącego Marję na ręce, jak biorą śpiące dziecko. Dalej, do powozu ruszajmy!
— A kto mnie zaprowadzi? — spytał ponuro Bakałarz, unosząc swą lekką zdobycz.
— Oto głowacz! o wszystkiem pamięta! — zawołała Puhaczka. I, odwinąwszy szal, zdjęła z wychudłej szyi czerwoną chustkę jedwabną, skręciła ją i rzekła do Bakałarza: — Rozdziaw jadaczkę, weź koniec tej chustki w zęby, ściśnij mocno. Kulas weźmie za drugi koniec, pójdziesz za nim. Chodź tu, bębnie!
Chłopak podskoczył, wziął za róg chustki i powiódł Bakałarza; tymczasem Puhaczka biegła naprzód, żeby uprzedzić Barbillona.
Rozstajemy się z bohaterką naszej powieści w chwili, gdy jej grozi największe niebezpieczeństwo. O jej losie czytelnicy później się dowiedzą.
Czytelnik przypomina sobie, że w wilję dnia, w którym Puhaczka z Bakałarzem wykradli Gualezę, Rudolf ocalił markizę d’Harville od niewątpliwej prawie zguby, którą jej zgotowała zazdrość Sary. Pewien był, że Morelowie na czas niejaki mają zaspokojone swe potrzeby, dostawszy woreczek z pieniędzmi, który wsunął był w rękę markizie, dla lepszego przekonania jej męża, że jedynie w celu dobroczynnym przyszła do tej kamienicy. Na nieszczęście nie dostrzegł, że Kulas ukradł woreczek i z nim uciekł. O czwartej Rudolf otrzymał list. Stara kobieta przyniosła pismo i odeszła, nie czekając odpowiedzi. List był następujący:
„Winnam Waszej Książęcej Mości więcej niż życie i chciałabym dziś jeszcze podziękować za wyświadczone dobrodziejstwo. Jutro może oniemiałabym ze wstydu. Jeżeli książę raczysz odwiedzić mnie dziś wieczorem, to zakończysz dzień tak, jak go zacząłeś... dobrym uczynkiem.
„P. S. Kazałam nie czekać na odpowiedź, będę w domu cały wieczór“. Rudolf, lubo uszczęśliwiony, że wyświadczył markizie ważną usługę, nie rad był jednak, iż przez ten wypadek tak nagle zawiązały się między nią a nim nieuchronne i bliskie stosunki. Nigdy nie zdradziłby zaufania d’Harvilla, ale kiedy po nader częstych z początku znajomości odwiedzinach, uczuł, że ze zbytniem upodobaniem podziwia wdzięk, rozum i piękność Klemencji, postanowił więcej u niej nie bywać. Nie bez wzruszenia przypominał sobie rozmowę Sary i Toma, podsłuchaną na balu.
Myślał ciągle o bliskiem tam spotkaniu z Klemencją i najprzeciwniejsze miotały nim myśli. Miał silne postanowienie nie ulec pociągowi, jaki czuł do niej, cieszył się, że może ją przestać kochać za nietrafny wybór Karola Robert, a przytem znowu żałował, że znikł urok, który ją dotąd otaczał.
I markiza z drżeniem czekała na jego przyjście; dręczyły ją dwa uczucia; tkliwy smutek, gdy myślała o Rudolfie, głęboki wstręt, gdy jej przychodził na myśl Karol Robert.
Dziewiąta wybiła na zegarze w salonie markizy, gdzie czekała niespokojna i zamyślona. Klemencja siedziała w fotelu obitym adamaszkiem. W miarę zbliżania się chwili rozmowy z Rudolfem powiększało się jej wzruszenie. Po długim namyśle postanowiła odkryć mu straszną tajemnicę.
Po chwili lokaj wszedł i zapytał, czy panna Ashton z panienką może przyjść.
— Ma się rozumieć, — odpowiedziała markiza.
Pomału weszła do sali córka jej, czteroletnie dziecię o przyjemnych rysach, lecz chorowite, blade i okropnie chude. Panna Ashton, guwernantka, prowadziła ją za rękę; Klara, chociaż słaba, pobiegła szybko do matki, by ją uściskać.
-— Jakże jej teraz? — zapytała markiza guwernantkę.
— Dość dobrze, chociaż niedawno bałam się.
— Znowu! — ząwołała markiza, ściskając córkę.
— Szczęściem, obawa była próżna, — dodała guwernantka — nie miała napadu i potem się uspokoiła. Mało spała po obiedzie, a teraz nie chciała się położyć, póki pani nie powie dobranoc.
Wtem lokaj, otwierając drzwi, zameldował:
— Jego Książęca Mość, książę Gerolstein.
Klemencja na widok Rudolfa zarumieniła się, postawiła córkę na kobiercu i kazała ją odprowadzić guwernantce.
— Pani mi pozwoli, — rzekł Rudolf z uśmiechem, ukłoniwszy się wprzód z uszanowaniem markizie, — odnowić znajomość z dawną przyjaciółką, która mnie może zapomniała. — I, schyliwszy się do dziecka, podał mu rękę. Dziewczynka z początku wlepiła w niego duże, czarne oczy, potem, poznawszy go, kiwnęła głową i posłała mu palcami pocałunek.
— Poznałaś księcia? — zapytała Klemencja.
Klara znowu kiwnęła głową.
— Czy zdrowsza jest teraz? — zapytał książę.
— Ma się lepiej, zawsze jednak jeszcze cierpi.
Guwernantka odprowadziła Klarę, i Klemencja została sama z Rudolfem.
Nigdy nie uderzyły tak markizy szlachetne i pełne wyrazu rysy Rudolfa, nigdy głos jego nie wydawał się jej tak przyjemnym i dźwięcznym.
Rudolf pierwszy przerwał milczenie.
— Pani o mało nie padłaś ofiarą szkaradnej zdrady, o mało nie zgubiło pani nikczemne doniesienie hrabiny Mac-Gregor.
— Więc prawda! — zawołała Klemencja. — Nie omyliło mnie przeczucie. Ale skądże to książę wie?
— Przypadkiem wczoraj na balu u hrabiny X dowiedziałem się o szkaradnym podstępie. Siedziałem za gęstemi drzewami, a hrabina Mac-Gregor opowiadała bratu swoje nikczemne zamysły. Chciałem do pani napisać lecz bałem się, żeby markiz nie przejął listu i dlatego wolałem uwiadomić panią na miejscu. Mam grać względem pani rolę mentora i powinienem się cieszyć, żeś pani nie popadła w zasadzkę hrabiny Mac-Gregor. A jako przyjaciel, jako brat pani męża, z serca się cieszę, żeś mu wróciła pokój i szczęście.
— Dlatego właśnie, że książę jesteś przyjacielem markiza d’Harville, chcę mu powiedzieć zupełną prawdę i o moim nieszczęśliwym wyborze i o postępku, który tak obraża pańskiego przyjaciela i prawie brata.
— Chociażem szczęśliwy i dumny z takiego zaufania, pozwól mi pani jednak powiedzieć co do nieszczęśliwego wyboru, żeś go uczyniła jedynie przez uczucie szczerej litości i z namowy hrabiny Mac-Gregor. Wiem także, żeś się pani długo wahała przed uczynieniem kroku, którego dziś tak żałujesz.
Markiza spojrzała na księcia ze zdziwieniem.
— Dziwisz się pani? Nie chcę w oczach jej uchodzić za czarnoksiężnika, i kiedyindziej opowiem tajemnicę mego odkrycia. A mąż pani, czy zupełnie teraz spokojny?
— Zupełnie, — odpowiedziała markiza, spuściwszy oczy.
— Złudzenie go uszczęśliwia, nie należy go rozczarowywać. A potem, kobieta nigdy nie jest tak ujmująca dla męża, jak kiedy ma przed nim jaki błąd do ukrycia.
Coraz bardziej zastanawiała markizę mowa Rudolfa, obracanie w żart wypadku, który mógł najstraszliwsze dla niej mieć następstwa; domyśliła się, że książę przybrał ton lekki, żeby zmniejszyć ważność swojej przysługi.
— Pojmuję szlachetność W. K. Mości. Wolno teraz księciu żartować i zapomnieć o niebezpieczeństwie, z którego mnie wybawiłeś. Lecz to, co jeszcze mam powiedzieć, jest tak ważne i smutne dla mnie, taki ma związek z wypadkami dzisiejszego ranka, księcia rady mogą dla mnie być tak zbawienne, że błagam, abyś sobie przypomniał, żeś mi ocalił honor i życie... tak, życie. Mój mąż był uzbrojony... wyznał to przede mną w żalu... chciał mnie zabić!
— Czy być może? — zawołał Rudolf wzruszony.
— Miał do tego prawo... — odpowiedziała gorzko pani d’Harville.
— Racz mi pani wierzyć, że nie mogę być obojętnym na to, co panią obchodzi. Słucham z całą i najzupełniejszą uwagą.
— Wprzód dozwól mi książę opowiedzieć moje przeszłe życie, aż do zamężcia... W szesnastym roku życia utraciłam matkę. Trudno opisać, jak ją kochałam... jeszcze piękna, uwielbiana, rzuciła zabawy świata i oddała się zupełnie mojemu wychowaniu. Proszę sobie wyobrazić nasze zadziwienie, kiedy mój ojciec powiedział nam, że z powodu słabości zdrowia mojej matki, przyjmuje do mnie za guwernantkę młodą wdowę, zasługującą na względy z powodu wielkich nieszczęść. Wdowa ta, pani Roland, przyjechała do nas dla zajęcia posady guwernantki.
— Czy ta sama pani Roland, z którą się ojciec pani ożenił wkrótce po pani zamężciu?
— Ta sama.
— Była zapewne piękna?
— Niebardzo.
— A jej wykształcenie?
— Prawie żadne. Nie wiem, jakim sposobem ojciec mój nie zrozumiał, że zupełna jej niezdolność do obowiązków nauczycielki łatwo wykryje istotną przyczynę jej pobytu w domu naszym. Matka wszystko zrozumiała i ubolewała nie nad niewiernością męża, lecz nad nierządem domowym, wynikającym z takich stosunków, o których i ja mogłam się nakoniec dowiedzieć.
— W jakim wieku był wtenczas ojciec pani?
— Miał około sześćdziesięciu lat.
— I wierzył w miłość tak młodej osoby?
— Ojca mego za młodu zepsuły kobiety. Pani Roland, przez instynkt, albo kierowana dobremi radami...
— Któż jej mógł radzić?
— Zaraz księciu opowiem. Ta kobieta, wiedząc, że starzy eleganci lubią słyszeć pochwały swojej czerstwości, bo to im przypomina szczęśliwe czasy młodości, pochlebiała memu ojcu, chwaliła wyraz jego twarzy, wdzięk w obejściu... w sześćdziesiątym roku życia! I on dał się złowić w te sieci!
Rudolf uśmiechnął się na tak ironiczny obraz macochy i rzekł:
— Jednej tylko rzeczy nie mogę darować ludziom śmiesznym: złości... bo nie można się z nich śmiać do woli!
— O! nie żaliłabym się na panią Roland, lecz szkaradne jej postępowanie z moją matką... jej czynny udział w mojem zamężciu, są przyczyną mojej nienawiści, — rzekła markiza po chwili wahania.
Rudolf spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Pan d’Harville jest przyjacielem księcia — dodała markiza. — Zmam całą ważność słów, które tylko co wymówiłam. Niezadługo uznasz książę ich słuszność. Matka chciała oddalić ode mnie panią Roland; lecz ojciec się na to nie zgodził, przeniosłyśmy się więc do osobnego skrzydła, a moja guwernantka została przy ojcu i przyjmowała gości, jako pani domu... To tak bolało moją matkę, że zasłabła. Sprowadzili jej doktora, włocha, poleconego przez panią Roland.
Tu oczy markizy napełniły się łzami, zaledwie mogła mówić od płaczu.
— Wyznaję, że miałam do niego jakiś wstręt jedynie dlatego, że go pani Roland ojcu poleciła. Polidori był bardzo uczony. Miał około lat pięćdziesięciu. Twarz okropna, jasno-zielone oczy, nos garbaty, orli.
— To on! tak, to on! — zawołał Rudolf. — Czy Polidori teraz nie mieszka w Paryżu? — zapytał Rudolf.
— Nie wiem. Ale on także leczył znajomą mi księżnę de Lucenay...
— Księżnę de Lucenay!
— Mówiła mi dawniej, że odbiera od niego bardzo ciekawe i dowcipne listy o zwiedzanych krajach, lecz kiedy przed miesiącem znowu zapytałam o niego, zmieszała się i powiedziała, że już dawno o nim nic nie słychać, że zapewne umarł. Książę zna go?
— Tak jest, na nieszczęście; ale nie przerywam pani opowiadania o tym niegodnym człowieku, zdolnym do wszelkich zbrodni.
— Zbrodni? a moja matka skonała w jego ręku! Książę powiedziałeś mi albo za wiele, albo za mało.
— Jakto?
— Lękałam się oskarżać niewinnego, ale teraz wszystko mogę powiedzieć. Przez pięć dni nie odstępowałam od łóżka chorej matki; nakoniec piątego dnia wyszłam do ogrodu odetchnąć świeżem powietrzem. Wracałam ciemnym korytarzem, właśnie kiedy Polidori wychodzi od pani Roland, nie widzieli, mnie. Ona mówiła mu coś do ucha, a on jej odpowiedział: Pojutrze. Znowu coś do niego mówi; on znowu powtórzył: Pojutrze, mówię pani, pojutrze!
— Co to miało znaczyć?
— Co miało znaczyć? Polidori powiedział te słowa we środę wieczorem, a w piątek skonała moja matka!
— Ach! okropne!
— Pamiętałam te straszną przepowiednię, lecz nie śmiałam obwiniać doktora. Po śmierci matki pani Roland rządziła domem. Chciałam zamieszkać w klasztorze, ojciec nie pozwolił; musiałam więc zostać w jednym domu razem ze znienawidzoną i pogardzaną kobietą.
— W Aubiers (tak się nazywały dobra mego ojca), pani Roland zupełnie rozgościła się, zajęła nawet pokoje mojej nieboszczki matki. Z oburzaniem skarżyłam się ojcu na tak nieprzyzwoity postępek, lecz surowo mnie upomniał, że powinnam uważać panią Roland za drugą matkę. W trzy miesiące patem ojciec zdjął żałobę, pod pozorem, że żałoba w sercu się nosi. Coraz mniej okazywał mi przywiązania; tylko przy śniadaniu i obiedzie widywałam go, zresztą cały dzień mogłam jeździć konno z lokajem, albo chodzić po lesie otaczającym zamek. Rzadko znajdowałyśmy się same z panią Roland, obie unikałyśmy podobnego spotkania. Raz mi tylko powiedziała: — „Strzeż się, chcesz ze mną walczyć, ale zginiesz“. — Jak moja matka? — odpowiedziałam. — Szkoda tylko, że niema Polidoriego, możeby panią zapewnił, że to będzie pojutrze. Wkrótce potem drobny wypadek rozstrzygnął mój los. Między obrazami, zawieszonemu w salonie, był i portret mojej matki. Raz nie spostrzegłam go. — Pojmuję, — rzekłam do miej ozięble, — że pani przykro być musi patrzeć na rysy mojej matki; nie należało jednak dlatego wyrzucać na strych portretu zacnej kobiety, która przez litość przyjęła panią do swego domu, gdyś była w nędzy.
— Milcz! — krzyknął na mnie ojciec.
— Pozwól sobie powiedzieć, — odparła pani Roland, — że nie mam żadnej wdzięczności dla twojej matki; nie lubiła mnie i mieszkałam tutaj wbrew jej woli. — Pani Roland przerwała rozmowę, bo zemdlała.
Na drugi dzień ojciec rzekł: „Żeby nie wznawiały się podobne sceny, jak wczorajsza, oświadczam ci, że po skończonej żałobie ożenię się z panią Roland. Ale przedtem ty powinnaś wyjść za mąż, w posagu masz miljon po twojej matce, a już mnie proszono o twoją rękę, ja się tem zaraz zajmę, żebyś zaś nie lżyła przy gościach mojej przyszłej żony, nie kazałem cię wpuszczać do sali, chyba, że będę tylko sam z panią Roland“. Od tego czasu jedynie przy obiedzie widywałam ojca. Wszyscyśmy milczeli. Pani Roland wymyśliła nowy sposób dręczenia mnie: siadywała w krześle mojej matki, w jej krosnach szyła.
— Pojmuję, jaką to przykrość pani sprawiało. I pani nigdzie nie znajdowałaś pociechy? nie miałaś komu powierzyć swoich cierpień?
— Nikomu; raz tylko poczciwy notarjusz Dorval, który był obecny, kiedym się tak źle obeszła z panią Roland, dał mi dowód prawdziwego współczucia. Zgodnie z rozkazem ojca nigdy nie schodziłam do salonu przy gościach, nie mogłam więc widywać Dorvala; lecz jednego dnia wyszedł do ogrodu, spotkał mnie w mojej ulubionej alei i rzekł mi: „Boję się, żeby mnie ojciec pani tu nie zobaczył, przeczytaj więc pani ten list, a potem go spal, idzie tu o ważną dla pani okoliczność“. I zniknął. W tym liście uwiadomił mnie, że chcą mnie wydać za markiza d’Harville; że to młody człowiek, bogaty, bardzo wykształcony, przystojny, lecz że już dwa razy rodzice jego narzeczonych zerwali bliskie małżeństwo.
— Istotnie, — rzekł Rudolf, — przypominam sobie teraz, mąż pani donosił mi, że dwa razy zerwano ułożone z nim małżeństwa z powodu interesów majątkowych.
Markiza odpowiedziała ze smutnym uśmiechem:
— Zaraz się książę dowiesz prawdy. W kilka dni potem pani Roland pojechała do Paryża, tylko na tydzień, ojciec mój tęsknił bardzo. Po powrocie macochy, ojciec nie posiadał się z radości. „Dawno już — powiedział mi — myślałem o ustaleniu twego losu. Za miesiąc kończy się żałoba. Jutro przyjedzie tu markiz d’Harville; widział cię już kilka razy i prosi o twoją rękę. A choćbyś nawet nie poszła za mąż, ja się ożenię zaraz po skończonej żałobie“. — „Rozumiem, mój ojcze: jeżeli nie wyjdę zamąż, ożenisz się, a mnie pozwolisz udać się do klasztoru“. „Jak chcesz“. „Nie mam nic przeciwko związkowi ułożonemu przez ojca; lecz dowiedziałam się, że markiz d’Harville dwa razy już zrywał bliskie małżeństwa“. „Wiem, wiem, przerwał mi ojciec. Zerwanie to pochodziło z interesów majątkowych, przytem jednak honor markiza nie ucierpiał“. I pani Roland cieszyła się z tego zamężcia, ona je ułożyła. Wiedziała, z jakiej przyczyny zerwały się poprzednie małżeństwa z markizem i właśnie dlatego wybrała mi go za męża.
— Jakiż miała cel? — zapytał Rudolf.
— Chciała się zemścić na mnie, oddając mnie na ofiarę strasznym mękom.
— Jakim mękom? — zapytał znowu Rudolf.
— Zaraz się książę dowiesz. Markiz d’Harville przyjechał do nas; podobał mi się ze sposobu obejścia, z mowy, z twarzy. Wydawał się dobrym, spokojnym, ale smutnym.
— Czemu go pani nie spytała o przyczynę dwukrotnego zerwania małżeństwa?
— Poznawszy jego dobroć i szlachetność, chciałam to uczynić, lecz wstrzymała mnie bojaźń, żeby mu tem nie sprawić przykrości. Im bardziej się zbliżał dzień ślubu, tem markiz był szczęśliwszy; kilka razy jednak wydawał mi się bardzo smutny. Ze łzami na mnie spoglądał, jakgdyby chciał coś wyznać. Strwożona, zapytałam o przyczynę smutku, a on mi odpowiedział: „Daruj mi pani, ale kiedym najszczęśliwszy, zawsze jestem smutny“. Po ślubie ojciec czule mnie ucałował, a pani Roland, ścisnąwszy mnie za rękę, rzekła: „Pomyśl czasem o mnie wśród szczęścia małżeńskiego, bo ja to małżeństwo skojarzyłam“. Wtedy nie rozumiałam jeszcze prawdziwej treści tych słów.
Coraz bardziej zwiększało się wzruszenie markizy, gorączkowy prawie rumieniec wystąpił na jej twarzy, mówiła jednak dalej rozdzierającym głosem:
— Muszę wszystko powiedzieć, inaczej książę będziesz mną pogardzał. Gdy pierwszy raz mąż mój wszedł do mego pokoju, był dziwnie podniecony i zmieniony. Nagle schwycił mnie za rękę i krzyknął przenikliwie. Chcę wydobyć rękę, błagam go, on nic nie słyszy, twarz wykrzywił konwulsyjnie, wywrócił oczy, na usta wystąpiła mu krwawa piana. Nakoniec wydobyłam rękę z zesztywniałych palców i zemdlałam, gdy tymczasem on cierpiał najokropniejszy paroksyzm konwulsyj. Taka była pierwsza noc po ślubie! taka zemsta pani Roland!
— Nieszczęsna! — zawołał Rudolf oburzony, — rozumiem teraz, on ma wielką chorobę! Co za okrucieństwo!
— Niedość jeszcze! Nasza córka odziedziczyła po nim chorobę.
— Jakto? Więc jej słabość, bladość...
— Są skutkiem tej samej choroby, i doktorzy powiadają, że nie można jej nigdy wyleczyć, że to choroba dziedziczna. — Markiza zakryła twarz rękoma, wyjawienie bolesnej tajemnicy odjęło jej prawie zdolność mówienia. Rudolf także nie mógł słowa przemówić. Straszne i bolesne wyznanie markizy obudziło w nim smutne myśli. Człowiek polepsza z wielkiemi staraniami rasy koni, a sam rozszerza i dziedzictwem przekazuje swoje choroby, nie myśląc o poprawie rodu ludzkiego.
Po długiem milczeniu, Rudolf pierwszy odezwał się:
— Teraz rozumiem, dlaczego markiz jest zawsze smutny.
— Wyrzuty sumienia go dręczą! — zawołała markiza. — Nigdy jeszcze zbrodnia nie była z tak zimną krwią przygotowana.
— Zbrodnia?
— Rozumie się! Jakże inaczej nazwać jego czyn względem mnie? Zdradził pokładane przez kobietę zaufanie w jego honorze, połączył ją ze sobą na zawsze, wiedząc, że jest dotknięty okropną chorobą. A nasze dziecię? Czyż to nie występek, przekazać mu taką chorobę w dziedzictwie? Dlaczego markiz mnie wybrał? Nie z namiętnej miłości, ale z wyrachowania; dowiedział się, że mam piękny majątek.
— Pani, przynajmniej litość dla niego zachowaj!
— Na litość zasługuje tylko moja córka, nieszczęsny owoc naszego małżeństwa! Nie chcę, żeby bolała nad swemi dziećmi, jak ja się nad nią męczyłam.
— Wyznaję, że macocha zemściła się okropnie, lecz poczekaj pani, i ją może dosięgnąć zemsta. Lecz nazajutrz po okropnej nocy, cóż mówił markiz?
— Przyznał mi się ze szczególną prostotą, że dwa pierwsze małżeństwa zerwała familja jego narzeczonych, dowiedziawszy się o jego strasznej chorobie. Mimo to jeszcze raz ośmielił się. I takich ludzi nazywają uczciwymi, szlachetnymi!
— Lecz on kochał panią!
— Czyliż dlatego, że kochał, miał mnie poświęcić swemu egoizmowi? Byłam tak udręczona, tak pragnęłam wydostać się co najprędzej z ojcowskiego domu, że możeby mnie wzruszyło jego nieszczęście, gdyby mi się zwierzył z zupełną szczerością. Jam wierzyła markizowi, a on mnie pierwszy niegodziwie zdradził. Ujął mnie jego silny, spokojny smutek, a smutek ten wypływał z przekonania, że jego choroba jest nieuleczalna.
— Lecz choćby był pani nieprzyjacielem, powinnabyś się litować nad jego cierpieniami; wszak pani masz tak dobre, tak szlachetne serce.
— Mogęż ulżyć jego cierpieniom? W chwili napadu choroby, w dzikiem szaleństwie, on nic nie czuje, nie słyszy, a potem wpada w zwierzęcą bezwładność. Kiedy córkę moją choroba napada, ja tylko całuję jej ręce i przeklinam sprawcę jej cierpień! Skoro się ma lepiej, znika i nienawiść do jej ojca, wtedy lituję się nad nim. Tak ciągle przechodzę od nienawiści do łez i rozpaczy. Chciałam stworzyć sobie jaśniejsze życie — marzyłam o miłości, oddałam się jej i wiadomo księciu, jakem się okropnie zawiodła!
— Ale nie pani jedna cierpisz!
— Co książę przez to rozumie?
— Wszyscy mają pani męża za najszczęśliwszgo, dlatego właśnie, że pani jesteś jego żoną... on jednak zasługuje na największą litość; któż ma bardziej gorzkie, bardziej nieznośne życie? On ciężko zawinił względem pani, lecz odniósł za to okrutną karę — kocha panią do szaleństwa, a wie, że musisz mieć do niego niepokonaną odrazę, chorowita, cierpiąca córka jest mu wiecznym, żywym wyrzutom sumienia — niedosyć tego, zazdrość go ciągle dręczy.
— Jakże ja mu ulgę przyniosę, nie dając przyczyny do zazdrości? Ale choćbym nikomu serca nie oddała, nigdy do niego należeć nie będzie. On sam wie o tem dobrze; każde z nas żyje osobno, ale przy obcych ukrywam to odosobnienie, i nikomu jeszcze nie powierzyłam strasznej tajemnicy.
— Wierzaj mi pani, że odkryciem tej tajemnicy zupełnie jestem wynagrodzony za małą usługę, którą jej miałem szczęście okazać. Prosisz mnie pani o radę, lecz pozwolisz mi mówić otwarcie? Gdybyś się pani chciała zabawić „dobrze-czynieniem“, jestem pewny, że nicby się pani bardziej od tego zatrudnienia nie podobało. Rozumie się, że nie radzę, żebyś pani rozsyłała obojętnie, nawet z pogardą, hojną jałmużnę ludziom biednym, cierpiącym nędzę, zupełnie nieznanym pani, czasem nawet niegodnym dobrodziejstwa. Nie — żeby w dobroczynności znaleźć zabawę, weź pani na siebie, tak jak ja, rolę dobrego czarodzieja, a przekonasz się, że niekiedy dobry uczynek tak jest zajmujący, jak najciekawszy romans.
— Nigdym nie myślała, żeby można zapatrywać się na dobroczynność w ten sposób, — odpowiedziała z uśmiechem markiza.
— To odkrycie winienem obrzydzeniu do wszystkiego, co nudne. Gdybym miał tylko rozsyłać przez szambelana po kilkaset luidorów po cyrkułach Paryża, nie podobałaby mi się dobroczynność; lecz dobrze robić po mojemu, to rzecz najzabawniejsza w świecie. Mówię najzabawniejsza, bo pod tem słowem rozumiem wszystko, co się podoba, zajmuje, przywiązuje. Jeżeli pani zechcesz uczestniczyć w tych tajnych intrygach, sama zobaczysz, że nic nie jest bardziej pociągające, a czasem i zabawne, nad te dobroczynne intrygi. Ubrana jak można najskromniej, żeby pani nie poznali, wychodzisz z domu z bijącem sercem, ostrożnie wsiadasz do fiakra i spuszczasz story, żeby cię nikt nie widział, potem oglądasz się nieznacznie, wbiegasz do nędznego domku, zupełnie tak, jak dziś rano, z tą tylko różnicą, że dziś rano pani myślałaś: „Zginęłam, jeżeli mnie poznają“, a wtenczas będziesz myślała: „Jeżeli mnie poznają, będą mnie błogosławić“. Lecz przez skromność starać się pani będziesz najchytrzejszemi podstępami uniknąć wdzięczności.
— Książę mnie wybawiasz z wielkiego niebezpieczeństwa, — zawołała markiza d’Harville wzruszona. — Słowa księcia obudzają we mnie nowe myśli, pocieszające nadzieje!
— Tem lepiej, — odrzekł Rudolf, — bo ja chciałem tylko, żebyś pani zapomniała o przeszłości i przekonała się, że można wybrać wiele szlachetnych zatrudnień dla serca. Środki do złego i dobrego zazwyczaj są jednakowe, różnica zachodzi tylko w celu. Jeżeli dobre będzie równie pociągające, równie zabawne, jak złe — czemużby złe nad dobre przenosić? Czy wie pani, dlaczego nad dobrego męża przenoszą najgorszego kochanka? Dlatego, że niebezpieczeństwo, strach, trudności, tajemnica, rozpłomieniają miłość. Spytano pewnego lowelasa: „Czemu nie żenisz się z kochanką, kiedy teraz owdowiała?“ — „Myślałem już o tem, odpowiedział, ale dokąd jeździłbym wieczorami?“
— To prawda, — odpowiedziała markiza z uśmiechem.
— Jeżeli więc potrafię dla pani znaleźć wzruszenia, obawy, niepokoje, które tak się pani podobają, jeżeli obrócę na dobre wrodzoną pani skłonność do tajemnic i intryg, do ukrywania i podstępów, zamienię w szlachetne przymioty te wrodzone skłonności. Będziemy mieli schadzki, tajemnice, korespondencje, które powinny być ukryte przed wszystkimi, a nadewszystko przed markizem.
— Z radością i z wdzięcznością zgadzam się na takie tajemnicze intrygi, i zaraz pójdę do nieszczęśliwej rodziny, którą dziś tylko słowami pocieszyć mogłam; bo kiedym biegła zmieszana, jakiś kulawy chłopiec wyrwał mi z rąk woreczek.
— Niech pani będzie łaskawa zostawić dla mnie Morelów; proszę nawet o przyrzeczenie, że nigdy nie wejdziesz do tego domu, tem bardziej, że ja tam mieszkam.
— Pewnie jakiś dobry uczynek sprowadził księcia do tego domu. Ale cóż dla mnie zostanie? Jaką rolę będę grała?
— Pani będziesz aniołem pocieszycielem, a razem, tylko proszę się nie obrazić, — czarcikiem w zręczności i podstępach. Bywają rany, których tylko ręka kobiety dotykać może.
— A kiedy będę mogła rozwinąć tę zręczność i podstępność? — zapytała markiza niecierpliwie.
— Niezadługo; może za pięć dni.
— Tak nierychło! — rzekła naiwnie Klemencja.
— A — tajemnica? Ale może będę potrzebował pisać do pani. Co to za kobieta, co przyniosła mi dzisiaj list od pani?
— Dawna służąca mojej matki. O, ta nas pewno nie zdradzi.
— Będę pisał pod jej adresem, a ona doręczy pani listy. Jeżeli pani zechcesz odpisać, proszę adresować: do pana Rudolfa na ulicy Temple, Nr. 17, i posłać list przez tę sanną kobitę na miejską pocztę.
— Sama go odniosę, codziennie wychodzę na spacer.
— Co do pani córki, — mówił dalej Rudolf, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, — mogę pani dać nadzieję uleczenia jej. Mam doktora, mało znanego, lecz bardzo uczonego. On mi powiedział, że w Ameryce wyleczył kilku murzynów z tej okropnej słabości.
Markiza patrzyła na Rudolfa z niewypowiedzianą wdzięcznością.
Wybiło wpół do dwunastej. Rudolf wstał.
— Niech pani raczy nie zapominać, że za cztery dni trzeba się wziąść do dzieła. Może nawet przyjdzie przebierać się.
Czytelnik zapewne nie zapomniał, że na poddaszu, w domu:na ulicy Temple, mieszkała nieszczęśliwa rodzina szlifierza drogich kamieni, Morela, zaprowadzimy czytelnika do biednego mieszkania. Piąta godzina rano. Na ulicy cisza głęboka, noc ciemna, zimno, deszcz pada. Kawałek świecy, zatknięty w rozczepione drewno, zaledwie oświeca małą izdebkę, ścieśnioną jeszcze do połowy pochyłością spuszczającego się dachu, świeca stoi na warsztacie szlifierza, a obok niej miga garść brylantów i drogich kamieni nadzwyczajnej wielkości i najpiękniejszego blasku. Morel szlifował prawdziwe brylanty, a nie fałszywe, jak mówił swoim sąsiadom i czemu oni zupełnie wierzyli. Dzięki tak niewinnemu zmyśleniu, mógł mieć u siebie brylanty, nie lękając się kradzieży. Tyle bogactwa, oddanego w ręce takiej nędzy, uwalnia nas od potrzeby wspominania o uczciwości Morela.
Morel siedzi na drewnianym stołku bez poręczy. Znużony pracą, zimnem i długą bezsennością, opuścił na stół siwą głowę, ubogie suknie ledwie osłaniają go od zimna, panującego w izbie.
Knot u świecy długi i czarny, znać szlifierz dość dawno zasnął, inni zaś mieszkańcy poddasza, a jest ich siedmiu, wcale nie śpią. Tak, w tej ciasnej izbie mieszka ośmioro ludzi. Pięcioro dzieci: najstarsze ma lat dwanaście, najmłodsze ledwie cztery, chora ich matka i osiemdziesięcioletnia babka, dotknięta pomieszaniem zmysłów.
Prócz ojca, zupełnie wycieńczanego pracą, nikt tu nie śpi, bo głód, zimno albo choroba spać nie dają. Wszyscy mają tylko jeden materac i jednę kołdrę, i te zajmuje babka, nie chcąc w zwierzęcym egoizmie z nikim łoża podzielić.
Przy głównej ścianie leży na ziemi ów materac, a na nim stara babka, cierpiąca na pomieszanie zmysłów. Krótko ostrzyżone siwe włosy nie zakrywają kształtów czaszki. Brwi ma gęste nad zapadłemi oczami; zmarszczki wychudłych policzków zbiegają się pod oczami i w kątach ust. Leży skulona, kolanami dotyka prawie brody i drży z zimna pod kołdrą zbyt szczupłą, żeby się nią okryła, z pościeli zieje zaduch nieznośny. W głowach babki, przy tej samej ścianie, leży siennik, służący za posłanie dla pięciorga dzieci. Po obu końcach siennika przerżnięte są dwie dziury; tamtędy dzieci wsunięte w wilgotną i cuchnącą słomę, mają z płótna sienniki i prześcieradło razem i kołdrę.
Młodsza córka, wyniszczona suchotami, oparła bladą, zsiniałą twarz o zziębniętą pierś starszej siostry, pięcioletniej dziewczynki, która napróżno radaby ją ogrzać w swych objęciach i pielęgnuje ją z niespokojną troskliwością.
Dalej leży na słomie matka; już od kilku miesięcy ciężka niemoc i trawiąca gorączka nie dozwalają jej wstać z łóżka.
Oczy wszystkich mieszkańców poddasza, od babki aż do najmłodszego dziecka, mimowolnie zwróciły się do Morela, jedynej ich nadziei, jedynej podpory.
Wtem warjatka wstała z pościeli i zcicha podeszła do świecy, okryta szczątkami kołdry, jak całunem. Szła ostrożnie, jak dziecię, chcące splatać figla. Zbliżyła się do świecy, zaczęła nad nią grzać ręce i, przypatrując się ciekawie brylantom, tak przysunęła dłonie do ognia, że się sparzyła. Krzyknęła przeraźliwie.
Morel, obudziwszy się, prędko podniósł głowę i spostrzegł przed sobą warjatkę.
— Co tobie? czego chcesz matko? — zapytał Morel półgłosem, żeby nie obudzić żony i dzieci, bo mniemał, że śpią. — Nie krzycz, obudzisz Magdalenę i dziatki.
— Ja nie śpię, grzeję Adelę, — rzekła starsza córka.
— Ja nie mogę spać z głodu, — odezwał się starszy syn; — wczoraj nie na mnie była kolej iść na wieczerzę do panny Rigoletty.
— Biedne dzieci! — westchnął Morel, — myślałem, że przynajmniej śpicie!
— Bałam się ciebie obudzić, — rzekła Magdalena, — inaczej prosiłabym cię o wodę; pragnienie mnie pali i gorączka męczy.
— Zaraz ci wodę podam, — odpowiedział Morel, — ale wprzód muszę położyć spać twoją matkę. Hej, nie ruszaj mi kamieni, — zawołał na starą, która chciała porwać wielki brylant.
— To! To! — powtarzała stara, wskazując na błyszczący kamień.
— Wody — jęczała chora.
— Zaczekaj tylko chwilkę, nie mogę tak zostawić twojej matki, znowu mi zarzuci brylant, jak przed rokiem. Bóg tylko wie, co nas ten przeklęty brylant kosztuje; i co nas jeszcze może kosztować. Feliks, daj matce pić, jeśli nie śpisz.
— Mamo, woda w dzbanie zamarzła, — zawołał Feliks.
— To rozbij lód, — odpowiedziała Magdalena.
— Nie potrafię.
— Mężu! — zawołała Magdalena niecierpliwie, — stłucz lód w dzbanie i daj mi pić. Kiedy niema co innego prócz wody, dajcie mi jej przynajmniej, chyba chcesz, żebym umarła z pragnienia!
— To! To! — powtarzała stara, dobierając się do brylantów.
— Wiesz przecie, — zawołała znowu Magdalena, — że jej nie dasz rady, jeżeli nie nastraszysz biczem; tylko tym sposobem można ją uspokoić.
Na trzask bicza stara odskoczyła od stołu, potem się zatrzymała, mrucząc między zębami i rzucając na Morela gniewne spojrzenia.
— Spać! spać! — wołał, zbliżając się do niej i trzaskając znowu z bicza.
Stara pomału poszła do łóżka, grożąc mu pięścią. On zaś podszedł do samego materaca i jeszcze raz uderzył biczem po podłodze. Stara głośno krzyknęła ze strachu, rzuciła się na posłanie i jak pies na niem się skuliła.
Przestraszone dzieci, mniemając, że ojciec bije babkę, wołały z płaczem:
— Ojcze, nie bij babki! nie bij!
— O mój Boże! jakże mi się chce pić! — powtarzała Magdalena.
Morel rozbił lód, zaczerpnął wody i, podając żonie, powiedział: — Zaczekaj trochę, woda bardzo zimna, może ci zaszkodzi.
— Tem lepiej, dawaj prędzej; jeżeli umrę, będziesz tylko warjatów i dzieci pilnował, a chorej żony już nie będzie.
— Dlaczego tak do mnie mówisz? nie zasłużyłem na to, — rzekł smutnie Morel. — Nie martw mnie jeszcze bardziej, ledwie tyle mam siły, ile mi koniecznie trzeba do pracy; jeżeli ty jeszcze zaczniesz, nie wytrzymam. A wtedy kto was będzie karmił? Nie o mnie tu chodzi, ale o was.
— Biedny Morel, — odpowiedziała Magdalena z czułością, — nie chciałam cię martwić. Pragnę śmierci, ale dlatego, że ani tobie, ani dzieciom na nic się nie zdam. Już oto półtora roku nie schodzę z łóżka. O, jak mnie pragnienie pali! daj wody!
— Zaraz, chciałbym ją trochę w ręku ogrzać.
— Jakżeś dobry! ale mnie bardzo, bardzo, bardzo zimno.
Morel zdjął kurtkę i został nagi po pas, bo biedak nie miał wcale koszuli.
— Mężu, zmarzniesz!
— Kiedy mi będzie zbyt zimno, znowu włożę kurtkę.
— A ta młoda pani, co tu kiedyś wpadła i pytała, czy czego nie potrzebujemy, nie wróciła dotąd? — zapytała Magdalena.
— Pewno przyjdzie, — odpowiedział Morel, — bo jej tak dobrze z oczu patrzy.
— Ale ty cały drżysz, włóż kurtkę i zgaś świecę, na co się ma darmo palić, już się dzień robi.
I w samej rzeczy światło dzienne przebiło się przez śnieg, okrywający okno i oświeciło smutną izbę.
— Poczekam, aż będzie widniej i wtedy się wezmę do roboty, — rzekł Morel, siadając na sienniku żony — już mam tylko jeden fałszywy kamień do obrobienia.
— Fałszywy kamień? A to jakim sposobem ci się dostał?
— Pani Mathieu dała mi sześć fałszywych kamieni i kazała zupełnie tak obrobić, jak wprzód obrobiłem sześć prawdziwych.
— A dlaczego kazała te fałszywe kamienie tak samo obrobić?
— Dla jakiejś księżny, która sprzedała prawdziwe brylanty i chce na ich miejsce mieć fałszywe; pani Mathieu powiadała mi, że wielkie damy często tak robią.
— Wieleż ci dziś pani Mathieu zapłaci za tę robotę? — spytała znowu Magdalena.
— Nic, wszakże jeszcze jej winienem sto dwadzieścia franków.
— Nic! ale my już nie mamy ani jednego szeląga w domu.
— Wiem o tem, — odpowiedział Morel smutnie.
— Cóż będziemy robić?
— Albo ja wiem.
— Otóż co to znaczy pracować dla faktorów; co innego mieć do czynienia z jubilerami. Ale ty zawsze dajesz się skubać, twoja własna wina!
— Moja wina! — zawołał biedak zniecierpliwiony dziką wymówką. — Alboż to nie twoja matka jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść? gdybyśmy nie musieli zapłacić za brylant, który mi zgubiła, mielibyśmy zapas, mielibyśmy swoje tysiąc franków, cośmy musieli odebrać z kasy oszczędności i nie bylibyśmy winni notarjuszowi Ferrand tysiąc trzysta.
— I jego także nie chcesz prosić o pieniądze; prawda, że skąpiec, lecz można spróbować.
— Nigdy! wolałbym umrzeć z głodu, niźli go o co prosić. Nie wspominaj mi o tym człowieku, bo oszaleję.
— Tak, gniewaj się na niego, za to wsadzi cię do więzienia za weksel na tysiąc trzysta franków. Ja sama nie mogę go cierpieć, ale ma nas w ręku, trzeba więc...
— Poświęcić mu naszą córkę! — krzyknął Morel gniewnym głosem.
— Ach! Boże, bądźże cicho! dzieci nie śpią, mogą cię usłyszeć.
— Niech słuchają! — odpowiedział Morel ze strasznym śmiechem. — Powtórz jeszcze, że ma nas w ręku, że może mnie wtrącić do więzienia, że trzeba mu oddać na pastwę Ludwikę. — Tu głośno zapłakał; dobra ta dusza nie mogła znieść długo tonu bolesnego szyderstwa. — O moje biedne dzieci! — zawołał, zanosząc się od płaczu, — moja dobra, piękna Ludwiko! Dlaczego ona tak piękna? Jej piękność jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść. Gdyby nie była tak piękną, notarjusz nie pożyczyłby mi pieniędzy, a jabym nie musiał teraz znosić jego umizgów do mojej córki.
— Cóż poczniemy, mężu? Notarjusz powiedział Ludwice: „Jeżeli ode mnie odejdziesz, każę wsadzić do więzienia twojego ojca“. Ale ona jest uczciwa, wszak wiesz sam.
— Tak, ona uczciwa, pracowita i dobra. Nie wiesz, co mnie to kosztowało, kiedy nam zginął brylant i ona musiała iść do służby. Ona musi służyć! z tak szlachetnym sposobem myślenia! wszak często dlatego żartem nazywaliśmy ją księżną. Jak ciebie umiała pielęgnować, rozweselać! jak się opiekowała braćmi i siostrami! Na wszystko znalazła czas; to też z Ludwiką całe nasze szczęście, wszystko przepadło!
— Przestań, nie wspominaj mi o niej; rozdzierasz mi serce! — rzekła Magdalena, zalewają się gorącemi łzami.
— A kiedy pomyślę, że może ten stary poczwara... Ludwika jest uczciwa, ale jeżeli notarjusz zagroził jej, że mię każe wziąć do więzienia, może dla nas wszystko poświęci. Na tę myśl rozum mnie odchodzi.
— I kiedy pomyślisz, że jednym z tych brylantów, co leżą u ciebie na stole, możnaby zapłacić dług notarjuszowi, odebrać od niego naszą córkę, i nazawsze przy nas ją trzymać.
— Cóż pomoże, choćbyś mi i tysiąc razy to samo powtarzała? Ma się rozumieć, że gdybym był bogaty, nie byłbym ubogi, — odpowiedział Morel boleśnie i niecierpliwie.
On był tak uczciwy, że nawet nie przypuszczał, żeby żona jego, przyciśnięta nędzą, mogła mieć złe myśli, i chciała kusić jego surową cnotę.
W tej chwili ktoś głośno zastukał w drzwi. Zdziwiony Morel wstał i otworzył. Dwóch ludzi weszło do izby. Jeden chudy, wysoki, z grubym kijem w ręku; na twarzy jego malowała się nikczemność; miał na sobie zielony wytarty surdut i pognieciony kapelusz; nazywał się Malicorne. Drugi, niski, gruby, na którego twarzy podobnież malowała się podłość, ubrany był z wyszukaną śmiesznością. Ten nazywał się Bourdin.
— Jak tu śmierdzi nędza i śmierć! — rzekł Malicorne.
— Prawda, wcale nie piżmem nie pachnie — odpowiedział Bourdin z pogardą.
Z za przymkniętych drzwi widać było złośliwą i chytrą twarz Kulasa, który, poszedłszy za nieznajomymi, śledził ich oczami i przysłuchiwał się z uwagą.
— Czego chcecie? — zapytał nakoniec zniecierpliwiony Morel.
— Szukamy Hieronima Morel — odpowiedział Bourdin.
— Ja mim jestem.
— Jesteś Morel, szlifierz brylantów?
— Tak. Ale mówcie czego chcecie, albo idźcie sobie precz!
— Boże! — zawołała przerażona Magdalena. — Mężu, krzyknij o pomoc.
W istocie Morel, widząc zbliżających się coraz bardziej dwóch nieznajomych, zląkł się i obiema rękami nakrył brylanty!
Kulas usłyszał słowa Magdaleny, widział poruszenie Morela, i pomyślał:
— Aha! mówili, że on szlifuje fałszywe kamienie! Gdyby były fałszywe, toby się on o nie tak nie bał. Trzeba to powiedzieć Puhaczce!
— Idźcie precz, albo zawołam o pomoc, — rzekł Morel.
— Nie ty, ale my mamy prawo zawołać o pomoc. A teraz pofatygujesz się z nami do więzienia.
— Do więzienia! ja? — zapytał jak piorunem rażony Morel.
— Tak do więzienia, za długi.
Malicorne przeczytał sądowy wyrok.
— A gdzie Ludwika? — zapytał Morel nie słuchając wyroku. — Już jej niema u notarjusza, kiedy mię biorą do więzienia. Co się stało z Ludwiką? gdzie się podziała?
— No, ruszaj prędzej z nami!
— Nie chodź, broń się! — wołała Magdalena w obłąkaniu. — Lepiej ich zabij! Ty nie możesz od nas odejść!
Morel oddany myśli o Ludwice, nic nie słyszał. Nagle na twarzy jego odbił się wyraz gorzkiej radości i zawołał:
— Ludwika porzuciła notarjusza, z ochotą pójdę do więzienia. — Ale potem obejrzawszy się dodał. — A moja żona, dzieci? kto ich wyżywi?
— No, prędzej! ubieraj się i chodźmy! — rzekł Bourdin.
— Dzieci, — rzekła Magdalena, — proście na kolanach tych panów, żeby wam nie zabierali ojca, który was żywi.
Mimo rozkazu matki, przestraszone dzieci nie śmiały wyjść z pościeli. Na ten niezwykły hałas, na widok dwóch nieznajomych, babka głucho zawyła, tuląc się do ściany.
Morel nie wiedział, co się koło niego dzieje; cios, co go uderzył, tak był straszny, tak niespodziewany. Stał blady, nieprzytomny, ręce mu obwisły, głowa opadła na piersi.
Malicorne uchwycił go za ramię.
Dzieci nawpół nagie wybiegły z siennika i z głośnym płaczem rzuciły do nóg sług sądowych.
— Zmiłuj się, nie zabijajcie naszego ojca!
Widok tych nieszczęśliwych dzieci, drżących od zimna i strachu, wzruszył Bourdina mimo jego nieczułości i przyzwyczajenia do podobnych scen. Lecz nielitościwy Malicorne wyrwał nogę z ich błagalnych uścisków i zawołał:
— Precz, żebraki!
Wtem starsza córka zawołała:
— Nie wiem, co jest Adeli, zupełnie ostygła!
Biednie dziecię, jak zwykle suchotnicy, spokojnie skonało, bez jęku, wpatrując się tylko w starszą siostrę. Magdalena zrozumiała wszystko, krzyk dziki, konwulsyjny, wyrwał się z macierzyńskiej piersi. Chciała wstać, lecz nie mogąc utrzymać się na nogach, upadła na podłogę. Morel, któremu ze strachu i rozpaczy najeżyły się na głowie siwe włosy, wstał osłupiały, trzymając na ręku trupa swojej córeczki. Poglądał na umarłą dziewczynkę okiem obłąkanem, suchem, krwią nabiegiem.
— Mężu, daj mi Adelę! — krzyczała nieszczęśliwa matka.
Krzątanie się sług sądowych koło szlifierza, który nie mógł rozłączyć, się z trupem dziecięcia, obudziło ciekawość babki. Przestała wyć, podniosła się z barłogu, zbliżyła się zwolna, wychyliła straszną głowę nad ramię szlifierza, i przez chwilę babka przypatrywała się trupowi wnuczki. Potem ziewnęła głucho, chrypliwie, jak zgłodniały dziki zwierz, rzuciła się na pościel, krzycząc:
— Jeść się chce! jeść się chce!
Magdalena, równie obłąkana jak Morel, zagrzebała ciało córki w słomę swojej pościeli, żeby je ogrzać, gdy tymczasem inne dzieci głośno się rozpłakały.
— No, słuchaj bracie, — rzekł Malicorne do szlifierza, — córka ci umarła, to bieda, aleśmy wszyscy śmiertelni; my temu nie poradzimy, ani też ty tu nic nie pomożesz. Musimy iść, chodź, chodź z nami; jeszcze mamy więcej do roboty.
Morel nie słyszał co do niego mówiono.
— Trzeba jednak będzie pochować dziecko, pochować! za co? Nic nie mam. A trumnę skąd? Kto mi skredytuje? O! malutką trumienkę, dla czteroletniej kruszyny, to musi być tanie. Ha! ha! — dodał, śmiejąc się okropnie — jakżem szczęśliwy! mogłaby była umrzeć w osiemnastym roku, w wieku Ludwiki, a niktby mi dużej trumny nie skredytował.
— Wiesz co, bez żartów — rzekł Malicorne do towarzysza, — ten hołysz gotów jest tu oszaleć naprędce spojrzyj mu tylko w oczy. Otóż masz: teraz znowu baba wyje z głodu. Co za nędza! No, bracie, nie mamy czasu czekać; ponieważ nie możesz płacić, marsz do więzienia!
— Do więzienia! pana Morel! — zawołała wchodząc żywo na poddasze młoda brunetka, świeża, rumiana, pełna życia.
— Ach! panno Rigoletto, — szlochały starsze dzieci, — dobra panno Rigoletto! ratuj naszego papę; chcą go zaprowadzić do więzienia, a mała siostrzyczka nam umarła.
— Adelka umarła? — zawołała ze łzami Rigoletta — ojciec do więzienia? to być nie może.
I Rigoletta patrzyła ze zdziwieniem i trwogą.
— Dajcie mi tylko czas do jutra, żebym mógł oddać brylanty pani Mathieu — błagał Morel.
— Weź je z sobą, zajedziemy do pani Mathieu a jeżeli jej nie zastaniesz, złożysz je w kancelarji więzienia.
— Zostawcie mnie tylko do jutra! — powtórzył Morel ze łzami, — żebym mógł córkę pochować.
— Daremnie tylko zasmuciłbyś się tym pogrzebem, — odpowiedział Malicorne ozięble.
— Tak, zasmuciłbym się. Prawda, wy tak się boicie zasmucać ludzi — rzekł Morel z goryczą. — Lecz jedno słowo.
— Mów prędko! — zawołał Malicorne z niecierpliwością.
— Kiedyście odebrali rozkaz zatrzymania mnie?
— Wyrok wydany od czterech miesięcy, ale dopiero wczoraj polecono nam go wykonać.
— Wczoraj? a Ludwiki tu jeszcze niema. Gdzie się podziała? co się z nią stało? — mówił Morel, układając brylanty w pudełku.
— No, ubieraj się, żwawo!
— Ja nie mam innego ubrania.
— Czy wyjdziesz w tych łachmanach?
— Słuchajcie — rzekł cicho Morel, do sług sądowych, — miejcie litość nade mną. Nie mam odwagi pożegnać się z żoną i dziećmi, serceby mi pękło. Powiedźcie głośno, że przyjdziecie, za trzy, albo cztery dni i wyjdźcie, a ja potem wyjdę za wami na schody. Tym sposobem nie będę potrzebował żegnać się.
— Dobrze, ale nie daj na siebie długo czekać.
Kulas zbiegł na dół, kiedy oni wychodzili od Morela.
— Słyszycie, Magdaleno? — rzekła Rigoletta — męża nie wzięli; ci ludzie już poszli.
— Słuchaj, mężu, weź jeden wielki brylant, nikt się o tem nie dowie, a nas wszystkich ocalisz, — mówiła Magdalena w malignie — i Adelkę ogrzejemy, i nie umrze.
Morel, korzystając, z chwili, kiedy nikt na niego nie zważał, wyszedł na schody. Tam czekali na niego słudzy sądowi.
— No, chodź, już dawno czas!
— Przez litość, jeszcze chwilkę.
W tej chwili odezwał się dźwięczny głos ze schodów: — Ojcze mój, ojcze!
— Bogu dzięki, nie spóźniłam się — mówiła dziewczyna, coraz bardziej zbliżając się.
— Nie bój się, panienko, — odezwał się z dołu silny głos nieprzyjemny, piszczący — ja tu będę pilnować z miotłą, i nie wyjdą stąd, póki się z tobą nie rozmówią.
— Ludwika! Bóg pozwolił mi jeszcze z nią się pożegnać. — To ty, Ludwiko? ale jakżeś blada? co tobie jest?
— Nic, nic, prędko biegłam. Oto pieniądze — rzekła, oddając woźnemu Malicorne rulon luidorów.
— Alboś wiedziała?
— Wiedziałam. Ale teraz jesteś wolny, chodźmy uspokoić matkę.
— Zaczekaj, muszę z tobą pomówić — rzekł Morel i myślał, jakby ją uwiadomić o śmierci młodszej siostry.
— Chwilka cierpliwości — zawołał Malicorne — tu mamy tylko sześćdziesiąt pięć luidorów. to jest tysiąc trzysta franków.
— Wszak — tylko tyle winieneś, — ojcze? — zapytała zdziwiona Ludwika.
— Tyle, — odpowiedział Morel.
— Ale, — przerwał Malicorne, — weksel wprawdzie jest na tysiąc trzysta franków, lecz koszta sądowe wynoszą sto franków.
— O mój Boże! — zawołała Ludwika — myślałam, że tylko tysiąc trzysta franków. Weźcie to, później wam wszystko zapłacę.
— Nie! zaraz płać wszystko, albo do więzienia.
— Zmiłujcie się nad nami!
— Znowu krzyk! o hołota! Ruszaj, albo cię za kołnierz poprowadzę.
— Biedny ojciec! myślałam, że przynajmniej go uwolnię.
— Nie! Nie! niema sprawiedliwości na ziemi! — krzyknął Morel w rozpaczy załamując ręce.
— Jest sprawiedliwość! Bóg zawsze lituje się nad dobrymi, którzy cierpią — odezwał się głos dźwięczny, łagodny, przyjemny.
W tej chwili Rudolf stanął przed Morelem. Był blady i wzruszony. Wyjął z kamizelki trzy bilety bankowe i oddając je rzekł do Malicorna:
— Masz 1500 franków, a tej pannie oddaj jej złoto.
Sługa sądowy, zdziwiony, wziął bilety bankowe, przejrzał je; potem schował do kieszeni, i obejrzawszy Rudolfa od stóp do głowy, zapytał:
— Bilety nie fałszywe; ale skąd je pan masz? czy do pana należą?
Rudolf był bardzo skromnie ubrany i cały okryty kurzem, bo tylko co wyszedł ze schowania pana Pipelet.
— Powiedziałem ci, żebyś oddal pieniądze tej panny — odpowiedział surowym i rozkazującym głosem.
Malicorne rzucił weksel i wyrok pod nogi Morelowi.
— Podnieś! Bądź grzeczny, kiedy ci płacą — rzekł Rudolf i zatrzymując go jedną ręką, drugą wskazał mu papiery.
Malicorne, widząc, że nie podoła takiemu przeciwnikowi, podniósł z pokorą papiery i oddał Morelowi. Potem razem ze swoim towarzyszem szybko zbiegł po schodach.
Pani Pipelet zamierzyła zemścić się za siebie i za Rudolfa. A ponieważ niosła właśnie rosół dla nieszczęsnej rodziny Morelów, zawołała z uniesieniem, patrząc na garnek:
— Długi Morela już są zapłacone, obejdzie się bez mego rosołu! hola! strzeżcie się tam na dole!
I nachyliwszy się przez poręcz wylata rosół na uciekających woźnych.
— Do stu piorunów! — zawołał Malicorne — ostrożnie babo!
— Alfredzie! — krzyczała pani Pipelet tak głośno jakgdyby miała głuchego obudzić, — miotłą ich! miotłą!
Kiedy pani Pipelet tak się mściła na woźnych, Morel padł na kolana przed Rudolfem.
— Pan nam życie ocaliłeś! Komu winniśmy tę niespodziewaną pomoc?
Ludwika, córka Morela, była dziewczyną uderzająco poważnej piękności; wysmukła i gibka, miała rysy regularne i szlachetne, jak Juno starożytna, a kibić wdzięczną i wyniosły wzrost Diany. Jeden tylko Rudolf zauważył, że Ludwika, pomimo oswobodzenia ojca, była ciągle nadzwyczaj blada i nieprzytomna. Aby zupełnie uspokoić Morelów co do — Wczoraj rano młoda pani do was zaszła?
przyszłości, a zarazem wytłumaczyć hojność, mogącą nadwyrężyć jego incognito, Rudolf wyprowadził szlifierza do sieni i powiedział mu:
— Tak, panie, i zdawała się przejęta litością nad naszym stanem.
— Po Bogu, jej winniście wdzięczność, nie mnie.
— Czy być może, panie? ta pani...
— Ona was ocaliła. Często nosiłem do niej towary, onegdaj, kiedym tu najmował pokój na czwartem piętrze, dowiedziałem się od odźwiernej o waszej ciężkiej sytuacji.
— Cnotliwa, dobra pani! słusznie powiedziałem.
— Powiedziałeś Magdalenie: Gdyby bogaci wiedzieli! nieprawda? Od dziś rana, od godziny szóstej byłem ukryty w komórce, stykającej się z waszem poddaszem. I wszystko słyszałem, poczciwy i godny człowieku.
— Mój Boże! ale skąd panu na myśl przyszło tam pójść?
— Chciałem wszystko widzieć, wszystko słyszeć bez twojej wiedzy. Odźwierny wspomniał mi o tej komórce, mówiąc, że mogę tam składać drwa. Dziś rano więc wszedłem, zostałem godzinę i przekonałem się, że jesteś człowiekiem najuczciwszym, znoszącym nieszczęście z mężną rezygnacją. Już miałem wyjść z komórki, żeby cię uwolnić od komorników, gdym usłyszał głos twojej córki. Chciałem jej zostawić przyjemność przyniesienia ci pomocy. Na nieszczęście, ogrom kosztów prawnych pozbawił Ludwikę tej słodkiej usługi; wtedy wyszedłem z ukrycia.
— Czy być może! Lecz przynajmniej, panie, niechaj wiem, jak się nazywa? jak się nazywa ten anioł dobroci?
— Powiem ci nazwisko tej pani pod jednym warunkiem, żebyś go nikomu nie powtórzył.
— Klnę się na wszystko, że nie powtórzę.
— Ta pani nazywa się markiza d’Harville.
— Nigdy nie zapomnę jej nazwiska. Ona to ocaliła moją żonę, moje dzieci! Nie wszystkie jednak. Biedna Adela! Już nigdy jej nie zobaczymy. — I Morel otarł łzy.
— Mam duży jasny pokój. — rzekł znowu Rudołf, — przeniesiecie się tam z całą rodziną, póki ciało Adeli stać będzie w waszej izbie. Poprosimy księdza. Wszystko to poruczę pani Pipelet.
— Ale na co zabierać panu pokój? Teraz, kiedy nie boję się już więzienia, poddasze moje wyda mi się pałacem, zwłaszcza kiedy Ludwika z nami zostanie.
Morel zamyślił się.
— O! jeżeli Jakób Ferrand... jeżeli Ludwika!...
— Bądź spokojny, — odpowiedział mu Rudolf, — gdyby twoja córka była uległa jego chęciom, nie kazałby cię brać do więzienia. Zresztą wiem dobrze, że to zły człowiek. Miej nadzieję, że będziesz pomszczony.
W tej chwili Rigolatta pokazała się we drzwiach izby Morela.
— Moja sąsiadko, — rzekł jej Rudolf — wszak prawda, że Morel dobrze zrobi, jeżeli się wprowadzi do mego pokoju, nim mu jego nieznana dobrodziejka nie upatrzy przyzwoitego mieszkania?
— Jakto!... pan byłbyś tyle dobry?
— Tak jest, ustąpię mu mieszkania, ale pod warunkiem, który zależy od mojej sąsiadki.
— Gotowam na wszystko.
— Muszę zaraz ukończyć rachunki dla mego pana. Dozwól mi zająć się tą pracą w twoim pokoju, nie będę ci wcale przeszkadzał. Jeżeli panna zezwolisz, Morel tymczasem przy pomocy państwa Pipelet może się przenieść do mego mieszkania.
— Dałeś pan dobry przykład i ja także winnam sąsiadom pomagać. Stół mój jest na pańskie usługi.
— Sąsiadko, proszę, nazywaj mnie poprostu sąsiadem.
— Bardzo dobrze, bo też w istocie pan jesteś moim sąsiadem.
Wtem jeden z chłopczyków zawołał Morela do żony. Szlifierz prędko wbiegł do izby.
— Teraz, moja sąsiadko, chcę jeszcze prosić o jednę rzecz. Musisz być dobrą gospodynią! czy nie możnaby zaraz kupić wszystkiego, czego będzie potrzebował Morel z rodziną?
— Można — odpowiedziała Rigoletta po chwili namysłu, — ale na to trzeba dużo pieniędzy. Pięćset alba sześćset franków.
— Tylko tyle? Ale pewno dużo czasu trzeba, aby zrobić zakupy?
— Wcale nie; Temple stąd tylko o dwa kroki; tam wszystkiego można dostać.
— Co to jest Temple?
— Nie wiesz, co to jest Temlie, sąsiedzie? A przecież tam ludzie niebogaci kupują wszystko, najlepsze rzeczy prawie za bezcen! Nigdzie nic lepszego nie znajdzie. O! co za szczęście! Będzie mi się zdawać, że za moje własne pieniądze kupuję wszystko dla biednego Morela. Poczekaj chwilkę, sąsiedzie, tylko włożę szal i czepek, i pójdziemy.
— A ja tymczasem wezmę się do swoich rachunków.
— Dobrze. Zobaczysz przytem mój pokoik, — rzekła z dumą Rigoletta — już sprzątnięty. — Lekko, jak ptaszek zbiegła po schodach, a Rudolf wszedł do swego mieszkania.
Przypominamy tutaj czytelnikowi, że tylko Rigoletta wiedziała, gdzie mieszka Franciszek Germain, syn pani George, a Rudolf koniecznie chciał wydobyć z niej tę tajemnicę.
Rigoletta była prawie w jednym wieku z Gualezą, swoją dawną towarzyszką więzienia. Między temi dwiema dziewczętami zachodziła taka różnica, jak między śmiechem a łzami. Jedna poetyczna, czuła, nieuleczalnie zraniona wyrzutom sumienia, a druga żywa, wesoła, szczęśliwa, prozaiczna, choć dobra i litościwa.
Rigoletta, bynajmniej nie egoistka, znała tylko cudze smutki, pomagała cierpiącym ze wszystkich sił, całą duszą; ale, przyniósłszy im pomoc, zaraz zapominała o nich. Często zdarzało jej się wśród głośnego śmiechu rozpłakać się, a niemniej często, wśród szczerych łez zanosiła się od śmiechu. Jako prawdziwe dziecię Paryża, wolała hałas, niż ciszę, ruch, niż spoczynek, grzmiącą harmonję balowej orkiestry, niż łagodny szmer wiatru, zgiełk paryskich ulic, niż cichą samotność wsi. Tak jest, dobra ta dziewczyna zawsze przekładała błoto ulic paryskich nad kwitnące łąki. Za żadne skarby nie odstąpiłaby od przyjętego zwyczaju wychodzenia w niedzielę na przechadzkę ze swoim sąsiadem. Bez ceremonji i skrupułu przyjmowała od niego obiad w restauracji na bulwarze Temple i bilet na galerję do teatru na bulwarach.
Miała lat osiemnaście niespełna, średniego wzrostu, lecz tak dobrze zbudowana, że malarz nie zdołałby wymyślić zgrabniejszej figurki; gdyby była bodaj o cal wyższa, już całość jej postawy straciłaby wdzięk uroczy.
Rudolf dotąd widywał Rigolttę tylko w ciemnej izbie Morelów i na ciemniejszych jeszcze schodach; kiedy wszedł cicho do pokoju gryzetki, oświeconego dwoma dużemi oknami, zobaczył dopiero cudną świeżość jej lic i stanął zdumiony.
Nie wiedząc, że Rudolf jest w pokoju (bo ciągle jeszcze stał przy drzwiach), gryzetka postawiła nogę na stołku i nachyliła się, żeby lepiej zasznurować bucik. Rudolf zobaczył białą jak śnieg pończochę i kształtną nóżkę. Gryzetka włożyła w tym dniu najlepszy swój czepeczek i najlepszy fartuszek, żeby nowy sąsiad nie wstydził się z nią iść do Temple. Bo mniemany kupczyk podobał się jej bardzo: polubiła jego twarz, nacechowaną uprzejmością, dumą i śmiałością; przytem okazał tyle litości dla Morela, tak wspaniałomyślnie odstąpił mu mieszkania, słowem, czy z powodów czysto moralnych, czy też dla swojej męskiej pięknej postawy, Rudolf, nie wiedząc nawet o tem, zaskarbił już sobie zaufanie u gryzetki.
Rudolf ciekawie przypatrywał się pokojowi i przekonał się, że pani Pipelet nie przesadziła, chwaląc czystość i porządek w gospodarstwie Rigoletty. Był to pokoik ubogi, ale miły i dobrze urządzony. Okna i łóżko miały zielone firanki perkalowe z wełnianą frendzlą; wszystkie uszyła i zawiesiła sama Riigoletta. W dwóch białych szafach, stojących przy łóżku, mieściło się za szkłem całe gospodarstwo gryzetki, a w pokoju nie było widać ani konewki, ani naczyń kuchennych, ani nawet miotły. Wszystkie meble: komoda, cztery krzesła, duży stół do prasowania i roboty, były z orzechowego drzewa. Na jednem oknie klatka z dwoma kanarkami, wiernymi, nieodstępnymi towarzyszami Rigoletty.
Nakoniec gryzetka spostrzegła Rudolfa, pogrążonego W zadumie i, nie zmieniając położenia, rzekła:
— Ach, sąsiedzie, już jesteś?
— Tak, — odpowiedział Rudolf, — byłem i unosiłem się nad tym pięknym pokojem, bo, sąsiadko, mieszkasz, jak królowa.
— Cóż robić? to mój jedyny zbytek. Nigdy nie wychodzę z domu, niechże mi przynajmniej w domu będzie dobrze. Miałam czterysta dwadzieścia franków, gdym wyszła z więzienia, wszystko prawie tu wsiąkło.
— Gdy wyszłaś z więzienia? Byłaś więc w więzieniu?
— O! to długa historja. Proszę nie myśleć, że siedziałam tam za coś złego.
— Wcale tego nie myślę.
— Po cholerze zostałam sama jedna na świecie; miałam wtenczas może z dziesięć lat!
— A przedtem u kogoś była?
— U bardzo dobrych ludzi; lecz oni właśnie pomarli na cholerę. (Tu łzy się zakręciły w czarnych oczach Rigoletty). Wszystko, co mieli, sprzedano na zaspokojenie małych długów, i ja zostałam bez opieki. Nie wiedząc co robić, poszłam na odwach, naprzeciwko naszego domu i powiedziałam do żołnierza, stojącego na warcie, „mój panie żołnierzu, rodzice moi umarli, zostałam sama jędna, nie mam z czego żyć, co mam teraz robić?“ Na to nadszedł oficer i odesłał mnie do komisarza; ten, jako włóczęgę, posłał mnie do więzienia, skąd wyszłam po skończeniu szesnastu lat.
— A twoi rodzice?
— Nie znałam ojca, a matka umarła, kiedy miałam zaledwie sześć lat. Dobrzy ludzie, o których panu mówiłam, mieszkali koło nas, a, nie mając dzieci, wzięli mnie do siebie. Stary Cretu był malarzem pokojowym.
— Czy to był bogaty rzemieślnik?
— Jak każdy; miał robotę, to był bogaty, nie miał, to biedny! ale zato zawsze i on i żona byli weseli. Na całej ulicy nie było drugiej takiej pary; wiecznie tylko śmiechy, żarty, śpiewy, a przytem najlepsi i najuczynniejsi ludzie w świecie. Cretu, skoro tylko wrócił z roboty, ciągle się śmiał, żartował, dokazywał jak dziecko, bawił się ze mną, jakby był moim rówieśnikiem, a i jego żona strasznie mnie pieściła.
— A powiedz mi, czy nigdy się nie kłócili?
— Nigdy, a nigdy. Przez niedzielę, poniedziałek, a czasem wtorek trwała hulanka, i zawsze i wszędzie brali mnie z sobą. Cretu był doskonałym rzemieślnikiem; kiedy chciał, zarabiał dużo pieniędzy. Pamiętam, że kiedy nie było w domu nic oprócz chleba i wody, Cretu brał z bibljoteki...
— Miał więc bibljotekę?
— Tak nazywał pudełko, w którem chował rozmaite zbiory piosenek, wszystkie kupował i na pamięć umiał. Kiedy więc mieliśmy tylko chleb i wodę, brał z bibljoteki starą książkę kucharską i pytał nas: Co będziemy jedli? czy to? czy owo? i czytał nazwy najlepszych potraw, a każde z nas wybierało sobie jednę. Cretu brał próżny rondel i wśród tysiącznych żartów, wyrabiając najpocieszniejsze miny, udawał, że kładzie wszystko, co trzeba do potrawy; my tymczasem zajadaliśmy spokojnie suchy chleb i śmieliśmy się jak warjaci.
— Czy ci szczęśliwi ludzie mieli długi?
— Nigdy! Były pieniądze, to hulanka, nie było — to suchy obiad.
— A nigdy nie myśleli o przyszłości?
— Poco było o niej myśleć? Ach! jakżem się zagadała! Proszę, sąsiedzie, podaj mi szal i przypnij go tu pod kołnierzykiem; oto masz dużą szpilkę, bo trzeba iść.
Rudolf włożył szal na zgrabne ramiona Rigoletty i czekał dalszych rozkazów.
— Teraz, sąsiedzie, podnieś trochę kołnierzyk, przypnij pod nim szal do sukni, tylko dobrze, a uważaj, żebyś mnie nie ukłuł.
Dla wypełnienia tego rozkazu Rudolf musiał pochylić się do białej szyi, od której odbijały czarne jak kruk włosy. I tak blisko się pochylił, że gryzetka krzyknęła.
— Sąsiedzie, już nigdy pewno nie poproszę cię, żebyś mi przypinał szal.
— Daruj, moja sąsiadko, jestem taki niezgrabny.
— Przeciwnie, mój panie, nawet aż nazbyt zgrabny, na to się właśnie żalę. Daj rękę i chodźmy, ale bądź grzeczny, bo się pogniewamy!
— W istocie, sąsiadko, nie moja wina; twoja szyja jest taka biała, żem dostał jakiegoś zawrotu głowy, mimowoli nachyliłem głowę i...
— Dobrze, dobrze! na drugi raz nie dam powodu do takiego zawrotu głowy, — odpowiedziała Rigoletta, grożąc palcem.
Rigoletta i Rudolf zeszli na podwórze. Rudolf zajrzał jeszcze do izby stróża i rzekł uprzejmie:
— Przyślę tu rozmaite rzeczy do Morela, bądź łaskaw, pomóż zanieść je do mego pokoju.
— Bądź pan spokojny, wszystko się zrobi.
— Potem, — dodał smutnie Rudolf, — trzeba zawołać księdza do umarłej córki Morelów, spisać akt zejścia i sprawić pogrzeb. Oto pieniądze.
W tej chwili wszedł człowiek, tak otulony płaszczem, że mu oczy tylko było widać i zapytał;
— Czy tandeciarka Buret jest w domu?
— Czy pan przyszedłeś z Saint-Denis? — zapytał Pipelet.
— Tak, w godzinę i kwadrans.
— Dobrze, idź pan na górę.
Nieznajomy śpiesznie wbiegł na schody.
— Cóż to znaczy? — zapytał Rudolf.
— Coś się tam robi u starej pani Buret, ciągle to przychodzą, to wychodzą. Dziś rano powiedziała mi: „Pytaj każdego, kto tylko do mnie przyjdzie: Czy pan przyszedłeś z Saint-Denis? i puszczaj tylko tych, którzy odpowiedzą: Tak, w godzinę i kwadrans“.
— A to zupełnie jak wojskowy parol, — rzekł Rudolf z ciekawością.
— Zupełnie, panie; dlatego też powiedziałem sobie: coś się tam robi u matki Buret! Nie mówię już o tem, że Kulas, obrzydły chłopiec, służący u pana Cezara Bradamanti, wrócił dopiero o drugiej godzinie w nocy ze starą babą jednooką, którą nazywają Puhaczką. Baba przesiedziała u matki Buret do czwartej w nocy, fiakr czekał na nią na dole. Skąd ona przyjechała? poco włóczy się o tak późnej godzinie? Zadawałem sobie te pytania, ale nie mogłem znaleźć odpowiedzi, — dodał Pipelt poważnie.
— I ta kobieta, którą nazywasz Puhaczką, odjechała fiakrem o czwartej rano? — zapytał Rudolf.
— Tak, panie, i pewno wkrótce wróci, bo matka Buret powiedziała mi, że ją mogę puścić, nie pytając.
Rudolf słusznie domyślał się, że Puhaczka knuje jakąś nową zbrodnię, ale nigdyby nie odgadł, niestety, jak blisko go ta zbrodnia dotyczyła! Rudolf z Rigolettą we drzwiach spotkali Anastazję, wracającą z miasta; dźwigała ciężki kosz z zapasami kuchennemu.
— To mi pięknie, to mi dobrze! — zawołała, spoglądając ze znaczącym uśmiechem na sąsiada i sąsiadkę — już się pod rękę prowadzicie! Rzeczy dobrze idą, młodość musi wziąść swoje. Ładna dziewczyna i ładny chłopiec!
Po zimnej nocy nastąpił ranek wietrzny; bruk na ulicy, zwykle błotnisty, był prawie suchy. Rigoletta i Rudolf szli do obszernego i dziwacznego bazaru, zwanego Temple. Gryzetka bez ceremonji opierała się na ręku swego kawalera, jakby oddawna i dobrze znała.
— Jaka zabawna ta pani Pipelet ze swoimi domysłami! — rzekła Rigoletta do Rudolfa.
— A mnie się zdaje, — odparł Rudolf, — że ona dobrze mówi: Młodość musi wsiąść swoje! wiwat miłość! I ja tak, jak ona. Mogę się więc spodziewać?
— Spodziewać się? czego?
— Że mnie będziesz kochać.
— Już i tak pana kocham.
— Doprawdy?
— Ma się rozumieć. Jesteś dobry, wesoły; choć ubogi, robisz, co możesz dla biednych Morelów, starasz się dla nich o wsparcie u ludzi bogatych. Spodziewam się, że mam dosyć przyczyn do kochania. Ach! patrzno, jakie ładne wazony i stołowy zegar, kupię je sobie za pięć lat, jak nazbieram pieniędzy.
— Zbierasz pieniądze, sąsiadko? a wiele zarabiasz?
— Conajmniej półtora franka ma dzień, a czasem i dwa, ale zawsze liczę tylko na półtora, to bezpieczniej, i stosownie do tego układałam swoje wydatki.
— Ale jak można wyżyć za półtora franka dziennie? — Rachunek bardzo łatwy: cztery su na funt chleba, dwa su ma mleko, cztery su na warzywo w lecie, albo na owoce i sałatkę w zimie, to już dziesięć su; trzy su na oliwę i ocet do sałaty, dwa na czystą wodę, o! bo ja się kocham w wodzie, to już i całe piętnaście su. Dodaj jeszcze dwa albo trzy su na tydzień na pożywienie dla ptaszków, ot i wszystko.
— Nigdy nie jadasz mięsa?
— Skądże znowu, czyż mnie stać na mięso!? funt kosztuje dziesięć su!
— A suknie, trzewiki, czepki?
— Czepki sama sobie robię i niewiele mnie kosztują, bo kładę je tylko, gdy wychodzę z domu; suknie i trzewiki kupuję w Temple. Nie masz pojęcia, jakie tam wszystko tanie.
— Moja sąsiadko, choć wyglądasz na rozstrzępańca, jesteś, jak widzę, bardzo porządną i masz wiele rozsądku.
— Cóż robić? człowiek sam na świecie, musiałam sobie urządzić sama, jak to mówią, swoje gniazdeczko. Przytem już sobie zebrałam półczwarta franka.
— Co się z niemi stało?
— Już nie mam. Niedawno jeszcze Morelowie byli tacy biedni, że mi wstyd było trzymać w komodzie bez użytku trzy franki, i pożyczyłam je Morelowi, to jest pożyczyłam, żeby go nie obrazić, bobym najchętniej darowała.
— Rozumie się, sąsiadko, że ponieważ teraz będą się dobrze mieli, więc ci ten dług oddadzą.
— Prawda, i rada go odbiorę, zawsze to będzie początek do kupienia kiedyś zegara na kominek, to mi ciągle po głowie chodzi.
— Trzeba jednak pomyśleć czasem o przyszłości.
— O przyszłości?
— Gdybyś naprzykład zachorowała?
— Zachorować? ja? — I śmiać się zaczęła. — Czy wyglądam na chorą?
— Nigdy nie widziałem rumieńszej i świeższej twarzy.
— A więc, skądże panu przyszło na myśl, że mogłabym chorować? W osiemnastym roku i przy moim sposobie życia, czy to być może? Zimą i latem wstaję o piątej rano, kładę się spać o dziesiątej albo jedenastej, jem do syta, na to wprawdzie niewiele trzeba.
Rudolf, uderzony tą ślepą i szczęśliwą wiarą w przyszłość, wyrzucał sobie, że ją chciał naruszyć. Ze strachem pomyślał, że jednomiesięczna choroba mogłaby zniszczyć całe to szczęście i spokój.
— A więc, sąsiadko — rzekł Rudolf do gryzetki, — niczego sobie nie życzysz?
— Niczego.
— Zupełnie niczego?
— Za pozwoleniem; chciałabym mieć zegar i wazony do ustawienia na kominku, i będę je miała, choćby mi przyszło nocami pracować; prócz tego od dzisiaj nic nie żądam.
— Od dzisiaj?
— Bo wczoraj jeszcze życzyłam sobie mieć dobrego sąsiada, któryby mi się podobał, żeby z nim chodzić co niedziela na spacer, albo do teatru. Czyż w niedzielę nie pójdziesz ze mną na spacer do rogatek albo na bulwary? Ten jeden dzień mam wolny.
— Bezwątpienia, latem będziemy jeździć za miasto.
— O nie! ja nie cierpię wsi, tylko Paryż lubię. Przedtem jednak parę razy jeździłam do Saint-Germain, ale tylko przez grzeczność dla mojej towarzyszki więzienia; zwala ją Gualezą, bardzo dobra dziewczyna.
— Co się z nią stało?
— Nie wiem, obojętnie wydawała pieniądze, zebrane w więzieniu, zawsze była smutna, lecz dobra i litościwa. Nim dostałam robotę, często z nią chodziłam. W niedzielę więc będziemy chodzić po Paryżu. Nie powstydzisz się za mnie. Nieraz mężczyźni obejrzą się i powiedzą: Ale doprawdy, jakaś ładna! A kobiety znowu powiedzą: Istotnie ładny mężczyzna! tak mu dobrze z czarnemi wąsami! Przepadam za wąsami. Na nieszczęście pan Germain nie nosił wąsów, dlatego, że był w biurze u notarjusza. Cabrion miał wąsy, ale żółte, jak i brodę, a ja nie cierpię dużej brody; prócz tego za wiele dokazywał po ulicach i zbyt męczył biednego pana Pipelet. Przed Cabrionem miałam sąsiada pana Giraudeau; był przystojny, ale zezowaty.
Rudolf ciekawie słuchał jej szczebiotania i zapytywał się: co też powinien myśleć o cnocie Rigoletty. Jużto swobodna jej mowa przekonywała go, że Rigoletta żyła z sąsiadami tylko jak z braćmi, jak z towarzyszami, i że ją pani Pipelet niesłusznie obmówiła; jużto śmiał się z własnej łatwowierności, myśląc znowu, że niepodobna, aby tak piękna, tak młoda, tak opuszczona dziewczyna uniknęła miłosnych zasadzek panów Giraudeau, Cabrion i Germain. Wszakże szczerość i oryginalna poufałość Rigoletty wprawiły go w nowe wątpliwości.
— Cieszę się mocno, kochana sąsiadko — odezwał się znowu Rudolf, — że tak rozporządzasz memi niedzielami; bądź spokojna, zabawimy się wybornie. Tylko niepokoi mnie jedna myśl. Co będzie, jeżeli mnie znajomi spotkają z tak ładną przyjaciółką pod rączką?
— Co to panu szkodzi?
— A twoje dobre imię?
Rigoletta roześmiała się w głos.
— Dobra sława gryzetki? alboż kto wierzy w takie fenomeny? Gdybym miała ojca, matkę, brata, siostrę, dbałabym o to, co ludzie powiedzą. Jestem sama jedna na świecie, co mi to szkodzi?
— Lecz ja będę bardzo nieszczęśliwy.
— A to czemu?
— Że będą mnie mieli za szczęśliwego, a tymczasem będę cię kochał coś nakształt tego, jak jadaliście obiad u ojca Cretu, gryząc chleb suchy przy czytaniu książki kucharskiej.
— Nic nie szkodzi, przyzwyczaisz się; będę taka łagodna, wdzięczna, ulegająca, że sam powiesz: lepiej z nią spędzić niedzielę, niż z kolegami. Czy wiesz, że ostatni mój sąsiad, pan Germain, wszystkie wieczory u mnie przesiadywał i gdy się nie skarżył, przeczytał mi całego Waltera-Scota. Jakże mnie te romanse bawiły!
— Nie dziwię się, ale, mówiąc o Germainie, gdzie on się teraz obraca?
— Myślę, że jest w Paryżu.
— Wcale go nie widujesz?
— Nie był u mnie, odkąd się wyprowadził.
— Ale gdzie mieszka? co robi?
— Dlaczego się pytasz o to?
— Bom zazdrosny — odpowiedział Rudolf ze śmiechem.
— Wierz mi pan, niema czego.
— Żart na stronę, sąsiadko, ale koniecznie muszę się widzieć z panem Genmain; ty wiesz, gdzie mieszka, a przysięgam, że nie, zdradzę tajemnicy, idzie o jego własne dobro.
— Żart na stronę, mój sąsiedzie, możesz dobrze życzyć panu Germain, ale ja obiecałam, że nie powiem nikomu, gdzie mieszka! Nie gniewaj się za to, gdybyś mi powierzył jaką tajemnicę, pewniebyś pochwalił me milczenie.
— Ale...
— Słuchaj, sąsiedzie, raz na zawsze nie mówmy o tem. Dałam słowo i dotrzymam, a cokolwiek mi powiesz, zawsze to samo powtórzę.
— Nie mówimy więcej o tem. Tak dobrze umiesz dochować tajemnicy, iż nie dziwię się, że nie wydajesz się z własnemi.
— Ja mam tajemnice? Chciałabym mieć, bo to musi być bardzo zabawne.
— Jakto, nie masz maleńkiej tajemnicy miłosnej?
— Tajemnicy miłosnej?
— Tak, alboż nigdy nie kochałaś? — zapytał Rudolf, wpatrując się w jej oczy, żeby odgadnąć prawdę.
— Jakto nie kochałam? a pana Giraudeau? a Cabriona? a Germaina? a pana?
— Nie kochałaś ich więcej ode mnie, inaczej jak mnie?
— Doprawdy że nie.
— Jeżeli się nie rozgniewasz, sąsiadko... No, powiedz otwarcie, nigdy nie miałaś kochanka?
— Kochanka! co znowu! Alboż ja mann czas na to?
— Czy na to czasu trzeba?
— A jakże! koniecznie trzeba czasu, bo najprzód byłabym zazdrosna jak tygrys, ciąglebym się martwiła; a powiedz sam, czy mam tyle pieniędzy, żebym mogła codziennie tracić parę godzin na łzy i lamenty? Ho! ho! tobym dopiero dobrze wyszła.
— Przecież nie wszyscy kochankowie są niewierni, nie na wszystkich kochanki muszą płakać.
— Toby było jeszcze gorzej, gdyby był wierny. Czyż mogłabym chwilę zostać bez niego?
— Nigdy nie myślałaś wyjść za mąż?
— Wyszłabym chyba za takiego biedaka, jak ja; inny mnie nie weźmie.
— Ale gdyby ci jaki krewny zapisał majątek? naprzykład dziesięć tysięcy rocznego dochodu?
— Ba! byłoby to nieźle, a może i źle.
— Źle?
Chociaż Rudolf nie podzielał uniesienia Rigoletty, uderzył go jednak szczególny widok ogromnego rynku, zwanego Temple. W środku ulicy Temple, koło zdroju, na końcu placu, wznosi się obszerna prostokątna budowa, kryta dachówką. To Temple. Szeroka droga przez całą długość budowli dzieli ją na dwie części; każdą część znowu przecina mnóstwo małych uliczek, które się krzyżują ma wszystkie strony; dach budynku chroni je od deszczu. Tam nie sprzedają prawie żadnych nowych towarów, lecz najlichszy szczątek materji, odrobina żelaza, miedzi lub stali znajdują kupców. Tam sprzedają kawałki sukna wszelkiego koloru, gatunku, dobroci i wieku, na łaty do starych podartych ubrań. Są sklepy napełnione stosami starych podeszew i cholew, podartych, wydeptanych, skoszlawionych, bez kształtu, nabitych gwoździami, jak drzwi więzienia, prawdziwe szkielety obuwia! wszystko się kupuje, i wielu ludzi żyje z tego handlu. Znajdują się tam handlarze sprzedający pętlice, frendzle, sznurki. Sprzedają tam i damskie kapelusze. Trzeba jednak przyznać, że te sklepy są bardzo pożyteczne dla ubogiej ludności, bo za pół ceny biedacy zaspakajają wszelkie swoje potrzeby.
Rudolf spostrzegł, że kupcowe starodawnym jeszcze obyczajem, oddawna wygnanym z modnego świata, wesoło i uprzejmie zapraszały do sklepów każdego przechodnia. Szedł pod rękę z Rigdlettą, i zaledwie pokazał się na głównej ulicy, zarzucono go obiecującemi zaprosinami.
— Proszę pana obejrzeć moje materace; zupełnie jak nowe, dobrze wysłane; sam włos biały i miękki, jakby owcze runo.
— Państwo nowożeńcy, kupcie te kołdry; patrzcie sami, jakie miękkie, lekkie i ciepłe! Zupełnie jak puch! Namów pani swego męża, za bezcen sprzedam pani wszystko, co potrzeba na nowe gospodarstwo, ręczę, że pani będzie zadowoloną i zawsze przyjdzie kupować u starej Bouvard. Wczoraj zdarzyło mi się kupić piękne rzeczy; sama pani zobacz, wejdź proszę, wszak obejrzenie nic nie kosztuje.
— Wiesz co, sąsiadko — rzekł Rudolf do Rigoletty, — wejdźmy do tej tłustej kupcowej. Bierze nas za nowożeńców, to mi pochlebia. Wejdźmy do jej sklepu.
— Zgoda na tłustą kupcowę — odpowiedziała Rigoletta, — i mnie się ona podoba.
Weszli do matki Bouvard.
Przez wspaniałomyślność, może tylko w tym bazarze znaleźć się mogącą, inne kupcowe nie gniewały się, że matka Bouvard otrzymuje pierwszeństwo; jedna nawet powiedziała:
— Lepiej, że matka Bouvard coś zarobi, niż inna; ma dużo dzieci, a przytem jest najstarszą między nami kupcową.
Rigoletta targowała się, a tymczasem Rudolf uważnie oglądał biurko, stojące obok drzwi wejściowych.
Był to sprzęt formy staroświeckiej; wierzchnia desko otwierała się na mosiężnych zawiasach i służyła za stół do pisania. Na środku tej deski, wśród ozdób z różnokolorowego drzewa, znajdowała się wyrżnięta z hebanu i wpuszczona cyfra M. B. pod hrabiowską koroną. Rudolf domyślał się, że posiadacz biurka musiał należeć do wyższej klasy. To obudziło jego ciekawość, zaczął przeglądać wszystkie szufladki i w jednej z nich znalazł zamazany, pokreślony i niedokończony bruljon listu. Podczas gdy Rigoletta dobijała targu z matką Bouvard, Rudolf z trudnością wyczytał co następuje:
„Łaskawy Panie! Racz być przekonany, że jedynie najokropniejsza niedola zdołała zniewolić mnie do kroku, na który się dziś odważam. Nie wstrzymywała mnie dotąd źle zrozumiana duma, lecz zupełny brak prawa do żądania przysługi, o którą śmiem prosić. Widok mojej córki, pogrążonej razem ze mną w strasznej nędzy, zmusza mnie do pokonania tej nieśmiałości. Kilka słów tylko pawiem o przyczynie naszych nieszczęść. Po śmierci męża zostało mi trzykroć sto tysięcy franków, które mój brat umieścił u notarjusza Jakóba Ferrand. Procenty odsyłał mi brat do Angers, gdzie mieszkałam z córką. Wiadomy jest panu opłakany zgon mego brata; straciwszy, jak się zdaje, majątek na nieszczęśliwych spekulacjach, odebrał sobie życie przed ośmiu miesiącami. Nakrótko przed tym nieszczęsnym wypadkiem napisał do mnie kilka słów pełnych rozpaczy. „Kiedy to przeczytasz, mówił w tym liście, już mnie nie będzie na świecie“. Kończy pismo, uprzedzając mnie, że nie miał żadnego aktu na sumę ulokowaną na moje imię u Jakóba Ferrand. Już więcej niż od roku nie odbierałam procentu, udałam się więc do notarjusza z żądaniem wypłacenia mi dochodu, którego koniecznie potrzebowałam. Zaledwie powiedziałam, kto jestem, kiedy notarjusz, bez względu na moją boleść, zaczął obwiniać przede mną brata, że ten nie oddał mu pożyczonych dwóch tysięcy franków, i że przez śmierć jego musiał stracić tę sumę; że samobójstwo mego brata jest nietylko zbrodnią przed Bogiem i ludźmi, ale względem niego, notarjusza, sprzeniewierzeniem i grabieżą. Odpowiedziałam mu, że może odebrać swoją należność z moich trzechkroć stu tysięcy franków, u niego złożonych. Na te sława spojrzał na mnie zdziwiony i zapytał, o jakich trzystu tysiącach chcę mówić. — O tych, które brat mój ulokował u pana przed półtora rokiem i od których przysyłałeś mi pan procenty przez mego brata, odpowiedziałam, nie pojmując jego zapytania. — Notarjusz aż ruszył ramionami z litościwym uśmiechem, jakby za żart brał moje słowa, i odpowiedział, że mój brat nietylko, że mu nie powierzał żadnych pieniędzy, ale jeszcze pożyczył od niego dwa tysiące franków. Niepodobna mi opisać mego przerażenia. — Gdzież się tedy podziała moja suma? — zawołałam. — I ja i córka nie mamy innego majątku; jeżeli tego będziemy pozbawiane, czeka nas najokropniejsza nędza. W co się obrócimy?
— Albo ja wiem — odpowiedział notarjusz ozięble.
— Na zasadzie jakich dowodów żądasz pani ode mnie wypłaty? — zapytał.
— Posłałam bratu pełnomocnictwo; w kilka dni doniósł mi, że pieniądze są u pana złożone, że pan nigdy nie dajesz rewersu, a po upływie sześciu miesięcy przysłał mi należny procent.
— Masz pani przynajmniej jakie listy jego w tym przedmiocie? — Nie; w tych listach były tylko wzmianki o interesach, nie uważałam za potrzebne ich chować. — Bardzo żałuję, odpowiedział notarjusz, że nie mogę pani nic pomóc w tym razie. Jeszcze raz powtarzam, brat panią oszukał. Jeżeli się pani wahasz między jego słowem ta mojem, droga do sądu otwarta, pozwij mnie pani; sąd między nami rozstrzygnie. — Wyszłam od notarjusza ledwie żywa. Co robić? Bez żadnych dowodów na poparcie mej należności, przekonana o uczciwości mego brata, zmieszana zimną krwią not...“ Tu kończył się bruljan listu; nie można go było dalej wyczytać, bo następne kilka wierszy były grubo poprzekreślane; tylko na dole zapisano, widać dla pamięci: „Napisać do księżny de Lucenay“.
Rudolf zadumał się po przeczytaniu tego urywku listu. Nikczemny czyn, o który obwiniano Jakóba Ferrand, nie był wprawdzie dowiedziony; lecz człowiek ten postąpił tak nieludzko z Morelem, tak haniebnie z biedną Ludwiką, że zatajenie powierzanej sumy, zwłaszcza przy niechybnej prawie bezkarności, nie powinno zadziwić nikogo. Bruljon listu, który trzymał w ręku i który zapewne nie został wysłany, dowodził wyniosłego i szlachetnego charakteru, któryby się obraził ofiarą jałmużny. Jakiejże więc trzebaby ostrożności, delikatności, jakich wybiegów, żeby ukryć źródło pomocy, albo skłonić do jej przyjęcia!
— No, mężu, — zapytała wesoło Rigoletta, — co to za szpargał czytasz? — Żoneczko, bardzo jesteś ciekawa, — odpowiedział Rudolf, — później ci powiem. Czy już dobiłaś targu?
— Ma się rozumieć, i ręczę, że Morelom na niczem zbywać nie będzie. Teraz idzie tylko o zapłatę; trzeba przyznać, że aż miło mieć do czynienia z panią Bouvard.
— Jeszcze jedno, moja żonko; ja tu zapłacę, a ty idź tymczasem wybierz suknie dla żony Morela i dla dzieci. Nie znam się na kupnie tego rodzaju. Każesz przynieść tu suknie, a biedni Morelowie wszystko razem dostaną.
Rigoletta wyszła. We drzwiach obróciła się jeszcze i powiedziała:— Pani Bouvard, powierzam ci mego męża, proszę go nie bałamucić.
Roześmiała się i znikła.
— Trzeba przyznać — rzekła matka Bouvard po wyjściu Rigoletty, — że pańska żona jest wyborną gospodynią.
— Nie mylisz się pani. Ileż pani winniśmy?
— Małżonka pana nie chciała dać więcej nad trzysta trzydzieści franków za wszystko. Dalibóg, mam na tem tylko piętnaście franków zysku, bo nie tak tanio kupiłam te rzeczy, jakbym mogła, ale nie miałam serca bardzo się targować. Pani, co je sprzedawała, zdawała się tak skołataną, tak nieszczęśliwą.
— Czy od niej kupiłaś to stare biurko?
— Tak jest, panie. Serce mi się kraje, jak o nich wspomnę. Przedwczoraj przychodzi do mnie jakaś dama, młoda jeszcze i ładna, ale tak blada, tak wynędzniała, że aż litość brała na nią patrzeć, zresztą my się znamy na tem. Choć była porządnie ubrana, cała czarno, zaraz poznałam, że to szlachetna nędza. Pyta mnie, rumieniąc się, czybym nie kupiła pościeli do dwóch łóżek i starego biurka. Na drugiej stronie bulwaru, przy kanale Saint-Martin. Na czwartem piętrze puka we drzwi, otwiera nam panienka czternastoletnia, także w żałobie, blada, wychudła, ale tak piękna, że ażem stanęła jak wryta.
— Któż to był?
— Córka tej pani. Mimo zimna, miała, na sobie tylko czarną lekką sukienkę i znoszoną chustkę.
— A mieszkanie ich, zapewne ubogie?
— Dwa pokoje, czyste, ale zupełnie puste, i zimne, że aż zębami dzwoniłam; w kominie nawet nie było widać popiołu; niezawodnie dawno już na nim nie palono. W zawiniątku mieścił się cały majątek matki i córki po sprzedaniu mebli. Odźwierny, który wszedł z nami, powiedział mi, że właściciel domu nabrał łóżka, krzesła, tłumok i stół za komorne. Jakem zobaczyła łzy w oczach córki, jakem spostrzegła, że matka, mimo powierzchownej zimnej krwi, płacze w duszy, oceniłam rzeczy tylko o piętnaście franków niżej jak wartość, na moją szkodę, nawet biurko kupiłam, chociaż nie trudnię się sprzedażą takich rzeczy.
— Ja kupię to biurko.
— Rada je sprzedam. Jakem jej tedy powiedziała cenę, odpowiedziała mi: „Dobrze, chodźmy do sklepu, tam mi pani zapłacisz, bo już nie mogę dłużej zostać w tym domu“. Potem rzekła do córki, która siedziała na tłumoku i płakała: Klaro, weź zawiniątko (pamiętam dobrze, nazwała ją Klarą). Córka wstała i przechodząc koło biurka, upadła z płaczem na kolana. Zapłaciłam im trzysta piętnaście franków, i więcej ich nie widziałam.
— A jak się one nazywają?
— Nie wiem.
— A gdzie teraz mieszkają?
— Nie wiem.
— Ale w domu, gdzie dawniej mieszkały, muszą wiedzieć?
— Nie, nie wiedzą. Odeszły, nie powiedziawszy ani słowa, pewnie już nigdy nie wrócą.
Znikła nadzieja Rudolfa. Jak znaleźć mieszkanie nieszczęśliwych kobiet, nie mając innej wskazówki prócz imienia córki i listu, na którym zanotowano: „Pisać dio księżny de Lucenay“. Jedynie więc tylko przez panią de Lucenay można było wynaleźć ich ślad! szczęściem markiza d’Harville znała ją.
— Oto jest, — rzekł Rudolf, — bilet na pięćset franków, proszę o resztę, Czy dostanę tu gdzie wózek, żeby przewieźć te rzeczy?
— A gdzie pan mieszka?
— Ulica Temple, numer 17.
— O! znam ten dom. Kupowałam tam meble od kawalera, co mieszkał na czwartem piętrze.
— Może u Franciszka Germain? — zawolał Rudolf.
— Tak jest; czy pan go znasz?
— I owszem, ale na nieszczęście na dawnem mieszkaniu nie powiedział, dokąd się przeniósł, i nie wiem gdzie go szukać.
— Ja panu mogę dopomóc.
— Pani wiesz, gdzie mieszka?
— Nie, ale wiem, gdzie go można zastać.
— A gdzie?
— U notarjusza, na ulicy Seniter, pracuje w biurze.
— U Jakóba Ferrand! — zawołał Rudolf.
— Tak, u niego właśnie. Notarjusz to bardzo dobry człowiek, nabożny, uczciwy.
— Skąd pani wiesz, że Germain u niego pracuje?
— To cała historja. Ten pan Germain chciał, żebym od niego kupiła hurtem wszystkie meble. Zgodziłam się na to. Był kontent ze mnie, bo we dwa tygodnie przyszedł kupić sobie pościel. Przyprowadził ze sobą człowieka z taczkami, kupił, zapakował rzeczy; ale gdy przyszło do zapłaty, okazało się, że zapomniał wziąć pieniędzy. „Przyjdź pani jutro na ulicę Seniter do notarjusza Ferrand, u niego pracuję, tam zapłacę“. Poszłam nazajutrz i dostałam moje pieniądze.
Rudolf domyślał się przyczyny tego dziwactwa: Germain chciał, żeby prześladowcy stracili jego ślady. Wolał więc sprzedać wszystkie rzeczy, a potem na nowem mieszkaniu drugie kupić. Rudolf drżał z radości na samą myśl, jak się ucieszy pani George, kiedy nakoniec ujrzy syna.
Wkrótce wróciła Rigaletta, z uśmiechem na ustach.
Kiedy Rudolf i Riigoletta z powrotem wchodzili do domu, pani Pipelet o mało nie przewróciła ich, tak szybko biegła.
— Ach, mój Boże? co pani jest? — zapytała Rigoletta.
— To ty, panno Rigoletto? Bóg cię prowadzi! pomóż mi uratować życie Alfredowi. Biedny mój mąż, zemdlał, ulituj się nad nim. Biegnij, kup wódki piołunowej za dwa su, tylko mocnej, to jego zwykłe lekarstwo, może mu i teraz pomoże.
Rigoletta pobiegła po wódkę.
— Co się stało? — zapytał Rudolf.
— Sama jeszcze nie wiem, mój dobry panie. Poszłam do księdza, do mera, i do traktjerni, żeby wyręczyć Alfreda; wracam i cóż widzę; Alfred leży, zemdlony. Patrz pan, — dodała, otwierając drzwi swojej izby.
Opłakany widok! Pipelet siedział na ziemi oparty o łóżko. Obudził się, z omdlenia, zaczął machać rękami, jakby kogo od siebie odpędzał.
— Rusza się, dobry znak — zawołała pani Pipetet. Schyliła się i krzyczała mu do ucha: — Co ci jest, Alfredziu?
Alfred westchnął głęboko i jęknął — Cabrion!!
— Calbrion! znowu ten łotr malarz! — zawołała pani Pipelet. — Alfred tak okropnie śnił o nim tej nocy, że mnie pokopał nogami. Ten potwór i we śnie nie daje mu pokoju! Tak, panie Rudolfie, jakby Alfred był zbrodniarzem, a Cabrion sumieniem.
Rudolf ostrożnie się uśmiechnął, przewidując że dawny sąsiad Rigoletty spłatał nowego figla.
— Cabrion! — powtórzył Alfred, zdejmując z trudnością kapelusz i machając nim około siebie.
Tu weszła Rigoletta, z piołunówką.
— Bardzo pannie dziękuję — rzekła odźwierna, i dodała obracając się do męża. — No, mój kochany, wypij odrazu, zaraz ci będzie lepiej.
Biedak musiał wypić piołunówkę, a stara zawołała z triumfem:
— Tak, teraz staniesz na nogach, moja duszko.
Alfred otworzył oczy i zapytał ze strachem:
— Czyście go widzieli?
— Alboż on śmiałby tu przyjść! — zawołała pani Pipelet.
Pipelet dał ręką znak, że będzie mówił. Wszyscy słuchali go w niemem milczeniu. A on wzruszanym głosem odezwał się w te słowa:
— Siedziałem spokojnie, za stołem i myślałem, jakby naprawić ten but, powierzony memu przemysłowi. Wtem słyszę jakiś hałas u okna mojej izby. Czy to było przeczucie? czy przestroga? dość, że serce mi się ścisnęło, podnoszę głowę i widzę przez szybę.
— Cabriona! — krzyknęła Anastazja, załamując ręce.
— Cabriona! — powtórzył głucho pan Pipelet. — Straszna jego twarz była w oknie. Patrzył na mnie koziemi oczami, co ja mówię? tygrysiemu! zupełnie jak w owym śnie. Wtedy klucz zakręcił się w zamku, drzwi się otworzyły i wszedł.
— Wszedł! co za bezczelność! — zawołała pani Pipelet.
— Wszedł zwolna, zatrzymał się u drzwi, żeby przeszyć mnie bazyliszkowym wzrokiem, potem zbliżał się do mnie, co krok stawał i wpatrywał się we mnie, nie mówiąc ani słowa. Zbliżał się milczący, groźny, jak widziadło.
— Aż mnie mrowie przechodzi! — rzekła Anastazja.
— A ja ciągle siedziałem nieruchomy, na stołku. Cabrion pomału się zbliżał, zabijając mnie wzrokiem, jak wąż biedną ptaszynę, bo choć strach mi było, mimowolnie patrzyłem mu w oczy. Nakoniec zupełnie do mnie podszedł, zakryłem oczy rękami. Wtedy wziął mnie za głowę, rękami zimnemu jak ręce trupa i złożył na mojem czole bezwstydny, rozpustny pocałunek!
Anastazja wzniosła ręce do nieba.
— Największy mój nieprzyjaciel w czoło mnie całuje! Padłem zemdlony, a on tymczasem wyszedł z izby tak wolno i spokojnie jak i wszedł.
Opowiadanie to wyczerpało siły pana Pipelet; upadł na krzesło i wzniósł ręce do góry, jakby w milczącem przekleństwie.
Rudolf ledwie zdołał wstrzymać się od śmiechu.
Wtem na ulicy powstał hałas zwykły przy licznem zgromadzeniu ludu, dał się słyszeć stuk karabinów przy drzwiach domu.
— Najwyższa sprawiedliwość czuwa nade mną! — rzekł Pipelet z triumfującą wdzięcznością. — Pewno przychodzą brać do kozy Cabriona, szkoda, że zapóźno! Komisarz policji w trójkolorowej szarfie wszedł do izby.
— Panie komisarzu, zapóźno! winowajca zbiegł! — rzekł smutno Pipelet.
— O kim mówisz? — zapytał komisarz.
— O Cabrionie!
— Nie wiem o żadnym Cabrionie — odparł komisarz z niecierpliwością; — powiedz mi, czy mieszka w tym domu szlifierz drogich kamieni, Hieronim Morel?
— Tu mieszka, z liczną rodziną, na poddaszu.
— Zaprowadźcie mnie na poddasze. — Potem rzekł do człowieka, który z nim przyszedł: — Dwóch żołnierzy zostawić na dole, żeby strzegli wyjścia, a Justyn niech sprowadzi fiakra.
— Teraz — rzekł komisarz do odźwiernego — prowadź mnie do Morela.
I poszedł na górę z panią Pipelet; lecz zatrzymał się spostrzegłszy, że za nim idą Rudolf i Rigoletta.
— Co wy za jedni? czego chcecie? — zapytał.
— To lokatorowie z czwartego piętra.
— Daruj pan, nie wiedziałem, że tu mieszkasz.
Rudolf, wnosząc, z grzeczności komisarza, że musi być człowiekiem dobrego serca, rzekł do niego:
— Zobaczysz tam pan całą rodzinę, doprowadzoną do ostatecznej nędzy.
— Zupełna prawda, — rzekła pani Pipelet. — Bez tego pana, którego pan komisarz widzi, a który jest perłą lokatorów, cała rodzina Morela umarłaby, z głodu.
Komisarz spojrzał na Rudolfa z zajęciem i zdziwieniem.
— Nie wątpię o uczciwości Morela... żałuję tylko, że muszę wypełnić przykry obowiązek przy panu, co tak interesujesz się losem tej rodziny.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Nie mam powodu ukrywać przed panem, co mnie tu sprowadza. Mam uwięzić Ludwikę Moreli, córkę szlifierza.
Rudolf pomyślał o złocie, którem Ludwika chciała zapłacić za weksel ojca.
— O co ją oskarżają?
— O dzieciobójstwo.
— Boże!... biedny jej ojciec!
— Z tego, co pan mówisz, pojmuję, że to jest okrutne nieszczęście dla szlifierza... Lecz muszę wypełnić dane mi rozkazy.
— Ale to tylko jest podejrzenie? — zawołał Rudolf.
— Nie mogę panu — więcej powiedzieć... Doniósł sądowi o tej zbrodni człowiek ze wszech miar szacunku godny, u którego służyła Ludwika Morel...
— Jakób Fernand, notarjusz! — zawołał Rudolf z oburzeniom.
— Tak jest... Lecz skądże ten gniew, który w panu widzę?
— Bo Jakób Ferrand jest ostatnim niegodziwcem!
— Widzę, że pan go nie znasz wcale; pan Ferrand jest najgodniejszym człowiekiem.
— Powtarzam panu, że jest podłym niegodziwcem...
— Nie do mnie to należy, nie mam prawa wchodzić w to, o ile oskarżenie pana Ferrand zasługuje na wiarę, — odpowiedział komisarz ozięble. — Mam rozkaz uwięzić Ludwikę Morel.i winienem wypełnić dane zlecenie.
— Masz pan zupełną słuszność, — odpowiedział Rudolf. — Ale błagam pana w imię ludzkości, nie chciej uwięzić Ludwiki pośród grona nieszczęśliwych, który tylko co wybawieni zostali z najokropniejszego położenia. Morel tyle już zniósł ten nocy ciosów, że rozum jego nie wytrzyma. Żona jego także chora, ta wiadomość mogłaby ją dobić... Niech mi wolno będzie prosić o jedną łaskę... Młoda dziewczyna,, która za nami idzie z odźwierną, zajmuje pokoik obok mego; tam pan możesz zawołać Ludwikę, o potem, jeżeli trzeba i Morela, żeby pożegnał się z córką. Tym sposobem oszczędzisz biednej cierpiącej matce okropnego widoku...
— Bardzo dobrze.
Rozmowa ta odbyła się półgłosem; Rigoletta z panią Pipelet stały tymczasem o kilka kroków niżej. Rudolf wrócił do Rigoletty, drżącej ze strachu i rzekł:
— Dobra sąsiadko, mam prośbę do ciebie: udziel mi twego pokoju na godzinę. Lecz jeszcze jedno: wróć do Temple, i każ żeby przywieźli zakupione rzeczy dopiero za godzinę.
— Dobrze, panie Rudolfie...
Rudolf tym sposobem chciał i Rigolecie oszczędzić smutnego widoku uwięzienia Ludwiki.
— Panie komisarzu — rzekła zbliżając się odźwierna — ponieważ pan Rudolf, perła moich lokatorów, pana prowadzi, ja mogę wrócić do Alfreda.
— Dobrze, możesz iść — rzekł komisarz.
Weszli na czwarte piętro.
Nagle drzwi się otworzyły. Wybiegła Ludwika, blada, zapłakana.
— Bądź zdrów, mój ojcze — zawołała — później wrócę, teraz muszę iść.
Na widok Rudolfa i komisarza, Ludwika i Morel stanęli w osłupieniu.
— Zbawco nasz! — zawołał Morel, poznawszy Rudolfa — pomóż mi zatrzymać Ludwikę. Nie wiem, co się z nią stało, przeraża mnie, chce koniecznie odejść.
Rudolf nie był w stanie odpowiedzieć.
— Czy ty nazywasz się Ludwika Morel?
— Tak, panie, — odpowiedziała zmieszana.
— A ty jesteś Hieronim Morel, jej ojciec?
— Tak, panie, ale...
— Wejdź tu z córką, — dodał komisarz wskakując pokój Rigoletty, dokąd Rudolf już był wszedł.
Morel i Ludwika ze zdziwieniem i przestrachem wypełnili rozkaz komisarza; jedynie obecność Rudolfa nieco ich uspakajała. Komisarz zamknął drzwi i rzekł do Morela:
— Wiem, że jesteś uczciwy i nieszczęśliwy; ze smutkiem więc muszę ci oznajmić, że przychodzę w imieniu prawa uwięzić twoją córkę.
— Wszystko odkryte! jestem zgubiona! — krzyknęła Ludwika w rozpaczy, rzucając się w objęcia ojca.
— Co ty mówisz)? co? — zapytał osłupiały Morel. — Czy oszalałaś? dlaczego jesteś zgubioną? Uwięzić ciebie? Kto śmie?
— Ja, w imieniu prawa.
— Ach, ja nieszczęśliwa! — wołała Ludwika.
— Co to znaczy w imieniu prawa? — rzekł Morel, nie rozumiejąc, bo uderzonemu tym nowym ciosem zaczęło się w głowie mieszać; — za co więzić moją córkę w imieniu prawa? Ja za nią odpowiadam, to moja córka, moja cnotliwa córka! nieprawdaż, Ludwiko? Panie komisarzu, to widoczna pomyłka!
— Na nieszczęście niema pomyłki. Ludwiko Morel, pożegnaj się z ojcem.
— Chcesz mi wydrzeć córkę! — krzyknął Morel.
Rudolf chwycił go za rękę, mówiąc:
— Uspokój się i miej nadzieję, uspokój się, oddadzą ci córkę, wykaże się jej niewinność, bo ona pewno niewinna.
— Niewinna? wszakże ona nie może być winna; życiem za nią ręczę. — Wtem przypomniawszy sobie złoto, którem Ludwika chciała zapłacić weksel, zawołał: — Lecz ty miałaś pieniądze dziś rano? skąd? — I przeszywał córkę wzrokiem, jakby chciał przeniknąć aż do głębi jej duszy.
Ludwika zrozumiała go.
— Jabym miała kraść! — zawołała. I rumieniec oburzenia wystąpił jej na Lica. Głos jej uspokoił ojca.
— Wiedziałem o tem dobrze! — zawołał.
— Nikt nie oskarża twej córki o kradzież — rzekł komisarz.
— O cóż więc innego?
— Na co ci wiadomość, o co ją oskarżyli? — przerwał Rudolf wzruszony jego boleścią. — Niedługo znowu ją zobaczysz.
— Panie komisarzu! — rzekł Morel, nie słuchając Rudolfa — nie można ojcu zabrać dziecka, nie powiedziawszy mu przynajmniej o co je oskarżają!
— Oskarżają twoją córkę... o dzieciobójstwo — rzekł komisarz.
— Nie rozumiem... pan...
I Morel wybełkotał kilka słów bez związku.
— To nieprawda! — zawołała Ludwika, wstając. — Przysięgam, że było nieżywe, nie oddychało, było zimne jak lód, w tem cała moja wina. Czyliż mogłabym zabić moje dziecię?
— Twoje dziecię, nędznico! — krzyknął Morel.
— Przebacz! przebacz, ojcze! — zawołała Ludwika.
Po chwili okropnego milczenia, Morel odezwał się z okropniejszym jeszcze spokojem:
— Panie komisarzu, bierz ją, to nie moja córka. — I chciał wyjść, ale Ludwika padła na kolana i objęła rękami jego nogi.
— Wysłuchaj ją! — rzekł Rudolf zatrzymując szlifierza — teraz nie możesz nie mieć nad nią litości.
— Ona shańbiona teraz! o! niegodziwa! bezwstydna!
— A jeżeli zniosła hańbę, żeby ciebie ocalić? — rzekł mu Rudolf pocichu.
Te słowa jak piorun go uderzyły. Spojrzał na córkę zapłakaną, klęczącą u nóg jego. Potem zapytał ledwie zrozumiałym głosem:
— Notarjusz?
Chciała odpowiedzieć, lecz nagle opuściła głowę i milczała.
— Nie, nie on! Chciał mnie dziś wsadzić do więzienia, niezawodnie nie on!
— Wysłuchaj ją przez litość, — rzekł Rudolf.
— Pozwól mi, panie komisarzu — rzekła Ludwika, — pomówić z moim ojcem na osobności. Może to ostatni raz. I przy panu mogę mówić, nasz dobroczyńco, lecz tylko przy panu samym.
— Pozwalam — rzekł komisarz.
— Lecz dokąd pójdziemy? — spytał Rudolf. — W moim pokoju twoja żona z dziećmi.
— Dokąd pójdziemy? — przerwał Morel z okrutną ironją, — na górę, tam gdzie leży ciało mojej córki. Wybornie dobrane miejsce. Tam Ludwika nie będzie śmiała kłamać przy trupie umarłej siostry! Chodźmy! — I Morel wybiegł, nie patrząc nawet na Ludwikę.
— Panie, — rzekł pocichu komisarz do Rudolfa, — przez litość dla biednego szlifierza nie przedłużaj tej rozmowy. Słusznie pan mówiłeś, że rozum jego nie wytrzyma takiego ciosu; już i teraz ma nieprzytomne spojrzenie.
Na poddaszu, na posłaniu starej warjatki, leżało ciało zmarłej tego rana Adeli, Pokryte kawałkiem starego prześcieradła. Rudolf stał oparty o mur. Morel usiadł przy stole, spuścił głowę, ręce mu obwisły, utopił dzikie spojrzenie w trupie umarłej córeczki.
Ludwika jak śmierć blada, ośmieliła się wziąć ojca za rękę, za rękę chudą, zbiedzoną i łkając przycisnęła ją do ust. Gniew Morela ustąpił, długo wstrzymywane łzy puściły się strumieniem.
— Ojcze! ojcze! gdybyś wiedział jakem ja godna litości.
— To zmartwienie wystarczy mi na całe życie, na całe życie, — odpowiedział Morel, zanosząc się od płaczu. — Zaprowadzą cię do więzienia, postawią przed sądem jak zbrodniarkę, ciebie tak dumną. Nie! zawołał znowu z boleścią i rozpaczą — wolałbym cię widzieć ma marach obok siostry.
— I jabym wolała, — odpowiedziała Ludwika.
— Cicho, moje biedne dziecko, nie mów tego, to mnie boli.
— Wszystko ci opowiem, ojcze, ale musisz mi przyrzec, i ty także nasz zbawco, że nikomu nie powtórzycie tego, co usłyszycie ode mnie. Gdyby się dowiedział, żem wam powiedziała o! — dodała ze drżeniem, — zginęlibyście jak ja, wy nie znacie potęgi i srogości tego człowieka.
— Czyjej?
— Mego pana.
— Uspokój się, — rzekł Rudolf — -potężny jest i okrutny, ale się z nim spróbujemy!
— Zaraz, — rzekła Ludwika, pomyślawszy chwilę, — w mojem opowiadaniu nie wymienię człowieka, co mi wyświadczył ważną przysługę, co robił wiele dobrego dla ciebie, ojcze, i całej naszej rodziny, a pracował w biurze u Jakóba Ferrand, kiedy ja poszłam do służby, kazał mi uroczyście przyrzec, że nigdy nie wymienię jego nazwiska.
Rudolf domyślał się, rzekł do Ludwiki:
— Zapewne mówisz o Franciszku Germain, bądź spokojna, ani ja ani twój ojciec nie zdradzimy tajemnicy.
Ludwika spojrzała zdziwiona na Rudolfa.
— Jakto? — rzekł Morel, — ten dobry kochany człowiek, co tu mieszkał przez trzy miesiące, pracuje u pana Ferrand?
— Ale kto umieścił Ludwikę u notarjusza,? — zapytał Rudolf Morela.
— Kiedy mi żona zachorowała, powiedziałem lichwiarce Buret, że Ludwika chciałaby także na nas zarabiać i szuka dla siebie miejsca. Matka Buret, znając gospodynię notarjusza, dała nam do miej list polecający.
— Z początku nie miałam przyczyny skarżyć się na pana Ferrand, — odpowiedziała Ludwika. — Było duża roboty, gospodyni często się ze mną źle obchodziła, ale ja znosiłam wszystko cierpliwie, bo służba zawsze służbą. Pan Ferrand był surowy, poważny, ale mimo to nie ufałam mu. Z początku zaledwie na mnie patrzył, ledwie raczył przemówić do mnie sławo, zwłaszcza przy obcych prócz odźwiernego, umieszczonego w oficynie, gdzie była kancelarja, w domu mieszkałyśmy tylko my dwie: ja i gospodyni, pani Séraphin. Zajmowaliśmy stary dom w podwórzu od ogrodu. Mój pokój był na górze. Często drżałam, zostając sama jedna na dole w kuchni, albo w moim pokoju na górze. W nocy nieraz mi się zdawało, że coś stuka w pokojach podemną, gdzie nikt nie mieszkał: tam czasem we dnie pracował pan Germain. Na tem piętrze dwa okna były zamurowane, a jedne drzwi dobrze okute w żelazo. Później powiedziała mi gospodyni, że tam mieści się kasa notarjusza. Raz siedziałam długo w nocy, bo było dużo do roboty. Kiedym już miała iść spać, usłyszałam czyjeś kroki na korytarzu. Kroki te zatrzymały się przy moich drzwiach. Z początku myślałam że to pani Seraphin, lecz kiedy nikt do mnie nie wchodził, strach mnie ogarnął. Nie śmiałam się ruszyć z miejsca, słuchałam, alem nic nie słyszała, choć byłam przekonana, że ktoś stoi za drzwiami. Dwa razy zapytałam: kto tam? Nikt nie odpowiedział. „Na drugi dzień rano prosiłam pani Seraphin, żeby kazała dorobić zamek do moich drzwi, i powiedziałam jej, jak mię w nocy przestraszono, lecz ona odpowiedziała, że mi się chyba śniło, a o zamek trzeba mówić samemu panu Ferrand. Ten, wysłuchawszy mojej prośby ruszył ramionami, i powiedział, że mi się chyba w głowie przewróciło. Nie śmiałam już więcej o tem wspominać. Wkrótce potem zdarzyło się ojcu memu nieszczęście, zginął mu brylant znacznej wartości. Ojciec, w rozpaczy, nie wiedział co począć. Ubolewałam nad tem przed panią Seraphin, a ona mi odpowiedziała: — Nasz pan tak dobry, może zrobi co dla twego ojca. — Tego samego dnia, kiedym usługiwała do stołu, pan Farrand powiedział mi surowo: „Twemu ojcu potrzeba tysiąc trzysta franków, powiedz mu, żeby przyszedł jutro ramo do kancelarji, tam znajdzie tę sumę. Uczciwy człowiek zasługuje na wzgląd“. Rozpłakałam się, nie wiedziałam, jak mu dziękować, lecz on, również surowo jak wprzódy, powiedział: „Dobrze już, dobrze, nic nadzwyczajnego nie zrobiłem“. Wieczorem, skończywszy robotę, pobiegłam do ojca z dobrą nowiną, a nazajutrz...
— Dostałem tysiąc trzysta franków na weksel z trzymiesięcznym terminem, — przerwał Morel. — Po trzech miesiącach jednak przysłano do mnie weksel, nie mogłem zapłacić. Wówczas notarjusz pod cudzem imieniem pozwał mnie do sądu, i uzyskał wyrok, mocą którego mógł mnie wsadzić do więzienia, lecz uspokoił mnie powiadając, że tu wszystko stało się przez pomyłkę jego pełnomocnika.
— Chciał cię mieć w ręku, — rzekł Rudolf.
Ludwika mówiła dalej:
— Starałam się jeszcze lepiej służyć, żeby odwdzięczyć się panu Ferrand za łaskę, wyświadczoną naszej rodzinie. Od tego czasu pani Seraphin zaczęła mnie nienawidzić największą znajdowała przyjemność w dokuczaniu mi, Pan Ferrand przy pani Seraphin zawsze surowo się ze mną obchodził, z pod oka jednak rzucał na mnie takie spojrzenia, żem nie wiedziała co robić, a on się uśmiechał, kiedym się rumieniła. Pewnego razu pani Seraphin, wbrew zwyczajowi, wyszła z domu, pisarze się rozeszli, bo wszyscy mieszkali w mieście; pan Ferrand wysłał odźwiernego z jakiemś zleceniem do miasta, w całym domu zostałam tylko ja i notarjusz. Byłam w przedpokoju, gdy zadzwonił. Weszłam do jego pokoju; stał przy kominie. Zbliżam się ku niemu, on odwraca się nagle i ściska mnie w swoich objęciach. Twarz mu się jak krew zaczerwieniła, oczy pałały. Opierałam się tak mocno, żem potrafiła wyrwać się i uciec.
— Po chwili przyszedł do mnie do przedpokoju. Zgasiłam lampę. Nie mógł mnie znaleźć, nie odzywałam się, wtedy wyrzekł, trzęsąc się cały z gniewu: „Jeżeli się będziesz opierała, ojciec twój pójdzie do więzienia za tysiąc trzysta franków, które ode mnie pożyczył i nie może oddać“. Błagałam go, żeby się nade mną ulitował, obiecywałam pilnie mu służyć, żeby się odwdzięczyć, i powiedziałam stanowczo, że za nic w świecie nie shańbię siebie. Po kilku minutach wyszedł z przedpokoju i zamknął drzwi za sobą. Tym sposobem byłam w jego mocy. Niezadługo wrócił ze swego pokoju ze świecą. Nie jestem w stanie opisać naszej walki, jego gróźb, gonił mnie z pokoju do pokoju. Na szczęście, rozpacz, strach, gniew, sił mi dodały. Mój upór doprowadzał go do szaleństwa, sam nie wiedział co robił, bił, gryzł mię, twarz mi rozkrwawił.
— Boże! — zawołał szlifierz, załamując ręce.
— Długo trwała ta walka, traciłam siły, gdy wtem odźwierny, który już wrócił z miasta, dwa razy zadzwonił, to znaczyło, że przyniesiono jakiś list; pan Ferrand, w obawie, żeby go sam odźwierny nie przyniósł, rzekł mi: „Idź!... Ale jeżeli choć słowo powiesz o tem, co się stało, ojciec twój zginie! Jeżeli będziesz chciała odejść ode mnie, także zginie!“
— Mów dalej, myśmy twoi kaci! nieszczęście z naszej winy cię dotknęło — rzekł szlifierz, zakrywając twarz rękami.
— Kiedy znowu wróciłam do notarjusza, obchodził się ze mną jak dawniej, surowo i ozięble. Ani słowa nie mówił o tem, co między nami zaszło. Pani Seraphin ciągle mi dokuczała. Zaledwie tyle mi dawała jeść, żebym z głodu nie umarła: chleb zamykała, i często na złość wyrzucała resztki obiadu, które mi zastawiono, bo ona zwykle jadała razem z notarjuszem. Jednej niedzieli pozwolił mi wyjść; przyszłam z tą dobrą nowiną do matki i ojca, wszyscyśmy byli szczęśliwi! Dotąd wszystko wiedziałeś ojcze! Co nastąpi, jest okropne! (tu głos jej zadrżał)... zawsze to przed tobą ukrywałam.
— Mów dalej — rzekł do niej Rudolf — nic nie ukrywaj, to ważniejsze niż myślisz.
— Powoli zaczęłam się uspakajać. Pewnego wieczoru i notarjuisz i pani Seraphin wyszli z domu, ale nie razem. Nie jedli w domu obiadu, ja sama tylko zastałam! jak zwykle zostawili mi chleba, wody i wina i zamknęli kredens. Po skończeniu roboty, zjadłam obiad; straszno mi było samej jednej w pokojach, zapaliłam lampę motarjuszowi i poszłam do mojej izby, wzięłam się do roboty, ale mi się bardzo spać chciało. Ach ojcze! teraz mi już nie uwierzysz, powiesz, że kłamię, ale przysięgam, że mówię zupełną prawdę.
— O! już od siedmiu miesięcy chcę sobie przypomnieć tę straszną noc, ale nie rozumiem, rozmyślając nad tą tajemnicą, o miało zmysłów nie straciłam. Zasnęłam na stołku. Więcej nic nie pamiętam. Lecz do tej chwili byłam niewinną. Nie wiem jak długo spałam. Kiedym się obudziła, leżałam w łóżku, w moim pokoju, a obok mnie notarjusz!
— A rozumiem! — powiedział Rudolf. — Tej tylko jeszcze zbrodni brakowało. Przypomnij sobie dobrze, Ludwiko, czy wino nie miało jakiego szczególnego, dziwnego smaku? Przypomnij sobie dobrze.
— Istotnie, wino zdawało mi się gorzkie, ale nie zważałam na to, bo pani Seraphin często umyślnie, aby mi dokuczyć, sypała mi w jedzenie pieprz albo sól.
— Nim zasnęłaś na stołku, czy nie czułaś, że głowa ci cięży, że nogi nie służą?
— Owszem, czułam, że krew uderzyła mi do głowy, dreszcz mnie przechodził, było mi niedobrze.
— O! nędznik! nędznik! — zawołał Rudolf. — Czy wiesz, Morelu, co on dał pić twojej córce?
Morel spoglądał na Rudolfa i nie odpowiedział.
— Gospodyni, wspólniczka jego zbrodni, zmieszała z winem coś usypiającego, może opium, tym sposobem siły, władza myślenia, opuściły twoją córkę na kilka godzin, a gdy ocknęła się ze snu, zbrodnia już była dokonana.
Morel siedział nieruchomy. Ten człowiek uczciwy, prosty, nie mógł nawet pojąć tak przewrotnej zbrodni. Zaledwie rozumiał okropne opowiadanie córki. Momentami rozum go odstępował, mieszały mu się wyobrażenia, wpadał w tę nicość myśli, która jest tem względem rozumu, czem noc dla wzroku, straszną oznaką obłąkania zmysłów. Rudolf niespokojnie spoglądał na niego. Chcąc czemprędzej skończyć smutną rozmowę, rzekł do Ludwiki:
— Odważnie, moje dziecię, powiedz wszystko.
— Niestety, panie, to, co słyszałeś, jest niczem. Gdy spostrzegłam przy sobie notarjusza, krzyknęłam ze strachu. Chciałam uciekać, lecz gwałtem mnie zatrzymał, byłam jeszcze tak słaba, bezsilna i ociężała, żem się wyrwać nie mogła. „Czegóż teraz uciekasz? — zapytał z udanem zdziwieniem, na które zupełnie osłupiałam. Co znaczy to dziwactwo? Czy nie z twojej woli tu jestem?“ — Ach, panie, krzyknęłam, niegodziwie postąpiłeś ze mną, korzystajac z mego snu, zgubiłeś mnie! powiem to ojcu. Pan Ferrand roześmiał się głośno. — „Jakto? śmiesz utrzymywać taki fałsz? Wiesz, jakim sposobem mogę dowieść kłamstwa słów twych? Kazałem memu kasjerowi Germain przyjść wczoraj wieczorem o godzinie dziesiątej dla ukończenia pilnej roboty, do pierwszej w nocy pisał tu na dole, właśnie pod twoim pokojem, czyżby nie słyszał twoich krzyków, stuku, walki, szamotania się, gdybyś nie była rozsądniejsza jak dawniej? Zapytaj go jutro, czy ci nie odpowie, że w nocy w domu było cicho i spokojnie“.
— On wszystko przewidział, żeby sobie zabezpieczyć bezkarność. I dlatego to, — mówił dalej Rudolf, chcąc oszczędzić Ludwice trudnego wyznania, — nie przestawałaś być ofiarą tego nędznika?
Rumieniąc się, Ludwika spuściła oczy w ziemię.
— Czy potem lepiej się z tobą obchodził?
— Bynajmniej. By oddalić wszelkie podejrzenia, często przy gościach surowo mnie upominał, mówiąc, że zbyt przestaję z młodzieżą, pracującą w jego kancelarji, że prędzej lub później się zgubię, żem próżniak, że trzyma mnie jedynie z litości nad biednym ojcem, mającym liczną rodzinę.
— A kiedy był sam na sam z tobą, jak ci się tłumaczył ze swego postępowania przy gościach?
— Upewniał, że to były żarty. Ale goście, często bywający u mego pana, nie na żarty brali jego oskarżenia, a z największą surowością mówili mi, że trzeba być bardzo rozwiązłą, żeby się źle prowadzić w tak uczciwym domu, gdzie ciągle mam przed oczami chwalebne przykłady. Niedługo nowe nieszczęście mi zagroziło, poczułam, że będę matką, widziałam się zupełnie zgubioną! Nie wiem jakim sposobem przeczuwałam, że pan Ferrand, dowiedziawszy się o tem, będzie się jeszcze gorzej ze mną obchodził.
Zapytałam notarjusza, jakim sposobem ukryję moją hańbę i skutki nieszczęścia, którego on był sprawcą? O! nie uwierzysz, ojcze! „Mów! mów! — Przerwał mi z oburzeniem, z udaną zgrozą, niby nie rozumiejąc, co mówię. Zapytał, czym nie oszalała? Ze strachem rzekłam mu: — Mój Boże! co teraz pocznę? Jeżeli się nade mną nie ulitujesz, ulituj się przynajmniej nad twojem dziecięciem. „Co za bezczelność! zawołał pan Ferrand, podnosząc ręce ku niebu. Śmiesz mi zarzucać taką podłość? jabym się miał zniżyć do tak rozwiązłej jak ty, dziewczyny? I mnie śmiesz przypisywać skutki rozpusty, mnie, com cię po tysiąc razy przy najgodniejszych osobach upominał, że śpieszysz na swą zgubę. Idź precz! wypędzam cię z mego domu!“
Morel nie mówił ani słowa, oczy mu na wierzch wystąpiły, konwulsyjne spazmy wykrzywiały mu twarz. Wstał od stołu, otworzył prędko szufladę, wyjął z niej długi, mocno zaostrzony pilnik i rzucił się ku drzwiom.
Rudolf przytrzymał go za rękę.
— Gdzie idziesz? chcesz się zgubić! — Strzeż się! — krzyknął Morel, szarpiąc się w ręku Rudolfa, — bo zamiast jednego będą dwa nieszczęścia. — I szalony zamierzył się na Rudolfa.
— Ojcze! to nasz dobroczyńca! — wołała Ludwika.
— Jaki dobroczyńca? Co za dobroczyńca? On chce ocalić notarjusza! — odpowiedział Morel zupełnie obłąkany, ciągle pasując się z Rudolfem, który nakoniec zdołał rozbroić go i wyrzucił pilnik za drzwi.
Ludwika we łzach, ściskając ojca, powtarzała:
— Ojcze! to nasz dobroczyńca, podniosłeś rękę na niego. Uspokój się, przyjdź do siebie.
Słowa jej opamiętały Morela. Zakrył twarz rękami i nic nie mówiąc, padł przed Rudolfem na kolana.
— Wstań, nieszczęśliwy ojcze! — rzekł Rudolf łagodnie, — uzbrój się w cierpliwość.
— Boże! Boże! — wołał, podnosząc się Morel, — co tu pomogą sądy, prawo? My ludzie ubodzy! Jeżeli oskarżymy tego człowieka bogatego, poważnego, wszyscy wyśmieją nas ha! ha! ha!
— Cicho, Morelu, boleść cię obłąkała — rzekł smutnie Rudolf.
— Nie potrzebuję wspominać — mówiła Ludwika — jak błagałam go ze łzami. Działo się to w gabinecie pani Ferrand o dziesiątej rano. Przyszedł właśnie nasz proboszcz na śniadanie. Wizyta nie była w porę notarjuszowi.
— Cóż tedy zrobił?
— Nie zmieszał się, lecz rzekł zaraz, wskazując na mnie: „Mówiłem nieraz księdzu proboszczowi, że ta dziewczyna się zgubi. I istotnie zgubiła się na zawsze, tylko co mi wyznała swój błąd, swoją hańbę i prosiła, żebym ją ocalił! Ktoby uwierzył, że ja z litości przyjąłem do siebie taką nędznicę!“
— Dlaczego natychmiast nie zdarłaś maski przewrotnemu zbrodniarzowi? — zapytał Rudolf.
— Mój Boże, oniemiałam, straciłam głowę, nie śmiałam. Po wyjściu od pana Ferrand poszłam do mego pokoju, zalewając się gorzkiemi łzami. We dwie godziny przyszedł do mnie pan Ferrand. „Czy spakowałaś swoje rzeczy?“ — zapytał. — Zlituj się pan — zawołałam, padając mu do nóg, — nie wyganiaj mnie w takim stanie! Co ze mną będzie? Nie znajdę służby! „Tem lepiej, będzie to kara za rozpustę i kłamstwo. Jutro każę uwięzić ojca twego!“ — Nie, nie! — zawołałam przestraszona, — przysięgam, już nie będę pana obwiniać, tylko mnie nie wypędzaj od siebie! Zlituj się nad moim ojcem. Po długich prośbach pan Ferrand pozwolił mi zostać u siebie. Mój los był tak opłakany, żem przyjęła i to za łaskę. Czasem tylko pan Germain, którego rzadko widywałam, pytał mię <z dobrocią o przyczynię mego smutku, lecz wstyd zamykał mi usta.
— I nigdy nie przyszło ci na myśl zwierzyć się panu Germain? — zapytał znowu Rudolf.
— Nie, bo i on także był przekonamy o uczciwości pana Ferrand. Powiadał o nim, że jest wymagający, twardy, surowy, lecz miał go za najuczciwszego człowieka na świecie. Pięć miesięcy przeżyłam we łzach, w ciągłej bojaźni i tyle dokazałam, że nikt nie domyślił się mego stanu, lecz niepodobna go było ukryć przez ostatnie dwa miesiące, przed zbliżeniem się strasznej chwili. Przyszłość przedstawiała mi się w najokropniejszych kolorach. Wówczas zbrodnicza myśl przyszła mi do głowy. Wszystko panu powiadam, wszystko, nawet i winę, do której mnie przywiódł pan Ferrand. Po chwili milczenia dodała drżącym głosem: — Słyszałam, że w tym domu mieszka szarlatan, który...
Nie mogła skończyć.
— I nieszczęśliwa, pisałaś do niego przed trzema dniami? zmienionym umyślnie charakterem?
Ludwika ze strachem spojrzała na Rudolfa.
— Skąd pan wiesz?
— Nie obawiaj się, byłem sam w pokoju pani Pipelet, kiedy przyniesiono ten list i teraz go sobie przypomniałem.
— Tak, pisałam do pana Bradamanti bezimiennie, że nie śmiem sama iść do niego i prosiłam go, żeby przyszedł tego jeszcze wieczoru do ogrodu Tuileryjskiego. Straciłam głowę, chciałam od niego okropnej rady. Wyszłam w zamiarze widzenia się z nim, lecz po chwili wróciłam do domu, i tym sposobem nie widziałam szarlatana. Tego jeszcze wieczoru zdarzył się wypadek, przyczyna ostatnich mich nieszczęść. Pan Ferrand myślał, żem wyszła na dwie godziny, a ja za małą chwilę wróciłam do domu. Przechodząc mimo furtki ogrodowej, spostrzegłam ze zdziwieniem, że otwarta, weszłam tamtędy i odniosłam klucz na zwykle miejsce do gabinetu pana Ferrand. Znając dobrze rozkład domu, weszłam z oświeconego pokoju jadalnego do ciemnej sali, a potem do gabinetu poprzedzającego pokój sypialny. Kiedym kładła klucz na stole, otworzyły się drzwi sypialnego pokoju. Ledwie że mię pan Ferrand ujrzał przy świetle lampy, palącej się w jego sypialni, zatrzasnął drzwi przed jakimś człowiekiem, którego nawet dobrze nie widziałam, potem pociemku rzucił się na mnie, uchwycił mnie za szyję jakby chciał udusić i zapytał półgłosem, drżąc z gniewu i strachu: — „Podsłuchiwałaś! A coś słyszała? Mów! mów! zaraz cię uduszę!“ Lecz nagle zmienił zamiar i nim mogłam odpowiedzieć, wepchnął mnie do stołowego pokoju, kredens był otwarty, wtrącił mnie do niego i zamknął.
— A kiedy wyszłaś z kredensu, co ci powiedział?
— Wypuściła mię pani Seraphin i tego wieczora nie widziałam już pana Ferrand. Z przestrachu prawie zachorowałam, nazajutrz wychodząc od siebie spotkałam pana Ferrand, drżałam na samą myśl o jego wczorajszych groźbach, jakżem się więc zdziwiła, kiedy rzekł do mnie spokojnie: „Wiesz przecie, że nie wolno nikomu wchodzić do gabinetu, kiedy jest kto u mnie, ale tak krótko masz jeszcze u mnie zostać, że już nie warto, żebym cię upominał“. I poszedł do kancelarji. Zastanowiła mnie tak zimna krew po poprzednich groźbach. Wzięłam się do roboty, sprzątnęłam sypialny pokój. Słabo mi było, bo całą przeszłą noc byłam bardzo cierpiąca. Kiedym układała suknie w ciemnym gabineciku obok sypialni, nagle dostałam zawrotu głowy, siły mnie odstąpiły. Padając, uchwyciłam za płaszcz wiszący na ścianie, chciałam się tym sposobem utrzymać, lecz to nie pomogło, bo upadłam z płaszczem, który mię całą okrył. Kiedym odzyskała przytomność, drzwi od sypialnego pokoju były zamknięte, usłyszałam głos pana Ferrand, mówił z wielką żywością. Wspomniawszy na wczorajsze zdarzenie, pomyślałam sobie, że zabiłby mnie na miejscu, gdyby wiedział, że tu jestem. Nie dostrzegł mnie, bo płaszcz zupełnie mnie okrywał.
— A kto był w gabinecie z notarjuszem?
— Nie wiem, nigdy nie słyszałam tego głosu.
Rozmawiali zapewne już od jakiegoś czasu, bo ja tylko tyle słyszałam: „Nic łatwiejszego; Czerwony Janek zapoznał mnie dla tego interesu z rozbójnikami rzecznymi, mieszkającymi nad brzegiem Sekwany, pod Asnieres. Cała ta rodzina składa się z zapamiętałych złoczyńców, ojciec i dziad poszli pod gilotynę, dwaj synowie skazani na całe życie na galery, ale została matka, trzej synowie i dwie córki, wszyscy jedno w drugiego łotry. Nocami, dla kradzieży po obu brzegach Sekwany, spuszczają się łódkami aż do Bercy. Za talara gotowi zabić kogo zechcesz. Niech tylko przyjmą do siebie twoją damę z prowincji, a możesz być spokojny. Powiemy jej, że Marcjalowie (tak się’właśnie nazywają) są bardzo uczciwą rodziną; niby z pańskiego rozkazu odwiedzę ją parę razy, zapiszę lekarstwo, a za osiem dni będzie już na cmentarzu w Asnieres. Ale powiedz mi pan, kiedy tę damę z prowincji myślisz odesłać do Mancjalów, żebym ich mógł przygotować do odegrania dobrze roli“. — „Przyjedzie jutro, a pojutrze będzie już u nich, odpowiedział pan Fernand; powiem jej, że doktór Vincent, mój znajomy, będzie ją leczył“.
— Co to za nowa zbrodnia? — zapytał zdziwiony Rudolf.
— Zaraz pan zobaczysz. Wkrótce usłyszałam suwanie krzeseł, snąć skończyli rozmowę. — Nie żądam przyrzeczenia dotrzymania sekretu, rzekł pan Fernand. „Jestem w pana rękach, a pani w moich, możemy więc sobie pomagać, a nigdy szkodzić, odpowiedział głos nieznajomy. Do zobaczenia! Nie zapomnij: Asnieres, rybak Marcjal i doktór Vincent. Te czarnoksięskie trzy słowa uwolnią cię w tydzień od twojej damy“. — Zaczekaj, rzekł Ferrand; otworzę drzwi do gabinetu, które dla większego bezpieczeństwa zamknąłem ma klucz i zobaczę, czy miema kogoś w przedpokoju, i czy możesz wyjść niedostrzeżony, przez ogród, tak jak przyszedłeś. Pan Ferrand wyszedł na chwilę, potom wrócił, i nakoniec usłyszałam jak się oddalił z ową nieznajomą osobą. — Łatwo sobie pan wyobrazisz, jak drżałam.podczas tej rozmowy, i w jakiej byłam rozpaczy, że mimowolnie odkryłam taką tajemnicę. We dwie godziny po tej rozmowie, pani Seraphin przyszła do mego pokoju, gdziem się udała drżąca i słabsza niż dawniej, i rzekła mi; „Pan Ferrand cię woła“. Udałam się za nią do gabinetu pana Ferrand. Długo i przenikliwie na mnie patrzył, jakby chciał czytać w głębi mojej duszy. Spuściłam oczy. „Musisz być słaba?“ — rzekł nakoniec. — Tak, panie, odpowiedziałam zdziwiona jego tonem prawie grzecznym. „Słuchajże więc, rzekł znowu; pójdziesz dziś do ojca, powiesz mu, że cię wysyłam na wieś na dwa, albo na trzy miesiące dla pilnowania świeżo kupionego domu, a przez ten czas będę jemu wypłacał twoje zasługi. Jutro wyjedziesz; dam ci list do pani Mancjal, bardzo dobrej kobiety, która mieszka wraz z rodziną koło Asniers. Pani Marcjal będzie się z tobą obchodziła jak z własną córką; doktór Vincent, mój przyjaciel, będzie cię doglądał w chorobie“.
— O mało nie straciłam przytomności. Nie miałam sił odpowiedzieć, patrzyłam ze strachem na pana Ferrand, kręciło mi się w głowie. Już może na włosku było moje życie, bo miałam mu powiedzieć, com rano słyszała, gdy wtem przypomniałam sobie, na ile nowych niebezpieczeństw naraziłoby mię takie wyznanie. „Czemu milczysz? czy mnie nie rozumiesz?“ zawołał niecierpliwie. Widziałam przed sobą niechybną zgubę, jeżeli odgadł skłaniające mnie powody; odpowiedziałam więc, że nie myślałam wprzódy, żeby zamierzał wysłać mnie z Paryża i oddalić od rodziny. „Właśnie dlatego, zawołał, że jesteś hańbą i zakałą twojej rodziny“. I nie mogąc wstrzymać gniewu, porwał mnie za rękę i tak silnie potrącił, żem upadła. „Do pojutrza daję ci jeszcze czas, zawołał; ale jutro musisz się namyślić: czy pojedziesz stąd do Marcjalów, czy pójdziesz do ojca powiedzieć mu, żem cię wypędził i że on pójdzie do więzienia“. Zostałam sama na ziemi, nie miałam siły wstać. Pani Seraphin przybiegła na gniewny głos swego pana; i przy jej pomocy zaledwie zdołałam zawlec się do siebie. Rzuciłam się na łóżko i tak zostałam ciągle aż do nocy. Tyle wzruszeń strasznie mnie skołatało. Około pierwszej w nocy, po okropnych boleściach poznałam, że wydam na świat dziecię przed czasem.
— Dlaczego nie zawołałaś kogo na pomoc?
— Nie śmiałam. Pan Ferrand chciał się mnie pozbyć, pewnoby więc posłał po doktora Vincent, a tenby mnie zabił tak dobrze u mego pana, jak u Marcjala. Tej więc nocy przyszło na świat nieszczęśliwe dziecię, zapewne nieżywe, bo ja go nie zabiłam! nie zabiłam go! nie. Podczas tej okropnej nocy miałam jednę chwilę gorzkiej rozkoszy, kiedym ściskała moje dziecię.
Morel słuchał tego opowiadania spokojnie, obojętnie, w milczeniu, które przerażało Rudolfa. Spostrzegłszy jednak, że Ludwika płacze, tak jak był, rękami podparty na stole, nie zmieniając położenia, zapytał:
— Płacze! płacze! a czego ona płacze? Aha! wiem wiem, notarjusz!
— Widzisz ojcze, że ja niewinna, nieprawdaż?
Ludwika parę razy spojrzawszy z trwogą na Morela, mówiła dalej:
— Przyciskałam dziecię do łona, dziwiło mnie, że nie słyszę jego oddechu, lecz myślałam sobie: oddech takiego małego dziecka trudno dosłyszeć. Skoro tylko dnieć zaczynało, przeniosłam dziecię do okna, spojrzałam, było sztywne, zimne, przycisnęłam usta do jego ust, żeby uczuć oddech, przyłożyłam mu rękę do serca, nie biło, dziecię już umarło. — Tu Ludwika zalała się łzami. — W tej chwili działo się we mnie coś niepodobnego do opisania. Resztę przypominam sobie, tylko jak przez mgłę, jak sen; była to rozpacz, a razem przestrach, gniew i nadewszystko śmiertelna bojaźń.
— Co za męki! — rzekł smutnie Rudolf.
— Już się dzień robił, już mi zostawało mało czasu, nim wszyscy wstaną. Nie wahałam się dłużej: umyłam dziecię, jak mogłam najlepiej, i zeszłam pocichu do ogrodu, żeby wykopać dziurę i pochować je tam, lecz ziemia była zamarznięta. Zaniosłam więc je do piwnicy, gdzie nikt nie wchodził zimą i przykryłam jak mogłam. Wróciłam do mego pokoju niewidziana przez nikogo. O wszystkiem, co panu powiadam, tylko mi słabe wspomnienie zostało. Teraz jeszcze nie mogłam pojąć, skąd miałam, przy mojej słabości, dosyć odwagi i siły do tego wszystkiego. O dziewiątej przyszła pani, Seraphin dowiedzieć się, dlaczego jeszcze nie wstałam, odpowiedziałam jej, że jestem słaba. Cały dzień przepędziłam w śmiertelnych mękach, z bojaźni, żeby nie odkryto ciała mego dziecięcia. Skoro noc nadeszła i wszyscy w domu posnęli, z trudnością się podniosłam, wygrzebałam w ogrodzie dół i pochowałam w nim moje dziecię. Dużo mnie to kosztowało, nie mogłam się oderwać od tego miejsca. Biedne dziecię! leżało w zimnej ziemi. Zaledwie wróciłam do mego pokoju, dostałam mocnej gorączki. Rano pan Ferrand przysłał dowiedzieć się, jak się mam, odpowiedziałam, że mi lepiej i że niezawodnie nazajutrz będę mogła wyjechać na wieś. Cały ten dzień zostałam w łóżku, żeby sił nabrać. wieczorem wstałam i poszłam do kuchni ogrzać się, do późna zostałam tam sama jedna. Potem poszłam do ogrodu zmówić pacierz na świeżym grobie. Wracając do siebie spotkałam pana Germain na schodach, koło pokoju, gdzie często pracował, był bardzo blady i wsunąwszy mi w rękę rulon luidorów, rzekł prędko: „Jutro rano mają uwięzić twego ojca, za weksel na tysiąc trzysta franków, którego nie może zapłacić, masz pieniądze, jutro, skoro świt, idź do niego. Dziś dopiero poznałem pana Ferrand, to zły człowiek, ale ja odkryję jego przestępstwa, tylko nie mów nikomu, że ja ci dałem te pieniądze". I nie zostawił mi czasu na podziękowanie, tak szybko zbiegł po schodach.
— Dziś rano — mówiła dalej Ludwika — kiedy jeszcze wszyscy spali w domu pana Ferrand, przybiegłam tu z pieniędzmi od pana Germain. Zapewne po mojem wyjściu z domu wszedł ktoś do mego pokoju i znalazł ślady, które naprowadziły na to straszne odkrycie. Proszę pana jeszcze o jednę łaskę, — dodała Ludwika, dobywając z kieszeni paczkę luidorów — bądź pan tak dobry i oddaj te pieniądze panu Germain. Obiecałam mu, że nikomu nie powiem, iż pracuje u pana Ferrand, ale kiedyś pan już wiedział o tem, nie zdradziłam tajemnicy. — Nagle, zatrzymując się, zawołała przestraszona:
— Ale patrz pan, patrz pan na mego ojca! Potem, zbliżywszy się do Morela, zawołała kilka razy: — Ojcze!... ojcze!... ojcze!...
Morel spojrzał na nią tym wzrokiem mętnym, niepewnym, który jest właściwy cierpiącym na pomieszanie zmysłów. Odpowiedział pocichu, łagodnie, lecz smutnie;
— Winienem tysiąc trzysta franków notarjuszowi, to cena krwi Ludwiki. Trzeba pracować, pracować, pracować! O! zapłacę, zapłacę, zapłacę!
— Ojcze! — krzyknęła Ludwika, rzuciła się do kolan, i gwałtem wzięła go za ręce. — To ja! Ludwika!
— Tysiąc trzysta franków — powtórzył, wyrywając się, z rąk córki, — tysiąc trzysta franków. A jeżeli nie — dodał pocichu, tajemniczo — a jeżeli nie, Ludwika pójdzie pod gilotynę.
Ludwika okropnie krzyknęła: — Zwarjował!
— A cóż się stanie z matką, z babką, siostrami, braćmi? Utracili razem i ojca i mnie, umrą z głodu, nędzy i rozpaczy!
— Alboż mnie tu niema? Bądź spokojna, na niczem im zbywać nie będzie. Nabierz odwagi! twoje wyznanie spowoduje ukaranie wielkiego zbrodniarza. Ta myśl powinna ci dodać siły do zniesienia twych nieszczęść.
— Jaka myśl?
— Przekonanie, że ty, twój ojciec i twoja rodzina będziecie pomszczeni. Przysięgam ci uroczyście, że ten człowiek odpokutuje za swe zbrodnie za hańbę, za obłąkanie, za śmierć, które zrządził. Jeżeli prawo nie potrafi go dosięgnąć, jeżeli jest równie podstępny i chytry, jak zbrodniczy i okrutny, niemniej jednak będzie ukarany.
— Oby Bóg pana wysłuchał!
Wtem drzwi się Otworzyły. Wszedł komisarz.
— Mój czas jest drogi — rzekł do Rudolfa, — ze smutkiem muszę oświadczyć, że nie mogę pozwolić na dłuższą rozmowę.
— Już też skończona — odpowiedział gorzko Rudolf, wskazując na Morela. — Ludwika niema nic więcej do powiedzenia ojcu, on nic od niej nie usłyszy, stracił zmysły.
— Wielki Boże! tego się lękałem. Ach to okropne! — zawołał komisarz. — Wierzaj mi, pan, nasze obowiązki prawie zawsze są tak przykre, że najszczęśliwsi jesteśmy, gdy znajdziemy uczciwość i cnotę.
— Jedno słowo jeszcze: opowiadanie Ludwiki przekonało mnie o jej niewinności. Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, jakim sposobem wykryto mniemaną jej zbrodnię, a raczej doniesiono o niej?
— Dziś rano — rzekł komisarz — gospodyni notariusza Ferrand doniosła mi, że po nagłem odejściu służącej Ludwiki, znalazła zakopane świeżo urodzone dziecię. Na takie doniesienie udałem się na ulicę Sentier; pan Ferrand był oburzony, że coś podobnego zdarzyło się w jego domu.
Rudolf ledwie zdołał wstrzymać wybuch gniewu, kiedy komisarz wspomniał o oburzeniu pana Ferrand; lecz hamując się odpowiedział urzędnikowi:
— Po tysiąc razy panu dziękuję za jego grzeczność i obiecane wstawienie się za Ludwiką; tego biedaka i matkę jego żony każę zaraz odprowadzić do szpitala obłąkanych. — Potem, obracając się do Ludwiki, która ciągle klęczała przed ojcem i starała się obudzić w nim przytomność, dodał: — Przezwycięż boleść, dziecię moje, i idź zaraz z panem komisarzem, a nie żegnaj się z matką, oszczędź jej męczącego rozstania z tobą. Bądź o nią zupełnie spokojna. Od tej chwili rodzinie twojej na niczem zbywać nie będzie.
W dwie godziny po uwięzieniu Ludwiki, doktór Dawid, z rozkazu Rudolfa, odwiózł szlifierza i starą warjatkę do Charentan.
Stara była głodna; pokazali jej kawałek mięsa i chleba, poszła więc za mięsem i chlebem.
Po brylanty, zostawione tymczasowo u żony Morela, przyszła tegoż jeszcze dnia pani Mathieu i wzięła je a sobą. Na nieszczęście Kulas ją szpiegował, dowiedział się o istotnej wartości, gdy słuchał pod drzwiami, jak słudzy sądowi przyszli wziąć Morela do więzienia. Poszedł więc za panią Mathieu i wypatrzył, że mieszka na bulwarze Saint-Denis pod numerem 12.
Wówczas na ulicy Sentier ciągnął się długi popękany mur, którego wierzchni brzeg, dla większego bezpieczeństwa, był posypany szkłem potłuczonem; mur ten otaczał ogród pana Ferrand, notarjusza i sięgał aż do jednopiętrowego domu wychodzącego frontem na ulicę. Koło izby odźwiernego, ciemne, ciasne, kręcone schody prowadziły do kancelarji.
Dom był zniszczony, po murze krzyżowały się w najrozmaitszych kierunkach liczne rysy, okna i okiennice dawniej popielate, zczerniały od starości; sześć okien pierwszego piętra, wychodzących na podwórze nie miało firanek, a szyby były zamazane brudem tłustym, nieprzejrzystym; na dole widać było przez okno żółte firanki i różowe kwiaty. Od strony ogrodu zostały tylko cztery okna, dwa zamurowano. Ogród ten, zupełnie opuszczony, zarósł zielskiem. Tak ponuro wyglądał dom i ogród notarjusza. Do tej właśnie powierzchowności pan Fenrand przywiązywał wielką wagę. W oczach pospolitych ludzi niedbałość o wygody uchodzi zwykle za prawość, brudy za surowość obyczajów. Wiele osób, porównywując wystawne mieszkania niektórych notarjuszów i zbytkowne stroje ich żon, z ponurym domem pana Ferrand, nacechowanym pogardą elegancji, wyszukania i wystawności, czuło szacunek i ślepe zaufanie do tego człowieka. Dlatego też napływały do pana Ferrand depozyty, wymagające znanej uczciwości i doświadczonej dobrej wiary.
A teraz kilka słów o jego charakterze. Należał do wielkiej rodziny skąpców. Skąpstwo jest namiętnością bierną pospolity skąpiec myśli ciągle jakby się wzbogacić zmniejszeniem wydatków, największem ograniczaniem koniecznych nawet potrzeb, a nie myśli o ubogaceniu się cudzym kosztem. Pod tym względem Jakób Ferrand był ciekawym wyjątkiem, albo może nowym gatunkiem w rodzaju skąpców. Bo ryzykował i dużo. Rachował na swą wielką przebiegłość, głęboką hipokryzję, na zręczny wybieg, podły dowcip, na piekielny śmiałość i ufał, że one zapewnią mu bezkarność za liczne jego zbrodnie. Był podwójnym wyjątkiem. Bo zbrodniarzy energicznych, śmiałych, którzy się na wszystko ważą, byle dostać złota, zwykle pożera jakaś namiętność: gra, marnotrawstwo, rozwiązłość. Jakób Ferrand zaś nie znał tych gwałtownych potrzeb, cierpliwy i chytry jak fałszerz monety, okrutny i śmiały jak morderca, prowadził życie skromne i regularne jak Harpagon. Jedna tylko namiętność a raczej chęć haniebna, nikczemna, zwierzęca, często doprowadzała go do szaleństwa. Była, to lubieżność.
Prócz tej słabości, Jakób Ferrand kochał tylko złoto. Kochał złoto dla złota. Nie dla przyjemności, któreby niem mógł kupić — o te nie dbał wcale. Jak artysta rozkochany w swojem dziele, w płodzie swego geniuszu, tak notarjusz kochał depozyty — bo ileż starania, hipokryzji, chytrości, zręczności, słowem sztuki musiał użyć, żeby przez nie te pieniądze dostać do swojej kieszeni!
Dowiemy się w dalszym ciągu naszej powieści, jakiemi sposobami, za pomocą jakich podstępstw i jak chytrze zdołał przywłaszczyć sobie bezkarnie znaczne sumy.
W tem życiu tajemniczem doznawał ciągłych strasznych wzruszeń, jak szuler w grze. Przeciw cudzemu majątkowi stawiał hipokryzję, chytrość, śmiałość, głowę nawet. I wygrywał.
Jakób Ferrand miał przeszło pięćdziesiąt lat, a nie wyglądał nawet na czterdzieści; średniego wzrostu, w plecach szeroki, silny, krępy, rudy, obrosły jak niedźwiedź. Włosy opadały mu na skronie, głowa łysa, brwi zaledwie było znać, cery żółtawej nie znać było pod niezliczonem mnóstwem piegów; lecz kiedy był mocno wzruszony, niknęła ta żółta maska, a zastępowała ją sino-krwawa czerwoność. Miał wzrok wyborny, lecz z pod okularów mógł uważać, nie będąc widzianym, a wiedział jak często jedno spojrzenie mimowolne jest znaczącem. Okulary więc były jego murem, z za którego spostrzegał najmniejsze ruchy nieprzyjaciela, bo wszyscy byli nieprzyjaciółmi notarjusza, gdyż wszystkich oszukiwał, a oskarżyciele są to tylko oszukani, którzy się poznali na oszustwie, lub się gniewają za nie.
Ubiór nosił niedbały, aż do niechlujstwa, twarz co parę dni golona, brudna, pomarszczona łysina, czarny brud za paznogciami, surdut wytarty, zatłuszczony.
Kancelarja pana Ferrand podobna była do każdej innej kancelarji, jego dependenci do innych dependentów. Poprzedzał ją przedpokój, w którym były tylko cztery stare krzesła. Dalej był pokój z szafami pełnemi akt, w którym siedział zwykle najstarszy dependent, i od tego pokoju, dla większego bezpieczeństwa inny jeszcze pokój próżny oddzielał gabinet samego notarjusza.
Druga wybiła na staroświeckim zegarze ściennym z kukułką, stojącym w kancelarji; jakiś przedmiot mocno zajmował dependentów: urywek ich rozmowy da go nam poznać.
— Gdyby mi kto bądź powiedział, że Franciszek Germain jest złodziejem — rzekł jeden z dependentów — odpowiedziałbym: kłamiesz!
— I ja także!
— I ja także!
— Kiedym zobaczył, iż go aresztują, takie to zrobiło na mnie wrażenie, żem nie mógł jeść śniadania. Nic na tem nie straciłem, bo przynajmniej nie jadłem codziennego bigosu, którym nas raczy pani Seraphin.
— Siedemnaście tysięcy franków, to suma!
— I znaczna!
— A jednakże przez piętnaście miesięcy, jak Germain był kasjerem, ani grosza nigdy nie brakowało w kasie.
— Ja powiadam, iż notarjusz źle zrobił, że kazał uwięzić Germaina, bo biedny chłopiec przysięgał się na wszystko, że wziął tylko tysiąc trzysta franków.
— Tem bardziej, że odnosił je dziś ramo do kasy właśnie kiedy notarjusz posłał po policję.
— Otóż to wada takich ludzi bezwzględnej poczciwości Jak pan Ferrand; nie ulitują się.
— Sprawa Germaina nie zdaje mi się czysta.
— Wszak sam się przyznał.
— Przyznał się, że wziął tysiąc trzysta franków, ale, zarzeka się, że nie brał ani piętnastu tysięcy franków w biletach bankowych, ani siedmiuset franków w złocie.
— I to prawda: kiedy się do jednego przyznał, czemużby miał zapierać drugie?
— Ja tego nie pojmuję, bo taka go czeka kara za pięćset franków, jak i za piętnaście tysięcy.
— A! otóż i Chalamel wraca! dopiero się będzie dziwił!
— Co u was słychać, moi drodzy; czy znów co nowego z biedną Ludwiką?
— Jużbyś wiedział, włóczęgo, gdybyś nie siedział tak długo w mieście.
— Czy myślicie — odpowiedział przybyły — że stąd do hrabiego Saint-Remy można ptakiem przelecieć? Czy hrabia jeszcze nie był u naszego starego?
— Nie.
— A kazał mi powiedzieć przez służącego, że zaraz tu przyjedzie. Ach, panowie, to mi piękny domek! — rzekł Chalamel, zdejmując kalosze.
— Ale za to jakie ma długi — odezwał się jeden z dependentów.
— Woźny — rzekł drugi — przyniósł tu wyrok, za którym pod przymusem osobistym ma zapłacić trzydzieści cztery tysiące franków; suma ta ma być tu w kancelarji zapłacona, nie wiem dlaczego, ale wierzyciel chce tego koniecznie.
— Zapewne teraz piękny hrabia jest w stanie zapłacić, kiedy wczoraj wrócił ze wsi, gdzie się przez trzy dni ukrywał przed komornikami.
— Ale dlaczego nie zajęto mu dotąd ruchomości?
— Bo nie można. Dom, w którym mieszka, nie do niego należy, meble są własnością jego lokaja, podobnież konie i powozy niby należą do jego stangreta. Oho! to frant, ten pan de Saint-Remy. Ale coście mówili? Co się tu nowego stało?
— Wyobraź sobie, przed dwoma godzinami wchodzi rozgniewany pan Ferrand i woła: — „Czy jest Germain? — Niem! — O łotr! ukradł mi wczoraj siedemnaście tysięcy franków“.
— Germain miałby kraść, żartujesz?
— A Germain?
— Czekajże. Pan notarjusz powiada do odźwiernego: „Gdy pan Germain przyjdzie, nic mu nie mów, tylko go przyślij do kancelarji. Zawstydzę go przy tych panach“. W kwadrans potem przychodzi biedny Germain, jakby nigdy nic. „Germain, zapytał pan Ferrand. Tak późno przychodzisz?“ „Bo musiałem dziś rano iść do Belleville“. „Zapewne schować pieniądze, które mi skradłeś?“ zawołał pan Ferrand surowo.
— Cóż na to Germain?
— Zbladł jak chusta i odpowiedział zmięszany: „Panie, błagam cię, nie gub mnie“.
— „Nie gub mnie pan!“ „Wyznajesz więc, niegodziwcze?“ „Wyznaję, ale oto pieniądze, których brakuje. Kiedym brał te pieniądze wiedziałem, że je dziś rano będę mógł oddać; oto są; tysiąc trzysta franków!“ „Tysiąc trzysta franków! zawołał pan Ferrand. — Alboż to o tysiąc trzysta franków idzie? Ukradłeś mi z biurka piętnaście biletów po tysiąc franków w zielonym pularesie i dwa tysiące franków w złocie“. „Ja! nigdy! zawołał biedny Germain. Wziąłem tysiąc trzysta franków w złocie, ale ani grosza więcej. Nie widziałem nawet pularesu w szufladzie; było tylko dwa tysiące franków w pudełku“. „Bezczelny kłamco! krzyknął notarjusz. Powiadasz, żeś ukradł tysiąc trzysta franków, mogłeś i więcej ukraść, sądy to rozpoznają“. Na to przyszła policja, spisała {{Korekta|protokuł i zabrała naszego Germaina.
— Jednak zdawało się, że przeczuwał swoje nieszczęście.
— Może gryzł się z powodu Ludwiki.
— Powtarzam tylko, co mi mówiła dziś rano pani Seraphin.
— Iż jest kochankiem Ludwiki i ojcem tego dziecka?
— Ręczę wam, że to nieprawda.
— Skądże jesteś tak pewny swego, Chalamelu?
— Przed piętnastu dniami powiedział mi Germain w sekrecie, że kocha się szalenie, ale szalenie, w szwaczce bardzo uczciwej, którą poznał w domu, w którym dawniej mieszkał; ze łzami w oczach mówił mi o niej.
W tej chwili starszy dependent wszedł do kancelarji.
— I cóż — zapytał Chalamela — wszędzie pan byłeś?
— Wszędzie, panie Dubois; hrabia de Saint-Remy przyjedzie wkrótce i zapłaci.
— A u hrabiny Mac-Gregor byłeś?
— Byłem, oto jej odpowiedź.
— A u hrabiny d’Orbigny?
— Kazała podziękować panu notarjuszowi; wczoraj rano przyjechała z Normandji, nie spodziewała się tak prędko odpowiedzi; oto jest list od niej. Lecz jeszcze jedno: u odźwiernego na dole wziąłem bilet wizytowy; jakiś pan go zostawił, napisawszy kilka słów ołówkiem.
— Walter Murf — przeczytał starszy dependent. — Przyjdzie o godzinie trzeciej w ważnym interesie. Nie znam tego nazwiska.
— Zapomniałem — rzekł znowu Chalamel — że pan Badinot kazał powiedzieć, żeby pan Ferrand zrobił jak będzie uważał za najlepsze, że to zawsze będzie dobrze.
— Nie dał ci nic na piśmie??
— Nie, bo nie miał czasu.
— Pan Karol Robert ma także przyjść dzisiaj pomówić z panem notarjuszem; podobno wczoraj pojedynkował się z księciem de Lucenay.
— Czy raniony?
— Zapewne nie, bo nic mi o tem u niego w domu nie mówiono.
— Patrzcie, jakiś powóz zajechał.
— Jakie piękne konie! co za ogień!
— O! — rzekł Chalamel, wyjrzawszy przez okno — to powóz hrabiego de Saint-Remy.
— Jakie wszystko modne! aż w oczy kole!
Opisaliśmy już piękną twarz, wyszukaną elegancję, zgrabną figurę hrabiego de Saint-Remy. Teraz tylko co wrócił z folwarku Arnouville, własności księżny de Lucenay, dokąd się był schronił przed komornikami.
Pan de Saint-Remy wszedł do kancelarji z kapeluszem na głowie, z miną wyniosłą, dumną, oczy przymrużył i zapytał nie patrząc na nikogo:
— Gdzie notarjusz?
— Pan Ferrand pracuje w swoim gabinecie, — odpowiedział starszy dependent, — chciej pan chwilkę zaczekać; zaraz pana będzie mógł przyjąć.
— Na co czekać?
— Ależ panie!
— Żadnych ale; proszę mu powiedzieć, że pan de Saint-Remy jest tutaj. Rzecz szczególna, żeby mnie kazać czekać. Jakiż tu swąd.
— Bądź pan łaskaw wejść do drugiego pokoju, — rzekł starszy dependent — zaraz idę do pana Ferrand.
Pan de Saint-Remy wzruszył ramionami i wyszedł za starszym dependentem. Po kwadransie, który mu się wydał niezmiernie długim, wpuszczono go do gabinetu pana Ferrand.
Ciekawe było położenie tych dwóch ludzi; obaj byli wielcy fizjonomiści i przywykli z pierwszego rzutu oka wnosić z kim mają do czynienia.
Hrabia jeszcze kroku nie postąpił, jeszcze słowa nie wymówił, a notarjusz, znający go tylko z reputacji, już go znienawidził. Bo naprzód widział w nim współzawodnika w oszustwie, a gdy sam miał fizjognomję podłą, nikczemną, nie cierpiał w innych elegancji, wdzięku młodości, nadewszystko kiedy się z tem łączyła dumna mina.
Hrabia dotąd znał był Jakóba Ferrand tylko ze słyszenia, wyobrażał go więc sobie jako człowieka miny poczciwej albo śmiesznej, bo jakże podług niego mógł inaczej wyglądać człowiek bezwzględnej prawości, za jakiego notarjusz uchodził? Lecz kiedy go zobaczył, fizjognomja i postawa notarjusza zrodziły w nim pewien rodzaj gniewu, pół bojaźni, pół nienawiści, chociaż nie miał przyczyny ani go się bać, ani go nienawidzić. Notarjusz nie zdjął czapki z głowy, hrabia także został w kapeluszu i zawołał przy drzwiach już, tonem wyniosłym i gniewnym:
— Dziwna rzecz, mój panie, żeby mi kazać tu przychodzić, zamiast przysłać do mnie po pieniądze za weksle, com podpisał Badinotowi i o które ten głupiec mnie procesował. Wprawdzie powiadasz pan, że jeszcze masz mi coś ważnego powiedzieć, dobrze, ale dlaczego dajesz czekać kwadrans w przedpokoju? To zdaje mi się niegrzecznie.
Jakób Ferrand skończył spokojnie swoje rachunki. Popatrzywszy chwilę na hrabiego, zapytał opryskliwie:
— Pieniądze są?
Ta zimna krew rozgniewała pana de Saint-Remy.
— A weksle gdzie? — odpowiedział tymże tonem.
Notarjusz, nic nie mówiąc, uderzył zmarszczonym rudoobrosłym palcem w duży pulares skórzany.
Hrabia trząsł się z gniewu, lecz postanowiwszy nie ustępować Ferrandowi w lakonizmie, wyjął z kieszeni mały pugilaresik na złote klamerki zapięty, dobył z niego czterdzieści biletów po tysiąc franków i pokazał notariuszowi.
— Ile? — zapytał notarjusz.
— Czterdzieści tysięcy franków.
— Daj pan.
— Proszę skończyć prędko; zrób pan swoje, zapłać sobie i oddaj mi weksle, — rzekł hrabia, rzucając niecierpliwie na stół bilety bankowe.
Notarjusz wziął je, wstał, poszedł do okna i pod światło oglądał jeden po drugim z uwagą tak pilną, tak obrażającą, że hrabia zbladł z gniewu. Notarjusz, jakby zgadując jego myśli, ruszył głową, odwrócił się do niego i rzekł obojętnie:
— Zdarzały się...
Pan de Saint-Remy, na chwilę zmieszany, odrzekł sucho:
— Co?
— Fałszywe bilety bankowe, — odpowiedział notarjusz, robiąc dalej swoje.
— Dlaczego mi pan robisz taką uwagę?
Ferrand spojrzał na hrabiego, ruszył nieznacznie ramionami i znowu w milczeniu przeglądał bilety.
— Pytam się, dlaczegoś pan powiedział na moje bilety bankowe, że zdarzały się fałszywe.
— Dlaczego?
— Tak.
— Bo wezwałem pana tutaj właśnie w interesie o fałszerstwo. — I wlepił wzrok w hrabiego.
— Cóż ja mam z tem wspólnego?
Po chwili milczenia, Ferrand rzekł głosem smutnym i surowym:
— Czy pan wiesz, jakie są obowiązki notarjusza?
— Bardzo proste, zdaje mi się. Miałem czterdzieści tysięcy franków, teraz mam tylko tysiąc trzysta.
— Pan raczysz żartować. A ja panu powiem, że notarjusz jest w tem w sprawach doczesnych, czem spowiednik w sprawach duchowych. Ze swego obowiązku dowiaduje się często o bardzo haniebnych tajemnicach.
— Nie rozumiem.
— Przed dwoma miesiącami sprzedałeś pan za pośrednictwem ajenta weksel na pięćdziesiąt tysięcy franków, wydany przez bankiera Meulaert z Hamburga, na osobę Wiliama Smith, płatny za trzy miesiące u bankiera tutejszego Grimaldi.
— Cóż z tego?
— Weksel ten jest fałszywy!
— Nieprawda!
— Weksel fałszywy! sfabrykowany! bankier Meulaert nie miał nigdy stosunków z Wiliamem Smith, nie zna go nawet.
— Czy podobna?! — zawołał pan de Saint-Remy z zadziwieniem i oburzeniem — więc mnie niegodziwie oszukano, bo ja ten weksel dostałem za gotowe pieniądze.
— Od kogo?
— Od Wiliama Smith. Dom Meulaert jest znany, zaufałem słowu pana Smith i przyjąłem ten weksel od niego w długu.
— Nigdy nie było żadnego Wiliama Smith na święcie, to osoba zmyślona.
— Pan mnie obrażasz!
— Jego podpis jest zmyślony, fałszywy, sfabrykowany, jak cały weksel.
— A ja panu powtarzam, że Wiliam Smith jest mi znany i że mnie oszukał.
— Więc tem bardziej żal mi pana.
— Co to ma znaczyć?
— Teraźniejszy posiadacz wekslu jest przekonany, żeś pan go sfałszował.
— Panie!
— Powiada, że ma na to dowody; wczoraj przyszedł i prosił mnie, żebym pana do siebie wezwał i oświadczył, że gotów jest oddać fałszywy weksel za wynagrodzeniem. Dotąd wszystko idzie uczciwie, ale dalej nie jest już tak uczciwie i powtarzam to tylko dla pana wiadomości! Żąda sto tysięcy franków dziś jeszcze, inaczej bowiem weksel jutro będzie złożony u prokuratora królewskiego.
— To bezecnie! niegodziwie!
— Chce podle korzystać z podłego podstępku. Obiecałem, że panu oświadczę jego warunki, chociaż powiedziałem mu przytem wyraźnie, że takie zdzierstwo jest ohydne w oczach każdego uczciwego człowieka. Reszta do pana należy. Jeżeli jesteś winnym, wybieraj między sądem kryminalnym, a żądanym okupem. Wypełniłem mój obowiązek i więcej nie chcę się mieszać do takich brudów. Właściciel wekslu nazywa się Petit-Jean, handluje olejem na ulicy Billy Nr. 10. Ułóż się pan z nim. Jesteś godny wchodzić z nim w stosunki, jeżeli jesteś fałszerzem, jak on to utrzymuje.
Pan de Saint-Remy wszedł był do notarjusza z miną hardą i wyniosłą. Po chwili milczenia i namysłu, on, tak dumny, tak próżny ze swojej odwagi, widział się zmuszony błagać gbura, który przemawiał do niego surowym językiem uczciwego człowieka.
— Dałeś mi pan dowód przychylności, za który jestem panu wdzięczny; żałuję żywości pierwszych słów — rzekł tonem ujmującym.
— Niema tu żadnej przychylności, — odpowiedział notarjusz surowo. — Pański ojciec był uczciwym człowiekiem, nie chciałbym widzieć jego imienia wleczonego przed sąd kryminalny.
— Pan jesteś bardzo surowy. Ale przypuściwszy, że tak jest w istocie, czyliż nie znajdę pieniędzy w takiej ostateczności? Lecz niepodobna mi dostać ich na jutro.
Użyj więc pan tych, które dziś dałem, na wykupienia tamtego wekslu. Albo też, pan jesteś tak bogaty, pożycz mi na to pieniędzy, nie zostawiaj mnie w tak okropnem położeniu.
— Ja mam założyć za pana sto tysięcy franków! czyś pan oszalał?
— Panie, zaklinam cię na imię mego ojca, którego tak szanujesz, miej litość.
— Mam litość dla tych, którzy na nią zasługują, — odpowiedział notarjusz, — jako uczciwy człowiek nienawidzę oszustów i nie gniewałbym się, gdyby choć raz jaki elegancik bez wiary i wstydu stał pod pręgierzem dla przykładu innych. Ale konie pana hrabiego się niecierpliwią, — dodał notarjusz, uśmiechając się złośliwie.
Wtem zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Ferrand.
— Pani hrabina d’Orbigny, — odezwał się starszy dependent.
— Poproś panią d‘Qrbigny. — Potem zwracając się do pana Saint-Remy, dodał: — Zabierz pan swoje tysiąc trzysta franków, będzie to zawsze choć zadatek dla pana Petit-Jean.
Pani d‘Orbigny, dawniejsza pani Roland, wchodziła właśnie, kiedy Saint-Remy wychodził, gniewny, że się napróżno poniżył przed notarjuszem.
— A, dzień dobry, panie Saint-Remy, — zawołała — jakże dawno pana nie widziałam.
— Istotnie od ślubu pana d‘Harville nie miałem szczęścia nigdzie pani spotkać, — odpowiedział hrabia z ukłonem, przymuszając się do udanej uprzejmości — od tego czasu pani ciągle mieszkała w Normandji.
— Tak, bo mąż mój nie może się rozstać ze wsią.
Widzisz więc przed sobą istną parafiankę, nie byłam w Paryżu od czasu małżeństwa mej pasierbicy z panem d‘Harville. Często ich pan widuje?
— D‘Harville zdziczał, nigdzie nie bywa, — odpowiedział Saint-Remy z lekką oznaką niecierpliwości, bo ta rozmowa była mu nieznośna, i dlatego, że prowadzona w nieodpowiednim miejscu, i dlatego, że zdawała się bawić notarjusza. Ale macocha pani d‘Harville, uradowana ze spotkania takiego eleganta, nie myślała puścić go tak łatwo.
— Spodziewam się jednak, — rzekła, — że moja kochana pasierbica nie jest tak dzika jak jej mąż?
— Pani d‘Harville jest ciągle w wielkim świecie poszukiwaną, jak zwykle ładna kobieta. Ale może zajmuję pani czas drogi... i...
— Wcale nie, upewniano pana. To prawdziwy skarb dla mnie spotkać króla mody, w dziesięć minut dowiem się wszystkiego o Paryżu, jakbym w nim mieszkała. Co robi pan de Lucenay, który z panem był u nas świadkiem ślubu?
— Teraz większy oryginał, niż kiedykolwiek, wyjechał do krajów Wschodnich i wrócił jakby umyślnie żeby być raniony w pojedynku, wprawdzie bardzo lekko.
— Biedny! A jego żona zawsze piękna, zachwycająca?
— Pani wiesz, że liczę się do jej najszczerszych przyjaciół, moje świadectwo byłoby podejrzane. Racz pani za powrotem na wieś nie zapomnieć polecić mnie panu d‘Orbigny.
— Przyznaj, hrabio, że pan Ferrand jest okropnym człowiekiem, — rzekła pani d‘Orbigny. Potem, zwracając się do pana Ferrand, dodała: — Wiesz co, panie kwakrze, wiele dokazałeś, żeś nawrócił hrabiego! Zrobiłeś rozsądnym pierwszego eleganta, króla mody.
— Ma pani słuszność, to zupełne nawrócenie, pan hrabia wychodzi ode mnie całkiem inny, niż wszedł.
— Powiadam panu — cuda robisz!
— O, pani mi pochlebia, — rzekł notarjusz skromnie.
Saint-Remy głęboko skłonił się pani d‘Orbigny, potem przy wyjściu chciał spróbować raz jeszcze, czy nie potrafi zmiękczyć notarjusza i rzekł tonem wesołym, w którym się jednak przebijała trwoga:
— Ostatecznie więc, kochany panie Ferrand, nie zrobisz mi tego, o co ja proszę?
Notarjusz posunął okrucieństwo do tego stopnia, że udał, iż się waha; pan de Saint-Remy cieszył się chwilę nadzieją.
— Jakto, uległbyś, mężu nieugięty? — rzekła śmiejąc się hrabina, — czy i pana hrabia oczarował?
— Istotnie, ledwo żem nie uległ, jak pani powiadasz, ale teraz rumienię się za moją słabość. — Potem obracając się do hrabiego, powiedział mu: — Bez żartów.
Hrabia wyszedł w rozpaczy. Po chwili namysłu rzekł do siebie:
Czytelnik pamięta dobrze, co powiedziała markiza d‘Harville Rudolfowi o pani d‘Orbigny, swojej macosze.
Kto dobrze rozważy jej fizjognomję fałszywą i zdradziecką, Znajdzie w niej razem okrucieństwo i chytrość.
— Jakiż to miły człowiek ten hrabia Saint-Remy! — rzekła pani d‘Orbigny do Jakóba Ferrand, gdy hrabia wyszedł.
— Miły, ale mówmy o interesach. Napisała pani do mnie z Normandji, że chcesz się mnie radzić w ważnej sprawie.
— Czyliż pan zawsze nie był moim doradcą, odkąd poczciwy doktór Polidori z panem mnie zapoznał? Lecz, mówiąc o nim, czy ma pan jaką o nim wiadomość? — zapytała pani d‘Orbigny z największą swobodą.
— Od wyjazdu z Paryża raz tylko do mnie napisał, — odpowiedział notarjusz obojętnie.
Uprzedźmy czytelnika, że obie osoby wzajemnie i bezwstydnie się okłamywały. Notarjusz widział się był niedawno z Polidorim i proponował mu, żeby się na krótki czas przeniósł do Asnières, pod nazwiskiem doktora Vincent dla otrucia Ludwiki Morel. Macocha pan d‘Harville także przybyła do Paryża dla tajemnych układów z tym zbrodniarzem, ukrywającym się już dawno pod nazwiskiem Cezara Bradamanti.
— Ale nie idzie tu o doktora, — odezwała się znowu pani d‘Orbigny, — widzisz mnie pan pogrążoną w największej niespokojności, mąż mój jest słaby, coraz bardziej upada na zdrowiu. Lubo nie mam powodu lękać się o niego, jednak ten stan jest dla mnie bardzo przykry, albo raczej niezmiernie przykry dla niego — dodała, ocierając oczy lekko zroszone.
— O cóż więc idzie?
— Ciągle mówi o spisaniu woli ostatecznej, o testamencie. — Tu pani d‘Orbigny zakryła twarz chustką.
— Smutne to wprawdzie — odpowiedział notarjusz, — ale ostrożność tego rodzaju sama w sobie nie ma nic zatrważającego. Jakie więc byłyby rozporządzenia pana d‘Orbigny?
— Zdaje mi się, — odparła pani d‘Orbigny z udaną obojętnością, — zdaje mi się, że nietylko chce mi zostawić wszystko, co mu prawo dać mi pozwala, ale i więcej. Ach, proszę pana, nie mówmy o tem.
— Ale córka jego, jego córka? — zawołał par Ferrand tonem surowym. — Muszę pani oświadczyć, że od roku pan d‘Harville powierza mi niektóre interesy, jeszcze temi czasy doradziłem mu kupno pięknego majątku. Pani zna moją prawość, ja zawsze w interesach powoduję się słusznością, jestem za sprawiedliwością, tylko za nią obstaję. Jeżeli mąż pani zamierza skrzywdzić córkę, otwarcie powiem, że do tego nie dam się użyć. U mnie prosta droga, innej nie znałem i nie znam.
— A ja, czy kiedy inną postępuję? Dlatego też ciągle powtarzam mężowi: „Córka twoja wielkie względem ciebie popełniła uchybienia, prawda, ale to nie racja żeby ją wydziedziczyć“.
Aby przezwyciężyć mój upór, moje wahanie się, powiedział do mnie: „Nie wymagam, żebyś się zobaczyła z moim notarjuszem, bo możesz myśleć, że on będzie zbyt uległy moim życzeniom, ale zdajmy się na decyzję człowieka, którego surowa uczciwość jest wiadoma całemu światu, niechaj pan Jakób Ferrand zawyrokuje. Zgodziłam się na to i oto jakim sposobem pan zostałeś naszym sędzią. „Nie wątpię, dodał mój mąż, że pan Ferrand nie będzie przeciwny moim życzeniom i w takim razie poślę mu plenipotencję do sprzedania moich papierów publicznych, suma za nie otrzymana zostanie u niego w depozycie, a po mojej śmierci, będziesz przynajmniej miała zapewniony los ciebie godny...“
Oczy Ferranda zaiskrzyły się na samą wzmiankę o depozycie. Odpowiedział jednakże z udaną niechęcią:
— Spokoju mi nie dają. Otóż dziesiąty czy dwunasty raz obierają mnie za arbitra, zawsze pod pozorem, że ufają mojej prawości, tylko o tem gadają. Prawość! prawość! co mi z niej przyjdzie? Tylko ambarasy i trudy. Ale do rzeczy. Jakkolwiek bądź pani poświęciła się dla pana d‘Orbigny, córka jego jest bardzo bogata, pani nie ma nic, rzecz wydaje się słuszna i, według mnie, pani powinna przyjąć.
— Przyjmę więc, — odpowiedziała pani d‘Orbigny i westchnęła głęboko.
Dependent wszedł.
— Czego chcesz? — zapytał Ferrand.
— Hrabina Mac-Gregor chce się widzieć z panem.
— Proś niech zaczeka chwilkę.
— Nie zabieram więcej czasu, kochany panie Ferrand, — rzekła pani d‘Orbigny, — napiszesz zatem do mego męża, ponieważ on sobie tego życzy i natychmiast przyśle ci plenipotencję.
Sara weszła do pokoju notarjusza ze zwykłą zimną krwią i pewnością siebie; Jakób Ferrand nie znał jej i nie wiedział, co ją sprowadza; jeszcze bardziej więc miał się na ostrożności, niż zwykle, w nadziei, że znowu wpada w jego sidła nowa ofiara. Wstał, podał krzesło hrabinie.
— Chciałam się z panem widzieć w nadzwyczaj ważnym interesie. Sława pańskiej uczciwości, dobroci i uczynności każe mi mieć nadzieję, że nie odmówisz żądaniu.
Notarjusz lekko się ukłonił.
— Wiem, że umie pan dochować tajemnicy.
— To mój obowiązek.
— Jesteś mężem surowym, prawym.
Notarjusz skłonił się znowu.
— Gdyby jednak panu powiedziano, że od pana zależy wrócić życie, więcej niż życie nieszczęśliwej matce, czy potrafiłbyś odmówić?
— Niech wiem o co idzie, wtedy odpowiem.
— Przed czternastu laty, w grudniu 1824-go roku, człowiek młody jeszcze, w żałobie, oddał panu sto pięćdziesiąt tysięcy franków dla trzyletniego dziecięcia, którego rodzice nie chcieli być znanymi. Suma ta miała być umieszczona, zrzekając się prawa do kapitału, z zastrzeżeniem dożywotniego procentu.
— Cóż więcej? — rzekł notarjusz, nie chcąc zaraz odpowiedzieć.
— Pan zająłeś się umieszczeniem tej sumy i zobowiązałeś się należycie zabezpieczyć dziecięciu dożywotni dochód po osiem tysięcy rocznie; połowa miała być dla niego składana na kapitał aż do dojścia do pełnoletności; druga połowa miała być złożona na jego wychowanie.
— Cóż dalej?
— Po dwóch latach, — rzekła Sara nie mogąc przezwyciężyć lekkiego wzruszenia — w 1826-ym roku dziecię to umarło.
— Przedewszystkiem niech mi wolno będzie zapytać, dlaczego pani tak się zajmujesz tem dziecięciem?
— Matka jego jest moją siostrą. Na dowód tego, com powiedziała, mam tu akt zejścia tej córeczki, listy osoby, która się zajmowała jej wychowaniem, rewers jednego z pańskich klientów, u którego ulokowałeś owe sto pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Zobaczymy te papiery.
Sara zdziwiona, że jej nie wierzą na słowo, wyjęła z pularesu papiery, które notarjusz troskliwie przejrzawszy, rzekł:
— Czego więc pani żądasz? Akt zejścia jest legalny; sto pięćdziesiąt tysięcy franków po śmierci dziecięcia przeszły na własność pana Petit-Jean, mego klienta, bo tak chce prawo w tego rodzaju lokatach. Uprzedziłem o tem osobę, która mi powierzyła tę sumę. Co się tyczy procentów, z wszelką akuratnością sam je wypłacałem aż śmierci dziecięcia.
— Pańskie postępowanie w tem wszystkiem zupełnie jest prawe, chętnie to wyznaję. Wiem także, że kobieta, której dziecię powierzono, starannie się zajmowała moją biedną siostrzenicą.
— Prawda, pani. Byłem nawet tak kontent z jej postępowania, że gdy po śmierci dziecięcia została bez miejsca, wziąłem ją do moich usług i od owego czasu jeszcze ją mam u siebie.
— Pani Seraphin u pana służy?
— Od czternastu lat, za gospodynię.
— Jeżeli tak, może nam być bardzo pomocną, gdybyś pan chciał łaskawie przystać na moje żądanie, które panu zdawać się będzie dziwnem, może nawet napozór występnem.
Śmierć małej dziewczynki przywiodła matkę do takiej rozpaczy, że dziś jeszcze smutek jej jest równie wielki jak przed czternastu laty i że dawniej obawialiśmy się o jej życie, a dziś lękamy się o jej rozum.
— Biedna matka! — rzekł Ferrand z westchnieniem.
— Na nieszczęście niema na to rady.
— Gdyby maprzykład powiedziano nieszczęśliwej matce: Twoja córka nie umarła, kobieta, która się nią w dzieciństwie zajmowała, może ci to zaświadczyć.
— Chyba cudem? bo akt zejścia jest formalny.
— Wiem dobrze, dziecię umarło; a jednak, gdyby pan chciał, możnaby to nieszczęście nagrodzić.
— Nie rozumiem pani.
— Będę więc mówiła otwarcie. Jeżeli moja siostra odzyska córkę, nietylko wyzdrowieje, ale nadto pewna jest, że wyjdzie za jej ojca, którego ręka jest dziś wolna. Córka ta umarła mając lat sześć, a ponieważ rodzice od najpierwszej młodości jej nie widzieli, pamiętać jej nie mogą. Gdyby więc znaleźć siedemnastoletnią dziewczynę, (tyle właśnie miałaby teraz moja siostrzenica), opuszczoną przez rodziców, jakich jest tak wiele i gdyby powiedzieć mojej siostrze: „To twoja córka, żyje, lecz ważne okoliczności kazały dotąd podawać ją za umarłą, kobieta, co ją wychowała i szanowny notarjusz zaświadczą, że to ona sama“.
Jakób Ferrand dotąd nie przerywał hrabinie, lecz teraz zerwał się gwałtownie i zawołał z oburzeniem:
— Dość, dość, pani! Zuchwałość niepojęta! przychodzisz do mnie z żądaniem podstawienia dziecięcia, zniszczenia aktu zejścia, z żądaniem popełnienia zbrodni! Pierwszy raz w życiu spotyka mnie taka obelga, nie zasłużyłem jednak na nią.
— Lecz to wszystko stanie się bez niczyjej krzywdy. Moja siostra i mężczyzna, którego chce zaślubić, owdowieli bezdzietnie, oboje opłakują stratę córki. Oszukując ich, wrócimy im szczęście, życie, zapewnimy świetny los jakiej biednej, opuszczonej dziewczynie. Więc to szlachetny czyn, nie zaś zbrodnia.
— Przestańmy, bo nie jestem grzecznisiem i mogłabyś pani ode mnie usłyszeć prawdę aż nazbyt przykrą.
Sara rzuciła na notarjusza, głębokie, ostre spojrzenie i rzekła ozięble:
— Więc pan odmawia?
— Nie obrażaj mnie pani powtarzaniem swoich obelg.
— Strzeż się!
— Pani mi grozi?
— Grożę. I, żeby dowieść, że nie napróżno, wiedz naprzód, że nie mam siostry.
— Jakto?
— Jestem matką tego dziecięcia.
— Pani?
— Ja! Nieprostą drogą szłam do celu. Zmyliłam bajkę, żeby pana do litości pobudzić. Lecz jesteś bez serca, zrzucam maskę. Chcesz wojny, dobrze, będzie wojna!
— Wojna? dlatego, że nie chcę brać udziału w zbrodniczym podstępie? Co za śmiałość!
— Od początku naszej rozmowy, sama nie wiem dlaczego, przychodzą mi wątpliwości, czy zasługujesz pan na powszechny szacunek i poważanie, lubo je pozyskałeś.
— Skończmy tę rozmowę.
— Wprzód dowiedz się pan o mojem postanowieniu. Zgóry i otwarcie powiadam, że jestem przekonaną o śmierci mojej córki, ale to nic nie znaczy, powiem, że nie umarła: sprawy mniej podobne do wiary wytaczają przed sądy. Pan, w dzisiejszem położeniu swojem, musisz mieć wielu zazdrosnych; szczęściem będzie dla nich sposobność, żeby ci szkodzić, a ja im ją podam. — Prawda, że trudno znaleźć przyczynę, lecz od czegóż są adwokaci? Naprzykład możnaby dać taką: pozbyłeś się dziewczynki, iżby się z owym klijentem podzielić sumą umieszczoną na dożywocie dla dziecięcia.
Notarjusz obojętnie ruszył ramionami.
— Gdybym się chciał dopuścić takiego występku, wolałbym dziecię zabić, niż zmyślić akt zejścia.
Sara zdziwiona zadrżała, potem po chwili milczenia rzekła:
— Namyśl się pan dobrze, jutro trzeba mi stanowczej odpowiedzi. Możesz zrobić to, czego żądam. Ojciec mojej córki w radości nie będzie się zastanawiał nad niepodobieństwem jej zmartwychwstania, bylebyśmy dobrze ułożyli kłamstwo, które i tak go uszczęśliwi.
Jakób Ferrand zachował zimną krew, mimo tak dziwnego i niebezpiecznego położenia.
Hrabina, przekonana o śmierci córki, przyszła do niego z żądaniem podania jej za żywą, a on ją właściwie zrobił umarłą przed czternastu laty.
Zbyt był przebiegły; zbyt dobrze znał niebezpieczeństwo jego położenia, żeby miał nie czuć ważności gróźb Sary.
Ferrand, chcąc zyskać na czasie dla wynalezienia środków do odparcia groźnego niebezpieczeństwa, rzekł zimno:
— Dajesz mi pani czas do jutra; ja zaś pani dwa dni daję czasu do namysłu nad krokiem, którego całej ważności pani nie pojmujesz. Jeżeli wtedy nie odbiorę od pani listu, że się zrzekasz szalonych i występnych swoich zamiarów, dowiesz się własnym kosztem, że prawo umie zasłonić uczciwego człowieka, nie chcącego należeć do zbrodni i że potrafi dosięgnąć rozsiewaczy niegodziwych fałszów.
— To ma znaczyć — odpowiedziała Sara, — że żądasz o jeden dzień więcej dla lepszego zastanowienia się nad mojeim żądaniem? Uważam to za dobry znak. Pojutrze o tej samej godzinie tu wrócę i wtedy wojna albo pokój, ale powtarzam, wojna zacięta, bez względu i litości.
I Sara wyszła.
— Wszystko idzie dobrze — powiedziała do siebie. — Nędzna dziewczyna, którą Rudolf umieścił na folwarku w Bouqueval i w której się zapewne kocha, już mi nie jest straszną, uwolniła mnie od niej baba jednooka. Rudolf ocalił panią d‘Harville od przygotowanej przeze mnie zguby, ale ona nie uniknie nowych sideł, jakie na nią zastawiłam i Rudolf straci ją na zawsze. Wtedy smutny, pozbawiony wszystkiego, do czego się przywiązywał, osamotniony, z rozkoszą uwierzy kłamstwu, któremu, za pomocą notarjusza, mogę nadać wszelkie pozory prawdy.
A notarjiusz mi pomoże, bo się mnie boi. Tak, dla dania imienia mniemanej córce, dotąd nieszczęśliwej, opuszczonej, połączy się ze mną nowym nierozerwalnym związkiem.
Sprawdzą się przepowiednie mojej mamki, dosięgnę celu mego życia.
Zaladwie wyszła z domu notarjusza, pan Karol Robert wysiadł przed nim zkabrjoletu i, jako domowy, poszedł prosto do gabinetu Jakóba Ferrand.
Major, jak go nazywała pani Pipelet, wszedł bez ceramonij do notarjusza, który, będąc w złym i ponurym humorze, ledwo go przywitał.
— Kochany notariuszu, idzie o rzecz dla mnie ważną. Wiesz, że przy pożyczeniu ci trzystu pięćdziesięciu tysięcy franków na zapłacenie notarjatu, zawarowałem sobie, że, za wymówieniem na trzy miesiące naprzód mogę odebrać moją sumę, od której płacisz mi procenty. Jednem słowem, proponują mi kupno dóbr, i jeżeli ci to nie zrobi przykrości, chciałbym, to jest życzyłbym sobie odebrać od ciebie moje pieniądze i przychodzę cię o tam zawiadomić podług umowy...
— Więc myślisz, że twoje pieniądze u mnie niepewne?
— O nie, wcale nie, ale radbym je mieć w ręku.
— Zaczekaj tu — Ferrand zamknął biurko i wstał.
— Dokąd idziesz, kochany notarjuszu?
— Po dowody przekonywujące jak prawdziwe są rozsiewane wieści, że źle, stoję w interesach — odpowiedział notarjusz z szyderstwem. I Otworzywszy ukryte drzwiczki, prowadzące do jego własnych pokojów, wyszedł.
Zaledwie wyszedł, gdy zapukał starszy dependent.
— Niema pana notarjusza?
— O co chodzi?
— Jakaś dama za woalowana życzy sobie natychmiast z mm pomówić w bardzo ważnym interesie.
— Powiem ma o tem. Czy ładna?
— Trudno odgadnąć, bo zasłonięta gęstym czarnym woalem, że twarzy prawie nie można rozpoznać.
Dependent wyszedł.
— Dokąd u djabła poszedł notarjusz? — zapytał pan Robert siebie samego — może chce mi pokazać swoje rachunki. Jeżeli wieści fałszywe, tem lepiej, pewnie złe języki je rozsiewają, prawi ludzie, jak Ferrand, zawsze mają wielu zazdrosnych! Ale mniejsza o to, wolę mieć pieniądze u siebie, kupię zamek, o którym mi mówiono, będę wyglądał na wielkiego pana. Lepiej na tem wyjdę, niż na romansach z tą skromnisią, markizą d‘Harville.
Pan Ferrand wszedł z papierami w ręku i rzekł, oddając je panu Karolowi Robert:
— Oto trzykroć pięćdziesiąt tysięcy franków w obligach skarbowych. Napisz pan kwit i powiedz ludziom, co rozgłaszają, że jestem w złych interesach, w jaki sposób odpowiadam na ich zarzuty.
— Prawdę mówiąc, gdy się o tem dowiedzą, twój kredyt jeszcze się bardziej ustali, ale proszę cię, zachowaj te pieniądze, w tej chwili nie miałbym co z niemi zrobić; prosiłem o nie dopiero za trzy miesiące.
— Panie Robert, ode mnie dwa razy nie upominają się o należność.
— Żelazny człowieku, niema z tobą co robić — rzekł Karol Robert i pisząc kwit dodał: — jakaś dama zasłoniona woalem chce z tobą mówić zaraz, ale to zaraz, w bardzo ważnym interesie. Wychodząc muszę się jej dobrze przypatrzeć. Oto kwit, wszak dostateczny?
— Dostateczny, teraz wyjdź temi schodami.
— A dama?
— Właśnie dlatego tędy cię wypuszczam, żebyś jej nie widział. Żegnam, panie Robert.
Po chwili starszy dependent wprowadził księżnę de Lucenay, bardzo skromnie ubraną, okrytą dużym szalem w kapeluszu czarnym z gęstą koronkową zasłoną.
Pani de Lucenay, mocno zmieszana, zbliżyła się do biurka notarjusza, który postąpił na jej spotkanie.
— Panie — rzekła głosem niepewnym, ukrywając twarz za woalem, — czy można mu powierzyć tajemnicę bardzo ważną?
— Wszystko mi można powierzyć, muszę tylko wiedzieć i widzieć, z kim mówię.
— Może się bez tego obejdzie. Mam pana za najuczciwszego, za prawego człowieka.
— Do rzeczy, pani, do rzeczy, czekają na mnie. Kto pani jesteś?
— Nic panu nie przyjdzie z tej wiadomości. Mój przyjaciel, mój krewny tylko co wyszedł od pana.
— Jak się nazywa?
— Pan Florestan de Saint-Remy.
— A! — rzekł notarjusz, rzucając na księżnę przenikliwe spojrzenie. — Cóż więc? Skoro pan Saint-Remy jest pani krewnym, zamiast przyznawać się do takiego pokrewieństwa, winnaś się pani rumienić.
Tak zuchwała niegrzeczność oburzyła arystokratyczną dumę księżny. Podniosła głowę, odrzuciła na bok woal i w dumnej postawie, z rozkazującym wzrokiem, mocnym głosem rzekła:
— Mości notarjuszu, pan de Saint-Remy należy do moich przyjaciół, powiedział mi, w jak trudnem znajduje się położeniu, będąc ofiarą podwójnego oszukaństwa. Wszystko w święcie daje się załagodzić pieniędzmi. Ile trzeba na wydobycie tych nieszczęsnych papierów?
Ferrand, odurzony tak śmiałem wyłuszczeniem rzeczy, odpowiedział gniewnie:
— Żądają stu tysięcy franków.
— Będziesz je pan miał, ale proszę zaraz odesłać papiery panu de Saint-Remy.
— A gdzie pieniądze?
— Alboż nie powiedziałam, że je pan dostaniesz?
— Kto mi ręczy za tę sunnę?
— Ja
— Lecz pani...
— Jestem księżna de Lucenay...
— Sto tysięcy franków! to duża suma... Trzebaby poważnego zabezpieczenia! — Mamże panu powiedzieć, że o cztery mile od Paryża mam posiadłość ziemską, która mi przynosi osiemdziesiąt tysięcy franków rocznie. To będzie dostateczne, zdaje mi się, na to, co pan nazywa, zabezpieczeniem.
— Nic nie znaczy, zawsze pozostaje pani pod władzą męża, a akta hypoteczne wymagają długich formalności. Zaufanie pani czyni mi zaszczyt, ale ja nie mogę zadosyć uczynić żądaniu księżny.
— Czy pan niema tej sumy?
— Mam daleko więcej w biletach bankowych i złotem w mojej kasie.
— Więc o co idzie? chce pan mego podpisu? Dobrze, podpiszę.
— Przypuszczając, że pani jest księżną de Lucenay...
— Przyjdź pan za godzinę do mego pałacu, tam podpiszę, co trzeba.
— Czy i książę podpisze?
— Pocóż?
— Podpis księżny samej nie wystarcza.
Jakób Ferrand cieszył się z bolesnej niecierpliwośći księżny, która się mimowoli zdradzała, że nie miała już żadnych środków. W wilję dnia tego pożyczyła u jubilera znaczną sumę na zastaw swoich brylantów, z których część była powierzona Morelowi. Suma ta poszła na zapłacenie weksli i innych długów pana de Saint-Remy. On — oskarżany, osadzany w więzieniu! Gdyby się nawet ratował ucieczką, zawsze na imieniu jego zostałaby plama. Na tę myśl księżna zadrżała, ślepo kochała tego człowieka, była to namiętność bez granic, jak zwykle u kobiet jej charakteru, po przejściu pierwszej młodości..
Jakób Ferrand śledził uważnie najmniejsze ruchy księżny de Lucenay i coraz bardziej znajdował ją piękną, zachwycającą.
— Przyjmujesz pani wszelkie warunki? — zapytał notarjusz tonem szczególnym.
— Wszelkie! dwa, trzy, cztery tysiące franków procentu, jeżeli chcesz. Bo widzi pan — dodała szczerze, tonem prawie poufałym, — tylko w panu ostatnia nadzieja, tylko w panu. Nie mogę dostać od nikogo innego tak znacznej sumy na jutro, a tu trzeba! Rozumie pan? Trzeba koniecznie.
Notarjusz ledwie mógł odetchnąć, nabrzmiały mu żyły zaczerwieniło się czoło. Wstał nagle. Księżna, zmieszana, również się podniosła i patrzyła na niego zdziwiona;
— Nic pani nie wstrzyma! — rzekł głosem drżącym i przerywanym, zbliżając się jeszcze bardziej.
— Dobrze, pożyczę pani tę sumę, ale pod warunkiem, pod jednym warunkiem i przysięgam, że...
Na widok jego twarzy rozognionej, księżna odgadła jego żądze miłosne, a te wydały się jej tak komiczne, że mimo smutku i trosk roześmiała się śmiechem szczerym, głośnym, przeciągłym, aż notarjusz cofnął się zdziwiony. Księżna spuściła woal i ciągle śmiejąc się, rzekła:
— Już wolę wprost udać się z moją prośbą do męża.
I wyszła, a notarjusz, miotany nienawiścią i gniewem, za drzwiami jeszcze słyszał jej śmiech głośny, nieustający. Siedział, pogrążony w czarnych myślach, kiedy otworzyły się ukryte drzwi, weszła strwożona pani Seraphin i, składając ręce, rzekła:
— Ach, Fernandzie, dobrze mówiłeś, że kiedyś może zapłacimy za to, żeśmy ją przy życiu zostawili!
— Kogo?
— Tę przeklętą dziewczynkę.
— Jakto?
— Jednooka baba, której nie znam i której Tournemine przed czternastu laty oddał tę dziewczynkę, kiedyśmy ją zrobili umarłą, ach Boże! ktoby to pomyślał! Ta kobieta tylko co była na dole. Powiedziała mi, iż wie, że to ja oddałam dziewczynkę.
— Przekleństwo! Kto jej mógł powiedzieć? Tournomine jest na galerach.
— Zaprzeczyłam wszystkiemu, złajałam babę, ale co to pomoże? ona powiada, że teraz dziewczynka urosła, że ona wie, gdzie się znajduje i że może wszystko odkryć.
— Czy piekło się dziś na mnie sprzysięgło! — zawołał notarjusz z wściekłością.
— O Boże, co powiedzieć tej kobiecie? Co jej obiecać, żeby milczała?
— A to córka hrabiny Sary Mac-Gregor! — rzekł do siebie notarjusz. — I tylko co obiecywała mi wielką nagrodę, bylebym powiedział, że jej córka nie umarła. Córka ta żyje, mógłbym ją oddać! Tak, lecz sfałszowany akt zejścia! Jeżeli będą śledzili, zginąłem!
— Kiedy znowu baba przyjdzie?
— Jutro.
— Napisz do Polidoriego, żeby tu był dziś wieczorem o dziesiątej.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nad wieczorem tego samego dnia Rudolf rzekł do Murfa, który, choć się stawił u notarjusza, nie mógł widzieć się z nim.
— Niechaj pan Graun natychmiast wyśle kurjera, za sześć dni koniecznie Cecylja musi być w Paryżu.
— Znowu ta przeklęta kobieta! niegodna żona biednego Dawida, równie piękna, jak występna! Poco, Mości Książę?
W dniu porwania Marji przez Puhaczkę i Bakałarza, jakiś człowiek przyjechał o dziesiątej wieczorem do folwarku Bouqeval i oznajmił pani George, że pan Rudolf przysłał go, żeby ją uspokoić co do zniknienia jej wychowanki, która za parę dni znowu powróci, dodał zarazem, że Rudolf, dla bardzo ważnych przyczyn, prosi panią George, aby do niego nie pisała przez pocztę do Paryża, jeżeli więc ma co napisać, aby oddała list swój posłańcowi, który go doręczy.
Człowiek ten był przysłany przez Sarę.
Takiem podejściem Sara, uspokoiwszy panią George, miała nadzieję opóźnić o dni kilka chwilę, w której Rudolf dowie się o porwaniu Gualezy. Przez ten czas Sara spodziewała się skłonić notarjusza Ferrand do podstawienia dziecięcia, o którym to zamiarze jużeśmy mówili.
Nie dość tego. Sara chciała się także pozbyć pani d‘Harville, obawiała się jej bardzo i raz już byłaby ją niezawodnie zgubiła, gdyby jej Rudolf nie ocalił. Sara, nie mając żadnego materjalnego dowodu na to, że Klemencja naznaczyła schadzkę Karolowi Robert, powzięła plan niegodny, umyśliła posłać list bezimienny, któryby spowodował zerwanie stosunków między Rudolfem a markizem d'Harville, albo przynajmniej tak silne obudził w duszy markiza podejrzenie, żeby zakazał swej żonie przyjmować nadal księcia. List był treści następującej:
„Zostałeś bezwstydnie oszukany. Tamtym razem żona twoja, ostrzeżona, że za nią idziesz, zmyśliła, że przychodzi na ulicę Temple w celu dobroczynnym, istotnie zaś szła do znakomitej osoby, która najęła w tym domu pokój na czwartem piętrze pod imieniem Rudolfa. Nie gardź tem ostrzeżeniem, bo możnaby myśleć, że jesteś aż nazbyt przyjacielem księcia“.
Sara oddała bilet ten na pocztę miejską o piątej po południu tego samego dnia, kiedy była u notarjusza.
Tegoż samego dnia Rudolf rozkazał był panu Graun przyspieszyć przyjazd Cecylji, sam zaś wieczorem poszedł do pani d‘Harville zawiadomić ją, że ma dla niej dobroczynną intrygę, jej godną.
Zaprowadźmy czytelnika do pani d‘Harville. Następująca rozmowa przekona go, że markiza korzystała już ze szlachetnych rad Rudolfa, bo zamiast być, jak dawniej, niezmiernie oziębłą dla męża, okazywała mu szlachetne i tkliwe współczucie. Właśnie oboje wstali od stołu i przeszli do salonu. Wyraz twarzy Klemencji był łagodny, uprzejmy, d’Harville zdawał się mniej smutny niż zwykle. Bo też nie odebrał jeszcze bezecnego paszkwilu Sary.
— Gdzie będziesz dziś wieczór? — zapytał żony.
— Nigdzie nie wyjadę. A ty co robisz?
— Wiem, że wolisz zostawać sama, kiedy nie wychodzisz.
— Ponieważ jestem bardzo kapryśna — odpowiedziała Klemencja z uśmiechem — dziś radabym podzieliła samotność z tobą, jeżeli ci to zrobi przyjemność.
— Czy istotnie? — zawołał markiz wzruszony. — Jakżeś dobra, że uprzedzasz życzenie, którego nie śmiałem objawić.
— Zapomnijmy o przeszłości — rzekła do męża.ze słodkim, anielskim uśmiechem.
— Czy kiedykolwiek zdołasz zapomnieć o niej, Klemencjo? — odpowiedział smutnie — ja śmiałem ciebie podejrzewać! Do takiej ostateczności doprowadziła mnie ślepa zazdrość!
— Źle zrobiłeś, jak widzisz.
— Co za zmiana, mój Boże! czy to sen? Już nie tak ozięble na mnie patrzysz, mówisz do mnie głosem prawie tkliwym. O! powiedz, że to prawda, że to nie złudzenie...
— Nie, bo i ja potrzebuję przebaczenia.
— Ty?!..
— Czyż nie byłam dla ciebie czasem przykrą, a nawet okrutną? Czy nie powinnam była zastanowić się, że trzeba było rzadkiej, prawie nadludzkiej odwagi, żeby postąpić inaczej? Cóż w tem dziwnego, iż będąc nieszczęśliwy, szukałeś pociechy w miłym związku? Kto cierpi, wierzy w dobroć innych. Dotąd jedyna twoja wina w tem, żeś wierzył w moją dobroć, odtąd chcę cię przekonać, że się nie zawiodłeś.
— O! mów, mów! — zawołał markiz, składając ręce, jakby w zachwyceniu.
— Ponieważ zgodziłam się na tę sytuację, trzeba mi było uszlachetnić ją poświęceniem. Powinnam była pocieszać cię w nieszczęściu, o niem tylko pamiętać! Stopniowo Przywiązałabym się do ciebie, skutkiem może samych starań moich i poświęceń; twoja wdzięczność byłaby mi nagrodą i wtedy... Ale mój Boże! co ci jest? płaczesz?
— Tak, płaczę, płaczę z rozkoszy. Nie wiesz, jak nowe uczucia budzą w mej duszy twoje słowa! Dziś poznaję wielkość mego występku, żem ciebie przykuł do mego losu!
— Albercie, możesz mieć zupełną, ślepą wiarę w to, co mówię. Postanowienie moje jest niezmienne, nigdy mu nie uchybię, przysięgam...
— Przysięga! — zawołał markiz, coraz bardziej uniesiony niespodziewanem szczęściem, — przysięga! poco? Czyliż twoje spojrzenie, wyraz dobroci, co cię jeszcze piękniejszą czyni, czyż bicie mego serca nie dowodzi mi, że mówisz prawdę? Ty nie znasz tej namiętności. Czyż mogłem ci o niej mówić? byłaś dla mnie tak zimną! A ja wart jestem szczęścia, zawszenm cię tak kochał! i tyle cierpiałem w milczeniu. Ten skarb, moje najdroższe dobro, niezadługo do mnie będzie należał... I mówiąc to, namiętnie całował jej ręce.
Klemencja, w rozpaczy, że mąż jej nie zrozumiał, w pierwszej chwili nie mogła zwyciężyć wstrętu i strachu i nagle cofnęła rękę. Na jej twarzy jawnie odmalowały się te uczucia, markiz nie mógł się dłużej łudzić. Był to dla niego cios okropny.
Rozpacz wyryła się na jego twarzy, markiza podała mu rękę, wołając:
— Albercie, przysięgam, że będę ci najlepszą przyjaciółką, najczulszą siostrą, ale niczem więcej! Przebacz, że niechcący obudziłam w tobie nadzieje, których nigdy nie mogę spełnić.
— Nigdy? — zapytał markiz, wpatrując się z rozpaczą w żonę.
— Nigdy! — odpowiedziała.
Po chwili bolesnego milczenia, pan d’Harville rzekł z goryczą.
— Przebacz, żem się omylił, przebacz, żem się oddal szalonym nadziejom. O jakżem ja nieszczęśliwy!
Wtem wszedł lokaj i oznajmił:
— Jego Książęca Mość, książę Gerolstein, każę zapytać, czy go pani markiza może przyjąć.
Klemencja spojrzała na męża.
Pan d’Harville odzyskał zimną krew i rzekł żonie:
— Bezwątpienia — prosić.
Za chwilę wszedł Rudolf.
— Jakżem szczęśliwy — rzekł książę — żem panią zastał w domu, a to tembardziej, że i ciebie tu spotykam, kochany Albercie! — dodał, obracając się do markiza i biorąc go serdecznie za rękę.
— Istotnie bardzo dawno nie miałem przyjemności widzieć Waszej Książęcej Mości.
— A czyja wina? Kiedym tu był ostatnim razem, pytałem o ciebie, lecz nie było cię w domu. Jesteś zbyt platoniczny w przyjaźni, przekonany, że cię kochają, nie dbasz o dowody przywiązania.
W tej chwili lokaj przyniósł markizowi na srebrnej tacy list, list bezimienny Sary. Markiz, dotknięty takiem uchybieniem etykiecie, odsunął tacę, mówiąc:
— Później, później.
— Ależ, kochany Albercie, nie rób ze mną ceremonij — rzekł Rudolf uprzejmie. — Przeczytaj list, proszę cię.
Rudolf rozmawiał z markizą, gdy tymczasem pan d’Harville po dwakroć czytał list Sary. Wyrazu twarzy nie zmienił, tylko mu ręka konwulsyjnie drżała, lecz po chwili wahania włożył bilet do kieszeni. Potem rzekł z uśmiechem do Rudolfa:
— Muszę prosić księcia o pozwolenie mi, abym dał natychmiast odpowiedź na ten list, ważniejszy, aniżeli myślałem.
— Kochany Albercie, powróć, gdy list napiszesz, albo wyznacz mi czas, kiedy przyjść do ciebie, mam ci tysiąc rzeczy powiedzieć.
— Zbytek łaski, Mości książę — odpowiedział markiz z głębokim ukłonem. I wyszedł, zostawiając żonę z księciem.
— Markiz zdaje się czemś zaprzątnięty — rzekł Rudolf — uśmiechał się jakoś z przymusem.
— W chwili przybycia księcia był mocno wzruszony i zaledwie zdołał ukryć swój stan.
— Może nie w porę przyszedłem?
— O! Mówiłam panu d’Harville, jak postanowiłam na przyszłość z nim postępować, obiecywałam mu, że znajdzie we mnie pocieszycielkę.
— Jak go to musiało uszczęśliwić!
— Z początku tyleż co i mnie, bo jego radość, łzy, wzruszyły mnie, jak nigdy dotąd. Wyznaję, że niema nic przyjemniejszego, jak obdarzyć kogoś niespodziewanem szczęściom! — Lecz jakim sposobem ten dowód przychylności naprowadził na przykrą rozmowę?
— Bo, niestety — rzekła, rumieniąc się, Klemencja — d‘Harville z moich słów powziął nadzieję, których nigdy spełnić nie mogę.
— Rozumiem, on tak czule panią kocha.
— Im więcej zrazu wzruszyła mnie jego wdzięczność, tem bardziej zastraszyła mnie potem jego mowa.
— Lituję się nad nim, lecz nie mogę pani ganić. Ale miejmy ufność, że z czasem pozna wartość przywiązania pani i poprzestanie na niem. Teraz myślmy o innych nieszczęśliwych. Obiecałem pani dobry uczynek, któryby panią zajął, jak romans. Przyszedłem dotrzymać słowa.
— Już! Co za szczęście! — Jakżem dobrze zrobił, że nająłem pokoik w owym domu na ulicy Temple. Niema pani pojęcia,ile tam poczyniłem odkryć ciekawych, zajmujących! Byłem wczoraj w Temple. Pani nie wie, co to jest Temple?
— Nie wiem.
— Jest to bardzo oryginalny rynek, chodziłem tam dla kupna wielu sprawunków z moją sąsiadką z czwartego piętra. Ta sąsiadka, to śliczna drobniuchna gryzetka, nazywa się Rigoletta, zawsze się śmieje i nigdy nie miała kochanka.
— Cnotliwa gryzetka, to nadzwyczajne!
— Wróćmy do naszej intrygi. Chodziłem tedy z Rigolettą kupić niektóre rzeczy dla Morelów i, przewracając przypadkiem szufladki w starem biurku, znalazłem bruljon listu, w którym jakaś kobieta żaliła się, że oszustwo dłużnika doprowadziło ją do ostatniej nędzy. Kupcowa powiedziała mi, że kupiła to biurko od jakiejś młodej jeszcze kobiety, zdaje się, dawniej bogatej, lecz z dumą znoszącej teraźniejszą nędzę.
— Jak dziwny zbieg okoliczności — rzekła z zajęciem pani d‘Harville — jakże jestem ciekawa.
— To jeszcze nie wszystko. Na rogu tego listu znajdowały się zanotowane słowa: Pisać do księżny de Lucenay.
— Co za szczęście! może dowiemy się czego przez księżnę.
— Trzeba się pytać, czy nie zna jakiej wdowy młodej jeszcze, której szesnastoletnia córka nosi imię Klary. Pamiętam imię...
— Imienniczka mojej córki! Zdaje mi się, że mam nowy powód do zajęcia się losem tych nieszczęśliwych kobiet.
— Zapomniałem jeszcze dodać, że brat wdowy przed, paroma miesiącami odebrał sobie życie. I zostały doprowadzone do takiego stanu przez oszustwo notarjusza, ohydnego łotra: jest to niejaki Jakób Ferrand.
— Notarjusz mego męża! — zawołała markiza, — notarjusz mojej macochy! To nie może być! niepodobna, wszyscy go mają za najuczciwszego w świecie.
— A ja mam dowody, że tak nie jest. On pozbawił tę wdowę majątku, wypierając się przyjęcia depozytu pieniędzy, które brat jej, według wszelkiego prawdopodobieństwa, u niego złożył.
— Jakaż to czarna zbrodnia!
— Takiej zbrodni — zawołał Rudolf — nic nie łagodzi. Morderca zabija odrazu, szybko, a on zabija pomału, w mękach rozpaczy i nędzy. Niech nasza wdowa umrze ze zgryzoty, z rozpaczy, a córka jej młoda, piękna, zostawiona bez opieki i przytułku, nawykła do dobrego bytu, niezdolna sama zapracować na życie, wkrótce będzie musiała wybierać między hańbą a głodem!
Klemencja nigdy nie słyszała Rudolfa mówiącego z taktem oburzeniem, z takim gniewem, słuchała w milczeniu jego mowy, natchnionej silną nienawiścią przeciw złemu.
— Wybacz pani — rzekł Rudolf po chwili milczenia, — nie mogłem pohamować oburzenia na myśl o nieszczęściach, które mogą spotkać te kobiety. Ach, wierzaj mi pani, malując skutki nędzy, trudno nawet jest przesadzić.
— Lecz przedewszystkiem trzeba je odkryć! Jakże niecierpliwie czekam jutra!! Prosto od księżny de Lucenay pójdę do ich dawnego mieszkania, wybadam sąsiadów, wszelkiemi sposobami będę się o nie dopytywała, wszędzie pójdę. Biedne kobiety! zdaje mi się, że mnie jeszcze bardziej zajmują, gdy myślę o mojej córce.
Pani d’Harville spostrzegła, że Rudolf wpatruje się w nią w milczeniu. Zarumieniła się, spuściła oczy, a potem podnosząc je, rzekła z miłem pomieszaniem, które ją czyniło jeszcze piękniejszą:
— Książę śmieje się z mego zapału. Bo ja z niecierpliwością czekam rozkoszy, mających ożywić mój byt dotąd smutny, bozpożyteczny. Jednego uczucia, najwyższego szczęścia, nigdy nie zaznam. Lecz dzięki księciu, gdzieindziej znajdę szczęście, dobroczynność zastąpi miłość, dzisiaj już doznałam tylu rozczulających wzruszeń! słowa księcia tyle mają wpływu na mnie! Skąd w księciu tak szlachetna litość?
— Wiele cierpiałem, wiele cierpię jeszcze, dlatego znam tajemnice boleści.
— Książę, książę jesteś nieszczęśliwy?
— Tak, bo zdaje się, że los chciał mnie usposobić do pomagania nieszczęściu, dając mi je poznać w całej obszerności. Srodze się nade mną pastwił, jako przyjaciela zranił mnie w przyjacielu, jako kochanka — w pierwszej kobiecie, którą kochałem ze ślepem zaufaniem młodości, jako małżonka dotknął mnie w żonie, jako syna dotknął mnie w ojcu, jako ojca — w mojem dziecięciu.
— Sądziłem, że księżna nie zostawiła potomstwa.
— Tak, lecz przed tem małżeństwem miałem córeczkę, umarła bardzo młodo. Teraz miałaby lat siedemnaście.
— A czy matka jej żyje jeszcze? — zapytała Klemencja po chwili wahania.
— Nie wspominaj mi pani o niej! — zawołał Rudolf i twarz jego zachmurzyła się. — Jej matką jest kobieta niegodziwa, skamieniała od egoizmu i pychy. Czasem nawet myślę, czy nie lepiej, że moja córka umarła, niż żeby umiała zostać w ręku takiej matki.
— Pojmuję teraz — rzekła — jak książę musisz żałować córki.
— Takbym ją kochał! Bo dla mnie, com widział ludzkość z najgorszej strony, jaka rozkosz wpatrywać się, w czystą niewinną duszę! Klemencja, widząc wzruszenie Rudolfa, zmieniła temat rozmowy.
— Czy książę wie, że zwiedziłam z jedną moją przyjaciółką więzienie Ś-go Łazarza, ona jest jedną z opiekunek młodych dziewcząt, które tam siedzą. Lituję się mad miemi, bo myślę, że możeby nie upadły tak nisko, gdyby od dzieciństwa nie zastały w opuszczeniu i nędzy. Nie wiem dlaczego zdaje mi się, że teraz bardziej kocham moją córkę.
— Tylko odważnie — rzekł Rudolf ze smutkiem. — Po dzisiejszej rozmowie jestem zupełnie spokojny o panią... Wiele jeszcze czeka panią walk, wiele cierpień, bo jesteś młoda, lecz myśl o dobrodziejstwach, które wyświadczysz, doda ci siły.
Łzy puściły się z oczu pani d’Harville.
— A książę nigdy mi nie odmówi swoich rad, swojej pomocy?
— Zbliska czy zdaleka, zawsze będzie mnie zajmowało wszystko, co panią obchodzi. Zawsze, w miarę sił, przykładać się będę do zapewnienia szczęścia pani i szczęścia mego najlepszego przyjaciela.
— Dzięki za tę obietnicę — odpowiedziała markiza, ocierając łzy. — Czuję, że bez szlachetnej pomocy księcia, sił by, mi zabrakło, lecz teraz przysięgam, że odważnie wypełnię moje obowiązki.
Na te słowa otworzyły się nagle małe drzwi ukryte w obiciu.
Klemencja krzyknęła, Rudolf zadrżał.
Pan d’Harville wszedł blady, wzruszony, ze łzami w oczach, i rzekł do Rudolfa, oddając mu list Sary.
— Racz książę przeczytać oszczerczy list, który odebrałem w jego przytomności i spalić go po przeczytaniu.
Klemencja patrzała ze zdziwieniem na męża.
— Co za podłość! — zawołał Rudolf z oburzeniem.
— A moje postępowanie jeszcze podlejsze!
Rudolf spojrzał ze zdziwieniem na markiza.
— Zamiast natychmiast pokazać księciu ten niegodziwy list, udałem obojętną spokojność, gdy tymczasem w duszy miotały mną zazdrość, wściekłość, rozpacz. Wiesz, książę co zrobiłem? Nikczemnie ukryłem się za drzwiami, żeby was podsłuchać, szpiegować! Wątpiłem! Autor tego haniebnego listu znał słabość mej duszy. A teraz, Mości książę, kiedym wszystko wysłuchał, bom ani słowa z dzisiejszej rozmowy nie stracił, teraz kiedy wiem, co sprowadza księcia do domu na ulicy Temple, kiedym, wierząc oszczerstwu, stał się jego wspólnikiem, na kolanach winienem prosić o przebaczenie.
— Ależ, mój Boże, Albercie, co ci mam przebaczyć? — rzekł Rudolf, podając markizowi obie ręce.
— A ty, Klemencjo — rzekł d’Harville smutnie do żony — czy mi przebaczysz ten jeszcze błąd?
— Chętnie, ale pod warunkiem, że mi pomożesz siebie uszczęśliwić. — I podała rękę mężowi, a on ją uścisnął ze wyruszeniem.
— Doprawdy, kochany markizie — zawołał Rudolf — nasi nieprzyjaciele są bardzo niezręczni! dzięki im, jesteśmy jeszcze serdeczniejszymi przyjaciółmi niż dawniej. Żegnam panią, nasze intrygi odkryte, teraz już nie pani sama będziesz pomagała biednym.
D’Harville odprowadził Rudolfa do pojazdu i wrócił do swego pokoju.
Trudno opisać jakie uczucia wzburzone i jedne drugim przeciwne miotały panem d’Harville.
— O! — wołał — jam winien, ja sam jeden! Biedna kobieta, oszukałem ją, haniebnie oszukałem! powinna mnie nienawidzić, a jednak okazuje mi teraz tkliwe współczucie. Ale jakiem prawem powierzyła mu fatalną tajemnicę? to haniebna zdrada. Jakiem prawem? A jednak tak młoda, wyrzekła się miłości i powiedziała tylko: o innej przyszłości marzyłam! Wiem, że Klemencja dotrzyma danego słowa, będzie dla mnie najlepszą przyjaciółką, siostrą. Przecież to moja żona, do mnie należy, mam prawo — przerwał sobie z szyderstwem i śmiechem. — Tak, użyć przymusu, gwałtu. Nowa podłość! Lecz cóż zrobię? kocham ją jak szalony, ja tylko jednę kocham, pragnę miłości, nie zaś zimnego przywiązania siostry. Może ulituje się nakoniec nade mną! Lecz nie! nigdy, nigdy nie zdoła przezwyciężyć odrazy! Ach! ileż, cierpiałem, kiedym ją uważał za winną. Co za męka! Ale nie, to próżna bojaźń. Klemencja przysięgła wypełnić swoje obowiązki i dotrzyma słowa, lecz jak ją to wiele będzie kosztować. O, jakżem ja nieszczęśliwy!
Pan d‘Harville zadzwonił na służącego.
Stary Józef ze zdziwieniem zastał pana nucącego strzelecką piosenkę, co było u niego oznaką dobrego humoru.
— Kiedy pan markiz śpiewa, to dowód, że jest wesoły i wtedy głos pański jest dla mnie najpiękniejszą muzyką.
— Codzień będziesz słyszał taką muzykę, mój stary Józefie. Precz zmartwienia, precz smutek. Mogę to tobie powiedzieć, powiernikowi moich cierpień, moja żona to anioł dobroci, prosiła mnie o przebaczenie, przypisując wszystko zazdrości.
— Zazdrości!
— Tak, nierozsądnym podejrzeniom obudzonym bezimiennemi listami.
— Możesz pan śmiało płakać z radości, bo już dość płakałeś z żalu. A ja, czyliż także nie płaczę? ale tych błogich łez nie oddałbym za dziesięć lat życia. Boję się tylko, czy się potrafię wstrzymać, żeby nie upaść do nóg pani, gdy ją zobaczę.
— Rozumiem cię, lecz to próżna bojaźń, szczęście tak mnie gwałtownie wzruszyło, że się spodziewam być prawie zupełnie wyleczonym.
— Jakim sposobem?
— Doktór powiedział mi, że gwałtowne wstrząśnienie moralne może wyleczyć z tej okropnej choroby, dlaczegoż by tego skutku nie miały oprawić nieznane mi dotąd wzruszenia szczęścia?
— Jeżeli pan markiz temu wierzy, to tak i będzie, już pan jesteś uleczony! Ale to błogosławiony dzień! i ja zaczynam się lękać, że to za wiele szczęścia na jeden raz. Lecz prawda, idzie tu tylko o małe zamartwienie, niech pan będzie zupełnie spokojny.
— Albo co?
— Przyjaciel pana dziś został raniony, lekko tylko, ale to dość, zawsze to pana zmartwi w tym szczęśliwym dniu. Wyznaję, że wołałbym, aby rana była cięższą, jednakże trzeba i na tem poprzestać.
— Fe! stary, o kimże mówisz?
— O księciu de Lucenay.
— Książę ranny?
— Draśnięty tylko. Był tu wczoraj wieczorem i zapowiedział że przyjdzie dziś rano do pana markiza na herbatę.
— Biedny Lucenay!
Po chwili namysłu d’Harville rzekł:
— Przyszła mi dobra myśl: wydam naprędce kawalerskie śniadanie, zaproszę przyjaciół księcia, żeby obchodzić szczęśliwy wypadek pojedynku, ucieszy go taka niespodzianka.
Pan d’Harville wszedł do gabinetu i napisał następujące listy:
„Kochany *** bilet ten, który odbierasz, jest okólnikiem. Lucenay będzie u mnie dziś na śniadaniu, myśli, że mnie samego zastanie, zrób mu tę przyjemną niespodziankę i przyjdź do mnie, znajdziesz jeszcze kilku jego przyjaciół, których także zaprosiłem. Czekam punkt o dwunastej.
— Zaadresuj: Hrabiemu de Saint-Remy. Lucenay nie może się obejść bez niego; Pan de Monville, towarzysz podróży księcia; Lordowi Duglas, jego partner wistowy; Baronowi de Cezannes, jego przyjaciel od dzieciństwa. Napisałeś?
— Już gotowe.
D’Harville zadzwonił, lokaj wszedł.
— Poślij natychmiast te bilety, Filipie — rzekł do niego markiz — i poproś tu pana Doublet. A ty stary, co ci jest? — zapytał, zostawszy sam z Józefem, który patrzył na niego w osłupieniu.
— Nie mogę się opamiętać, nigdy pana nie widziałem tak wesołego. Pan, zawsze blady, masz dziś rumieniec.
— Bom szczęśliwy, mój Józefie, ma zawsze szczęśliwy. Musisz mi pomóc w jednej intrydze. Dowiesz się od paniny Julji, co ma pod kluczom brylanty markizy, o nazwisku i mieszkaniu jej jubilera, tylko niech pani nic o tem nie powie.
Pan Doublet, plenipotent markiza, wszedł, kiedy Józef wychodził.
— Kochany panie Doublet, myślę cię przestraszyć — rzekł markiz z wesołym uśmiechem — włosy ci powstaną na głowie. Chcę wydać dużo pieniędzy, ale to ogromine dużo.
— Nic nie znaczy, panie markizie, możemy wiele wydać, Bogu dzięki możemy.
— Już dawno mam zamiar przybudować w ogrodzie galerję do prawego skrzydła pałacu. W tej galerji będę dawał bale, chcę, żeby powstała jakby przez czary, a że takie czary drogo kosztują, trzeba będzie sprzedać za piętnaście albo dwadzieścia tysięcy franków rent, to chciałbym jak najprędzej zacząć budowę.
Józef wrócił i oznajmił:
— Jubiler pani nazywa się Baudoin.
— Kochany panie Doublet, idź też do tego jubilera i powiedz mu, żeby tak za godzinę przyniósł kolje brylantowe za dwa tysiące luidorów, kobiety nigdy nie mają za wiele brylantów, zwłaszcza teraz, kiedy nawet suknie niemi ubierają. Ułożysz się z nim o zapłatę.
— Dobrze, panie markizie; nie zlęknę się i tego wydatku.
— A teraz biegnę do jubilera — dodał Doublet i wyszedł.
Markiz zostawszy sam jeden przechadzał się po gabinecie, z założonemi rękami, w głębokiem zamyśleniu. Nagle zmienił wyraz twarzy, nie była to już wesołość, na której się oszukał intendent i stary sługa, lecz spokojne, zimne postanowienie. Niedługo to trwało, wstał znowu, otarł łzę i znowu się przechadzał z udanym spokojem.
W tej chwili powóz zajechał na dziedziniec. Józef wyjrzał przez okno i rzekł:
— Pani markiza wyjeżdża, zaraz zrana kazała zaprząc.
— Idź i poproś ją do mnie, nim wyjedzie.
— Natychmiast, panie.
Ledwie Józef wyszedł, markiz przejrzał się z uwagą w zwierciadle:
— Dobrze, dobrze — rzekł głucho — tak, dobrze: rumieniec na twarzy, ogień w oczach, ogień radości czy gorączki... nic nie znaczy, byle się tylko na nim nie poznano.
Klemencja weszła.
— Dzień dobry, kochany Albercie, kochany bracie — rzekła, ze słodyczą, podając mu rękę. Potem spostrzegłszy radość na twarzy męża, dodała: — Cóż takiego? dlaczegóż taki wesoły?
— Bo kiedyś weszła, myślałem o tobie, kochana siostro. A nadto powziąłem dobre postanowienie.
— Innego się po tobie nie spodziewam.
— To, co wczoraj zaszło, szlachetność twoja i księcia dały mi dużo do myślenia i względem dalszego pożycia naszego zupełnie się zgadzam na twoją wolę, ale to zupełnie.
— Nie mogło być inaczej, bo teraz, podawszy sobie bratnie dłonie, dążymy do jednego celu. Chcę, żebyś był szczęśliwy i będziesz nim, zobaczysz, co może moje serce.
— Kochana Klemencjo! — odpowiedział markiz wzruszony i po chwili milczenia dodał wesoło: — Będzie u mnie kilka osób na śniadaniu, obchodzimy szczęśliwy pojedynek księcia de Lucenay, przeciwnik ranił go tylko lekko.
Pani d’Harville zarumieniła się. Było to wspomnienie bolesne, bo przywiodło jej na myśl błąd, którego się wstydziła. Ażeby się pozbyć tak przykrego wrażenia, rzekła do męża:
— Co za szczególny wypadek, pan de Lucenay będzie u ciebie na śniadaniu, a ja nieproszona jadę na herbatę do jego żony, bo chcę z nią pomówić o moich nowych protegowanych. Stamtąd myślę jechać z panią de Blainval do więzienia S-go Łazarza. Może jednak sobie nie życzysz, żebym tak rano wyjechała?
— Prawda, smutno mi, że odchodzisz i niecierpliwie będę cię oczekiwał. Z tej wady nigdy się nie wyleczę.
— I dobrze zrobisz, boby mnie to martwiło.
Wtem dał się słyszeć dzwonek, znak, że ktoś przybył.
— Pewno kto z zaproszonych — rzekła pani d’Harville, — wychodzę. Co robisz dziś wieczór? Jeżeli nie masz innego projektu, musisz pojechać ze mną na operę.
— Z największą przyjemnością wypełnię twe chęci.
— A więc wracając do siebie, wstąpię dowiedzieć się, czy dobrze się bawiliście na kawalerskiem śniadaniu.
Książę de Lucenay wszedł do pokoju markiza. Był tak lekko raniony, że nawet nie potrzebował podwiązywać ręki,/wyraz twarzy zachował zwykły, wyniosły, drwiący, ciągle się wiercił i hałasował.
— Nigdy w życiu tyle się nie naśmiałem! Wyobraź sobie, że ten Karol Robert, zresztą miły człowiek, chciał uroczyście przekonać cały świat, że nie ma dychawicy. Bo nie wiesz, że o to był pojedynek. Na balu u posła *** zapytałem go przy twojej żonie i hrabinie Mac-Gregor, czy zawsze dokucza mu dychawica; między nami mówiąc, nigdy nie miał takiej choroby, to jednak nic nie znaczy, lecz pojmujesz, że słyszeć takie zapytanie wobec ładnych kobiet, to zniecierpliwi.
— Co za dzieciństwo! Zawsześ ten sam! Lecz powiedz mi, kto jest ten pan Robert?
— Nic nie wiem, spotkałem go latem u wód, tej zimy na balu u posła zobaczyłem go i wystąpiłem do niego z takim żartem, w trzy dni potem drasnął mnie za to szpadą, otóż i cała nasza znajomość.
— Czekałem na ciebie, mój Henryku, i przygotowałem ci niespodziankę — rzekł d’Harville. — Zaprosiłem kilku przyjaciół na śniadanie.
— A to wybornie! bravo! bravissimo! — krzyknął książę de Lucenay na całe gardło, uderzając laską po poduszkach sofy. — A kto będzie? Saint Remy? nie, nie; on wyjechał na wieś przed kilku dniami; posyłałem do niego, żeby mi był sekundantem, ale już wyjechał; musiałem się udać do lorda Duglas i pana Cezainnes.
— Właśnie zaprosiłem ich na śniadanie.
— Brawo! brawo! brawo! — zaczął znowu krzyczeć książę i dla akompanjamentu rzucał się po sofie, jak szczupak.
Te sztuki akrobatyczne przerwało przybycie pana de Saint-Remy, który wszedł wesoło, mówiąc:
— Nie potrzebowałem się pytać, czy jest Lucenay, na dole już było go słychać.
— Jakto! to ty, piękny Sylwianie, parafjaninie! wilkołaku! — zawołał zdziwiony książę, zrywając się z sofy, — myślałem, żeś na wsi.
— Wczoraj wróciłem, tylko co odebrałem zaproszenie od d‘Harvilla i przybywam uradowany z tej niespodzianki.
I Saint-Remy podał rękę księciu, a potem markizowi.
— Bardzo ci dziękuję za taką gotowość na moje zaproszenie, kochany Saint-Remy. Bo też przyjaciele księcia powinni się radować, że tak dobrze skończył się pojedynek, który mógł mieć i zły koniec.
— Ale, ale — przerwał znowu Lucenay, — pocoś ty w zimie jeździł na wieś, Saint-Remy. To mnie zastanawia.
— Jaki ciekawy! — rzekł Saint-Remy do d’Harvilla, potem odpowiedział księciu: — Chcę się pomału odzwyczaić od Paryża.
— Aha! to także dziwna myśl, starać się o miejsce przy poselstwie francuskiem w Gerolstein.
— Cicho, mój kochany Lucenay — zawołał Saint-Remy; — nie mów nic złego o Gerolsteinie, bo rozgniewasz d’Harvilla; on jest przyjacielem od serca księcia Rudolfa, który mnie bardzo dobrze przyjął na balu u posła ***, gdzie mu byłem przedstawiony.
Tymczasem i reszta zaproszonych nadeszła, gdy wtem wszedł Józef i powiedział swemu panu kilka słów do ucha.
— Wybaczcie panowie — rzekł markiz. — Jubiler mojej żony przynosi mi do wyboru brylanty dla niej, ona nic o tem nie wie. Ty rozumiesz, Lucenay, obaj należymy do mężów starej daty.
— Tam do kata! — zawołał książę — co się tyczy niespodzianek, żona moja zrobiła mi wczoraj niespodziankę. Prosiła mnie... o sto tysięcy franków.
— A ponieważ jesteś szczodry i hojny...
— Więc jej pożyczyłem! Zahypotekuję sumę no dobrach Arnouville, przyjaźń przyjaźnią, interes interesem. Jakkolwiek bądź, pożyczyć komu we dwie godziny sto tysięcy franków, kiedy ich potrzebuje, to grzecznie i nie zawsze się trafi. Nieprawdaż, rozrzutniku? co się tak dobrze znasz na pożyczkach? — zagadnął książę ze śmiechem pana de Saint-Remy, nie domyślając się nawet, jak bardzo zapytany czuł prawdę jego słów.
Mimo zwykłej bezczelności, hrabia zarumienił się lekko, lecz zaraz rzekł śmiało:
— Sto tysięcy franków! duża suma. Na co kobieta może kiedy potrzebować stu tysięcy franków?
— Doprawdy nie wiem, co moja żona myśli z tem robić. Zresztą mnie o to głowa nie boli, pewnie jakieś długi za stroje, jakieś niezapłacone rachunki.
— Słuchaj, kochany Saint-Remy — zawołał d’Harville, — ty, co masz taki wyborny gust, pomóż mi wybrać brylanty dla żony, zgodzę się na twój wybór, wszak jesteś królem mody.
Wszedł jubiler, niosąc kilka pudełek w skórzanym worku.
— Patrzajcie, pan Baudoin! — rzekł książę de Lucenay.
— Pewien jestem, że to pan rujnujesz moją żonę swojemi piekielnemi błyskotkami! — rzekł de Lucenay.
— Księżna tej zimy kazała tylko na nowo oprawić swoje brylanty — odpowiedział jubiler nieco zmieszany. — Właśnie teraz je odniosłem.
Saint-Remy wiedział, że księżna, aby dla niego dostać pieniędzy, zamieniła swoje brylanty na fałszywe, spotkanie z jubilerem było mu wcale nieprzyjemne, rzekł jednak zuchwale:
— Jacy to ciekawi ci mężowie! nie odpowiadaj, panie Baudoin.
W czasie tej rozmowy jubiler rozłożył na biurku kilka cudnych naszyjników z rubinów i brylantów.
— Co za ogień tych kamieni! co za wyborne rznięcie! — zawołał lord Duglas.
— Jest to robota najlepszego rzemieślnika w Paryżu; na nieszczęście dostał pomieszania zmysłów, równego mu nie znajdę prędko. Zapewniano mnie, że z nędzy dostał pomieszania.
— Wiele za ten naszyjnik? — zapytał d’Harville.
— Pan markiz raczy zauważyć, że kamienie są pierwszej wody i doskonale rznięte, prawie wszystkie jednej wielkości. Ostatnia cena czterdzieści dwa tysiące franków.
— Panowie — zawołał książę de Lucenay, — uwielbiajmy d’Harvilla, kupuje żonie podarunek za czterdzieści dwa tysiące franków, tam do djabła, nie rozgłaszajmyż tego, bo to szkaradny przykład.
— Śmiejcie się jak chcecie — odpowiedział wesoło markiz. — Kocham się w mojej żonie i nietylko z tem się nie kryję, ale owszem chlubię się.
— Mamy oczywiste dowody — rzekł Saint-Remy — taki podarunek mówi głośniej, niż wszelkie przysięgi.
— Biorę więc ten naszyjnik — rzekł d’Hairville.
Jubiler wyszedł. D’Harville oddał kupione brylanty Józefowi i rzekł mu pocichu:
— Niech panna Julja zręcznie włoży te kolje między inne brylanty pani, bo chcę, żeby żona znalazła je zupełnie niespodzianie.
W tej chwili dano znać, że śniadanie już zastawione, goście przeszli do sali jadalnej i siedli do stołu.
— Wiesz co, kochany d’Harville — rzekł pan de Lucenay, — że masz dom jeden z najwykwintniejszych w całym Paryżu.
— Dość wygodny wprawdzie — odpowiedział d’Harville — ale niebardzo obszerny. Myślę teraz przybudować galerję od ogrodu. Żona moja zamierza dawać bale, a trzy salony nam nie wystarczą.
— A na kiedy zapowiadasz modnemu światu otwarcie tych świetnych uroczystości i zabaw?
— Na przyszły rok, bo natychmiast rozpocznę budowę.
— Jakież wielkie projekty! — Mam jeszcze inne... Myślę do góry nogami przewrócić Val-Richer.
— Twoją majętność w Burgundji?
— Tak, można tam co pięknego zrobić, jeżeli mi Bóg życia dozwoli.
— Biedny staruszek!
— Wszak przykupiłeś folwark, by zaokrąglić Val-Richer.
— Przykupiłem i bardzo dobrze, z porady notanjusza.
— Jakiż to ten notarjusz, co tak dobrze radzi?
— Pan Jakób Ferrand.
Na to imię de Saint-Remy wzdrygnął się nieco.
— Czy istotnie jest tak uczciwy, jak głoszą? — zapytał niedbale pana d’Harville.
— Jakób Ferrand? także zapytanie! wszak to człowiek starodawnej prawości! — zawołał pan de Lucenay.
— Równie szanowny, jak szacunku godny.
— Pobożny, cnotliwy.
— Nadzwyczaj skąpy, co jest pożądane dla klijentów.
— Słowem, jeden z tych notarjuszów starej daty, co to gotowi się zapytać, za kogo ich masz, jeżeli wspomnisz im o kwicie na złożone u nich pieniądze.
— Panowie — rzekł d’Harville, gdy zjedzono wety — może chcecie palić cygara w moim gabinecie, mam doskonałe.
Wstali od stołu i przeszli do gabinetu markiza, drzwi od pokoju sypialnego, stykającego się z gabinetem, były otwarte. Powiedzieliśmy już, że jedyną ozdobą sypialni była broń rozmaitego rodzaju, bardzo piękna, rozwieszona symetrycznie na ścianach.
Lord Duglas, pan de Saint-Remy i dwaj jeszcze inni goście weszli do pokoju markiza oglądać broń.
Pan d’Harville zdjął pistolet ze ściany, odwiódł kurek i rzekł ze śmiechem:
— Oto panowie, lekarstwo niechybne i uniwersalne na wszystkie choroby... spleen, nudy. — I przyłożył lufę do ust.
— Ostrożnie, proszę cię, daj pokój tym niebezpiecznym żartom, o nieszczęście nie trudno — rzekł książę de Lucenay, widząc, że markiz znowu zbliża pistolet do ust.
— Ależ mój kochany, czyż myślisz, że bawiłbym się pistoletem, gdyby był nabity? Uważacie panowie, tak się robi: bierze się lufę delikatnie w zęby, potem... zbliża się palec do cyngla — dodał pan d’Harville.
— Co za dziecko! co za dziecko! w tym wieku!
— Pociągnąć — mówił dalej markiz — i idzie się na tamten świat.
W tej chwili pistolet wystrzelił. D’Harville padł nieżywy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nazajutrz czytano w dziennikach:
„Wczoraj przypadek, równie smutny, jak nieprzewidziany, pogrążył w żalu całe przedmieście Saint-Genmain. Pan markiz d’Harville, właściciel ogromnego majątku, w dwudziestym szóstym roku życia, szlachetnego charakteru i dobrego serca, od kilku lat dopiero połączony z żoną, którą ubóstwiał, zaprosił kilku przyjaciół na śniadanie; po śniadaniu udano się do sypialni markiza, ozdobionej zbiorem kosztownej broni. Pan d’Harville wziął pistolet w mniemaniu, że nienabity, przyłożył go do ust. I wtedy właśnie, kiedy mu się życie najpiękniej uśmiechało, padł ofiarą opłakanego przypadku“.
Przywiedliśmy słowa dziennika na dowód, że powszechnie przypisywano śmierć pana d‘Harville fatalnej, zgubnej nieprzezorności. On sam tylko poniósł do grobu tajemnicę dobrowolnej śmierci. Tak jest, dobrowolnej i obmyślonej z zupełną zimną krwią, żeby Klemencji nie zostawić najmniejszego podejrzenia o przyczynie samobójstwa. I tak zamiary, o których markiz rozmawiał z przyjaciółmi i swoim plenipotentem, zwierzenie się staremu słudze, nawet kupione z rana tajemnie brylanty dla żony, wszystko to miało na celu jedynie usunięcie wszelkiej poszlaki. Przypisywano więc i musiano przypisać śmierć jego przypadkowi. On zaś postanowienie swoje powziął dzięki nieuleczalnej rozpaczy. Mówił sobie w bolesnem zwątpieniu:
Więzienie S-go Łazarza, przeznaczone głównie dla kobiet winnych złodziejstwa i nierządnic, codziennie zwiedzane bywa przez opiekunki, a temi opiekunkami są damy, znakomite mieniem i stanowiskiem zajmowanem w społeczeństwie.
Pani d’Harville, nie wiedząc wcale o okropnym wypadku, który zdarzył się w jej domu, pojechała do Ś-go Łazarza, odwiedziwszy wprzód księżnę de Lucenay, od której powzięła niejakie, lubo niedostateczne wiadomości o dwóch nieszczęsnych ofiarach chciwości notarjusza Ferrand. W więzieniu dyrektor i kilka dozorczyń przyjęli ją z wielką uprzejmością jedna z nich, starsza kobieta, o twarzy słodkiej i poważnej, została przy markizie, żeby jej udzielić wszelkich objaśnień, jakichby mogła żądać.
Pani Armand, dozorczyni, zostawszy sama z Klemencją w pokoju obok kancelarji więzienia, rzekła do niej:
— Pani życzy sobie wiedzieć, które z naszych uwięzionych szczerym żalem i dobrem postępowaniem zasługują na jej względy. Mogę pani zalecić jednę, która, jak mi się zdaje, jest bardziej nieszczęśliwą, niż występną i sądzę, że się nie mylę, zapewniając, że nie jest zapóźno, żeby ją zwrócić na prawą drogę. Jest to dziewczyna lat szesnastu albo siedemnastu.
— Za co siedzi w więzieniu?
— Znaleziono ją wieczorem na polach Elizejskich. Ponieważ kobietom tej klasy zabroniono pod surową karą znajdować się w pewnych miejscach publicznych, bądź dniem bądź nocą i ponieważ pola Elizejskie należą do liczby takich miejsc, została więc przytrzymaną. Dozorcy policyjni poznali ją, mieszkała dawniej w szkaradnym domu w Cite, skąd oddaliła się przed kilkoma miesiącami, gdy jednak dotąd nie była wykreślona ze spisów policyjnych ulega zatem jeszcze przepisom, na mocy których tu ją odesłano. Wypytywałam ją o przeszłość, badałam, czy przybywa ze wsi, obiecując jej wszelką pomoc, jeśliby chciała odtąd dobrze się prowadzić.
— Cóż ona na to?
— Ze łzami w oczach, z anielską słodyczą, odpowiedziała mi tylko: „Dziękuję bardzo pani za jej łaskę, lecz nie mogę nic powiedzieć o tem co przeszło, przytrzymali mnie, przewiniłam i nie skarżę się“. — Czyliż, gdy cię stąd wypuszczą, wrócisz znowu do tego obrzydłego domu? — „O! nigdy!“ — zawołała. — Cóż więc zrobisz? — „Bóg to wie“ — odpowiedziała z najgłębszym smutkiem.
— Ależ to cały romans! — zawołała Klemencja mocno przejęta. — Jakież są jej stosunki z towarzyszkami więzienia?
— Przyznam — odpowiedziała dozorczyni — że ja, co z obowiązku i nawyknienia zastanawiam się nad kobietami uwięzionemi, zupełnie tej dziewczyny nie pojmuję. Jest tu zaledwie od trzech dni, a już nabyła pewnego rodzaju przewagi nad wszystkiemi towarzyszkami. Okazują jej nietylko uprzejmość, ale i szacunek.
— I tej biednej dziewczynie nie okazują nienawiści?
— Żadnej, ani najmniejszej. Od pierwszej chwili podziwiały jej cudną urodę, twarz piękna, ale chorobliwą prawie bladością okryta, nie obudziła ich zazdrości. Nakoniec, chociaż poważna i zamknięta w sobie, okazała się litościwą i dlatego towarzyszki nie obraziły się, że z niemi mało przestaje. Od miesiąca mamy tu kobietę gwałtowną, zuchwałą, ma lat ze dwadzieścia, wysoka, dosyć przystojna, ale postawy prawie męskiej, przezywają ją Wilczycą, często musimy ją zamykać, żeby ukrócić jej dzikość. Otóż pewnego dnia Gualeza, nie mogąc zjeść swego śniadania, zapytała: „Może która z was jest głodna?“ „Ja, ja“ — odpowiedziano — odezwała się Wilczyca i druga dziewczyna, mizerna, chuda, garbuska. Młoda dziewczyna oddała chleb kalece. — Ja byłam pierwsza! — krzyknęła Wilczyca z wściekłością. — Prawda, odpowiedziała dziewczyna, ale ta biedaczka jest taka mizerna, jej chleb potrzebniejszy. Wilczyca jednak wyrwała chleb kalece i, wywijając nożem, skoczyła ku dziewczynie. Tak jest zła i tak się jej boją, że żadna nie śmiała ująć się, za Gualezą.
— W jaki sposób wydobyła się z rąk Wilczycy?
— Doprowadzona do największej zapamiętałości zimną krwią Gualezy, Wilczyca rzuciła się na nią i nożem w ręku, miotając obelżywe słowa, wszystkie kobiety krzyknęły przerażone, jedna tylko Gualeza bez obawy patrzyła na straszną towarzyszkę, uśmiechnęła się z goryczą i powiedziała do niej: „Zabij minie, zabij, zezwalam, tylko nie męcz mnie bardzo“. Słowa jej rozbroiły nawet Wilczycę, która, odrzucając daleko nóż, zawołała: „Źle zrobiłam, odgrażając się na ciebie, Gualezo“.
— Co, za dziwny charakter!
— Przykład Wilczycy zwiększył jeszcze wpływ Gualezy, a teraz wszystkie ją szanują i starają się okazywać jej wszelkie, jakie tylko mogą, usługi.
— Muszą panią bardzo męczyć takie kobiety, jak ta Wilczycą....
— Ona! Nie! Kłopoty są z nią, to prawda, ale ona jest tak godna litości... Życie zrobiło ją taką, jaką jest!
Markiza d’Harville nie mogła się wydziwić rozsądkowi, roztropności, szlachetnym uczuciom, prawdziwej filantropji, które znajdowała połączone w tak wysokim stopniu w niewieście, pełniącej skromny urząd dozorczyni kobiecego więzienia.
— Kobiety takie jak pani, nader muszą być rzadkie — rzekła Klemencja do pani, Armand.
— O nie! wszystkie inne dozorczynie to samo czynią co ja, a częstokroć z lepszym skutkiem. Pewna jestem, że pani markizie więcej ode mnie spodobałyby się dozorczyni tej części więzienia, gdzie osadzają zbrodniarki. Opowiadała mi dziś rano o świeżo przysłanej tu dziewczynie, oskarżonej o dzieciobójstwo, której ojciec, uczciwy rzemieślnik, dostał pomięszania zmysłów, dowiedziawszy się o występku ukochanej córki. Powiadają, że niepodobna sobie wyobrazić nic okropniejszego nad nędzę, w jakiej pogrążona jest cała ta rodzina, mieszkająca na poddaszu przy ulicy Temple.
— Przy ulicy Temple! — zawołała Klemencja, — jak się nazywa ten rzemieślnik?
— Córka jego nazywa się Ludwika Morel.
— Odwiedzę ją niezawodnie. I Gualezę i Ludwikę Morel wezmę pod swoją opiekę. Lecz czego trzeba, żeby Gualezę oswobodzić z więzienia? zajmę się jej losem, zapewnię jej byt.
— Dla pani markizy nic łatwiejszego, jak ją uwolnić, rzecz cała zależy od prefekta policji, a nie odmówi na wstawienie się osoby tak znakomitej. Lecz otóż daleko jesteśmy od głównego przedmiotu, o którym pani mówiłam, od spostrzeżeń moich nad Gualezą. Wczoraj wieczorem, przechodząc koło jej łóżka, stanęłam, żeby popatrzyć na tę twarz tak cudnie piękną, ręce miała złożone na piersi i cicho, tkliwie i namiętnie powtarzała we śnie imię mężczyzny.
— Jakie imię?
Pani Armand, pomyślawszy chwilę, mówiła dalej:
— W oczach moich każde sławo, podsłuchane we śnie, jest świętą tajemnicą, lecz pani okazuje tak szlachetną litość tej nieszczęśliwej dziewczynie, że mogę pani powierzyć tę tajemnicę. Powtarzała imię: Rudolf.
— Rudolf! — krzyknęła markiza.
Dozorczyni odeszła.
Druga wybiła na zegarze więzienia Ś-go Łazarza, nadeszła godzina przechadzki.
Na odgłos dzwonu wyszło około dwustu kobiet jednakowo ubranych, każda miała czarny czepek, niebieską wełnianą długą kapotę, ściśniętą paskiem, zamkniętym na żelazną klamrę. Były to kobiety publiczne, osadzone w więzieniu za naruszenie przepisów policyjnych.
Skoro wybiegły na podwórze, otoczyły z krzykiem małą, garbatą, czterdziestoletnią kobietę. Zdarły jej z głowy czepek, z pod którego żółtawe, szorstkie, potargane włosy wysypały się i spadły na niskie czoło. Kobieta ta miała pod pachą coś zawiniętego w podartą chustkę, a lewą ręką zasłaniała się od uderzeń towarzyszek.
Twarz jej była okropnie brzydka, pomarszczona, brudna, oczy czerwone. Więzione kobiety dla rozrywki codzień dręczyły to nędzne stworzenie, które przezwały Joaśką. Jedna wszakże okoliczność winna ją była ochronić od złego obchodzenia się — była w poważnym stanie.
Najwięcej prześladowała ją Wilczyca.
— Mój Boże, mój Boże! — krzyczała Joaśka, — dlaczego mnie prześladujecie, dlaczego pastwicie się nade mną?
— Przypatrz się sobie, a zobaczysz, że nie masz prawa skarżyć się.
— Wszak sama wiem, że jestem brzydka, istne straszydło, wolno wam łajać mnie, śmiać się ze mnie, wszystko mi jedno, tylko mnie nie bijcie, o to jedno was proszę.
— Co to masz w tej chustce? — zapytała Wilczyca.
— Odbierz, Wilczyco! wydrzyj! zobaczymy, co ona tam ma! — krzyczały pomięszane głosy.
— Powiem wam, to powijaki — dla mego dziecka, zbieram na nie porzucone kawałki starego płótna.
— Dawaj powijaki! — zawołała Wilczyca i wyrwała zawiniątko z rąk Joaśki.
Rozdarła się stara chustka, kawałki rozmaitego koloru materji i płótna rozleciały się po dziedzińcu, kobiety deptały je nogami z krzykiem i śmiechem.
— Co za łachmany!
— Jak u gałganiarza!
— I ona to zszywa!
— Jakżeście wy nieludzkie — wołała biedna, goniąc za rozrzuconemi gałgankami. — Cóżem wam zrobiła — dodała płacząc: — czynię, co chcecie, oddaję wam połowę mego chleba, chociażem sama głodna! — Nagle zawołała: — Gualeza idzie! Gualezo, poproś je, aby mnie nie dręczyły, będą cię słuchać, bo cię tak kochają, jak mnie nienawidzą.
Właśnie Gualeza wchodziła na podwórze. Była ubrana, jak wszystkie inne kobiety, a jednak i w tem ubraniu była piękna. Zmieniła się jednak od czasu porwania, z folwarku Bouquevail: dawny lekki rumieniec zastąpiła marmurowa bladość, na twarzy malował się głęboki smutek.
Gualeza, nie odpowiadając ani słowa, zaczęła zbierać po jednemu rozproszone szmaty i zgromadziła je wszystkie, została tylko jeszcze do odebrania czapeczka dziecinna, którą Wilczyca trzymała w ręku.
— Proszę cię, daj mi ją — rzekła Gualeza.
— Nie dam — odpowiedział Wilczyca — czy dlatego mamy ci zawsze ustępować, żeś najsłabsza z nas? nadużywasz naszej dobroci.
— Jakaż byłaby twoja zasługa, jeślibyś mi ustąpiła, gdybym była mocniejszą — rzekła z czarującym uśmiechem Gualeza.
— Więc my podle postępujemy! — zawołała Wilczyca rozgniewana. — Odpawiadajże! podle postępujemy?
Inne kobiety także otoczyły Gualezę z groźnym krzykiem.
— Musisz nas przeprosić, Gualezo — zawołała Wilczyca; — gdybyśmy ci tak pozwalały, wyrabiałabyś z nami, co sama zechcesz.
Gdyby Gualeza zaczęła mówić o słuszności, o obowiązkach, nie usłuchanoby jej wcale. Lecz dotknęła najdotkliwszej strony, powołując się na wrodzoną szlachetność, która nigdy nie zamiera w masach, choćby najbardziej zepsutych. I Wilczyca i inne kobiety szemrały jeszcze, ale czuły, że postąpiły nikczemnie. Gualeza, korzystając z pierwszej chwili zwycięstwa, mówiła dalej:
— Powiadacie, że ona nie warta litości! ale jej dziecię zasługuje na litość! ono czuje ból, gdy bijecie matkę. Kiedy Joaśka błaga, to nie dla siebie, ale dla swego dziecięcia! Dla niego prosi was o chleb. Dla niego prosi o oddanie tych gałganków! Ta czapeczka zszyta z różnych szmatek, wam zdaje się śmieszna, a mnie się płakać chce, kiedy na nią patrzę. Śmiejcie się teraz, jeżeli chcecie i ze mnie i z Joaśki.
Już nikt się nie śmiał; Wilczyca spojrzała nawet smutnie na czapeczkę, którą trzymała w ręku.
— Tak, Gualezo — zawołała Wilczyca; — mówiłaś prawdę, byłyśmy nikczemne, a tyś odważna, żeś nam to powiedziała i nie zlękłaś się nas. Próżno temu przeczyć, żeś ty nie taka jak my wszystkie, zawsze musimy się w końcu do tego przyznać, choćbyśmy nie chciały.
Tak zawsze bywa ze wzburzonemi masami; równie szybko przechodzą od uczuć złych do dobrych, jak od dobrych do złych. Krótkie, proste i tkliwe słowa Gualezy obudziły w uwięzionych kobietach współczucie dla Joaśki, która płakała z radości. Nagle Wilczyca, we wszystkiem gwałtowna i prędka, wzięła czapeczkę, wrzuciła w nią dwadzieścia su i zawołała, pokazując ją towarzyszkom:
— Daję dwadzieścia su na powijaki dla dziecka Joaśki. Same je pokrajemy i uszyjemy.
— Tak, tak, złóżmy się.
— Ja daję dziesięć su.
— Ja trzydzieści.
— Ja tylko cztery, nie mam więcej.
— Ja nic nie mam, ale daję mój jutrzejszy obiad, kto go kupi?
— Ja — rzekła Wilczyca; — płacę za ciebie dziesięć su, ale obiadu twego nie biorę, zjesz go sama.
Trudno wyrazić radość Joaśki; łzy nadawały jakiś wzruszający wyraz jej brzydkiej warzy, jaśniejącej szczęściem i wdzięcznością. I Gualeza była uszczęśliwiona, mimo to, że musiała powiedzieć Wilczycy, kiedy ta przyszła do niej z czapeczką:
— Nie mam pieniędzy, ale będę szyła, ile mi sił starczy.
— O mój aniele opiekuńczy! — zawołała Joaśka, padając na kolana przed Gualezą i chwytając jej rękę, żeby ją pocałować — czemże zasłużyłam na tyle dobroci i łaski?
— Mamy osiemdziesiąt osiem franków i siedem su — rzekła Wilczyca, przeliczywszy składkę. — Komu to dać do schowania? Joaśce nie można, ona nie umie obchodzie się z pieniędzmi.
— Oddaj Gualezie — wołano zewsząd.
— Słuchajcie — rzekła Gualeza — najlepiej oddajmy pieniądze pani Armand i prośmy ją, żeby kupiła, czego trzeba. A może nawet pani Armand, widząc ten dobry postępek, uprosi dla niejednej skrócenie czasu więzienia. I cóż, Wilczyco — dodała, biorąc ją za rękę — czy teraz nie jesteś weselszą, niż kiedyś rozrzucała szmatki Joasi?
— Co mi masz powiedzieć? — zapytała Gualeza towarzyszki, siedzącej obok niej w ponurem milczeniu.
— Musimy się rozmówić — zawołała Wilczyca — tak dłużej zostać nie może.
— Cóżem ja tobie winna?
— Winnaś, bo nie jestem ta sama od czasu twego tu przybycia, tak, nie mam ani serca, ani siły, ani odwagi. Gdyby mój kochanek, Mancjal, wiedział, jak ja tu postępuję od trzech dni, zabiłby mnie na miejscu.
— Cóżeś złego zrobiła? Czy żałujesz dobrodziejstwa, wyświadczonego Joaśce?
— Żałuję!
— Nie wierzę ci.
— A ja powtarzam, że żałuję, bo to nowy dowód, że ty z nami robisz, co chcesz. Dłużej tego nie zniosę. Nie darmo nazywają mnie Wilczycą, a przecież parę razy pragnęłam być do ciebie podobną, skąd się to bierze?
— Proszę cię, posłuchaj mnie...
— Nie, na nic się dla mnie nie zdało słuchać ciebie, patrzeć na ciebie. Nigdy nikomu nie zazdrościłam. A teraz! spostrzegłam już parę razy, jakżem głupia i nikczemna, że ci zazdroszczę twojej łagodnej i smutnej twarzy! Zazdroszczę ci czasem nawet blond włosów i oczu niebieskich, chociaż sama brunetka, zawsze nienawidziłam blondynek. Chciałabym być do ciebie podobną, ja, Wilczycą! Gdyby mi to kto dawniej powiedział, nie uszłoby mu bezkarnie.
— Nie gniewaj się proszę, ale powiedz, czego chcesz, bo ja nie rozumiem ciebie.
— Wczoraj przy robocie widziałam cię dobrze, schyliłaś się nad robotą, łza ci spadła na rękę. To zdaje się nic, ale miałaś wtedy minę tak nieszczęśliwą, że mi się serce krajało, czy myślisz, że to miło? Ja, com zawsze twarda jak skała, nikt mnie nie widział płączącej, a teraz na widok twojej twarzyczki łzy mi w oczach stają! To nikczemnie, sama czuję i dlatego od trzech dni już nie śmiałam pisać do mego Marcjala, bo nie mam spokojnego sumienia. Ty mi osłabiasz charakter, tak dłużej być nie może. Nie, nie, mam lat dwadzieścia, jestem równie jak ty piękna, jestem zła, boją mnie się, tego właśnie chcę, o resztę nie dbam! Przestawanie z tobą na nic się nie zdało, ty mnie psujesz i jeżeli tak dłużej będzie, za dwa tygodnie nie będą mnie nazywali Wilczycą, ale Owcą.
— Wszystko to nie jest skutkiem nikczemności twoich uczuć, ale ich szlachetności; tylko szlachetne serca umieją czuć cudze nieszczęście.
— Nieprawda! — zawołała Wilczyca — to nie jest szlachetność, ale nikczemność, podłość. Potem ja nie chcę, żebyś mówiła, że się rozczulam, bo to nieprawda...
— Już więcej nie powiem, ale ponieważ litowałaś się nade mną, pozwolisz mi być ci za to wdzięczną?
— Co mi stąd przyjdzie? Dziś wieczór jeszcze będę w innej sali, a niedługo zupełnie stąd wyjdę.
— Dokądże pójdziesz?
— Do mego mieszkania.
— Jakże się ucieszysz, gdy znowu zobaczysz Marcjala?
— O! niezawodnie — odpowiedziała namiętnie Wilczyca. — Kiedy mnie tu wsadzili, on dopiero przychodził do zdrowia. Przez siedemnaście dni i nocy nie odstępowałam jego łóżka, sprzedałam nawet połowę rzeczy, żeby zapłacić doktora i aptekę. Jeżeli Marcjal żyje, mnie to winien.
— Gdzie on teraz i co robi?
— Mieszka, jak zawsze, nad brzegiem Sekwany, przy wiosce Asnieres, w samotnym domku, razem z rodzeństwem. Prowadzi ciągłą wojnę ze strażą pilnującą rybołówstwa; a kiedy siedzi w swojej łódce i ma fuzję, wtedy nie przystępuj do niego — dodała Wilczyca z dumą.
— Czemże się trudni?
— W nocy łowi ryby naprzekór straży, prócz tego, jeżeli jaki tchórz chce się zemścić, on się podejmuje jego sprawy. Ojciec jego popadł w nieszczęście przed sądami. Została mu jeszcze matka, dwie siostry i dwóch braci.
— Gdzie poznałaś Marcjala?
— W Paryżu. Chciał się nauczyć ślusarstwa. Czasem przychodzi do mnie do Paryża, czasem znowu ja idę do niego do Asnieres; droga niedaleka, poszłabym do niego na kraj świata, choćby mi przyszło wlec się na kolanach.
— Jakżeś ty szczęśliwa! pójdziesz na wieś — rzekła Gualeza z westchnieniem, — pewno lubisz, jak ja, chodzić po polu.
— Wołałabym chodzić po lesie, po borach, z moim.
— Po borach? i nie bałabyś się?
— Czego mam się bać? Alboż Wilczyca czego się boi? Im gęstszy bór, tem lepiej. Mieć szałas gdzie na ustroniu z Marcjalem, w nocy zastawić sidła na zwierzynę...
— Czy mieszkałaś już kiedy w lesie?
— Nigdy.
— Skądże masz takie myśli?
— Od Marcjala. On już mieszkał w lasach Rambouillet. Przed rokiem oskarżyli go, że strzelił do gajowego, łotr gajowy! nie dowiedli mu nic złego, ale musiał wynieść się z lasu. Wtedy przyszedł do Paryża uczyć się ślusarki i ja go poznałam. Ne mógł się zgodzić z majstrem, wolał więc wrócić do Asnieres do rodzeństwa i włóczyć się po rzece, ale zawsze żal mu lasów i kiedykolwiek znowu w nich osiądzie. Tyle mi mówił o borach, że tak je kocham, jakbym się w nich urodziła.
Nastąpiło długie milczenie, Wilczyca myślała o kochanku. Gualeza zadumała się o sposobie skutecznego przemówienia do serca nieukróconej towarzyszki.
— Coby to było, gdyby ci kto powiedział: Kochasz Marcjala, on ciebie kocha, porzućcie oboje to życie niepoczciwe, pobierzcie się. Zdaje mi się, że cię widzę w lesie, mieszkasz tam z mężem, masz kilkoro dzieci. Dzieci! co Za szczęście! nieprawda, Wilczyco?
— Dzieci z Marcjalem? — krzyknęła Wilczyca z dziką namiętnością. — O, jakbym je kochała.
— Zawsze znalazłabyś robotę, trzeba dopilnować dzieci, gotować jeść, obszyć dom cały, raz zdarzy się pranie, drugi raz pieczywo chleba, to znowu mycie podłogi, ażeby inni leśniczowie, gdy was odwiedzą, powiedzieli: Niema lepszej gospodyni nad żonę Marcjala.
— Tak, prawda, nazywaliby mnie panią Marcjal — przerwała z dumą Wilczyca.
— To ładniej, niżeli nazywać się poprostu Wilczycą.
— A naturalnie, piękniej jest nosić nazwisko kochanego męża, niż dzikiego zwierza, lecz niestety! urodziłam się Wilczycą, Wilczycą też umrę.
— Kto wie? może się wszystko odmienić.
Gualeza chciała się przekonać, czy towarzyszka jej znajdzie upodobanie w obrazie uczciwego sposobu życia, pędzonego wśród pracy i wystarczającego na konieczne tylko potrzeby, przekonana, że, gdy zapragnie takiego bytu, okaże się godną współczucia i wsparcia.
— Powiedz mi teraz, jak byłabyś wdzięczną temu, ktoby ci dopomógł zmienić na taki byt spokojny i błogi, opłakane życie, jakie prowadzisz wśród błota Paryża?
Wspomnienie o Paryżu nagle przywiodło Wilczycy na pamięć jej stan rzeczywisty. Dziwna zaszła zmiana w duszy tej szczególnej kobiety. Obraz prostego, pracowitego sposobu życia sprawił na Wilczycy wrażenie głębsze, więcej przejmujące, niż wszelkie napomnienia i nauki. Kiedy Gualeza kreśliła ten obraz, Wilczyca pragnęła być to gospodynią rządną i zapracowaną, to kochającą żoną, to bogobojną matką, poświęcającą się dla dzieci. Milczała dosyć długo, potem zerwała się, potarła ręką czoło i zawołała z groźbą i gniewem:
— Patrzaj, niedarmo ja tobie nie wierzę, nie ufam ci i słuchać cię nie chcę. Poco to wszystko mówiłaś? Od tej chwili, choćbym nie chciała, wiecznie będzie mi na myśl ta chata w lesie, te dzieci, to szczęście, które mi nigdy nie przeznaczone... nigdy!... nigdy! Jeśli o niem nie zapomnę, życie moje będzie katuszą, piekłem, a wszystkiemu tyś winna.
— Posłuchaj mnie, Wilczyco. Czy istotnie ci się zdaje, żem ja tak zła, żebym obudziła w tobie takie myśli, takie nadzieje, nie będąc przekonaną, iż są środki do zapewnienia ci sposobu życia, którego obraz skreśliłam?
— Ty mogłabyś mi je zapewnić?
— Nie, nie ja, ale inna osoba, dobrotliwa i potężna, jak przeznaczenie.
— Co mówisz?
— Przed trzema miesiącami i ja zostawałam w takimi stanie poniżenia, jak ty teraz. Osoba, o której ci ze łzami wdzięczności mówię, on, anioł dobroci, przyszedł do mnie, pierwszy mówił mi słowa pociechy. Rozpowiedziałam mu moje cierpienia, nędzę, wstyd, podobnie jak ty dziś opowiedziałaś mi swoje życia. Wysłuchał minie łaskawie, nie karcił, ale litował się nade mną, zachwalił mi życie skromne, spokojne, czyste.
— Cóż uczynił dla ciebie?
— Obszedł się ze mną, jak z chorem dzieckiem; tak, jak ty, byłam pogrążoną w atmosferze zarażonej; on posłał mnie odetchnąć powietrzem zdrowem i ożywiającem; mieszkałam wśród ludzi występnych i zbrodniarzy, on posłał mnie na mieszkanie wśród ludzi do niego podobnych, gdzie oczyściłam duszę, wzniosłam umysł. Tak jest, Wilczyco, jeśli słowa moje cię wzruszają, jeśli widząc łzy moje sama płaczesz, to dlatego, że jego duchem, jego myślami jestem natchniona. Nakoniec mówię ci: Miej nadzieję! bo on zawsze opiekuje się nieszczęśliwymi, którzy szczerze pragną poprawy.
Lice Gualezy gorzały żywym rumieńcem, niebieskie jej oczy błyskały ogniom.
— Gdzie jestem? co się ze mną dzieje? — zawołała Wilczyca, — czy to sen? nigdy nie widziałam, nie słyszałam nic podobnego! Ale powiedz mi, kto jesteś? O! wszakże ja zawsze mówiłam, że nie to samo jesteś, co my. Lecz, znowu, ty, co tak pięknie mówisz, co tyle możesz, co znasz Judzi tak potężnych, czemu się znajdujesz tu, w więzieniu? żeby nas kusić?
Gualeza chciała odpowiedzieć, gdy wtem weszła pani Armand, dozorczyni, i kazała jej iść do markizy d’Harville.
Wilczyca stała w osłupieniu; dozorczyni rzekła do niej:
— Widzę z pociechą, że obecność Gualezy w więzieniu miała dobry wpływ na ciebie i na twoje towarzyszki. Wiem, że zrobiłyście składkę dla Joaśki, to chwalebnie. W nagrodę tego uczynku wstawię się za wami, żeby wam skrócono czas, który macie tu siedzieć.
Dozorczyni weszła z Gualezą do sali, gdzie znajdowała, się Klemencja. Żywa rozmowa z Wilczycą zarumieniła blade lica młodej dziewczyny, a pani d’Harville spojrzawszy na nią, wspomniała o Rudolfie, i wyznała przed sobą, że taka piękność godną jest miłości księcia.
— Pani markiza, z powodu dobrego świadectwa, które dałam za tobą — rzekła pani Armand — chce cię widzieć i może ci nawet wyjedna zmniejszenie kary.
Dozorczyni wyszła, a pani d’Harville odezwała się do Gualezy w te słowa:
— Moje dziecię, pani Armand chwali bardzo twój łagodny charakter i przykładne postępowanie, ale skarżyła się, że jej nie ufasz, że nie chcesz się jej zwierzyć.
Gualeza w milczeniu spuściła głowę.
— Ubiór wieśniaczy, w którym tu przyszłaś, ciągłe milczenie co do miejsca twego pobytu każą się domyślać, że ukrywasz pewne okoliczności. Nie mam żadnego prawa do twego zaufania, nie chcę zadawać ci przykrych pytań; ale powiedziano mi, że na moje zaręczenie uwolnią cię z więzienia. Chciałabym więc wiedzieć, jakie masz zamiary na przyszłość? Co myślisz robić po wyjściu na wolność? Jeżeli, o czem nie wątpię, chcesz postępować na dobrej drodze, mogę ci zapewnić uczciwy sposób do życia.
Gualazia, do łez prawie rozczulona tkliwą dobrocią markizy, odpowiedziała po chwili milczenia.
— Pani jesteś dla mnie talk łaskawą, że nie powinnam może dłużej ukrywać przeszłości, dotąd jednak przysięga zmuszała mnie do tej skrytości.
Markiza, zdziwiona słodyczą głosu i wysławieniem Gualezy, rzekła do niej:
— Muszę ci powiedzieć, że twoja postać, twoja mowa niezmiernie mnie zastanawiają. Z takiem wychowaniem jak mogłaś...
— Upaść tak nisko? nieprawdaż, pani? — zapytała z goryczą Gualeza. — To wychowanie odebrałam przed niedawnym czasem; winnam je szlachetnemu mężowi, który mnie nie znał, jak pani, nie dano mu nawet za mną dobrego świadectwa, a ulitował się nade mną...
— Któż to jest?
— Nie wiem.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Wiem — odpowiedziała Gualeza z zapałam; — mogę ciągle błogosławić, uwielbiać to imię. Nazywa się Rudolf.
— Czy stary?
— Młody jeszcze.
— A piękny?
— O! piękny, jak jego serce.
Namiętna wdzięczność, malująca się w tych słowach, sprawiła przykre wrażenie na markizie. Jakieś nieprzezwyciężone, niepojęte przeczucie mówiło jej, że to książę.
— Dozorczyni nie omyliła się — pomyślała Klemencja, — Gualeza kocha Rudolfa, jego imię we śnie wymówiła.
Klemencja, pomimo szlachetnych przymiotów duszy i serca, była kobietą; kochała Rudolfa, chociaż zagrzebała tę tajemnicę we własnem sercu. W pierwszym momencie bolesnego wrażenia, upatrywała w Gualezie rywalkę. Oburzyła się jej duma na myśl, że mimowolnie się rumieni, że cierpi.
— Powiedzże mi panna, jak ten protektor może pozwolić ci pozostawać tutaj? — zapytała markiza z pogardą, która w rażący sposób odbijała od pierwszych jej słów pełnych łaski i dobroci. — Jakim sposobem tu się panna dostałaś?
— Boże — odpowiedziała trwożliwie Gualeza, nie pojmując tak nagłej zmiany, — czyli panią czem obraziłam? Pani mówi tak surowo!
— Czy potrzeba, żebym ważyła każde moje sławo? Ponieważ chcę się zająć losem panny, sądzę, Że mogę zapytać się o to i owo.
Ledwie Klemencja wymówiła te słowa, już ich żałowała. Dodała więc znowu nieco łagodniej, żeby nagłą zmianą nie obudzić podejrzenia w Gualezie.
— Powtarzam, że doprawdy nie pojmuję, jak taki dobroczyńca mógł cię zastawić w więzieniu? jak powróciwszy na dobrą drogę, mogłaś być przytrzymana sama w nocy na ulicy? A chociaż nie mam innego prawa do twego zaufania, prócz chęci zrobienia ci dobrze, obiecuję ci raz jeszcze zachować tajemnicę, jeżeli mi ją powierzysz, i pomóc ci we wszystkiem, o ile tylko będę mogła.
Takim zwrotem markiza odzyskała stracone zaufanie Gualezy, która nawet wyrzucała sobie, że nie zrozumiała pani d’Harville.
— Przed trzema miesiącami — rzekła do Klemencji — pan Rudolf umieścił mnie o pięć mil stąd na folwarku. Sam mnie tam zawiózł i powierzył w ręce szanownej kobiety, którą kochałam jak matkę. Pani ta z proboszczem tamtejszym zajęli się serdecznie mojem wychowaniem.
— A pan Rudolf, czy często tam przyjeżdżał?
— Przez czas mego pobytu byłtylko trzy razy.
Klemencja nie mogła ukryć radości.
— I, kiedy przyjeżdżał, byłaś bardzo szczęśliwą?
— O! pani, więcej niż szczęśliwą, było to uczucie wdzięczności, uszanowania, uwielbienia, a nawet bojaźni, bo między nim a mną, między nim a innymi istnieje duży przedział.
— Dlaczegóż opuściłaś szczęśliwe schronienie, które znalazłaś na folwarku?
— Niestety, wbrew mej woli. Przed kilkoma dniami — dodała Gualeza drżąc na samo wspomnienie — szłam na plebanję, kiedy niegodziwa kobieta, która mnie dręczyła w młodości, ze wspólnikiem, zasadzeni w parowie, rzucili się na mnie, związali i unieśli do fiakra. Zaledwie fiakr ruszył, kobieta koniecznie chciała mi twarz spalić witrjolem, żeby minie oszpecić.
— Co za — okropność! Biedne dziecię! któż cię od tego uchronił?
— Jej wspólnik, ślepy, zwany Bakałarzem. Wszczęła się walka między nim i Puhaczką, lecz Bakałarz zmusił ją do wyrzucenia oknem butelki z witrjolem. Noc była ciemna. W półtorej godziny powóz zatrzymał się na równinie Saint-Denis, człowiek na koniu czekał tam na nas, a na jego pytanie: — Czy macie ją przecie? — Mamy, odpowiedziała Puhaczka. Jeżeli pan chcesz pozbyć się dziewczyny, najlepiej będzie, jeśli ją położymy na ziemi, ja ją przytrzymam i pojazd po niej przejedzie, będą myśleli, że przypadek.
— Ach, okrutna!
— Puhaczka byłaby tak zrobiła. Szczęściem ów konny powiedział, że nie chce, aby mi się stało co złego, że trzeba tylko przez dwa miesiące trzymać mnie w tak ścisłem zaniknięciu, abym nie mogła ani wyjść, ani do nikogo napisać. Puhaczka przekładała, żeby mnie osadzić w szynkowni Czerwonego Janka, na Polach Elizejskich i zamknąć w piwnicy. Konny zgodził się na to, obiecując, że po dwóch miesiącach zapewni mi los lepszy, niż miałam na folwarku Bouqueval.
— Jakaż dziwna tajemnica!
— Ten człowiek dał Puhaczce pieniądze, obiecał jej dać jeszcze więcej i oddalił się galopem. Kiedy podjeżdżaliśmy do rogatek Paryża, Bakałarz rzekł do Puhaczki: „Chcesz zamknąć Gualezę w piwnicy Czerwonego Janka, a wiesz przecie, że ją czasem Sekwana zalewa? Chciałabyś więc ją utopić!“ — „Chcę“, odpowiedziała Puhaczka. Bakałarz jej na to: — „A ja nie chcę, żeby się utopiła, nie zawiozę jej do Czerwonego Janka“. Puhaczka równie jak ja dziwiła się, że mnie ten człowiek broni i przysięgła w gniewie, że mnie wbrew jego woli zawiezie do Czerwonego Janka. — Nie lękam się tego, mówił Bakałarz, trzymam Gualezę za rękę i nie puszczę jej, a ciebie uduszę, jeżeli się do niej zbliżysz. — Cóż z nią zrobisz? spytała go Puhaczka, trzeba ją przecież zaniknąć na dwa miesiące. — Mam sposób, odpowiedział Bakałarz, pojedziemy na Pola Elizejskie, zatrzymamy się o kilka kroków od jakiego odwachu, ty pójdziesz po Czerwonego Janka, teraz północ, zastaniesz go w szynku, on zaprowadzi Gualezę na odwach i powie, że to dziewczyna z Cite, którą spotkał włóczącą się koło swojej szynkowni. Ponieważ pod karą trzech miesięcy więzienia zabroniono takim dziewczynom chodzić po Polach Elizejskich, a Gualeza jeszcze zapisana w policji, osadzą ją w więzieniu św. Łazarza, — Ale, powiedziała znowu Puhaczka, Gualeza nie da się uwięzić, na odwachu wszystko wyjawi. I choćby ją nawet uwięzili, napisze do swego protektora i wszystko się odkryje. — Owszem, pójdzie dobrowolnie do więzienia, odpowiedział Bakałarz, bo wprzódy przysięgnie, że ani w więzieniu, ani potem o niczem nikomu nie powie, powinna to dla mnie zrobić, bom ją bronił od witrjolu, a gdyby złamała przysięgę, spalimy, wyrżniemy cały folwark Bouqueval. Potem Bakałarz rzekł do mnie. — Przysięgnij, albo oddam cię Puhaczce i zaleje cię woda w piwnicy Czerwonego Janka. Wiem, że, jeżeli przysięgniesz, dotrzymasz słowa.
— I przysięgłaś?
— Przysięgłam, bo bałam się utonąć w piwnicy, to musi być okropne. Od innej śmierci możebym się nie broniła.
Markizie łzy w oczach stanęły, bo uczuła całą szczerość ostatnich słów Gualezy.
— Spodziewam się — rzekła z dobrocią, — że nie zawsze będziesz tak surową dla siebie. Ale mów dalej, teraz pojmuję twoje milczenie, nie chciałaś wydać tych nędzników?
Wtem weszła zmieszana pani Armand i opowiedziała Klemencji, że książę de Lucenay jest na dole i kazał powiedzieć, że przybył z nowiną smutną i nieprzewidzianą, że dowiedział się od swojej żony, że pani markiza tu jest i do niej pospieszył.
— Smutna nowina! — rzekła do siebie markiza. — Potem nagle zawołała z rozpaczą: O! pewnie córka moja, córka moja umarła. Chodźmy do księcia!
Zaprowadzimy czytelnika do domu przy ulicy Temple, w dniu śmierci markiza d’Harville. Trzecia godzina wybiła. Pan Pipelet sam jeden siedzi w swojej izdebce i jako pracownik sumienny i pilny, zajmuje się naprawą buta, który niejednokrotnie wypadł mu z rąk, w czasie ostatniego figla Cabriona. Pilpelet nie posiadał ani głowy nadzwyczajnej, ani wysokich zdolności umysłowych, ani wyobraźni zbyt poetycznej, miał tylko zdrowy rozsądek, ale na nieszczęście, dlatego właśnie, że obdarzony był takim rozsądkiem, nie rozumiał żartów i biedził się nad wynajdywaniem rozsądnych przyczyn, mogących wytłumaczyć niesłychane postępki Cabriona. Pani Pipelet trafnie oceniała postępowanie malarza, lecz pan Pipelet, mąż myślący, ubolewał nad zaślepieniem małżonki, nie dopuszczał nawet myśli, żeby się znalazł śmiałek dość zuchwały, aby tak szanownego męża obrać za cel swoich żartów i był przekonany, że niepojęte postępki Cabriona ukrywają jakieś zamiary, tajemnicze i ważne.
— Poniosę głowę moją na rusztowanie — mówił do siebie — tak, prędzej poniosę ją na rusztowanie, aniżeli bym przypuścił, że Cabrion pastwi się nade mną jedynie w celu wypłatania niedorzecznego figla, żartu, farsy.
Rozmyślania te przerwał panu Pipelet krzyk głośny, nagły i przenikliwy, dający się słyszeć ze schodów:
— Panie Pipelet! prędzej! chodźno tu na górę!
— Anastazja zemdlała!... jęknął Alfred i zerwał się z zydelka, lecz znowu usiadł i powiedział sobie: Jakież ze mnie dziecko, to być nie może, żona moja od godziny wyszła z domu.
— Panie Pipelet! chodźże już, żona twoja leży na moich rękach!
Pipelet wahał się jeszcze, nie chcąc wykroczyć przeciw swoim obowiązkom odźwiernego, nie wolno mu było bowiem opuszczać izby bez pozostawienia zastępcy.
— Nie przychodzisz, panie Pipelet?... tem gorzej! przecinam tasiemki i zasłaniam sobie oczy.
Alfred wbiegł na ciemne schody tak zmieszany, że nie zamknął drzwi swojej komory.
Zaledwie wyszedł, gdy wpadł do izby mężczyzna z dużym arkuszem tektury, schwycił młotek leżący na warsztacie i przybił arkusz na ścianie nad samem łóżkiem pana Pipelet.
Zaledwie czcigodny Pipelet wgramolił się zadyszany na pierwsze piętro, gdy usłyszał na dole głos żony, która tonem piskliwszym, niż kiedykolwiek wołała:
— Alfredzie!... Alfredzie!... jakto, zostawiasz sień bez dozoru? gdzie jesteś, stary włóczęgo?
Pipelet zszedł miotany niepokojem, żona, zobaczywszy go, powiedziała:
— Gdzie byłeś? czego patrzysz na mnie wielkiemi oczyma jakbyś mnie chciał zjeść? Daj klucz. Wracam z biura dyliżansów, dokąd odwiozłam tłumok pana Bradamanti, jedzie do Normandji, dziś wieczór wybiera się w drogę, a ponieważ nie chce, żeby wiedziano o tej podróży i nie wierzy filutowi Kulasowi, więc mnie posłał.
Domawiając tych słów, otworzyła drzwi, mąż z żoną weszli do izdebki i w tejże chwili młody mężczyzna zbiegł lekko ze schodów i niepostrzeżony wyniósł się z domu.
Pipelet bezwładny prawie padł na zydelek i powiedział żonie:
— Anastazjo, odchodzę ad zmysłów, co się dzieje w tym domu!
— Znowu pewnie jakieś głupstwa. Poco latasz po kamienicy, zamiast tu cicho siedzieć na stołku i pilnować sieni.
— Anastazjo! niesprawiedliwa jesteś, niesłusznie czynisz mi wyrzuty: wszak latałem z twojej przyczyny.
Alfred siedział na zydelku, twarzą obrócony do łóżka, zdawało mu się, że wyraźnie widzi jak z ponad łóżka wygląda twarz malarza nieruchoma i drwiąca.
Na ten widok Alfred padł na wznak, niezdolny przemówić jednego słowa, podniósł prawę rękę i, wyciągając ją ku łóżku, ukazał na straszliwe widmo z takiem przerażeniem, że pani Pipelet odwróciła się zalękniona, żeby zobaczyć przyczynę strachu Alfreda. Cofnęła się o dwa kroki, silnie schwyciła rękę męża i wrzasnęła:
— Cabrion!!!
— Tak, on — wybełkotał Pipelet stłumionym głosem i zamknął oczy.
Osłupienie obojga małżonków czyniło zaszczyt talentowi malarza, który na tekturze wybornie oddał rysy twarzy.
Anastazja, przyszedłszy nieco do siebie, z odwagą lwicy skoczyła na łóżko i ze drżeniem zdarła obraz ze ściany, gdy tymczasem Alfred z zamkniętemi oczyma, z opuszczonemi rękami, siedział nieporuszony, jak zwykle czynił we wszystkich ważnych okolicznościach życia.
— Co za zuchwalstwo! — krzyknęła pani Pipelet, oglądając portret przy świetle lampy, — teraz dopiero spostrzegłam, że u dołu napisano czerwonemi literami: „Cabrion przyjacielowi swemu Pipelet, na pamiątkę“.
— Przyjacielowi! na pamiątkę! — jęknął odźwierny.
— Ale skąd się tu wziął ten portret? — zapytała pani Pipelet. — Powiedz, może ty sam go zawiesiłeś, kochaneczku?
Słysząc tak monstrualne zapytanie, Alfred zerwał się i z wściekłością spojrzał na żonę.
— Jabym tu zawiesił portret obrzydłego człowieka, złoczyńcy, potwora? Anastazjo! czy chcesz mnie do szaleństwa doprowadzić?
— A więc powiedz, kto mógł zawiesić ten portret?
— Nikt inny tylko ty.
— Ja? skąd ci przyszła ta myśl?
— A któż inny?
— To figiel Cabriona, ale dobry, istotnie dobry figiel.
— Figiel! — wrzasnął Pipelet, nie posiadając się z gniewu. — Nie, nie figiel, ale zamach zbrodniczy, spisek! Udam się do komisarza policji, podam skargę, złożę raport na dowód, jak srodze się nade mną pastwią. Zdrajca nie będzie mógł zaprzeczyć. Własną jego ręką tu napisano: Cabrion, przyjacielowi swemu Pipelet, na pamiątkę! O! on mnie zabije! Mów! jesteś tu, potworo? jesteś? — krzyczał Pipelet prawie w obłąkaniu i powiódł wielkiemi oczyma wokoło, jakby chciał obejrzeć wszystkie zakątki izby.
— Jestem, drogi przyjacielu! — rozległ się dobrze znany głos Cabriona.
Malarz stał za drzwiami i z rozkoszą przysłuchiwał się tej scenie, lecz, wymówiwszy ostatnie słowa, zemknął co prędzej, zostawił jednak, jak później zobaczymy, ofierze swojej nowy powód do gniewu, strachu i rozmyślania.
Drzwi się otworzyły i weszła pani Seraphin, gospodyni notarjusza Jakóba Ferrand. Pani Pipelet przywitała ją wesoło, i uprzejmie, bo nie chciała dać poznać po sobie, że ma nieprzyjemności domowe, które jej zepsuły humor.
— Powiedzcie mi — zapytała Seraphin — co znaczy ten nowy znak u was nad drzwiami?
Stroskany odźwierny nie był w stanie słowa wydobyć.
— Na znaku napisano: Pipelet i Cabrion, przyjaciele, handlują różnemi rzeczami. Dowiedzieć się u odźwiernego.
Pipelet utopił osłupiały wzrok w pani Seraphim, nie rozumiał, nie chciał rozumieć.
— Przyznaję, dziwnem mi się zdaje, iż mąż pani ogłasza publicznie, że jest w przyjaźni z panem Cabrionem. Co to kogo obchodzi? Ale patrz, słabo mu się robi!
Pani Piipelet schwyciła męża w swoje objęcia. Ostatni ten cios był nie do zniesienia, odźwierny zemdlał. Zażywszy doświadczonego nieraz lekarstwa, powoli przyszedł do siebie, lecz niestety! zaledwie odetchnął swobodnie, gdy nowa sroga potkała go próba.
Mężczyzna już podżyły, porządnie ubrany, o twarzy tak poczciwej, a raczej można powiedzieć, tak głupowatej, że nie można go było posądzać, aby chciał drwinki stroić z kogo, otworzył okienko, będące we drzwiach izdebki i zapytał z miną dziwnie zaintrygowaną:
— Czytam na znaku zawieszonym nad sienią, że Pipelet i Cabrian, przyjaciele, mają tu handel. Co to znaczy?
— Co znaczy? — krzyknął Pipelet z wybuchem długo tłumionego gniewu. — Znaczy, panie mój, że pan Cabrion jest haniebny oszust! bezwstydny łgarz!
Nieznajomy, istny typ gapia paryskiego, słysząc tak niespodzianą odpowiedź, cofnął się o krok.
— Proszę wiedzieć — krzyknął znowu Pipelet, wychylając się za okienko — że ja nie prowadzę żadnego handlu z tym hultajem Cabrionem, a tem mniej jestem jego przyjacielem!
— Anastazjo — rzekł Alfred z goryczą — już tego nie przeżyję. Trzeba temu kres położyć, przebrała się miarka, jeden z nas musi zginąć w tej walce! — I, przezwyciężając zwykłą powolność, Pipelet wziął się zaraz do dzieła, schwycił portret Cabriona i skoczył ku drzwiom.
— Alfredzie, dokąd idziesz?
— Do komisarza. Za jedną drogą zedrę nienawistny znak, zabiorę go razem z portretem i, stojąc przed komisarzem, zawołam: Panie, ocal mnie, ratuj mnie! zemścij się za mnie! wybaw mnie od Cabriona! Prawo winno zasłonić mnie od dalszych napaści, a jeżeli nie, wyniosę się z Francji.
Przed przytoczeniem rozmowy pani Seraphin z panią Pipelet, musimy nadmienić, że odźwierna, chociaż nie wątpiła o głośnej cnocie notarjusza, wielce jednak ganiła surowość, okazaną przezeń względom Ludwiki i Germaina, z tegoż powodu pani Seraphin straciła u niej łaskę. Wszakże odźwierna, jak zręczny polityk, ukryła swą niechęć pod maską najgrzeczniejszej uprzejmości. Po długich wyrzekaniach na niegodziwe postępowanie Cabriona, pani Seraphin zapytała odźwiernej:
— Co się dzieje z panem Bradamanti? Wczoraj pisałam do niego, lecz nie odebrałam odpowiedzi, dziś byłam, alem go nie zastała. Może teraz będę szczęśliwsza?
Pani Pipelet, udając wielki żal, zawołała:
— Trzeba takiego nieszczęścia. Pan Bradamanti jeszcze nie wrócił do domu.
— Więc wieczorem będę znów, ale, kochana pani Pipelet, mam jeszcze inną prośbę. Wszak wiesz, co zrobiła Ludwika; teraz zostaliśmy bez sługi. Gdybyś więc pani przypadkiem słyszała o jakiej porządnej, pracowitej, uczciwej dziewczynie, to nam powiedz. Tak trudno teraz o dobre służące, że ich trzeba ze świecą szukać.
— Niech pani będzie spokojna. Jeżeli się o kim dowiem, to zaraz do pani przyszlę. Dobre miejsca są równie rzadkie, jak dobre służące. — Mówiąc to, Anastazja pomyślała: właśnie też poślę ci biedną dziewczynę, żebyś ją zamorzyła głodem i żeby stary sknera, pan twój, wsadził ją do więzienia.
— Jeszcze jedno, pan Ferrand wołałby służącą, coby nie miała rodzeństwa, bo taka nie potrzebowałaby wychodzić i nie miałaby sposobności zepsuć się, wolałby więc jaką sierotę. Ta niepoczciwa Ludwika nauczyła go ostrożności, dlatego też teraz jest niezmiernie trudny w wyborze służącej. Wrócę tedy wieczorem, może zastanę pana Bradamanti, a przy okazji dowiem się, czy macie jaką służącą.
— Dziś wieczór niezawodnie zastanie pani pana Bradamanti.
Pani Seraphin wyszła.
— Za jakim ona interesem ciągle lata do Bradamantiego? — rzekła do siebie pani Pipelet. — A dlaczego on w żaden sposób nie chce się z nią widzieć przed wyjazdem do Normanidji? Ha, co widzę, idzie kwiat moich lokatorów — dodała pani Pipelet i nadchodzącego Rudolfa powitała ukłonem wojskowym, przykładając rękę do peruki.
Rudlolf nie wiedział jeszcze o śmierci pana d’Harville.
— Dzień dobry, pani Pipelet — rzekł, wchodząc. — Czy panna Rigoletta jest u siebie? radbym się z nią zobaczyć.
— A gdzieżby była? zawsze w domu, bo któżby za nią pracował?
— Jak się ma żona Morela?
— Dzięki panu, teraz i jej i dzieciom lepiej. Mają i ciepło i czysto, i dobre łóżka, i jeść do syta, jest komu ich doglądać, a panna Rigoletta, choć ciągle pracuje, ma na nich oko. Był tu od pana doktór murzyn u żony Morela. Raz tylko zapisał żonie Morela lekarstwo i zaraz jej lepiej.
Następnie wielomówna pani Pipelet opowiedziała szczegółowo o nowym figlu Cabriona i powtórzyła rozmowę z panią Seraphin.
— Tak, tak — odpowiedział zamyślony Rudolf. Dowiadując się, że pani Seraphin szuka służącej na miejsce Ludwiki, upatrywał w tej okoliczności niechybny prawie sposób ukarania notarjusza i, podczas gdy pani Pipelet mówiła, on stopniowo modyfikował rolę, którą Cecylja miała odegrać z Ferrandem.
— Chcesz mi pani zrobić wielką przysługę? — zapytał Rudolf. — Mam do umieszczenia młodą sierotę, cudzoziemkę, nigdy nie była w Paryżu, chciałbym ją oddać do notarjusza Ferrand.
— Ach, co słyszę! do takiego skąpca!
— Zwierzę pani jeden sekret, ale daj mi słowo honoru, że mnie nie wydasz.
— Jakem Anastazja Pipelet, z domu Galimard, jak Bóg na niebie, nie zdradzę tajemnicy.
— Otóż ta dziewczyna służyła w Niemczech u mojej krewnej, której syn ją uwiódł, matka wypędziła służącą, ale syn opuścił także dom rodzicielski i przyjechał za służącą do Paryża. Opamiętali się, kiedy wydali wszystko, co mieli. Mój krewny udał się do mnie, przyrzekłem dać mu pieniędzy na powrót do rodziny, ale pod warunkiem, że tu zostawi dziewczynę, dla której ja obiecałem wystarać się o miejsce. Cecylja, tak się nazywa, zbłądziła, ale w tak cnotliwym domu pewnie się poprawi. Dlatego, właśnie chciałbym ją umieścić u pana Ferrand, a rekomendacja tak szanownej osoby jak pani...
— Panie Rudolfie! kwiecie lokatorów!
— Niezawodnie skłoni panią Seraphin, żeby ją przyjęła.
— Gotowam na usługi, wywiedziemy w pole panią Seraphin, w południe pokażę jej gwiazdy na niebie. Powiem, że oddawna mam krewną w Niemczech, a teraz dowiedziałam się, że i ona i mąż umarli i że pozostała po nich córka ma do minie przyjechać.
— Dobrze. Sama pani zaprowadzisz Cecylję do notarjusza.
— Bądź pan spokojny, poradzimy sobie we dwoje.
— Jeżeli pani ułatwisz mi ten interes, dam ci sto franków. Nie jestem bogaty, ale...
— Więc przyjmę sto franków, żeby się panu przysłużyć Pan jesteś kwiatem lokatorów! Otóż i fiakr! pewnie ta pani, na którą Bradamanti czeka. Wczoraj nie mogłam jej widzieć, ale dziś muszę ją zobaczyć i dowiem się jej nazwiska. Zobaczysz pan, jak sobie z nią poradzę.
Rudolf cofnął się w głąb izby.
— Dokąd pani idzie? — zawołała odźwierna, zastępując drogę wchodzącej osobie.
— Do pana Bradamanti — odpowiedziała dama, widocznie niekontenta, że ją zatrzymują.
— Jak się pani nazywa? zobaczę, czy na panią pan Bradamanti czeka.
— Powiedział pani moje nazwisko?
Po chwili wahania, dodała głosem cichym, bojaźliwym, żeby jej kto nie słyszał:
— Jestem pani d’Orbigny.
Na to nazwisko Rudolf zadrżał.
Była to macocha pani d’Harville.
— D’Orbigny? — powtórzyła odźwierna — właśnie te nazwisko powiedział mi pan Bradamanti, może pani wejść.
Pani d’Orbigny szybko wbiegła na schody.
— Idź teraz! — zawołała pani Pipelet, zacierając ręce, — otóżem ją złapała, nazywa się d’Orbigny. A co? albo zły sposób? Nad czem pan tak myślisz?
— Ta pani już była u Bradamantiego? — zapytał Rudolf.
— Była wczoraj wieczorem i zaraz po jej odejściu Bradamanti zamówił sobie na dziś miejsce w dyliżansie, dziś rano odniosłam jego tłamok na pocztę.
— Nie wiesz pani, dokąd jedzie?
— Do Normandji, do Alençon.
Rudolf przypomniał sobie, że dobra pana d’Orbigny właśnie w Normandji leżały. Bezwątpienia szarlatan jechał do ojca pani d’Harville i zapewne w złych zamiarach.
Pokój jej lśnił się jak zawsze czystością, czwarta była na zegarku, ponieważ nie było zbyt zimno, dla oszczędności ogień nie palił się w piecu. Przez okno zaledwie widać było kawałek błękitu nieba z za dachów i kominów. Nagle zabłąkał się w to okno promień słońca i ozłocił przejrzystą szybę. Rigoletta siedziała właśnie przy oknie, profil jej odbijał się od ozłoconej szyby wybornie, a czarne włosy błyszczały, zaś pracowita ręka biegała z nadzwyczajną szybkością.
Obydwa kanarki trzepotały się niespokojnie i wbrew zwyczajowi wcale nie śpiewały, bo i Rigoletta nie śpiewała, a one nie śpiewały bez niej. Rigoletta dziś nie śpiewała, bo pierwszy raz w życiu miała zmartwienie.
Nim powiemy czytelnikowi, jakie było pierwsze zmartwienie Rigoletty, chcemy mu odjąć wszelką wątpliwość co do jej nieposzlakowanej cnoty.
Ona ani walczyła, ani rozmyślała, tylko pracowała, śmiała się i śpiewała. Prowadziła, się dobrze, jak sama mówiła, bo nie miała czasu. Nie miała czasu na kochanie, na romanse.
Wyjąwszy poważnego, prawego Germain, inni sąsiedzi Rigoletty brali z początku jej poufałość za bardzo znaczące zaloty, lecz potem ze zdziwieniem i żalem poznawali, że będą mieć z niej wesołą towarzyszkę do niedzielnych przechadzek, dobrą i usłużną sąsiadkę, ale nigdy kochankę.
Tylko Franciszek Germain nie budował żadnych nadziei na poufałości gryzetki; instynktem serca poznał odrazu cały wdzięk przyjaźni z tak lubą dziewczyną jak Rigoletta. Co musiało nastąpić, nastąpiło. Germain namiętnie zakochał się w sąsiadce, a nie śmiał jej mówić o swej miłości.
Teraz powiemy, dlaczego Rigoletta była smutna, i dlaczego ani ona, ani kanarki nie śpiewały.
Jej świeża twarz nieco zbladła; wielkie czarne oczy, zwykle wesołe, trochę się zamgliły; w rysach malowało się widoczne znużenie, bo prawie całą noc oka nie zmrużyła. Od czasu do czasu spoglądała na otwarty list, leżący przed nią na stole: list ten napisał do niej Germain:
„Miejsce, skąd piszę, dowodzi jak jestem nieszczęśliwy. Uwięziony jako złodziej, winny w oczach wszystkich, śmiem jednak do pani pisać. Bo nie mogę znieść myśli, żebyś, i ty mnie uważała za nikczemnego zbrodniarza. Błagam cię, nie potępiaj mnie przed odczytaniem tego listu. Jeżeli i ty mnie odepchniesz, będzie to dla mnie ostatni cios. Wszystko szczerze opowiem. Od czasu, jakem się wyprowadził z ulicy Temple, wiedziałem od Ludwiki, że rodzina Morelów, która nas oboje tak bardzo obchodziła, w coraz większej pogrąża się nędzy. Niestety! litość dla tych biednych mnie zgubiła. Wczoraj do późna zajęty byłem u pana Ferrand pilną robotą. W pokoju, gdzie pracowałem, stoi biurko, i tam notarjusz zwykle chował skończone przeze mnie roboty. Tego wieczoru był ciągle niespokojny, skłopotany, nareszcie powiedział mi: — Nie odchodź, póki nie skończysz tych rachunków: potem je włóż do biurka; zostawiam ci klucz od niego. I wyszedł. Kiedym skończył pracę, otworzyłem szufladę biurka; bezwiednie spojrzałem na list leżący w niej, i mimowolnie przeczytałam nazwisko: Hieronim Morel. Widząc, że w liście mowa o tym nieszczęśliwym człowieku, przeczytałem cały i dowiedziałem się z treści, że Morel miał być na drugi dzień uwięziony za weksel na tysiąc trzysta franków, a to na żądanie pana Fernand, ukrywającego się w tym interesie pod imieniem podstawionej osoby.
„Oburzony, zasmucony, spostrzegłem złoto w otwartem pudełku: było w niem dwa tysiące franków. W tej chwili usłyszałem Ludwikę na schodach; nie zastanowiłem się nad tem, co robię, lecz korzystając ze sposobności, wziąłem tysiąc trzysta franków, wybiegłem do Ludwiki i oddałem jej pieniądze, mówiąc: Jutro rano mają uwięzić twego ojca za tysiąc trzysta franków; daję ci tę sumę na wykupienie ojca, lecz nie mów, że ją masz ode mnie. Pan Ferrand jest złym człowiekiem! Chęć moja była dobra, lecz czyn występny.
„Oddawna przed oszczędność zebrałem tysiąc pięćset franków i umieściłem u bankiera. Przed ośmiu dniami bankier uwiadomił mnie, że, jeżeli nie chcę na dłużej pieniędzy u niego zostawić, mogę je w każdej chwili odebrać. Miałem zatem więcej, niżelim brał u notarjusza, bo nazajutrz mogłem odebrać moje tysiąc pięćset franków; lecz kasjer bankiera dopiero w południe przychodził, a Morela miano uwięzić rano o wschodzie słońca, trzeba mu więc było dać pieniądze jak najwcześniej.
„Nieszczęście chciało, że bankier od dwóch dni bawił w domu wiejskim w Belleville, oczekiwałem niecierpliwie dnia, przybywam nakoniec do Bellleville wszystko się przeciw mnie sprzysięgło! przed chwilą bankier wyjechał do Paryża; wracam więc do miasta, odbieram pieniądze, biegnę do pana Ferrand, już wszystko odkryte! Lecz to jeszcze nie wszystko: notarjusz obwinia mnie o kradzież piętnastu tysięcy franków w biletach bankowych, które miały leżeć w tej samej szufladzie, gdzie było dwa tysiące franków w złocie. Niegodziwe, haniebne, podłe kłamstwo! Nie wypieram się, że wziąłem tysiąc trzysta franków, ale papierów nie widziałem nawet było tylko złoto.
„Ale czy mi uwierzysz? Niestety! wszakże i pan Ferrand powiedział mi, że kto mógł ukraść małą sumę, mógł ukraść i większą, że słowa moje nie zasługują na żadną wiarę. O, panno Rigoletto! jakżem ja nieszczęśliwy! Gdybyś wiedziała wśród jakich ludzi muszę pozostawać, aż do czasu wyroku! Wczoraj odesłano mnie tymczasowo do więzienia policyjnego.
„Co za twarze!! co za ubiory! Wszędzie oznaki występku i nędzy. Było tam ze czterdziestu do pięćdziesięciu więźniów: siedzieli, chodzili, leżeli na ławkach włóczęgi, złodzieje, mordercy, wszyscy przytrzymani zeszłej nocy, albo tegoż dnia. Kilku patrzało na mnie z zuchwałem szyderstwem, potem zaczęli pocichu między sobą mówić, jakimś szkaradnym, niezrozumiałym dla mnie językiem. Po chwili najzuchwalszy uderzył mnie po ramieniu i żądał pieniędzy na obchód mego przybycia. Dałem im nieco drobnych pieniędzy, żeby sobie kupić spokój, lecz nie poprzestali na tem; żądali więcej, odmówiłem. Wtedy otoczyli mnie z przekleństwem i groźbą; chcieli się rzucić na mnie, kiedy szczęściem na zgiełk ten wszedł strażnik; poskarżyłem się przed nim: kazał im oddać mi pieniądze i powiedział, że za małą opłatą mogę mieć osobną celę. Z wdzięcznością na to przystałem i zaraz wyszedłem, śród gróźb tych łotrów, bo mówili, że się jeszcze spotkamy i wtenczas nie ujdę żywy z rąk ich. Strażnik zaprowadził mnie do osobnej celi, tam spędziłem resztę nocy i stamtąd piszę dziś rano.
„Za kilka godzin przesłuchają mnie i odeślą do więzienia zwanego la Force; lękam się, że tam znowu spotkam kilku tych łotrów, z którymi wczoraj byłem razem. Panno Rigoletto, jedynej i ostatniej usługi oczekuję po twojej dawniejszej przyjaźni, jeżeli tylko teraz nie wstydzisz się tej przyjaźni.
„Prośba moja jest następująca: posyłam razem z tym listom kluczyk i parę słów do odźwiernego domu, w którym mieszkałem, przy bulwarze Saint-Denis, pod Nr. 11. Uwiadamiam go, że pani możesz rozrządzić jak ja sam, całą moją własnością i że powinien wykonać wszystkie pani rozkazy. Zaprowadzi cię do mego pokoju. Otwórz pani biurko kluczykem, znajdziesz tam w dużej kopercie różne papiery, o schowanie których proszę; między niemi jeden był do ciebie pisany, jak zobaczysz z adresu; inne były pisane o tobie, w czasach kiedy byłem bardzo szczęśliwy! Nie gniewaj się, nigdy ich czytać nie miałaś. Proszę wziąć także stamtąd nieco pieniędzy, które zostały, oraz woreczek atłasowy z czerwoną chusteczką; nosiłaś ją na ostatnich naszych przechadzkach i dostałem ją od ciebie, kiedym się wyprowadził z waszego domu. Proszę cię o pozwolenie pisania czasem do pani. Słodko jest przed przychylną osobą wylać dolegające smutki. Niestety! sam jestem na świecie! nikogo nie obchodzę, to osamotnienie już dawniej było mi przykre, a teraz! A jednak jestem uczciwym człowiekiem, sumiennie dać sobie mogę świadectwo, że nigdy nikomu nic złego nie zrobiłem; że zawsze, z niebezpieczeństwem życia nawet, unikałem złego, dowiesz się o tem z papierów, które proszę cię, przeczytaj. Ale kto mi uwierzy? Pana Ferranda cały świat szanuje, oddawna ma opinję cnotliwego męża, ma słuszność pod pewnym względom, i zgubi mnie. Poddaję się losowi, który mnie czeka! Jeżeli mi więc wierzysz, panno Rigoletto, nie wzgardzisz, ale użalisz się nade mną i pomyślisz czasem o szczerym przyjacielu; a jeżeli masz wiele, wiele litości, może będziesz natyle dobrą, że odwiedzisz mnie kiedy w niedzielę (ileż wspomnień to słowo budzi!) w więzieniu. Lecz, nie, nie, nie; ciebie zobaczyć w podobnem miejscu, nie śmiem. Jednakże pani tak jesteś dobra. Muszę kończyć, strażnik przyszedł mi oznajmić, że mnie wołają do sądu. Bądź zdrowa, panno Rigoletto, nie opuszczaj mnie, w tobie jednej, w tobie tylko jednej mam nadzieję!
Rudolf, zapukawszy do drzwi, wszedł do jej pokoju.
— Dzień dobry sąsiadeczko — rzekł Rudolf do Rigoletty, — czy nie przeszkadzam?
— Bynajmniej, bardzom rada żeś pan przyszedł, takie mam zmartwienie.
— Istotnie, jesteś blada, zdaje się żeś płakała?
— Zapewne, że płakałam i mam czego. Biedny Germain! przeczytaj pan, co do mnie pisze, serce się kraje.
— I cóż myślisz robić, sąsiadko? — zapytał Rudolf, przeczytawszy list Germaina.
— Co zrobię? wszystko, czego Germain ode mnie żąda, a to jak można najprędzej. Najprzód pani Morel prosiła mnie, żebym odwiedziła w więzieniu Ludwikę, może trudno będzie dostać się do niej, ale cóż robić, spróbuję. Na nieszczęście nie wiem nawet do kogo się udać.
— Już myślałem o tem, oto jest karta na wolne wejście.
— Jakżem panu wdzięczna! A czy nie możnaby dostać także pozwolenia na odwiedzenie Germaina? toby go ucieszyło!
— Wydostanę ci i takie pozwolenie, sąsiadko. Więc nie boisz się wejść do więzienia?
— Zapewne, pierwszy raz serce we mnie zadrży, ale to wszystko jedno. Jedna tylko rzecz martwi mnie, panie Rudolfie, on myśli, żem zdolna pogardzać nim, pogardzać!... ja?... proszę mi powiedzieć, za co? Stary sknera notarjusz obwinia go o kradzież, co mi do tego? ja wiem, że nieprawda.
— Brawo, sąsiadko!
— O! słuchaj pan, chciałabym być mężczyzną, żeby pójść do tego notarjusza i powiedzieć mu: „utrzymujesz, że cię Germain okradł, otóż masz, stary łgarzu, tego ci nikt pewno nie ukradnie!“ i zbiłabym go na kwaśne jabłko. Nikt się nie ujmie za Germainem, bo biedny, nikomu nie znany, chyba pan jeden podasz mu rękę.
— Musi czekać na wyrok sądu, skoro tylko zostanie uwolniony, czego, się spodziewam, znajdzie przyjaciół i protektorów, bo osoby bardzo znaczne opiekują się jego losem. Lecz nie mów o tem nikomu, sąsiadko, nie wspominaj nawet Germainowi.
— A jednakże toby mu pokrzepiło serce w nieszczęściu.
— Prawda, ale może nie potrafiłby zamilczeć, a wtedy Ferrand miałby się na ostrożności i nie możnaby mu nic dowieść, tu zaś nietylko idzie o to, żeby niewinność Germaina była uznaną, ale i o to, żeby Ferrandowi dowieść fałszu i podstępnej potwarzy.
— Aha, rozumiem.
— Tak samo i Ludwika. Powiedz jej, sąsiadko, żeby nikomu zgoła nie powtarzała tego, co przede mną mówiła ona będzie wiedziała, co to znaczy. Tylko przed adwokatem, którego do niej przyślę i który się zajmie jej obroną, niechaj nic nie ukrywa.
— Gdzie pan mieszkasz teraz, kiedyś, pokoju swego ustąpił Morelom?
— Mieszkam w gospodzie.
— W gospodzie? tegobym nie zniosła, nie mieć nawet własnego kąta! Jak to dziwnie układa się życie, panie Rudolfie, tak byłam szczęśliwa w mojej izdebce, zdawało mi się, że niepodobna, aby mnie kiedy spotkał smutek, a jednak teraz nie mogę panu wypowiedzieć, jak mnie boli nieszczęście Germaina.
— Nie trać serca, sąsiadko, wesołość twoja wróci, kiedy Germain będzie uwolniony.
— Czyliż nie wiem, że muszą go uwodnić? wszak dosyć przeczytać sędziom list, co do mnie napisał, nieprawda że to dosyć — panie Rudolfie?
— Niewątpliwie, list tak prosty i czuły nosi na sobie piętno prawdy, trzeba nawet żebyś mi pozwoliła wziąć z niego kopję, będzie potrzebny do obrony Germaina, jutro ci oddam.
— Jak pan uważa.
— Ale przychodzi mi ma myśl, że mam wolną godzinę, jeżeli chcesz, odprowadzę cię do mieszkania Germaina?
— Bardzo proszę, mój sąsiedzie. Już się ściemnia, a wieczorem nie lubię sama chodzić po ulicy. Ale iść tak daleko to pana zmęczy i może znudzi?
— Bynajmniej, weźmiemy fiakra, zawiozę cię tam i odwiozę do domu.
Kiedy schodzili, ze schodów i mijali izbę odźwiernego, ujrzeli pana Pipelet, który opuściwszy ręce, szedł naprzeciw nich przez sień, w prawicy trzymał znak oznajmiający publiczności, że jest przyjacielem Cabriona, a w lewej ręce portret przeklętego malarza.
Anastazja wkrótce ukazała się w progu i zobaczywszy męża, zawołała:
— Otóż znowu jesteś, duszko moja! Cóż ci powiedział komisarz? Alfredzie, Alfredzie! uważaj przecie, wleziesz ma pana Rudolfa! Wybacz pan, królu moich lokatorów, przez tego urwisa Cabriona mąż mój prawie całkiem zgłupiał.
Usłyszawszy głos miły sercu, Pipelet podniósł głowę; na twarzy jego malowała się ponura gorycz.
— Co ci komisarz powiedział? — zapytała znowu Anastazja.
— Anastazjo! musimy zabrać ubóstwo nasze, ile go jest, uściskać przyjaciół, upakować tłomoki i rzucić Paryż, Francję, moją piękną Francję, albowiem pewny teraz bezkarności, potwór gotów wszędzie mnie ścigać, na całej powierzchni królestwa.
— Domagałam się, alby był trzymamy w zamknięciu, aby był wygnamy, przynajmniej z mojej ulicy. Na te słowa komisarz uśmiechnął się i uprzejmie pokazał mi drzwi. Zrozumiałem ten giest i otóż jestem. Wszystko się skończyło, Anastazjo! wszystko! niema nadziei, niema sprawiedliwości we Francji. I ma zakończenie mowy Pipelet z całych sił cisnął znak i portret w kąt sieni.
Franciszek Germain mieszkał na bulwarze Saint-Denis, pod numerem 11. Przypominamy czytelnikowi, ponieważ bezwątpienia zapomniał o tej drobnej okoliczności, że pani Mathieu, meklerka, trudniąca się sprzedażą djamentów, o której nadmieniliśmy przy historji Morelów, mieszkała w tymże samym domu.
W długim przejeździe z ulicy Temple na ulicę Saint-Honore, dokąd Rigoletta przedewszystkiem śpieszyła dla oddania na czas powierzonej roboty, Rudolf miał sposobność ocenić jeszcze lepiej przedziwne serce tej dziewczyny.
Nie było nic łatwiejszego dla Rudolfa, jak odrazu opatrzyć potrzeby teraźniejsze Rigoletty i los nadał. Książę jednak nie chciał tem ułatwieniem odjąć Rigalecie zasługi z szlachetnego poświęcania się, chciał jej doświadczyć do końca, a nie potrzebujemy mówić, że gdyby widział, że nadmiar pracy zagraża zdrowiu gryzetki, Rudolf natychmiast przyniósłby jej pomoc.
Po upływie godziny fiakr stanął na bulwarze Saint-Denis, przed numerem 11, gdzie mieszkał Germain. Dom był dosyć ubogi.
Pokój Germaina był na czwartem piętrze. Stanąwszy u drzwi Rigoletta, dając Rudolfowi klucz, rzekła do niego:
— Otwórz pan proszę, mnie ręka tak drży, że odemknąć nie mogę. Wyśmiejesz mnie, ale na myśl, że biedny Germain więcej tu nie wróci, zdaje mi się, że wchodzę do mieszkania nieboszczyka. — I otarła łzę.
Całe umeblowanie pokoju składało się z tapczanu, komody, biurka, stołu i czterech krzeseł wyplatanych słomą, na gzymsie kominka stała karafka od wody i szklanka. Pościel nienaruszona i ledwie nieco zmięta okazywała, że Germain nierozebrany chwilkę tylko musiał spocząć na łóżku w nocy, która poprzedziła jego uwięzienie.
— Biedaczek! — rzekła smutno Rigoletta. — A patrzaj pan, — zeszłej nocy nie kładł się wcale, tak był niespokojny i chustkę, którą tu zostawił, całą zmoczył łzami. — Rigoletta wzięła tę chustkę, dodając: — Germain zachował małą «chusteczkę, którą mu podarowałam, kiedyśmy byli tak szczęśliwi, ja zachowam tę, na pamiątkę jego nieszczęść, pewna jestem, że się nie pogniewa.
— Przypominasz mi, sąsiadko — rzekł Rudolf, — że Ludwika Morel oddała mi wczoraj tysiąc trzysta franków w złocie, które dostała od Germaina na zapłacenie długu ojca, a nie użyła ich, bo ja zapłaciłem, mam te pieniądze, należą one do Germaina, ponieważ zwrócił notarjuszowi co mu był wziął, oddam ci je, schowasz je razem z temi, które tu znajdziesz.
— Jak chcesz, panie Rudolfie, wszelako ja wolałabym nie trzymać u siebie tak znacznej sumy, bo tyle namnożyło się teraz złodziejów. Papiery to co innego, ale pieniądze to niebezpieczne. Lecz obaczymy co tu jest — rzekła, otwierając biurko. — A! duża koperta! pewnie jego papiery. Mój Boże! jakiż to smutny napis! — I przeczytała wzruszonym, głosem:
„Gdybym zginął śmiercią gwałtowną, albo umarł, upraszam osobę, która otworzy to biurko, ażeby te papiery oddała pannie Rigolecie, mieszkającej przy ulicy Temple, pod numerom 11.
— Czy mogę rozpieczętować tę kopertę, panie Rudolfie?
— A jakże, wszak Germain pisze, że między papierami jest i list do ciebie.
Rigoletta rozpieczętowała kopertę i znalazła w niej różne papiery, a między niemi i list następujący:
„Gdy to czytać będziesz, droga Rigoletta, już mnie nie będzie na świecie. Jeśli umrę śmiercią gwałtowną, czego się obawiam, niektóre wiadomości tu załączone, pod napisem: Notatki o mojem życiu, posłużą może do odkrycia moich zabójców.
— Ach! — zawoała Rigoletta, przerywając czytanie — teraz już się nie dziwię, że zawsze był tak smutny! Biedny Germain! jakież go trapiły myśli!
— Bądź spokojną, sąsiadko, skoro tylko wyrok go uwodni, znajdzie przyjaciół, najprzód ciebie, a potem kochaną matkę, z którą ad dzieciństwa był rozłączony.
— Matkę! ma jeszcze matkę?
— Godną bardzo i cnotliwą kobietę. Nie wspominaj mu jednak o matce, powierzam ci tę tajemnicę, żebyś była o niego nieco spokojniejszą.
— Dziękuję, panie Rudolfie, tajemnicy dochowam. — I Rigoletta czytała dalej list Germaina:
„Jeżeli zechcesz odczytać moje notatki, zobaczysz, że całe życie byłem bardzo nieszczęśliwy, z wyjątkiem czasu, który z tobą przepędzałem. Czegobym ci nigdy nie śmiał powiedzieć, znajdziesz napisane na kilku kartkach, noszących nagłówek: Moje jedyne dni szczęśliwe. Co u ciebie było przyjaźnią, u mnie było miłością. Taiłem przed tobą, że cię kocham, aż do obecnej chwili, kiedy już jestem dla ciebie tylko wspomnieniem. Los mój był tak nieszczęśliwy, że nigdy nie byłbym ci wspomniał o mojej miłości, z obawy, że ta miłość moja szczęścia tobie nie zapewni.
„Wiem, droga Rigoletto, jak ograniczasz swoje wydatki, i jak wielką byliby ci pomocą, w czasie niedostatku, najmniejszy nawet zasiłek; ubogi jestem, ale usilną oszczędnością zebrałem tysiąc pięćset franków, które umieściłem u bankiera; to jest całe moje mienie. Testamentem, który tu znajdziesz, pozwoliłem sobie zapisać ci tę sumę. Przyjmuj ją od przyjaciela, od brata, który już nie żyje“.
— O! panie Rudolfie! — rzekła Rigoletta zalewając się łzami i oddając list księciu, — serce mi się kraje. O Boże, co za serce!
— Poczciwy i godny człowiek — odparł Rudolf wzruszony. — Ale uspokój się: Germain, dzięki Bogu, nie umarł; ten testament przedwczesny dowodzi, że cię kochał szczerze; i jestem pewien, kiedyś i ty go pokochasz z całego serca.
— Lecz oboje jesteśmy tak ubodzy, że może lepiej nie myśleć o tem.
W tej chwili zastukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Rudolf.
— Chciałbym się widzieć z panią Mathieu — odpowiedział chrypliwy głos.
Rudolfowi zdawało się, że już słyszał ten głos, wziął więc świecę i otworzył drzwi.
I odrazu poznał jednego ze zwykłych gości szynkowni pod Białym Królikiem, tak głęboko występek napiętnował jego młodzieńczą.twarz: był to Barbillon.
Barbillon, który powoził fiakrom, kiedy Bakałarz z Puhaczką jechali do Bauqueval dla porwania Gualezy; Barbillon, zabójca męża mleczarki, która podburzyła cały folwark Annouville przeciw Gualezie.
— Czego chcesz? — spytał Rudolf.
— Mam list do pani Mathieu, ale muszę jej samej doręczyć.
— Tu nie mieszka, spytaj naprzeciwko — rzekł Rudolf.
Zaledwie Barbillon zapukał do drzwi przeciwnych, kiedy pani Mathieu, tłusta, pięćdziesięcioletnia kobietą, otworzyła je ze świecą w ręku.
— Pani Mathieu? — zapytał Barbillon.
— To ja, czego chcesz?
— Mam list do imości i proszę o odpowiedź. — I chciał wejść do pokoju, lecz pani Mathieu nie puściła go, odpieczętowała list na progu, przeczytała go przy świecy i odpowiedziała widocznie rada:
— Powiedz, że, dobrze, mój chłopcze, przyniosę co chcą, o tej samej godzinie jak tamtym razem, kłaniaj się pani.
Barbillon zbiegł szybko ze schodów, Rudolf wszedł do pokoju Germaina.
Na ulicy czekał na Barbillona człowiek o fizjognomji dzikiej i nikczemnej.
— Chodź ma wódkę, Mikołaju — szepnął Barbillon towarzyszowi, — stara dała się złowić, przyjdzie do Puhaczki, twoja matka pomoże nam odebrać jej kamienie a trupa wywieziemy w twojej łódce.
W chwilę patem Rudolf i Rigoletta wyszli z mieszkania Germaina i fiakrem wrócili ma Ulicę Temple. Skoro stanęli i drzwiczki otworzono, Rudolf przy świetle latarni spostrzegł stojącego u drzwi domu wiernego Murfa.
Obecność Murfa zapowiadała zawsze jakie ważne lub niespodziewane zdarzanie, bo on jeden tylko wiedział, gdzie znaleźć można Rudolfa.
— Co się stało? — zapytał żywo Rudolf, kiedy jeszcze Rigoletta wyjmowała z fiakra rozmaite rzeczy.
— Wielkie nieszczęście.
— Mów, mów prędzej! — Markiz d’Harville...
— Kończ, kończ...
— Zabił się!
— D’Harville! ach! — to okropne! — krzyknął Rudolf rozdzierającym głosem.
— To okropne — powtórzył po chwili milczenia. Potem, przypomniawszy sobie Rigolettę, dodał: — Przepraszam cię, moje dziecię, że cię nie odprowadzę na górę. Jutro przyślę ci mój adres i kartę na wejście do więzienia Germaina.
— Bardzo mnie smuci pańskie nieszczęście. Dziękuję, żeś mnie pan doprowadził. Do widzenia niezadługo.
Rigoletta weszła do domu, a książę z Murfem wsiedli do fiakra i pojechali na ulicę Plumet. Rudolf przyjechawszy do domu natychmiast napisał do Klememcji następujący list:
„W tej chwili dowiedziałem się o nieszczęsnym wypadku, który mnie pozbawił najlepszego przyjaciela. Nie będę się rozwodził nad moim smutkiem. Muszę jednak mówić pani o przedmiocie, nie będącym w związku z tak okropnem zdarzeniem. Dowiedziałem się, że macocha pani wyjeżdża dziś wieczór z Paryża do Normandji z Polidorim. Nie ma wątpliwości, że niebezpieczeństwo grozi ojcu pani. Pozwól dać sobie radę, którą uważam za zbawienną. Po okropnym dzisiejszym wypadku nikt się nie będzie dziwił, że pani na pewien czas opuścisz Paryż. Wyjeżdżaj więc natychmiast do majętności Aubiers, żeby przynajmniej jednocześnie z macochą tam stanąć. Bądź pani spokojna, zawsze nad nią czuwać będę i niecne zamiary macochy pani nigdy nie dojdą do skutku. Piszę naprędce. Serce mi się kraje, gdy wspomnę wczorajszy wieczór, kiedym go zostawił spokojnego i szczęśliwego. Przyjmij pani zapewnienie szczerego i głębokiego szacunku.
Pani d’Harville, stosownie do rady księcia, we dwie godziny potem była już w drodze do Nonmandji.
W tymże czasie wyjechał z domu Rudolfa powóz pocztowy i udał się tą samą drogą.
Na nieszczęście Klemencja przerażona tak nagłemi wypadkami, zapomniała powiedzieć Rudolfowi, że znalazła Gualezę w więzieniu św. Łazarza.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Stary Marcjal, podobnie jak i ojciec jego, zginął na rusztowaniu. Zostawił wdowę, czterech synów i dwie córki. Drugi z tych synów już był skazany ma dożywotnie galery, z całej licznej rodziny zostały więc tylko na wyspie Grabieżnika osoby następujące: wdowa po starymi Marcjalu; trzej synowie: najstarszy, kochanek Wilczycy, miał dwadzieścia pięć lat, drugi dwadzieścia, najmłodszy dwanaście; dwie córki: jedna osiemnasto-, druga dziewięcioletnia.
Pierwszy z rodu Marcjalów, który osiadł na tej małej wyspie, był grabieżnikiem. „Grabieżnikami“ nazywają mieszkańców nadrzecznych, zajmujących się ciekawem rzemiosłem. Wchodzą do wody, jak można najdalej i wydobywają umyślnemi do tego narzędziami piasek z pod mułu, zsypują go do dużych naczyń, przemywają i wydobywają z niego znaczną ilość okruchów kruszcowych, żelaza, miedzi, cyny, mosiądzu; resztki i obłamki rozmaitych sprzętów i narzędzi. Często „grabieżnicy“ znajdują w piasku kawałki srebra lub złota, które razem ze śniegiem, sprzątnięto z ulic i wrzucano do rzeki.
Wdowa po Marcjalu, który poniósł karę na rusztowaniu, trudniła się tymże przemysłem, co niegdyś jej mąż; włóczęgi, koczujący szarlatani, zbiegli galernicy, zbrodniarze różnego kalibru znajdowali u niej przytułek.
Starszy jej syn, Marcjal, najmniej występny z całej rodziny, łowił ryby wbrew przepisom policji rzecznej, a niekiedy, za umiarkowaną zapłatę, brał na siebie obronę słabszych przeciw silniejszym.
Brat jego, Mikołaj, przyszły wspólnik Barbillona w zamierzonem zabójstwie meklerki djamentów, napozór był grabieżnikiem, w istocie zaś rozbijał na Sekwanie, i po jej wybrzeżach.
Nakoniec brat najmłodszy, Franciszek, kierował łódką kiedy się kto chciał przewieźć.
Starsza córka, przezwana Tykwą, pomagała matce w kuchni: w przyjmowaniu gości: druga, Amandyna, dziewięcioletnia, stosownie do sił swoich, miewała zatrudnienie w gospodarstwie.
W domu Marcjaiów tego wieczoru wszędzie ciemno, przez dwa tylko okna bije jaskrawe światło, i odbłyski jego migają się na falach przystani, gdzie są uwiązane łódki. Łańcuchy łódek wydają szczęk jękliwy, który miesza się ze świstem wiatru i szumem rzeki.
Wdowa siedzi u komina z córkami i najmłodszym synami; wysoka, chuda, zdaje się mieć 45 lat; ubrana czarno; na głowie ma czarną chustkę. Twarz zimna, ponura, złowroga, nieruchoma jest jak kamienna maska. Siwe brwi zwisły nad niebieskiemi blademi oczyma.
Wdowa z córkami zajmują się szyciem. Starsza córka, sucha i wysokiego wzrostu, jest bardzo podobna do matki, ma twarz równie spokojną, ponurą, złą, równie blade spojrzenie, tylko cerę jeszcze żółtszą, a stąd przezwana Tykwą. Kiedy oko Amandyny spotyka się ze spojrzeniem Franciszka, wtedy dziewczynka pokazuje mu drzwi, Franciszek odpowiada westchnieniem i pokazuje dziesięć kresek na sieci, co znaczy w tajemniczej mowie dzieci, że brat ich dopiero o dziesiątej powróci. Patrząc na te dwie kobiety milczące i złe i na dzieci niespokojne, trwożliwe, nieme, łatwo odgadnąć, że tu jest dwóch katów i dwie ofiary.
Tykwa, dostrzegłszy, że Amandyna przestała na chwilę pracować, zawołała na nią opryskliwie:
— Czy prędko powypruwasz te znaki?
Dziewczynka wzięła się pilnie do roboty i po kilku minutach oddała minutach skończoną koszulę; wdowa nie mówiąc jej słowa, rzuciła drugą. Amandyna niedość szybko schwyciła ją w powietrzu i koszula upadła na ziemię.
— Głupia dziewczyno! — burknęła starsza siostra i uderzyła ją ręką twardą jak drewno. Amandyna siadła, znowu na swoje miejsce i wzięła się do dalszej roboty, spojrzawszy ma brata oczami pełnemi łez.
I znowu milczenie panowało w kuchni. Na dworze wiatr wył ciągle i kołysał znak, wywieszany przed domem. Dzieci ze strachem patrzyły, że matka ich nie mówi ani słowa. Chociaż zawsze bywa małomówna, jednakże to milczenie zupełne i pewne ściśnięcie warg okazywało im, że ją trawi gniew wewnętrzny. Ogień dopalał się na kominie.
— Franciszku, polano! — zawołała Tykwa.
Chłopczyk spojrzał na komin i odpowiedział:
— Tu już niema drew.
— Pójdź do drwalni — rzekła Tykwa.
Amandyna nieznacznie trąciła brata łokciem, żeby go skłonić, aby zrobił, co Tykwa każę. Franciszek nie ruszył się z miejsca.
Starsza siostra spojrzała na wdowę, oczekując ukarania winowajcy: matka ją zrozumiała. Długim koszlawym palcem wskazała na pręt wierzbowy, giętki i gruby, stojący przy kominie; Tykwa przechyliła się w tył, wzięła narzędzie kary i podała je matce.
Franciszek widział giest matki, podskoczył i stanął w drugim kącie kuchni, dokąd pręt nie sięgał.
— Czy chcesz, żeby matka wstała do ciebie? — zawołała Tykwa.
Wdowa z prętem w ręku coraz bardziej przycinała blada wargi i patrzyła na Franciszka, nie mówiąc słowa.
— Wszystko mi jedno — odpowiedział Franciszek blednąc. — Wolę, żeby mnie wybiła tak jak onegdaj, niż pójść do drwalni i jeszcze w nocy.
— Czemu? — przerwała Tykwa niecierpliwie.
— Bo, się tam boję — odpowiedział chłopczyk, drżąc mimowolnie.
— Boisz się, głupcze, a czego?
— Bo tam jest ktoś.
— Bo jest ktoś?
— Pochowany — szepnął Franciszek i zadrżał.
Wdowa, mimo panowania nad sobą, wzdrygnęła się, córka także, powiedziałbyś, że obie te kobiety jednocześnie przeszedł prąd elektryczny.
— Słyszysz go, matko? co za głupi chłopak! — rzekła Tykwa ze znaczącem spojrzeniem — to kości baranie, sama je tam rzuciłam.
— Nie, nie baranie — odparł Franciszek z widocznym strachem — to były kości trupie, pochowane, noga sterczała z ziemi, wyraźnie ją widziałem.
— I zaraz pobiegłeś z tą nowiną do twego brata, do twego najlepszego przyjaciela, Marcjala, nieprawda? — zawołała Tykwa z dziką ironją.
Franciszek milczał.
— Ha! przeklęty szpiegu! — krzyknęła Tykwa z wściekłością — dlatego, żeś sam tchórz, gotów jesteś nas wszystkich zgubić.
— Kiedy mnie łajesz — odparł Franciszek — wszystko powiem Mancjalowi. Jeszczem mu nie powiedział, bom go jeszcze dziś nie widział, ale jak wróci wieczorem...
Chłopczyk nie śmiał skończyć.
Matka szła do niego spokojna, ale nieubłagana. Jedną ręką trzymała pręt, drugą uchwyciła syna i mimo strachu, oporu, błagań i płaczu dziecka, powlekła go za sobą po schodach na górę. Po chwili usłyszano nad sufitem kuchni głuche szamotanie się, krzyki i jęki. Wdowa wróciła na dół, spokojnie postawiła pręt na dawnem miejscu i znowu zajęła się robotą, nie mówiąc ani słowa.
W ciągu sceny, którą opisaliśmy, Amandyna przejęta szczerem współczuciem dla Franciszka, którego bardzo kochała, nie ośmieliła się ani podnieść oczu, ani otrzeć łez, które, po jednej spadały na jej kalana. Tłumione jęki ją dusiły, ze strachu chciałaby była powstrzymać nawet bicie serca.
Wkrótce Tykwa wróciła z naręczem drzew. Na spojrzenie matki odpowiedziała kiwnięciem głowy potwierdzającem, to znaczyło, że istotnie piszczel trupa sterczał z ziemi. Wdowa przycięła wargi i szyła dalej, tylko igła nieco prędzej biegała w jej ręku.
Tykwa, pokrzątawszy się przy kominku, siadła znowu obok matki i rzekła:
— Więc ci się zdaje, matko, że niema niebezpieczeństwa dla Mikołaja? może i masz słuszność. Stara kazała mu czekać nad brzegiem na człowieka, który mu powie hasło: Bradamanti. Prawdę mówiąc, nic w tem niebezpiecznego. Jeżeli Mikołaj się spóźni, to może dlatego, że co znalazł na drodze, tak jak onegdaj ściągnął tę bieliznę. Bielizna, którą ukradł onegdaj, na długo nam wystarczy, a kosztuje nas tylko tyle, że wyprujemy znaki. Nieprawda, matko? — dodała Tykwa śmiejąc się głośno, przyczem wyszczerzyła zęby tak żółte jak jej twarz.
Wdowa nie okazała nawet, że słyszy pytanie.
— Ponieważ mówimy o opatrzeniu potrzeb domowych bez wydatku — rzekła znowu Tykwa — przychodzi mi m myśl, że coś więcej w innym może domu dostaniemy. Wszak wiesz, że od kilku dni jakiś staruszek zamieszkał w domu wiejskim pana Griffon, lekarza, w tym domu stojącym o sto kroków od brzegu rzeki?
Wdowa kiwnęła głową.
— Mikołaj powiadał wczoraj, że tam możeby teraz znalazł się dobry zarobek — mówiła dalej Tykwa — a ja od dziś rana wiem z pewnością, że tam jest co do wzięcia. Trzeba będzie posłać Amandynę, żeby przepatrzyła rozkład domu, nikt na nią nie zwróci uwagi, że się bawi i wszystko nam opowie, co widziała. Czy słyszysz? — zapytała surowo Amandyny.
— Dobrze siostro, pójdę — odpowiedziało dziecię z drżeniem.
— Zawsze mówisz dobrze, a nigdy nic nie zrobisz.
— Słuchaj, matko, niedobry będzie koniec, Marcjal chce tu rządzić nami, podmawia Franciszka i Amandynę przeciw nam, przeciw tobie. Czy tak dłużej zostać może?
— Nie — odpowiedziała wdowa krótko i twardo.
— Od czasu jak jego Wilczycę wsadzili do św. Łazarza, rzuca się na nas jak szalony. Czy nasza wina, że ona siedzi w więzieniu? Gdy ją wypuszczą, niechajno tu przyjdzie, usłużę jej dobrą miarą.
Mocne szczekanie psów przerwało jej mowę.
— Aha! psy się odezwały, słyszą czółno, to Marcjal albo Mikołaj.
Przy wymienieniu nazwiska Marcjala, twarz Amandyny okazała tłumioną radość. Dziecię niespokojnie i niecierpliwie patrzyło przez kilka minut na drzwi, lecz, z wielkim jego żalem wszedł nareszcie Mikołaj, przyszły wspólnik zbrodni Barbillona. Wchodzący miał fizjognomję razem podłą i dziką, tak był mały, chudy, nędzny, że trudno pojąć jak mógł trudnić się swojem niebezpiecznem i zbrodniczem rzemiosłem. Wchodząc do kuchni rzucił ma ziemię dużą sztukę miedzi, którą z trudnością przydźwigał na ramieniu.
— Dobry wieczór i dobra zdobycz matko! — zawołał głosem chrapliwym — jeszcze trzy takie blachy mam w łódce, zawiniątko i skrzynię pełną nie wiem czego, może mnie oszukali, obaczymy!
Ponura twarz wdowy rozjaśniła się nieco po przybyciu Mikołaja, lubiła go więcej, niż Tykwę.
— Gdzie dzisiaj zawinąłeś? — zapytała wdowa.
— Wracając na rzekę, po widzeniu się z panem, co mi kazał przyjść, dostrzegłem wielką łódkę u mostu Inwalidów, nie było na niej nikogo, przewoźnicy zeszli na brzeg, ja na nią, biorę co w ręce wpadło: bieliznę, skrzynię i cztery blachy miedzi. Chodźmy teraz Amandyna przyniesie bieliznę.
Wdowa, zostawszy sama, zajęła się przygotowaniem do wieczerzy, zastawiła na stole szklanki, butelki talerze, srebrne łyżki, widelce i noże.
Dzieci wróciły, stękając pod ciężarem. Franciszek dźwigał na ramieniu dwie sztuki miedzi, Amandyny nie było widać pad górą kradzionej bielizny, Mikołaj i Tykwa nieśli dużą skrzynię, ma której leżała czwarta sztuka miedzi.
— Rozbijmy skrzynię! — krzyczała Tykwa z dziką niecierpliwością.
Mikołaj wyjął z za pasa toporek i wsunął pod wieko, usiłując je odedrzeć.
Czerwony płomień ogniska oświecał tę scenę grabieży, na dworze wiatr mroźny huczał.
— Ach! — krzyknęła cała rodzina jednym głosem radości i zdziwienia.
Wszyscy, od matki do najmniejszej córki rzucili się z zawziętym pośpiechem do rozbitej skrzyni, było w niej dużo rozmaitych materyj, zapewne jaki kupiec paryski wysyłał ją do magazynu mód w okolicach Paryża.
— Mikołaju, nie oszukałeś się — zawołała Tykwa, rozrzucając sztukę wełnianego muślinu.
— Nie — odpowiedział bandyta, wyjmując paczkę chustek jedwabnych — niedarmom pracował.
— Atłas! sprzeda się, jak świeża bułka! — rzekła wdowa, sięgając zkolei do skrzyni.
— Przyjaciółka Czerwonego Janka, co mieszka na ulicy Tempe, kupi materję — dodał Mikołaj — a miedź weźmie stary Nicou.
— Amandyno — szepnął półgłosem Franciszek siostrze — jakby mnie było ładnie w tej chustce, którą Mikołaj ma w ręku.
— Albo mnie, gdybym taką zawiązała na głowie — odpowiedziała dziewczynka z podziwieniem.
Mikołaj dnia tego był bardziej szczodry niż zwykle, oddarł zębami dwie chustki od sztuki filarów i rzucił je dzieciom, które patrzyły na nie zazdrosnem okiem.
— Macie, to dla was, hultaje. Teraz idźcie spać, mam do pomówienia z matką, zaniosę wam wieczerzę na górę.
Dzieci uradowane klaskały w ręce, a Tykwa rzekła do nich:
— I cóż, głupcy, czy jeszcze będziecie słuchać Marcjala? Czy on wam kiedy podarował tak piękne chustki?
Franciszek i Amandyna spojrzeli jedno na drugie i spuścili głowy w milczeniu.
— Słuchajcie, — dodał zatrzymując ich jeszcze Mikołaj — obedrę was ze skóry, jeżeli Marcjalowi powiecie choć słowo o skrzyni, bieliźnie i miedzi, i jeszcze odbiorę wam chustki.
Gdy dzieci wyszły, Mikołaj z siostrą schowali wszystko do ciemnej komórki, poczem rozbójnik zawołał:
— Teraz, matko, dawaj pić! a co dobrego wina z pieczęcią! miałem dziś dobry zarobek. Dawaj jeść, Tykwo, dla Marcjala zastaną kości, więcej nie wart.
Bandyta wyjął z kieszeni nóż długi i szeroki, składamy, z rogową rękojeścią i spoglądając z dziką radością na tę zabójczą broń, zawołał:
— Ostry jak brzytwa, to mi przyjaciel! Podaj chleb, matko.
— Cóż ten jegomość, coś się z nim widział?
— Zaraz powiem, — rzekł Mikołaj nie przestając jeść i pić. — Przybiłem do brzegu, przywiązałem łódkę, ciemno tak, że o cztery kroki człowieka nie widać, chodzę z kwadrans, aż słyszę idzie ktoś za mną i odkaszlnął parę razy, ja staję, on także, twarzy nie widziałem, miał kołnierz od płaszcza wysoko podjęty i kapelusz nasunięty na oczy.
(Przypominamy czytelnikowi, że tą tajemniczą osobą był notarjusz Ferrand.
— Bradamanti, — rzekł do mnie, wymawiając umówione hasło. — Grabieżnik, powiedziałem stosownie do umowy. — Nazywasz się Marcjal? zapytał mnie. — Tak jest. — Dziś rano przysyłałem kobietę po was na wyspę, co wam powiedziała? — Że pan masz ze mną do pomówienia w imieniu pana Bradamanti. — Chcesz pieniędzy? — Jak najwięcej. — Masz łódkę? — Mamy ich cztery, jesteśmy przewoźnicy i grabieżnicy po ojcu i dziadzie. Więc powiem ci, co trzeba zrobić, jeśli się nie boisz. — A czego miałbym się bać? zapytałem. — Widzieć jak kto przypadkiem tonie, tylko trzebaby dopomóc do tego przypadku, rozumiesz? — Aha! więc ktoś ma napić się wody więcej, niżby chciał? dobrze i tak, ale będzie drogo kosztować. — Wiele chcesz od dwóch osób? — Od dwóch? więc będą dwie? — Tak jest. — Pięćset franków od sztuki, to nie drogo. — Dostaniesz tysiąc franków. — Zapłata zgóry? — dwieście franków zaraz, resztę potem. — Więc się pan nie spuszczasz na mnie? — Nie, możesz schować moje dwieście franków i nic nie zrobić. — A pan, kiedy zrobię swoje i przyjdę po resztę, możesz mi powiedzieć: dziękuję ci, bywaj zdrów. — Chcesz, czy nie chcesz? zawołał, mów prędzej, dwieście franków zaraz, a pojutrze wieczorem, o dziewiątej, na tem samem miejscu osiemset. — Skądże pan będziesz wiedział, że im dałem pić? — Będę wiedział, to moja rzecz, zgoda? — Zgoda. — Masz dwieście franków, teraz słuchaj: wszak poznasz kobietę, co dziś rano u was była? Cobym nie miał poznać. — Jutro albo najpóźniej pojutrze przyjdzie wieczorem o czwartej nad brzeg naprzeciw waszej wyspy z młodą dziewczyną, blondynką, stara da ci znak, powiewając chustką. — Dobrze, panie. — Jak długo trzeba płynąć od brzegu do waszej wyspy? — Dwadzieścia minut, panie. — Czy macie łódki z płaskiem dnem? — Dna płaskie jak dłoń. — urządzisz więc zręcznie w dnie klapę na zawiasach, dużą, żeby za jej otworzeniem łódka się zatopiła. — Dobrze panie, oj, pan widzę znasz się na rzeczy, mam właśnie starą łódź, nawpół zgniłą, chciałem ją porąbać na drwa, zda się do tej ostatniej podróży. — Odpłyniesz więc do tej wyspy na tej łódce z klapą, w drugiej łódce popłynie za tobą kto z waszej rodzimy; przybijesz do lądu, zabierzesz starą kobietę i młodą blondynę do przedziurawionej łodzi, wracając zaś na wyspę, ale w odległości przyzwoitej od brzegu, udaj że się schylasz, aby coś poprawić, otwórz klapę i skocz zręcznie do drugiej łódki, gdy tymczasem stara z młodą... — Skąpią się w Sekwanie! zawołałem, już rozumiem. — Prawda, więc przypadek zdarzy się przed zachodem słońca. — Dobrze, panie ale czy stara niczego się nie domyśli? — Nie, przybywając powie ci cicho: trzeba utopić dziewczynę, nim łódkę zanurzysz, daj mi znak, żebym była gotowa ratować się razem z tobą. Odpowiedz jej w taki sposób, żeby nie miała podejrzenia, szczególniej o tem pamiętaj. No, życzę ci powodzenia, mój chłopcze, jeżeli będę z ciebie kontent, może dam ci więcej roboty. — Do usług, panie. — I rozeszliśmy się — dodał bandytą kończąc opowiadanie — a z powrotem, płynąc około galioty, pochwyciłem rzeczy, które tutaj przywiozłem.
Widzimy, że notarjusz, podwójnem zabójstwem chciał pozbyć się jednocześnie Marji i pani Seraphin.
Wdowa i córka wysłuchały uważnie powieści Mikołaja, który jednak często sobie przerywał, żeby się napić, a za każdym razem pił dużo. Mówił więc dalej z podnieceniem:
— To jeszcze nie wszystko; ułożyłem drugi interes z Puhaczką i Barbillonem. Śliczny interes! doskonale wymyślany! jeśli się uda, będzie za co pohulać. Idzie o to, żeby obrać meklerkę djamentów, która czasem miewa w swojem mieszkaniu za pięćdziesiąt tysięcy franków brylantów! Czerwony Janek do tego należy. Wczoraj już nastroił meklerkę przez list, który jej zaniosłem razem z Barbillonem. To mi plan! Oj, czerwony Janek głowacz! to wielki głowacz.
— Nie dowierzam mu — rzekła wdowa.
— Przebiegły to filut! ale żeby miał sprzedać kogo, nigdy!
Wdowa potrząsła głową, jakgdyby napół tylko ufała poczciwości Czerwonego Janka. Po chwili zastanowienia, rzekła: — Wolę interes z tym panem, co się ma zrobić jutro albo pojutrze, sprzątnąć starą i młodą. Tylko Marcjal nam będzie na zawadzie, jak zawsze.
— Czy nas czarci nigdy od niego nie uwolnią! — krzyknął Mikołaj nawpół pijany i z wściekłością utkwił swój długi nóż w stole.
— Jest sposób, co nie chybia nigdy — odparła wdowa.
Wtem drzwi się otwarły. Wszedł Marcjal.
Na dworze dął wiatr tak silny, że wdowa z dziećmi nie słyszeli szczekania psów, oznajmiającego, że najstarszy syn wdowy wrócił do domu.
Nieświadomy złych zamiarów rodzeństwa, Marcjal wszedł zwolna do kuchni.
Kilka słów Wilczycy, w jej rozmowie z Gualezą, już dały poznać dziwny sposób życia tego człowieka. Miał wrodzone dobre skłonności, niezdolny był do czynu zupełnie podłego lub do zbrodni, a jednak prowadził życie bezprawne. Łowił ryby tajemnie, a dozorcy rzeczni, znając jego siłę i śmiałość, patrzeli przez szpary na jego rzemiosło. Nie znęcał się nigdy nad słabszymi; przeciwnie bronił ich zawsze przed napaściami wszystkich tych, którzy ufni w swą siłę, pięścią popierali niesłusznie żądania.
— Gdzie dzieci? — zapytał, siadając do stołu.
— A tobie co do tego? — rzekła Tykwa.
— Poszły spać — rzekła wdowa.
— Czy nie jadły wieczerzy, matko?
— Co ci do tego? — krzyknął Mikołaj z zawziętością.
Marcjal nieczuły równie ma zaczepki brata jak siostry, rzekł znowu do matki:
— Przykro mi, że dzieci już poszły spać.
— Tem gorzej — odpowiedziała wdowa.
— Tak jest, tem gorzej, bo lubię mieć je obok siebie przy wieczerzy.
— A my, ponieważ nas nudzą, wyprawiliśmy je na górę.
Tymczasem pies zbliżył się do Mikołaja, a bandyta, rozjątrzony wzgardliwą obojętnością brata, spodziewając się wyprowadzić go z cierpliwości dręczeniem psa, silnie kopnął nogą biedne zwierzę, które skowycząc żałośnie uciekło do drzwi.
Marcjalowi krew uderzyła do głowy; ścisnął mocno w ręku nóż i pięścią uderzył w stół, ale hamując się jeszcze, przywołał psa do nogi.
Mikołaj spojrzał na wdowę; ona nieznacznie dała mu poznać, żeby dalej drażnił Marcjala, w nadziei, że kłótnia doprowadzi do bitwy, a następnie do zupełnego rozstania się. Mikołaj więc wziął pręt, którym wdowa niedawno wybiła Franciszka i, uderzając psa, krzyknął:
— Precz stąd, Mireud! precz!
Nierzadko przedtem Mikołaj okazał był swą niechęć ku bratu, ale nigdy jeszcze nie śmiał zaczepiać go tak zuchwałe i nieustannie.
Marcjal, rozumiejąc, że go chcą rozdrażnić w jakimś tajemnym zamiarze, podwoił cierpliwość: wstał, otworzył drzwi wypuścił psa i znowu siadł do wieczerzy.
Ta niezachwiana zimna krew jątrzyła gniew pijanego Mikołaja, który wszakże, znając niepospolitą siłę Marcjala, nie śmiał uderzyć na niego otwarcie, ale, aby go bardziej rozdrażnić, zawołał:
— Dobrześ zrobił, żeś nie ujął się za psem, nie zmieniaj tak dobrego zwyczaju, bo przysięgam ci, wypędzimy i twoją kochankę, gdy przyjdzie, jak wypędziliśmy psa.
— O tak, jeśliby Wilczyca na swoje nieszczęście przyszła tu po wyjściu z więzienia, — dodała Tykwa.
— A ja wykąpię ją w błocie, przy baraku, na końcu wyspy — odezwał się znowu Mikołaj — i wypędzę.
Groźby przeciw Wilczycy, którą kochał z dziką namiętnością, zwyciężyły nareszcie postanowienie Marcjala; zmarszczył brwi, twarz krwią mu nabiegła; żyły czoła nabrzmiały; jednakże o tyle jeszcze panował nad sobą, że powiedział bratu, głosem nieco zmienionym od tłumionego gniewu:
— Strzeż się! Szukasz kłótni: pięścią cię wytłukę...
— Ty!... mnie?...
— Tak, lepiej niż ostatnim razem.
— Ty, — krzyknął bandyta, z wściekłością chwytając nóż swój — ty mnie wybijesz?
— Mikołaju, bez noża! — zawołała wdowia, wstając nagle, żeby mu wstrzymać rękę, ale on, pijany winem i zajadłością, zerwał się, odepchnął matkę i rzucił się na brata, Marcjal cofnął się żywo, porwał za kij i nim się zasłonił.
— Mikołaju, precz z nożem! — powtórzyła wdowa.
— Daj mu pokój, niech robi co chce! — odrzekła Tykwa.
Mikołaj wywijał swoim strasznym nożem i upatrywał chwili, żeby dosięgnąć brata.
— Ubiję was — krzyknął — ubiję was oboje: i ciebie i twoją Wilczycę, a od ciebie zacznę. Do mnie, matko! do mnie, Tykwo! zabijmy go! niech ginie! — I sądząc, że w tym momencie zdoła uderzyć brata, skoczył ku niemu z podniesionym nożem.
Marcjal, mistrz doświadczony w sztuce bicia się na kije, uchylił się i podniósł kij, który, zakreśliwszy z szybkością błyskawicy ósemkę w powietrzu spadł z taką siłą na prawą rękę Mikołaja, że bandyta upuścił nóż.
Korzystając z niemocy brata, wziął go za kołnierz, wepchnął do komórki i zamknął na klucz. Wracając do kobiet, schwycił Tykwę za plecy i mimo jej krzyku i oporu, zamknął ją także na klucz w pokoju przyległym do kuchni. Wtedy, obracając się do wdowy, która jeszcze nie ochłonęła ze zdziwienia, w jakie ją wprawiło to znalezienie się tak zręczne i nieprzewidzianie, powiedział ozięble:
— Teraz matko, rozprawmy się.
— Dobrze! rozprawmy się! — zawołała wdowa. — Chcę ci dużo powiedzieć!
— I ja także, matko, powiem ci, co mam na sercu.
— Gdybyś żył sto lat, popamiętasz dzisiejszą noc.
— Nie zapomnę o niej! brat i siostra chcieli mnie zamordować, a ty matko, nic nie uczyniłaś, żeby ich wstrzymać. Ale mów, co masz do mnie?
— Od śmierci ojca twoje postępki są podłe!
— Daję ci ryby, które łowię i pieniądze, które, zarabiam! Niewiele to, ale dosyć, nic cię nie kosztuje. Chciałem być ślusarzem, żeby więcej zarabiać, ale kto od młodości włóczył się na rzecze i po lasach, nie może przywiązać się do jednego miejsca, tego w życiu już nie dokażę. A potem — dodał Marcjal ponuro — wolałem zawsze mieszkać samotnie na wodzie albo w lesie, tam przynajmniej nikt mnie nie wypytywał. Gdzieindziej zaś, kiedy mnie pytają o ojca, czyliż nie muszę powiedzieć: gilotynowany! o brata... galernik! o siostrę... złodziejka!
— O głupi tchórzu! chcesz być poczciwym! Poczciwym? czyż zawsze nie będziesz wzgardzony, odpychany, jako syn zabójcy i brat galernika? Zamiast czuć nienawiść, chęć zemsty, wściekłość, czujesz tylko strach, zamiast kąsać, uciekasz, kiedy ci gilotynowali ojca, porzuciłeś nas, podły! A wiedziałeś, że nie mogliśmy iść z wyspy do miasteczka, żeby na nas nie ciskali kamieniami jak na psów! O zapłacą nam za to! zapłacą.
Marcjal zdziwiony spojrzał na matkę i po krótkim namyśle rzekł do niej:
— Szukaliście zwady ze mną przy wieczerzy, żeby mnie stąd wyrugować?
— Tak jest, żeby ci pokazać, co cię czeka, gdybyś chciał zostać mimo naszej woli, piekło! słyszysz: piekło! codzień kłótnie, bitwy, a nie będziemy sami jak dziś wieczór, przyjaciele nam pomogą, tygodnia nie wytrzymasz.
— Powiadam, że zostanę, póki nie znajdę gdzieindziej pracy, aby zarobić na utrzymanie moje i dzieci. Gdyby, szło tylko o mnie, wróciłbym zaraz do lasu, ale żeby dzieci utrzymać, potrzebuję czasu ma wyszukanie sposobu do życia, póki go nie znajdę, zostaję.
Wdowa wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Więc nie pójdziesz? Mówiłam ci niedawno, że gdybyś żył sto lat, nie zapomnisz dzisiejszej nocy, wytłumaczę ci teraz, ale wprzódy powiedz, czy w żadnym razie stąd nie pójdziesz?
— Nie, nie, powtarzam, że nie!
— Słuchaj zatem. Czy wiesz, jakie jest rzemiosło twojego brata?
— Domyślam się, ale nie chcę wiedzieć.
— Trzeba żebyś wiedział: on kradnie.
— Tem gorzej dla niego.
— I dla ciebie.
— Czemuż dla mnie?
— Kradnie nocą, kradnie gwałtownie, za to posyłają na galery, my przechowujemy jego kradzieże, jeśli go złowią, ta sama kara nas czeka i ciebie także z nami, zabiorą nas wszystkich, dzieci rzucą na bruk, a tam nauczą się rzemiosła twego ojca i dziada tak dobrze jak tu.
— Wprzód mnie straszyłaś jednym sposobem, teraz znowu innym, nie boję się, dowiodę, że nigdy nie kradłem, zostaję.
— A! zostajesz? słuchaj więc dalej, przypominasz sobie, co tu zaszło w nocy przed Bożem Narodzeniem zeszłego roku? Nie przypominasz sobie, że Czerwony Janek przyprowadził tu dobrze ubranego człowieka, który musiał ukrywać się. Tej nocy ten człowiek, który miał dużo pieniędzy z sobą, został zamordowany w naszym domu, zakopaliśmy go w drwalni.
— Nieprawda! — krzyknął Marcjal blady z przerażenia, nie mogąc uwierzyć w tę nową zbrodnię swego rodzeństwa. — Straszysz mnie, jeszcze raz mówię, nieprawda! nie wierzę!
— Spytaj się twojego Franciszka, co widział w drwalni.
— Franciszek! i cóż widział?
— Kość trupa wylazła z ziemi. Weź latarkę, pójdź sam i przekonaj się.
— Boże! Boże! — jęknął Marcjal i zakrył twarz rękoma.
— A teraz czy pójdziesz? — zapytała wdowa ze śmiechem pogardy.
Marcjal, jak piorunem rażony, nie umiał odpowiedzieć, matka mówiła prawdę, tułacze życie, mieszkanie przy rodzinie zbrodniarzy, musiały ściągnąć na niego wielkie podejrzenie, a podejrzenie to mogło się zamienić w pewność, jeżeli matka, brat, siostra obwinią go o wspólnictwo. Wdowa z rozkoszą napawała się widokiem rozpaczy syna.
— Możesz sobie poradzić, — rzekła — wydaj nas.
— Powinienbym, ale tego nie zrobię, wiesz dobrze.
— Dlatego właśnie powiedziałam ci wszystko. Teraz czy pójdziesz od nas?
— Matko, wszak kochasz Mikołaja i Tykwę?
— Cóż stąd?
— Gdyby dzieci poszły za ich przykładem, gdyby wasze i ich zbrodnie wykryły się...
— Cóż dalej?
— Pójdą na rusztowanie jak ojciec nasz...
— Cóż dalej? dalej!
— Matko, — zawołał Marcjal ze łzami prawie, — oddaj dzieci do terminu, niech się nauczą rzemiosła.
— Ile razy mam ci powtarzać, że i tu są w terminie, tu uczą się rzemiosła.
Wdowa powiedziała ostatnie słowa głosem tak nieubłaganym, że Marcjal stracił wszelką nadzieję.
— Kiedy tak — zawołał żywo i stanowczo — słuchajże ty mnie teraz, matko. Zostaję! wprawdzie nie w tym domu, boby mnie tu zamordował Mikołaj, alboby otruła Tykwa, będę mieszkał z dziećmi w baraku na końcu wyspy, drzwi są mocne, jeszcze je naprawię. Ale niech mnie piorun zabije na tem miejscu, jeśli opuszczę wyspę, albo jeśli dzieci choć o jeden dzień dłużej zostaną w tym domu. Nikt mnie z wyspy nie usunie!
Wdowa znała odwagę Marcjala i przywiązanie dzieci do niego, a jednak chciała go się pozbyć koniecznie i bez zwłoki, bo jego obecność mogła przeszkodzić czarnym zamiarom Mikołaja przeciw Gualezie i meklerce.
— Widzę twój plan, sam nie chcesz nas wydać, chcesz żeby nas dzieci wydały. Wiedzą teraz, że tu jest człowiek zagrzebany, wiedzą, że Mikołaj kradnie, oddać je na naukę, wygadają się, pójdziemy do więzienia i zginiemy wszyscy. Nie żądam od ciebie, żebyś mnie kochał, ale przynajmniej nie przyśpieszaj naszej zguby.
Łagodniejsza mowa wdowy kazała Marcjalowi mniemać, że groźby jego zrobiły wrażenie na matce, i tym sposobem wpadł w okropną zasadzkę.
— Znam dzieci — rzekł — jestem pewny, że gdy przykażę, aby nic nie mówiły, — nie powiedzą nic. Zresztą, czy tak, czy owak, zawsze będę blisko nich i ręczę za nie. A nawet wobec tego, co mówisz — pójdę z niemi daleko w świat.
— Och, jakżebym chciała widzieć cię daleko stąd! czemuż nie zostałeś w swoich lasach!
— Wszak daję ci możność pozbyć się mnie razem z dziećmi.
— I porzuciłbyś Wilczycę, którą tak kochasz? — spytała nagle wdowa.
— To moja rzecz, wiem co zrobię, już o niej pomyślałem.
— Gdybym ci pozwoliła zabrać dzieci, ty, Amandyna i Franciszek nigdy nie pozostaniecie w Paryżu?
— Za trzy dni będziemy w drodze i ani wiedzieć będziesz, że żyjemy.
— Wolę to wreszcie, niż mieć ciebie tu i zawsze was się obawiać. Cóż robić, ponieważ nie może być inaczej, zabierz je a idźcie sobie jak najprędzej, żebym was nigdy nie widziała!
— Więc zgoda?
— Zgoda. Oddaj mi klucz od komórki, wypuszczę Mikołaja.
— Niechaj się tam wyśpi, oddam klucz jutro rano.
— A Tykwa?
— Mniejsza o nią, wypuść ją kiedy odejdę na górę, nie mogę patrzeć na nią bez wstrętu.
— Idź, bodajeś z piekła nie wyjrzał!
— Tak się ze mną żegnasz, matko?
— Tak.
Syn zapalił świecę, otworzył drzwi od kuchni świsnął na psa i wziąwszy go z sobą poszedł na górne piętro.
— Idź... twój rachunek skończony! — mówiła cicho wdowa, potrząsając pięścią za odchodzącym synem.
Franciszek i Amandyna sypiali w izdebce nad kuchnią, na końcu korytarza, na który otwierały się drzwi kilku innych izb, przeznaczonych na pomieszczenie gości, częściej odwiedzających szynkownię. Po spożyciu skromnej wieczerzy, nie zgasili latarki, jak im przykazano, ale siedzieli i oczekiwali powrotu Marcjala.
Amandyna, siedząc na brzegu łóżeczka, zawiązywała na głowie kradzioną chustkę, podarunek Mikołaja.
— Cóż? czy mi ładnie? — spytała brata.
— Jak ci do twarzy w tej czerwonej chustce, Amandynko! — odezwał się Franciszek. — Kiedy pójdziemy bawić się na brzeg, zawiąż ją znowu tak samo, żeby dzieci strycharza pękały z zazdrości. Zawsze rzucają na nas kamieniami i krzyczą, że my gilotyńcy. Ja także zawiążę na szyi czerwoną chustkę i powiemy im: Jak sobie chcecie, ale nie macie tak pięknych jedwabnych chustek jak my!
— Lecz słuchaj, Franciszku, — rzekła Amandyna po chwili namysłu — gdyby wiedzieli, że nasze chustki są kradzione, krzyczeliby na nas, żeśmy złodzieje.
— Jeżeli Mikołaj kradł, to nam nic do tego.
— Czy tak myślisz, Franciszku?
— Tak, oczywiście.
— Jednak zdaje mi się, wołałabym, żeby osoba do której chustki należały, nam je podarowała. A ty, Franciszku?
— Mnie wszystko jedno, darowali nam, więc nasze.
— Ale za kradzież wsadzają do więzienia.
— A tak!
— O! jakie to musi być nieszczęście siedzieć w więzieniu.
— Co tobie się marzy! to nic złego. Pamiętasz kulawego garbusa, co mieszka w Paryżu u starego Micou i co tu raz w jesieni przyszedł z kilkoma jeszcze, za wszystkich płacił, hulał z nimi i w nocy nad wodą puszczał tak piękny fajerwerk? Wydał wtedy z osiemdziesiąt franków.
— Więc to był bogaty człowiek?
— Bogaty? zebrał pieniądze w więzieniu, i opowiada, że ma jeszcze siedemset franków. Mówił, że wszystko przehula, a potem znowu pójdzie kraść, i jeśli go złapią, to mu wszystko jedno, bo powróci do swoich dobrych kolegów w więzieniu.
— Więc zdaje się, że kraść nie jest źle, kiedy w więzieniu tak dobrze siedzieć?
— Nie wiem, tu jeden Marcjal tylko utrzymuje, że kraść nie powinniśmy, może się myli.
— O nie, Franciszku; trzeba mu wierzyć, on nas tak kocha.
— Prawda, że kocha! kiedy on w domu, nie ważą się bić, gdyby był dziś wieczorem, matka nie wybiłaby mnie tak okrutnie. Ach, jakaż to zła baba! jakże ją nienawidzę, chciałbym już urosnąć, żeby jej oddać wszystkie kije, cośmy od niej dostali, ty szczególniej, co nie jesteś tak wytrzymała jak ja.
— A Marcjal coby powiedział na to?
— O, gdyby nie on, dawnobym ich usłuchał, bo plagi już mi się sprzykrzyły. Gdybyś wiedziała, jak dziś matka była zła! a jednak prawda, że widziałem nogę trupa.
— Może tu dawniej był cmentarz?
— I to być może. Ale prędzej kogoś tu zabili w kłótni, i tam go zakopali — żeby się ludzie nie dowiedzieli.
Wtem dzieci usłyszały, że ktoś idzie przez korytarz Marcjal wracał do swego pokoju, bezpieczny, spokojny, bo myślał, że Mikołaj jest pod zamknięciem aż do jutra. Widząc u dzieci światło, wszedł do nich; oboje pobiegli do niego, a on uściskał czule rodzeństwo, mówiąc:
— Co? jeszcze nie spicie?
— Nie, bracie; czekaliśmy na ciebie, żeby ci powiedzieć dobranoc, — rzekła Amandyna.
— Czy chcielibyście pójść stąd ze mną na zawsze, gdzieś daleko, daleko?
— O! chcemy, chcemy, braciszku!
— Otóż za trzy dni najdalej wszyscy troje opuścimy już wyspę.
— Co za szczęście! — zawołała Amandyna, klaszcząc w ręce.
— A dokąd pójdziemy? — spytał Franciszek.
— Później się dowiesz, ciekawski, ale mniejsza o to: dokądkolwiek pójdziemy, nauczysz się dobrego rzemiosła, będziesz mógł uczciwie żyć. — A ty, Amadyno, chcesz się uczyć?
— Wszystko zrobię, co chcesz, — zawołała dziewczynka radośnie — bylebym stąd poszła z tobą i Franciszkiem.
— Cóż to masz na głowie, dziecię moje? — zapytał Marcjal spostrzegając strój na głowie swej siostry.
— Chustkę, Mikołaj mi ją podarował.
— I mnie także darował — rzekł Franciszek dumnie.
— Skąd je wziął? nie spodziewam się, żeby kupował dla was podarunki.
— Nie wiemy, skąd je Mikołaj ma, nieprawdaż Amandyno?
— Nie kłamcie! — zawołał Marcjal surowo.
— Jeżeli powiedzieć prawdę, — odezwała się dziewczynka cichym głosem, — chustki wzięte ze skrzyni z towarami. Mikołaj przywiózł ją dziś wieczór.
— Ukradł tę skrzynię?
— Podobno.
— Widzisz, Franciszku, łgałeś.
Chłopczyk spuścił głowę i milczał.
— Dzieci, dajcie mi wasze chustki.
Dziewczynka zdjęła chustkę z głowy i spojrzała raz jeszcze z westchnienie na ogromną kokardę, oddała bratu. Franciszek ociągając się nieco, wyjął chustkę z kieszeni i podobnież oddał ją Marcjalowi.
— Jutro oddam chustkę Mikołajowi, nie powinniście byli ich brać, kto korzysta z rzeczy kradzionej, równie źle czyni jakby sam kradł.
— Jaka szkoda pięknych chustek! — rzekł Franciszek.
— Kiedy nauczysz się rzemiosła i zaczniesz zarabiać pieniądze, kupisz takie same. No, teraz spać, dzieci, spać, już czas.
— Dobranoc! — Marcjal ucałował dzieci i wyszedł.
Wtem ktoś z korytarza zamknął na klucz drzwi izby dziecinnej.
— Zamykają nas! — krzyknął Franciszek.
— Boże, co z nami chcą zrobić?
— Może to Marcjal nas zamknął?
— Słuchaj, jak jego pies ujada! — rzekła Amandyna, nadstawiając ucha.
— Dobijają się do jego drzwi, biją młotom, chcą je wyłamać.
— Minęli nasze drzwi, schodzą po schodach.
— A Marcjala pies ciągle wyje, słuchaj, on woła nas.
— Kto? Marcjal?
— Tak, on, słuchaj.
W rzeczy samej, donośny głos Marcjala dochodził do izby dzieci.
— Nie możemy wyjść, zamknęli nas, a jemu musi być źle, kiedy nas woła, — rzekła Amandyna.
Po chwili Marcjal przestał wołać, wszystko ucichło. Franciszek, nie mogąc przezwyciężyć ciekawości otworzył okno i uniósłszy nieco żaluzji, wyjrzał.
— Tylko ostrożnie, — szepnęła Amandyna. — Co widzisz?
— Nic nie mogę dojrzeć. Ciemno...
— Co robią? — zapytała, podchodząc na palcach do brata.
— Przy świetle latarni widzę. Tykwa trzyma drabinę pod oknem Marcjala.
— Co jeszcze?
— Mikołaj wchodzi po drabinie, ma w ręku siekierę.
— A! nie śpicie! szpiegujecie nas! — krzyknęła wdowa, stojąca przy drabinie pod domem, spostrzegła bowiem światło przebijające się przez nawpół otwartą żaluzję. Biedne dzieci zapomniały zgasić latarnię w izdebce.
Ulice Traversiere i Saint-Guillaume łączy z sobą ciemna uliczka mało znana, chociaż znajduje się w środku Paryża. Przy tej błotnistej, ciemnej uliczce, stoi dom ze znakiem nad drzwiami, na którym napisano: Pokoje umeblowane do wynajęcia w każdym czasie. Stary człowiek, nazwiskiem Micou, dzierżawił ten dom i po prawej stronie bramy miał swój sklep ciemny, ciasny, brudny. Micou handlował niby starem żelastwem, w rzeczywistości zaś trudnił się kupnem kradzionego żelaza, ołowiu, miedzi, mosiądzu i innych kruszców; żeby dać wyobrażenie o jego charakterze dość powiedzieć, że miał stosunki handlowe i przyjazne z Marcjalami.
Ktoś trzykrotnie w sposób umówiony zastukał do drzwi; Micou, poznawszy znajomego, zawołał:
— Można wejść.
Wszedł Mikołaj, syn wdowy z Wyspy Grabieżnika. Był blady, twarz jego jeszcze straszniej wyglądała niż wczoraj, a jednak udawał wesołość. Działo się to nazajutrz po kłótni jego z Marcjalem.
— To ty, łotrze, — rzekł po przyjacielsku ojciec Micou do wchodzącego Mikołaja.
— Cóż mi przynosisz? blachę z dachów?
— Nie zgaduj próżno, ojcze Micou, mam conajmniej półtorasta funtów miedzi.
— Przynieś ją tu, weźmiemy ma wagę.
— Musisz mi pomóc, Micou ojcze, ręka mnie boli.
— Cóż ci w rękę, mój chłopcze?
— Nic, stłukłem się.
I tak rozmawiając znieśli miedź do sklepu z wózka zaprzężonego w ogromnego brytana.
— Jakże się tam u was mają? twoja matka, siostra, czy zdrowe? — zapytał Micou, ważąc miedź..
— Zdrowe.
— A twój brat Marcjal, zawsze dziki?
— Nie wiem, — odpowiedział obojętnie Mikołaj, — od dwóch dni nie widzieliśmy go, może wrócił sobie do boru, jeżeli przypadkiem nie utonął w swojem starem czółnie. Wiele funtów miedzi?
— Masz dobre oko, sto czterdzieści osiem funtów.
— Dostanę za to?
— Trzydzieści franków.
— Ojcze Micou, nędzne dajesz ceny!
— Jeżeli mi dowiedziesz, że to twoja własna miedź, dam ci po piętnaście su za funt, co uczyni 140 franków.
— Zawsze jedna piosenka! Wszyscyście jednakowi! Czy godzi się tak obdzierać przyjaciół? Ale przynajmniej liczże mi tanio towar, co u ciebie wezmę.
— Ma się rozumieć. Czego ci trzeba? łańcuchów, haków? łańcuchów, haków do łódek czy też czego innego?
— Trzeba mi z pięć grubych żelaznych blach, niby do okucia okiennicy. Dwa mocne zawiasy, i zasuwkę do klapy mającej łokieć tak, żeby ją można otworzyć i zamknąć swobodnie.
— Sam sobie wybierz, mam tu całą kupę zawias. Czego ci jeszcze trzeba?
— Nic więcej, przygotuj mi to wszystko, a ja zabiorę wracając.
— Bądź spokojny, teraz ósma rano, za godzinę możesz wrócić, wszystko będzie gotowe. A teraz napijesz się czego?
— Bardzo chętnie.
Ojciec Micou wyjął ze starej szafy flaszkę wódki, wyszczerbioną szklankę, filiżankę bez uszka i nalał.
— W twoje ręce ojcze Micou.
— Zdrowie twoje i twojego rodzeństwa, mój chłopcze!
— Dziękuję. Jakże ci idzie z najmem domu?
— Jako tako. Mam kilku lokatorów, co się boją policji, ale też dobrze płacą.
— A za co?
— Cóż to, dziecko jesteś? nie rozumiesz? Jak kupuję, tak czasem i mieszkania wynajmuję, nie żądam od takich lokatorów świadectw, jak od ciebie nie żądam dowodu, że to twoja własna miedź. Trzeba sobie radzić na świecie jak można. Niekażdemu pieniądz lekko przychodzi! Mam kuzyna, co ma piękny hotel na ulicy Saint-Honore, żona jego ma magazyn szycia bielizny, blisko dwadzieścia szwaczek dla niej pracuje bądź w domu u siebie, bądź w magazynie.
— Słuchaj stary, muszą być tam i ładne?
— Widziałem kilka, gdy przynosiły robotę. Śliczniuchne! Jedna zwłaszcza, co w domu szyje, zawsze się śmieje, Rigoletta. Co za szkoda, że nie mam dwudziestu lat. Ale uczciwa.
— Ktoby tam wierzył! Dobra wódka, w twoje ręce, ojcze Micou.
— Do ciebie, chłopcze. Otóż mój kuzyn przysłał mi dwie kobiety, matkę i córkę, ubiory ich zszarzane, całą garderobę miały zawiązaną w chustce, chociaż to nie musi być nic wielkiego, kiedy nie mają świadectw i najmują mieszkanie półmiesięcznie, jednakże od czasu jak tu są, nie wychodzą z domu i żywa dusza u nich nie bywa, a gdyby nie były takie chude i blade, byłyby piękne kobiety, zwłaszcza córka! Ma najwyżej szesnaście lat, biała jak biały królik, a oczy czarne, duże. Co za oczy, powiadam ci, cudowne oczy.
— Tylko się tak nie zapalaj! Cóż te kobiety robią?
— Powiadam, że ich nie rozumiem. Muszą być uczciwe, a jednak nie mają świadectw. I odbierają listy bez adresów. Może być, iż nie chcą się wydawać ze swoim. Wzięły pokój bez komina, każę im płacić za dwa tygodnie dwadzieścia franków i to zgóry. Może teraz chore, bo już od dwóch dni nie schodziły na <dół, pewno nie na niestrawność, bo od czasu jak tu są, ani razu nie gotowały sobie strawy. A jednak nigdy nikt u nich nie był i nie mają świadectw. No, jeszcze raz wypijmy.
— Ale ostatni, muszę iść. Cóż, kulawy gruby Robert jeszcze tu mieszka?
— Na górze obok kobiet, com ci o nich mówił. Już stracił, co zebrał w więzieniu, teraz musi być goły.
— Strzeż się! jemu po odbyciu kary na galerach jeszcze nie wolno mieszkać w Paryżu.
— Wiem, ale nie mogę się go pozbyć. Teraz ma jakieś plany; niedawno byli tu u niego Kulas i Barbillon. Boję się, żeby mi ten łotr nie narobił ambarasu. Dlatego też, skoro tylko termin mu wyjdzie, powiem, żeby się wynosił, że jego pokój najęty, naprzykład dla męża pani Saint-Ildefonse, tej, co to żyje z własnych dochodów. Cicho! jej sługa idzie.
Niemłoda kobieta, w brudnym szlafroku, weszła do sklepu.
— Co pani Charles rozkaże?
— Czy niema pańskiego siostrzeńca?
— Poszedł na pocztę, ale za chwilę wróci.
— Pan Badinot kazał, żeby ten list zaniósł pod wskazany adres, tylko zaraz, bo to pilne.
Sługa wyszła. Micou przeczytał adres i powiedział do Mikołaja:
— Widzisz, jakie wuj mojej lokatorki ma piękne znajomości! Mówiłem ci, że to ludzie bogaci: pisze do pan Hrabiego de Saint-Remy, ulica Chaillot. Pilne. Do rąk własnych. Kto ma lokatorów, co są w stosunkach z hrabiami, może od innych nie wymagać paszportów.
— Ale powiedz mi, odkąd tu jesteś, przypatruję ci się, nie wiem, coś ci musi być.
— Co mi jest? głodny jestem.
— Głodny, głodny, być może, ale zdajesz się udawać wesołego, a coś wewnątrz dolega, jakby sumienie, a kiedy już ciebie gryzie, musi być coś porządnego.
— Oszalałeś, stary — rzekł Mikołaj, drżąc mimowolnie.
Micou ukrył kupioną miedź za stołem i zaczął wybierać żelastwo potrzebne dla Mikołaja, kiedy weszła nowa osoba.
Był to pięćdziesięcioletni człowiek, o fizjognomji przebiegłej, miał gęste faworyty i złote okulary; ubrany był wykwintnie, z szerokich rękawów aksamitem wyłożonego surduta wychodziły ręce w żółtych rękawiczkach, buty świeciły świeżym lakierem. Był to pan Badinot, wuj pani Sainte Ildefonse, lokator, z którego tak pysznił się pan Micou.
Pan Badinot, dawniej adwokat, pozbawiony urzędu, zajmował się dwuznacznemi interesami, był szpiegiem barona Graun i dostarczał mu wielu wiadomości o osobach wchodzących do tej powieści.
— Pani Charles oddała panu list, — rzekł Badinot.
— Tak, panie, mój siostrzeniec za chwilę wróci i zaraz go odniesie.
— Daj mi pan ten list, wolę sam iść do hrabiego de Saint Remy, — rzekł Badinot, wymawiając z naciskiem to arystokratyczne imię.
— Proszę. Czy pan nie ma nic innego do rozkazania?
— Nie, ale gniewam się na pana.
— Na mnie?
— I bardzo nawet. Pani Saint-Ildefonse płaci drogo za pierwsze piętro i dla takiej jak ona osoby, należy mieć pewne względy; najęła tu mieszkanie, żeby nie słyszeć turkotu pojazdów, myślała, że tu będzie jak na wsi. Pani Saint-Ildefonse skarży się na grubego kulawego pijaka. Jeżeli dalej tu będzie mieszkał, wystraszy wszystkich uczciwych ludzi; wreszcie to do pana należy, bo za pierwszą awanturą moja siostrzenica się wyprowadzi...
— Bądź pan spokojny.
— Wszystko to mówiłem w twoim własnym interesie, rób co chcesz, ja dotrzymam słowa.
Pan Badinot wyszedł.
Czyliż trzeba nadmieniać, że ta kobieta z córką, co tak samotnie żyły, były to ofiary chciwości notarjusza?
Pokoik, w którym mieszkają, znajduje się na czwartem piętrze; jedno okno go oświeca; po kątach pełno pajęczyn; w wielu miejscach podłoga oderwana nie przykrywa belek. Stół prosty, stołek, kuferek bez zamka, łóżko z siennikiem i grubem prześcieradłem, oto cale umeblowanie tego „meblowanego“ pokoju.
Baronowa Fermont siedzi ma stołku; córka jej, Klara, spoczywa na łóżku.
Mając tylko jedno nędzne posłanie, matka z córką śpią naprzemian, dzieląc się w ten sposób łóżkiem przez ciąg godzin nocy. Smutny, okropny widok nędzy, w jaką notarjusz wtrącił dwie niewiasty nawykłe do wygód, poważane, szanowane powszechnie w miejscu dawniejszego swojego pobytu.
Oparta o łóżko, baronowa patrzy na córkę z niewypowiedzianą boleścią. Klara ma ledwie szesnaście lat, ale i ona uwiędła z nędzy. Z twarzy jej widać, że ją trawi mocna wenętrzna gorączka. Obie te nieszczęśliwe kobiety, dotknięte jednym ciosem, miały ulec jednej chorobie.
— Jak jej zimno — pomyślała biedna matka, ostrożnie dotykając skostniałą ręką zsiniałych rąk Klary — a przed godziną cała była w ogniu. Okryłabym ją chustką, ale boję się zdjąć chustkę z drzwi. Pijani sąsiedzi gotowi przyjść, tak jak wczoraj zaglądać przez dziurkę od zamku albo przez szpary w drzwiach. Co za straszny dom! o mój Boże! ale gdzież przyjęliby nas bez paszportu! I mogłażem pomyśleć, że mi trzeba będzie paszportu, kiedym wyjeżdżała z Angres własnem pojazdem, dlatego, że z córką nie chciałam jechać dyliżansem. — Potem rzekła z rozjątrzeniem: — okropność!... notarjusz obrabował nas, a ja nic mu zrobić nie mogę, nie mam nawet za co rozpocząć z nim procesu! Litograf, który nam dawał ryciny do kolorowania, odmawia dalszego zatrudnienia, bom nie chciała posyłać do niego Klary wieczorami samej. Trudno, ach trudno znaleźć jakiekolwiek zajęcie temu kto nikogo nie zna.
Mocne uderzenie w drzwi przestraszyło baronową i Klarę.
— Boże! co to jest? — krzyknęła Klara, zrywając się i objęła rękoma szyję matki, która zalękniona przycisnęła córkę do siebie. Obie z przerażeniem patrzyły na drzwi.
Drzwi znowu zatrzęsły się pod mocnemi uderzeniami.
— Kto tam? — zapytała baronowa drżącym głosem.
— Co u djabła! czyście głuche! Hej, sąsiadki — krzyczał z za drzwi ochrypły głos.
— Czego pan chcesz? nie znam pana, — odpowiedziała baronowa, usiłując ukryć swoje przerażenie.
— Jestem Robert, wasz sąsiad. Dajcie mi ognia, zapalić fajkę. Hej! żwawo!
— O Boże! to ten kulawy otyły człowięk, co zawsze chodzi pijany, — rzekła matka do córki.
Pijany uderzył nogą we drzwi, tak silnie, że stary zamek odleciał. Baronowa i Klara krzyknęły. Matka, pomimo swego osłabienia, rzuciła się ku drzwiom i zatrzymała podpiłego Roberta, który już był przestąpił próg.
— Narobię krzyku, — zawołała, — przyzwę na pomoc.
— Poco krzyczeć? Jeślibyście otworzyły same, ja nie wywaliłbym drzwi — odpowiedział pijany, zataczając się. — Chcę tu wejść i wejdę, a nie wyjdę, póki nie dostanę u was ognia do fajki.
— Nie mamy ognia, nie mamy zapałek, błagam pana, idź sobie.
— Nieprawda, mówisz tak, żebym ja nie wszedł i nie zobaczył dzieweczki. Otóż przypatrzę się jej w łóżku i zapalę fajkę, a jeżeli nie, to wszystko porozbijam na drobne kawałki.
— Ratuj! ratuj! — zakrzyczała baronowa w rozpaczy.
Przestraszony jej wołaniem, pijany cofnął się, a grożąc pięścią baronowej, rzekł:
— Poczekaj, zapłacisz mi za to! Przyjdę ja tu jeszcze, ale w nocy i wyrwę ci język, żebyś nie mogła krzyczeć.
Klara spoglądała wkoło siebie z obawą.
— Uspokój się, moje dziecię — rzekła pani Fermont, ściskając ją czule — już niema tego łotra.
— Wielki Boże, mamo, gdyby wrócił! wszak widzisz, wołałaś pomocy, a nikt nie przyszedł. O, błagam cię, wynieśmy się z tego domu, ja tu umrę ze strachu.
— Jak drżysz, Klaro! masz febrę.
— Nic, nic, moja mamo, — rzekła Klara, żeby uspokoić matkę — to nic, skutek strachu, zaraz przejdzie. A ty, jak się masz, mamo? daj mi ręce. O Boże, jak rozpalone! Widzisz, ty jesteś chora, a kryjesz się przede mną.
— Nie wierz temu, miałam się lepiej, niż kiedykolwiek, ten człowiek mnie nastraszył, to mi krew wzburzyło, spałam mocno na krześle, obudziłam się razem z tobą.
— Może pan Saint-Remy ci odpisze.
— Straciłam nadzieję, już tak dawno pisałam do niego.
— Może, nie odebrał Listu. Czemu nie napiszesz raz jeszcze?
— Dziecię kochane, wszak wiesz, jak wiele mnie to już kosztowało, jak trudno mi było zdobyć się na pierwszy list.
— Nie trać serca, mamo droga, zostaje nam jeszcze jedna nadzieja, może dziś rano przyniosą nam dobrą odpowiedź.
— Od pana d’Orbigny?
— Tak jest. List twój, którego bruljon czytałam, był tak tkliwy, tak dobrze malował nasze nieszczęście, że się nad nami zlituje. Nie wiem czemu mi się tak zdaje, ale coś mi szepcze, że on nas nie opuści w nieszczęściu.
— Daj Boże, kochana Klaro, żeby się twoje przeczucia ziściły. Ale, gdyby i ta nadzieja zawiodła, przezwyciężę fałszywy wstyd i napiszę do księżnej de Lucenay.
— Do tej damy, o której pan Saint-Remy tak często nam wspominał, wychwalając jej dobre serce i szlachetny sposób myślenia?
— Tak jest, do córki księcia de Noirmont.
— Zapewne, mamo, pojmuję twoje ociąganie się, nie znasz jej wcale, kiedy przynajmniej nieboszczyk ojciec i wuj mój znali się z panem d’Orbigny.
— Nareszcie, gdyby i pani Lucenay nie mogła nam pomóc uciekłabym się do ostatniego środka. Nadzieja to słaba, ale czegożbym nie spróbowała? Syn pana Saint-Remy...
— Więc Saint-Remy ma syna? — zawołała Klara, przerywając matce. — Nigdy nie wspominał o nim, syn go ani razu nie odwiedził.
— Dla pewnych przyczyn, o których nie mogę ci mówić, pan Saint-Remy, opuściwszy Paryż około piętnastu lat temu, nie widział od tego czasu swojego syna.
— Piętnaście lat nie być u ojca? czy podobna?
— Tak jest, niestety! sama widzisz, że i to bywa na świecie. Otóż powiem ci, że syn ten gra wielką rolę w Paryżu, jest bardzo bogaty.
— Bogaty? a ojciec ubogi?
— Cały majątek syn dostał po matce.
— Cóż to znaczy? Jakże zostawia ojca w niedostatku?
— Ojciec nicby od niego nie przyjął.
— Dlaczego?
— I na to pytanie nie mogę ci odpowiedzieć. Ale biedny mój brat mówił mi nieraz, że chwalą dobre serce młodego Saint-Remy, może, kiedy się dowie, że mąż mój był niegdyś w przyjaźni z jego ojcem, wystara nam się o miejsce, albo o robotę, ma tylu przyjaciół, tyle znajomości, że to nie będzie trudne dla niego. Wreszcie spróbować można.
— Mamo, powiedz, gdyby nas wszystko zawiodło, gdyby i trochę pieniędzy, co nam zostało, co tam jest w kufrze, gdyby i to się wydało, więc w mieście tak bogatem jak Paryż mogłybyśmy obie umrzeć z głodu i nędzy, dlatego, że nie znajdziemy roboty, dlatego, że zły człowiek odarł cię bezkarnie z własności?
— Milcz, milcz, biedne dziecię! pokrzepiaj mię raczej swojemi nadziejami; nie miej tak czarnych myśli.
Wtem zastukano mocno do drzwi. Matka z córką zadrżały, myśląc, że wrócił pijany łotr, co już raz je nastraszył. Baronowa jednak ochłonęła, poznając głos starego Micou.
— Synowiec mój przyniósł z poczty list, adresowany do pani X. Z., list z prowincji. Należy się frank za porto i za drogę.
— Mamo! list z prowincji! jesteśmy wybawione, to albo od pana Saint-Remy, albo od pana d’Orbigny! Biedna mamo. Nie będziesz już cierpiała, przestaniesz już lękać się o mnie! będziesz szczęśliwa! — zawołała Klara uradowana i nadzieja ożywiła jej nadobne lica.
— Proszę o list, — rzekła pani Fermont, odsuwając coprędzej stół od drzwi i wychodząc na próg — zaraz zapłacę.
— Tu się zawiera wyrok o naszym losie, — rzekła pani Fermont zmienionym głosem, wskazując na list. Dwa razy drżącą rękę zbliżyła do pieczątki, żeby ją oderwać i dwa razy znowu ją cofnęła. Bo któż opisze okropne męki, jakich doświadczają ci, którym, jak baronowej, list zwiastuje albo nadzieję, albo rozpacz?
— A jeżeli, mamo, list ten zawiera obietnicę pomocy? jeżeli ta kartka papieru zawiera w sobie słowa pociechy, które nas uspokoją co do przyszłości, czyliż każda chwila zwłoki nie jest straconą chwilą szczęścia?
— Błagam cię, — zawołała matka, — nie obudzaj we mnie zbyt żywych nadziei, przebudzenie się po tak słodkiem marzeniu byłoby okropne. Już wolę czytać, co nam piszą. — I ze straszliwem biciem serca rozłamała pieczątkę.
I pani de Fermont przeczytała drżącym głosem, co następuje:
„Pani, Hrabia d’Orbigny, mąż mój, cierpiący od niejakiego czasu, nie mógł pani odpisać podczas mojej niebytności.
„Przyjechawszy dziś rano do Paryża, pospieszam uwiadomić panią, że o jej liście miałam z mężem moim rozmowę. Przypomina on sobie, że kiedyś miał jakieś stosunki z bratem pani; zna także imię nieboszczyka pani męża, ale nie pamięta, gdzie to imię słyszał. Mniemane oszustwo, o które pani lekkomyślnie oskarża pana Ferrand, notarjusza, posiadającego całe nasze zaufanie, jest w oczach hrabiego d’Orbigny okrutną potwarzą, nad której ważnością pani się nie zastanowiła. Równie jak ja, mąż mój zna i szanuje wzorową prawość i uczciwość człowieka, którego pani tak nierozważnie szkaluje. Nie potrzebuję zatem rozpisywać się o tem, że pan d’Orbigny, ubolewając nad smutnem położeniem, w jakiem pani według listu swego znajdujesz się, a którego istotną przyczynę śledzić nie jest jego rzeczą, widzi się w niemożności nieść pani pomoc.
— Pani, czy mogę wejść odebrać należność za list?
— Ach, prawda, tak dobre nowiny warte tyle, ile my wydajemy na swoje utrzymanie, — rzekła pani Fermont z gorzkim uśmiechem i zostawiając list na łóżku córki, poszła do starego kufra bez zamku, schyliła się i podniosła wieko.
— Wielki Boże! — krzyknęła z przerażeniem; — okradli nas! nic! nic nie zostało! — I jakby piorunem rażona oparła się o kufer.
— Co mówisz, mamo? worek z pieniędzmi!...
— Okradli panią! — zawołała Micou zuchwałym tonem — nieprawda! pani tylko udaje, żeby nie zapłacić.
Nieszczęśliwa matka była w rozpaczy. Nie mogła wyjść i zastawić córkę samą, obłożnie chorą, co chwila narażoną na powrót tłustego pijaka, który już zrana ją nastraszył; nie śmiała nadewszystko pójść ze skargą, usłyszawszy zuchwałe groźby starego Micou, który się znowu odezwał:
— To szachrajstwo i nic więcej; pani nie miała żadnego worka z pieniędzmi, tylko nie chce mi zapłacić za list; wszak tak? Dobrze, mnie wszystko jedno! kiedy wyjdziesz z domu, zedrę z ciebie twoją starą czarną chustkę; choć dosyć wytarta, przecież franka jeszcze za nią wezmę.
— Ach, panie — zawołała baronowa, zalewając się łzami, — na Boga cię zaklinam, miej litość nade mną, mała ta suma stanowiła całe mienie moje i córki mojej, kiedy nam ją ukradli, nic nam nie zostaje, nic, mówię ci nic, tylko umrzeć z głodu.
— I cóż, co pani się zrobiło? — zawołał Micou, widząc, że baronowa chwieje się na nogach, — bledniesz? dajże pokój! Panienko, mama mdleje, — dodał stary łotr, chwytając p. Fermont, żeby nie upadła, bo nieszczęśliwa matka, dotknięta tym ostatnim ciosem, straciła siły.
— Mamo, o Boże, co ci jest? — zawołała Klara, niezdolna podnieść się.
Micou, jeszcze mocny, pomimo swoich lat pięćdziesięciu, zdjęty chwilową litością, wziął panią Fermont na ręce, wniósł ją do pokoju i rzekł:
— Przepraszam, że wchodzę, kiedy pani leży w łóżku, ale muszę wnieść pani matkę, zemdlała, zaraz przyjdzie do siebie.
Widząc wchodzącego mężczyznę, Klara krzyknęła przerażona i okryła się jak mogła. Micou posadził baronową na stołku i wyszedł zostawiając drzwi otwarte, bo tłusty kulawy pijak rozbił zamek.
Wyprzedzimy o kilka godzin pana Badinot, który, jakieśmy widzieli z jego rozmowy z ojcem Micou, pospieszał do mieszkania hrabiego Saint-Remy. Już uczyniliśmy wzmiankę, że hrabia mieszkał przy ulicy Chaillot i sam zajmował cały ładny damek, między dziedzińcem i ogrodem, w części miasta dosyć samotnej, chociaż bliskiej Pól Elizejskich, najulubieńszego miejsca przechadzki paryżan. Takie położenie domu było bardzo dogodne dla młodego hrabiego Saint-Remy. Kobiety mogą go odwiedzać tajemnie, wchodząc furtką ogrodową, przez uliczkę, łączącą ulicę Marboeuf i Chaillot. Zaraz obok znajdował się ogród jednego z najbardziej znanych ogrodników paryskich i damy, idące do hrabiego, w razie niespodziewanego spotkania, miały gotowe tłumaczenie, że przyszły po kwiaty. Skłamałyby wreszcie tylko przez połowę, bo i hrabia posiadał także znakomitą oranżerję prowadzącą od samej furtki do buduaru na pierwszem piętrze. Bez przenośni więc godzi się powiedzieć, że dama przestępująca niebezpieczny próg hrabiego, szła na zgubę po ścieżce usłanej kwiatami. Księżna de Lucenay, zazdrosna jak Wszystkie kobiety namiętne, kazała sobie dać klucz od tej furtki.
Dom hrabiego dzielił się na dwie części, dolne piętro, gdzie przyjmował damy, i górne, gdzie przyjmował towarzyszów gry, polowania, biesiad, wreszcie ludzi, których tytułują ogólnem mianem przyjaciół. Hrabia, mężczyzna młody, piękny, dowcipny, czuły i zakochany, w starożytnych Atenach byłby przedmiotem uwielbienia jak Alcybiades; za dni naszych był tylko podłym oszustem, fałszerzem.
Aby zapoznać się lepiej z hrabią, warto zajrzeć do mieszkania pana Edwars Patterson, naczelnika stajni hrabiowskiej, który zaprosił do siebie na herbatę pana Boyer, kamerdynera hrabiego i posłuchać ich rozmowy.
— Kochany panie Boyer, — rzekł Edwards — mam cię prosić o radę w ważnej sprawie i dlatego prosiłem cię na śniadanie.
— Jestem na twoje usługi, kochany panie Edwards.
— Wiadomo ci, że zgodziłem się z hrabią o zupełne utrzymanie stajni, to jest ośmiu koni i sześciu ludzi, ogółem za dwadzieścia cztery tysiące franków rocznie, licząc w to i moją pensję. Przez cztery lata hrabia płacił mi regularnie, ale około połowy zeszłego roku zawołał mnie razu jednego i powiedział: „Edwards, winienem ci około dwudziestu tysięcy franków, ile cenisz najniżej moje konie i pojazdy? — Trzydzieści sześć tysięcy franków. — Jeżeli tak, rzekł do mnie hrabia, kup wszystko razem za tę cenę, pod warunkiem, że za pozostające dwadzieścia tysięcy franków będziesz utrzymywał i zostawisz do mojego rozporządzenia konie, ludzie i pojazdy przez sześć miesięcy.
— I przyjąłeś, panie Edwards? wszak to złoty interes.
— Ma się rozumieć, za dwa tygodnie upływa termin sześciomiesięczny, a konie i pojazdy będą już moje.
— Nic prostszego. Akt, o ile mi wiadomo, redagował pan Badinot. Radzę zrobić to samo, co ja. Znajduję się zupełnie w takiem samem jak ty położeniu. Po potrąceniu należnych osiemdziesięciu tysięcy zostawało jeszcze sześćdziesiąt, za które obowiązałem się utrzymywać dom, stół, opłacać ludzi i t. p. Naturalnie, że i na tych wydatkach coś zarabiam. Tak tedy z końcem tego miesiąca...
— Dom będzie twój, a konie i pojazdy moje.
— Tak jest, mój kochany.
— Więc hrabia zrujnował się?
— W pięć lat.
— A odziedziczył majątku?
— Nie więcej jak miljon w gotowiźnie, — rzekł Boyer tonem dosyć pogardliwym — dodaj do tego miljona jeszcze ze dwakroć sto tysięcy długów, to ujdzie, wczoraj mówiono mi o młodym księciu Montbrison, kuzynie księżny de Lucenay, który przyjeżdża z Włoch i dom sobie zaprowadza. Prośmy pana hrabiego; jest to pan tak dobry, że nie odmówi wstawienia się za nami do księcia Montbrison, powie mu, że, odjeżdżając do misji francuskiej w Gerolstein, sprzedaje całą swoją ruchomość. Powiedzże mi panie Boyer, co nasz pan teraz z sobą zrobi?
— Pojedzie do Niemiec dobrym koczem podróżnym.
— Czy nie spodziewa się czasem jakiej sukcesji?
— Żadnej zgoła, ojciec jego nic prawie nie ma.
— Jakto, młody hrabia, był jednak dość bogaty, a jego ojciec...
— Zaraz ci powiem, nie jest to żaden sekret, bo kiedyś rzecz była głośna w całym Paryżu. Hrabia Saint-Remy, ojciec naszego pana, zakochał się niegdyś w bogatej młodej pannie, i ożenił się z nią, ona to wniosła mu w posag miljon, który w jego ręku poszedł z dymem, czego mieliśmy zaszczyt być świadkami.
Boyer głęboko skłonił się. Edwards uczynił to samo.
— Wszystko szło bardzo dobrze, wtem ojciec hrabiego znalazł listy, z których się okazało, że żona jego w trzy lata po ślubie, kiedy on znajdował się w podróży, miała romans, odkrycie to zrobił po piętnastu latach małżeństwa. Na szczęście, czy na nieszczęście, pan nasz urodził się w trzy kwartały po powrocie ojca z tej nieszczęsnej podróży. Cokolwiek bądź, natychmiast rozstał się z żoną. Od tego czasu nigdy więcej nie widział ani jej, ani syna i osiadł na prowincji w Asnieres, tam, jak mówią, żyje samotnie jak wilk, utrzymując się z bardzo szczupłego majątku, który, jak sobie możesz wyobrazić, niemało nadwerężył latając przez półtora roku po rozmaitych krajach. W Asnieres z nikim nie przestaje tylko z żoną i córką pana Fermont, który umarł od lat kilku. Nie powodzi się tej rodzinie, bo słyszałem, że przed kilku miesiącami brat pani Fermont zastrzelił się.
— A matka naszego pana?
— Dawno już umarła.
Tu rozmowę stangreta i kamerdynera przerwało wejście lokaja olbrzymiego wzrostu, starannie upudrowanego, chociaż była dopiero jedenasta godzina z rana.
W dwie gadziny po rozmowie Boyera z Edwardsem, ojciec hrabiego de Saint-Remy zapukał do domu syna.
Stary hrabia de Saint-Remy był słusznego wzrostu, jeszcze rześki i silny mimo podeszłego wieku, cera prawie miedziana dziwnie odbijała od zupełnie białych włosów i białej brody, gęste czarne brwi ma pół zakrywały przenikliwe głęboko zapadłe oczy. Chociaż przez dziwaczną mizantropję nosił odzienie prawie nędzne, jakaś spokojna duma rozlana w całej osobie nakazywała dla niego uszanowanie.
Odźwierny stanął na progu.
— Czy pan de Saint-Remy jest w domu? — zapytał.
Odźwierny, zamiast odpowiedzieć, przypatrywał się ze wzgardliwą ciekawością białej brodzie, wytartemu kapeluszowi nieznajomego.
— Pana hrabiego niema w domu, — odpowiedział wreszcie i znaczącym gestem wypraszał nieznajomego.
— Więc zaczekam, — odpowiedział hrabia i wszedł.
— Przyjacielu! tak się nie wchodzi do domów, — zawołał odźwierny, pobiegł za hrabią i zatrzymał go za rękę.
— Co, zuchwalcze! — odpowiedział hrabia, podnosząc groźnie laskę — śmiesz mnie dotykać!
Na tak głośną rozmowę Boyer wyszedł na próg domu.
— Co tu za hałas? — zapytał.
— Dosyć tego, — rzekł hrabia, zwracając się do Boyera — chcę się widzieć z synem, jeżeli wyszedł, zaczekam.
Powiedzieliśmy już, że Boyer wiedział, że pan jego ma ojca mizantropa, kamerdyner ukłonił się więc z uszanowaniem i rzekł:
— Jeżeli pan hrabia zechce pójść ze mną, jestem na jego rozkazy.
— Chodźmy! — odpowiedział hrabia i poszedł z Boyerem.
Kamerdyner wprowadził hrabiego na pierwsze piętro i wyszedł. Hrabia jakiś czas patrzył na pokój obojętnie, nagle twarz jego ożywiła się, zaczerwieniły policzki, gniew wykrzywił rysy. Bo zobaczył portret swej żony, matki Florestana de Saint-Remy. Założył na krzyż ręce, spuścił głowę, jakby chcąc uniknąć przykrego widoku i chodził wlelkiemi krokami po pokoju.
— Rzecz dziwna, — mówił do siebie — ta kobieta nie żyje, zabiłem jej kochanka, a rana moja się nie zagoiła, nie nasyciłem pragnienia zemsty, bo, porzuciwszy świat, zostałem sam na sam, z myślą o mojej krzywdzie. Tak, śmierć winowajcy pomściła moją hańbę, ale jej nie wydarła z mej pamięci. Przez piętnaście lat byłem oszukiwany, piętnaście lat szanowałem nędznicę, kochałem syna jej zbrodni, jakby był moim własnym. Dziś jeszcze odraza do Florestana dowodzi mi, że nie moja krew w nim płynie. Ale nie mam zupełnej pewności, być może, że jest moim synem, okropna wątpliwość!
Hrabia podniósł bez myśli zasłonę od drzwi prowadzących do gabinetu Florestana i przeszedł do tego gabinetu. W tej chwili otworzyły się cicho drzwiczki ukryte w obiciu i do salonu weszła księżna de Lucenay.
Wytłumaczymy przyczynę tak niespodziewanego zjawiska.
Florestan de Saint-Remy poprzedniego dnia naznaczył był księżnie schadzkę na nazajutrz rano, ona teraz, mając, jakieśmy powiedzieli, klucz od drzwiczek z małej uliczki, weszła przez oranżerję, w nadziei, że zastanie Florestana w dolnych pokojach, nie znalazłszy go tam, przypuszczała, że jest zajęty pisaniem w swoim gabinecie.
Na nieszczęście, dosyć groźna wizyta pana Badinot zmusiła Florestana do wyjścia z domu i zapomniał o schadzce z księżną, która, przyszedłszy na górę, już chciała wejść z salonu do gabinetu, kiedy podniosła się zasłona i stanął przed nią ojciec Florestana.
Księżna przestraszona, krzyknęła.
— Klotylda! — zawołał zdziwiony hrabia.
Stary hrabia de Saint-Remy żył niegdyś w ścisłej przyjaźni z ojcem pani de Lucenay i przyzwyczaił się nazywać ją od dzieciństwa poufale po imieniu.
— Klotyldo! — powtórzył hrabia z bolesnym wyrzutem — ty! tutaj! u mego syna!
Te ostatnie słowa pomogły księżnie poznać w nieznajomym ojca Florestana. Położenie jej było tak niejasne, tak znaczące, że zwłaszcza przy swoim charakterze prędkim i stanowczym, ani na myśl jej przyszło uciec się do kłamstwa.
— Nie łaj mnie pan, jesteś moim najdawniejszym przyjacielem, przypomnij sobie, że od lat dwudziestu nazywałeś mnie swoją kochaną Klotyldą.
— Tak, tak cię nazywałem, lecz...
— Wiem już, wiem co mi chcesz powiedzieć, ale ja mam zawsze jednę dewizę: Co jest, to jest, co będzie to będzie.
— Ach Klotyldo!
— Oszczędź mi wyrzutów i pozwól raczej powiedzieć, jak się cieszę, że cię widzę, bo mi przypominasz tyle rzeczy, najprzód mego dobrego ojca, potem czas kiedy miałem piętnaście lat, ach piętnaście lat, co za piękny wiek!
— Jeżeli pan dawno jesteś w Paryżu, — dodała księżna — bardzo niedobrze, żeś mnie dotąd nie odwiedził, tylebyśmy mówili o przeszłości, bo wiesz, dochodzę do tego wieku, kiedy z największą rozkoszą mówimy do starych przyjaciół: „Czy pamiętasz?“
— Pani musisz znać powody, — rzekł starzec, — dla których nienawidzę świata, a nadewszystko Paryża. Jedynie więc tylko okoliczności niezmiernie naglące mogły mnie skłonić do opuszczenia Asnieres i przybycia tu do tego domu.
Mimo całej surowości charakteru starca, znajdując panią de Lucenay tak szczerą, otwartą, oddaną na jego usługi, zapomniał prawie, że mówi z kochanką swego syna.
— Nie wiesz może, Klotyldo, — rzekł do niej — że oddawna mieszkam w Asnieres.
— Owszem, wiedziałam o tem.
— Chociaż szukałem samotności, zamieszkałem w tem mieście, bo w niem mieszkał mój krewny de Fermont, który w nieszczęściu okazał mi prawdziwe braterskie przywiązanie. Towarzyszył mi po całej prawie Europie, kiedym szukał człowieka, którego chciałem zabić i był moim sekundantem w pojedynku.
— Ojciec mój opowiadał mi wszystko, — przerwała smutnie pani de Lucenay — ale na szczęście Florestan nie wie ani o tym pojedynku ani o jego przyczynie.
— Nie chciałem go pozbawić szacunku dla matki — odparł hrabia; potem dodał ze stłumionem westchnieniem — w parę lat pan de Fermont umarł w Asnieres na mojem ręku; zostawił żonę i córkę; jakkolwiek jestem odludkiem, kochałem je, bo niema szlachetniejszych, czystszych istot na świecie. Mieszkam samotnie na odległam przedmieściu, ale kiedy czasem ogarnął mnie czarny smutek, szedłem do pana Fermant i rozmawiałem z nią o jej mężu. Brat pani Fermont mieszkał w Paryżu; po śmierci szwagra zajął się jej interesami i umieścił cały jej majątek, około stu tysięcy talarów, u pewnego notarjusza. Wtem nowe nieszczęście spotkało panią Fermont: brat jej przed ośmiu miesiącami odebrał sobie życie. Pocieszałem ją jak mogłem. Uspokoiwszy się nieco, pojechała do Paryża urządzić swoje interesa.
— I cóż?
— Wczoraj odebrałem list z Asnieres: nic dotąd nie wiedzą. W Paryżu czyniłem poszukiwania, naprzód udałem się do dawnego mieszkania brata pani Fermont. Tam powiedziano mi, że mieszka ona przy kanale św. Marcina. Istotnie mieszkała tam, lecz się wyprowadziła niewiadomo dokąd.
Księżna słuchała starca z uwagą, nagle rzekła:
— Dziwnyby to był traf, gdyby to były te same osoby, któremi się zajmuje pani d‘HarviJle.
— Jakie osoby? — zapytał hrabia.
— Wdowa, której pan szukasz jest jeszcze młoda i ma rysy szlachetne?
— Tak jest, lecz skąd pani wiesz?
— Córka jej piękna jak anioł, ma lat szesnaście?
— Tak, tak.
— Na imię jej Klara?
— O! na miłość Boga! powiedz, gdzie są?
— Nie wiem!
— Nie wiesz?
— Bo to wszystko wiem tylko od pani d‘Harville; pytała się, czy nie znam jakiej wdowy, której córce na imię Klara, i której brat niedawno sobie życie odebrał, bo na bruljonie listu pisanym przez tę nieszczęśliwą, znalazła zanotowane słowa: Pisać do pani de Lucenay.
— A więc, Klotyldo, musisz mnie zaprowadzić do pani d‘Harville; dziś jeszcze chciałbym ją widzieć.
— Niepodobna. Jej mąż właśnie nieszczęśliwym przypadkiem zabił się i markiza wyjechała natychmiast do swego ojca, do Normandji.
— Matyldo, zaklinam cię, pisz do niej dziś, niech ci doniesie, co tylko wie o nich.
— Zawsze ten sam! Zawsze zacny i szlachetny! Bądź spokojny, dziś jeszcze napiszę do pani d‘Harville; dokąd mam przysłać odpowiedź?
— Do Asnieres.
— Co za dziwactwo! dlaczego tam mieszkać, nie w Paryżu?
— Bo nienawidzę Paryża, smutne wspomnienia budzą we mnie, — odpowiedział hrabia ponuro. — Mój dawny doktór, pan Griffon, ma wiejski domek nad Sekwaną pod Asnieres, pozwolił mi nawet w nim mieszkać, to prawie przedmieście Paryża.
— Napiszę ci więc do Asnieres, pani d‘Harville mówiła mi także, że przyczyną straty majątku pani Fermont jest oszustwo notarjusza, w którego ręku złożony był cały majątek, i który się go zaparł.
— Niegodziwiec! jak się nazywa?
— Jakób Ferrand, — odpowiedziała księżna, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu na wspomnienie o miłosnej mnie notarjusza.
— Zważywszy wszystko, czego się mogłem dowiedzieć o śmierci brata mojej przyjaciółki, nie byłbym daleki od mniemania, że nie sam on sobie odebrał życie, lecz został zamordowany.
— Wielki Boże! skąd tak wnosisz?
— Długoby o tem mówić, teraz muszę odejść. Nie zapomnij pani, coś mi obiecała w swojem i księcia de Lucenay imieniu.
— Jakto, odchodzisz i nie zobaczysz się z Florestanem?
— Spotkanie z nim byłoby dla mnie zbyt przykre. Odważyłem się na nie jedynie w nadziei powzięcia jakiej wiadomości o pani de Fermont, żegnam panią.
— Ach! jesteś bez litości. Gdybyś wiedział, jakie ma szlachetne serce! — Księżna nie skończywszy zamilkła, bo nagle dał się słyszeć głos Florestana, który wszedł szybko do przyległego gabinetu i rzekł do kogoś głosem zmienionym:
— Ale to niepodobna!
— Powtarzam panu, — odpowiedział głos cienki i przenikliwy — że inaczej za parę godzin będziesz uwięziony. Bo, jeżeli Petit-Jean natychmiast nie dostanie pieniędzy, poda skargę do prokuratora, a wiesz co cię czeka za fałszerstwo., galery, mój biedny hrabio, galery!
Stary hrabia rzucił się do drzwi gabinetu, księżna de Lucenay zatrzymała go.
— On nie winien! przysięgam! wysłuchaj cierpliwie.
Hrabia zatrzymał się, chciał wierzyć słowom księżny, która ani na chwilę tnie zwątpiła o niewinności Florestana de Saint-Remy; Florestan bowiem, aby wyłudzić od niej pieniądze, zapewnił ją, że jest ofiarą oszusta, od którego otrzymał fałszywe weksle i że teraz znajduje się w niebezpieczeństwie, iż sam może być uważany za fałszerza dlatego, że puścił w obieg podrobione weksle. Dwa razy już dawała mu znaczne sumy, lecz on brał je tylko jako pożyczkę i zapewniał, że zwróci.
— Ten Petit-Jean jest niegodziwym oszustem — odezwał się Florestan drżącym głosem —zapewniał mnie, że nie ma w ręku innych weksli, prócz tych, które u niego wykupiłem wczoraj i onegdaj. Myślałem, że teraźniejszy nie jest w obiegu, bo płatny dopiero za trzy miesiące i to w Londynie.
— Wiem o tem — odpowiedział przenikliwym głosem Badinot — wiem, że doskonale ułożyłeś swój plan, fałszerstwo miało się odkryć dopiero po twoim odjeździe, hrabio, ale trafiłeś na człowieka jaszcze przebieglejszego od ciebie.
— Czy podobna zachować krew zimną w takiem położeniu? Jeżeli skarga podana będzie do prokuratora, zginąłem!
— Właśnie i ja ci to mówię, chyba, że poprosisz twoją wielką damę z niebieskiemi oczami, żeby cię wyrwała z toni.
— Niepodobna!
— Zastanów się jednak może, gdzie jeszcze znajdziesz jaką cytrynę do wyciśnienia; bo, jeżeli za trzy godziny nie dostaniesz dwudziestu pięciu tysiący franków, pójdziesz do więzienia.
— Mówię ci, że niepodobna: pożyczyła dla mnie od męża 100,000 franków, takie cuda dwa razy się nie robią. Słuchaj, kochany Badinot, zawsze byłem hojny; zobacz się z tym człowiekiem, przekonaj go, uproś, ubłagaj, niech zaczeka, ja znowu stanę na nogach i ciebie wynagrodzę.
— To się na nic nie zdało. Petit-Jean będzie głuchy na wszystko. Ale cóż u djabła, pójdź do księżny, powiedz jej prawdę, o co idzie: nie zmyślaj, że ciebie oszukali, ale wyznaj, żeś sam fałszował weksle.
— O piekło! więc muszę wypić czarę wstydu aż do dna!
— Do widzenia tedy, bądź z nią czuły, tkliwy, namiętny, a dostań pięniędzy. Ja biegnę do Petit-Jeana; zastaniesz mnie do trzeciej, potem byłoby zapóźno. Biuro prokuratora otwarte tylko do gadziny czwartej po południu.
Badinot wyszedł.
Podczas tej rozmowy, która przekonała hrabiego o podłości syna, a księżnę o podłości człowieka, którego tak ślepo kochała, i starzec i księżna nie ruszyli się z miejsca, zaledwie oddychali.
Księżna zrozumiała milczący wyrzut; skłoniła głowę pod brzemieniem wstydu. Nauka była straszna. Lecz wkrótce odezwało się w niej szlachetne oburzenie! wzgarda, wstręt w jednej chwili zabiły miłość. W jej oczach człowiek, co przekroczył granicę honoru, przestawał być człowiekiem. Tylko widok strasznego wrażenia, jakie to odkrycie wywarło na starym jej przyjacielu, był dla niej niezmiernie bolesny.
— Uspokój się — rzekła do niego półgłosem. — Dla ciebie, dla mnie, dla tego człowieka, wiem co należy zrobić.
Starzec popatrzył na nią, wzdrygnął się, rysy jego przybrały wyraz groźny, i zapominając, że syn może słyszeć go, zawołał:
— I ja także, dla ciebie, dla mnie, dla tego człowieka, wiem, co mi pozostaje do zrobienia!
— Kto tam? — zapytał Florestan zdziwiony.
Księżna, nie chcąc być przez niego widzianą, zniknęła przez małe drzwiczki, kędy była weszła. Florestan zapytał raz jeszcze: kto tam? a nie otrzymując odpowiedzi, wszedł do salonu. Broda i odzież tak zmieniły starego hrabię, że syn, który od wielu lat go nie widział, nie poznając go zrazu, zawołał groźnie:
— Co tu robisz? kto jesteś?
— Jestem mężem tej kobiety! — odpowiedział starzec, wskazując na portret hrabiny de Saint-Remy.
— Mój ojciec! — krzyknął Florestan i cofnął się przerażony, poznając rysy oddawna zapomniane. — Ojcze, byłeś tu?
— Byłem.
— Słyszałeś?
— Wszystko!
Florestan jęknął i zakrył twarz rękoma; Obecność ojca zasmuciła go nieco, lecz wnet, jak prawdziwy szalbierz, postanowił skorzystać z tej okoliczności.
W takiem więc przekonaniu odezwał się z pokorą:
— Kiedym stracił matkę, miałem lat niespełna dwadzieścia, znalazłem się na świecie sam, bez doradcy, bez podpory, pan znacznego majątku. Przywykły od dzieciństwa do przepychu, uważałem go za nieodbitą, niezbędną potrzebę. Nie znając ceny pieniędzy, trwoniłem je bez miary, na nieszczęście marnotrawstwo moje zrobiło mi sławę na wielkim świecie. — Gdy to mówił, oczy gorzały mu entuzjazmem, bo mówił prawdę. Z podwójnym ogniem mówił dalej: Byłem wyrocznią i prawodawcą mody, moje pochwały, moja nagana stanowiły prawo, naśladowali mnie i admirowali w Paryżu, to jest w całej Europie, w całym świecie. Kobiety ubiegały się za zaszczytem znajdowania się na moich nielicznych balach, zostałem królem mody i to jedno słowo wszystko ci powie, mój ojcze, jeśli je zechcesz zrozumieć.
— Rozumiem i jestem pewien, że na galerach wymyślisz jaki wyszukany i elegancki sposób noszenia kajdanów, sposób ten wejdzie w modę, będzie się nazywał a la Saint-Remy‘a; wiesz? Saint-Remy to moje imię!
Florestan ledwie zdołał ukryć ranę, jaką mu zadał jadowity wyrzut ojca i z pokorą mówił dalej:
— Niestety, mój ojcze, nie przez dumę wspominam o moich powodzeniach, bo one właśnie zgubiły mnie.
— Wiem — odpowiedział starzec, siedząc ciągle niewzruszony — kilka dni temu na placu widziałem tłum ludu, powstał szmer podobny do tego, co się wznosi, kiedy ty wchodzisz do jakiego salonu, wszystkie oczy, mianowicie kobiet, zwróciły się na bardzo ładnego chłopca, jedna drugiej go pokazywała, mówiąc: to on, to on! właśnie tak samo jak się z tobą dzieje.
— I cóż, mój ojcze, któż to był?
— Fałszerz, którego stawiali pod pręgierzem.
— Ha ojcze — krzyknął Florestan z tłumioną wściekłością — jesteś bez litości. Nie chcę usprawiedliwić siebie, chciałem tylko opowiedzieć jaki szał nieszczęśliwy był źródłem moich błędów. Z uczciwego człowieka zostałem szalbierzem, lecz jeszcze nie byłem zbrodniarzem. Wahałem się, chciałem sobie odebrać życie.
— Ba! w samej rzeczy? — zapytał hrabia z dziką ironją.
— Nie wierzysz mi, ojcze?
— ’Było albo zawcześnie, albo zapóźno — dodał starzec.
Florestan mniemał, że trzeba ożywić odgrywaną scenę niespodzianym efektem, wyjął z biurka flaszeczkę kryształową i stawiając ją na kominku, rzekł do ojca:
— U Włocha szarlatana kupiłem tę truciznę.
— Czy dla siebie? — spytał starzec ozięble.
Florestan zrozumiał pytanie. Na twarzy jego malowało się tym razem rzetelne oburzenie, bo mówił prawdę. Pewnego dnia napadła go ta przemijająca fantazja: ludzie tego rodzaju nie mają dość odwagi do odebrania sobie życia z zimną krwią i bez świadków, chociaż gotowi są narazić się na śmierć w pojedynku. Zawołał więc boleśnie:
— Spadłem bardzo nisko, ojcze, ale nie do tego! Dla siebie przeznaczyłem tę truciznę!
— Ale bałeś się — rzekł starzec.
— Wyznaję, ten środek ostateczny zdawał mi się zawczesny. Ratuj syna, ojcze, zbaw własne imię od wstydu. Przysięgam ci, że pojadę do Algieru, wstąpię do wojska i nie wrócę, póki nabytą sławą nie zgładzę mojego występku. Stanie mi męstwa albo, żeby się zastrzelić, albo, żeby zostać żołnierzem, bo nie chcę iść na galery.
Starzec wstał.
— Nie chcę, żeby imię moje było zhańbione — rzekł do Florestana.
— Ojcze, zbawco mój! — zawołał Florestan z zapałem i chciał się rzucić w objęcia hrabiego, ale ten zatrzymał go z lodowatą oziębłością.
— Daj mi pióro i papier.
Hrabia usiadł i napisał na kartce:
„Obowiązuję się zapłacić dziś wieczór, o dziesiątej godzinie 25,000 franków, które syn mój jest winien.
— Tu na mnie czekaj — przerwał hrabia — o dziesiątej przyniosę pieniądze, niechaj i ten człowiek tu będzie.
— A pojutrze udam się do Algieru. Zobaczysz ojcze, czy umiem być wdzięczny i dotrzymać słowa.
— Nie jesteś mi wcale obowiązany, powiedziałem, że imię moje nie będzie więcej zhańbione i, powtarzam, nie będzie! — Starzec wziął laskę i poszedł ku drzwiom.
— Ojcze; podaj mi przynajmniej rękę — odezwał się Florestan błagalnym głosem.
— Tu, dziś wieczór, o dziesiątej — odrzekł hrabia i wyszedł, nie podawszy ręki synowi.
— Jestem zbawiony! zbawiany! — zawołał Florestan z radością, a po chwili namysłu dodał: Ile kosztowało mnie pracy rozczulić go!
Zadzwonił; Boyer wszedł.
— Powiedz, żeby zaprzęgli do kabrjoletu.
Wtem ktoś zapukał do drzwi.
Drugi kamerdyner wszedł i podał Florestanowi na srebrnej tacy list dosyć znacznej objętości, zapieczętowany czarną pieczęcią. Na znak pana, obaj służący oddalili się. Florestan, zostawszy sam, otworzył kopertę i znalazł w niej 25,000 franków w biletach bankowych, bez żadnego innego uwiadomienia.
— Teraz dopiero, — zawołał — teraz mogę powiedzieć, że dzisiaj dzień szczęśliwy! jestem zbawiony, zupełnie zbawiony. Biegnę do jubilera, a jednak nie, nie pójdę. Nie mogą mnie mieć w podejrzeniu i 25,000 franków warto sobie zostawić. Lecz skąd te pieniądze? nie znam ręki na adresie, obaczmy pieczątkę, tak, to od niej, od Klotyldy! Skąd się dowiedziała? I ani słowa, dziwna kobieta; Jak mi te pieniądze przyszły w porę! Dobra Klotylda! zawsze szlachetna jak królowa!
— Kabrjolet zaprzężony, — oznajmił Boyer.
— Saint-Remy skierował się ku drzwiom.
— Czy pan hrabia raczy mi pozwolić prosić o jednę łaskę? — odezwał się Boyer. — Edwards i ja dowiedzieliśmy się, że książę Montbrison życzy zaprowadzić sobie dom, gdyby pan hrabia raczył zaproponować mu swoje meble i swoją stajnię.
— Dobrze mówisz, Boyer, nawet dla mnie tak będzie lepiej. Zobaczę się z Montbrisanem, pomówię z nim.
Jaka cena?
— Ogółem, 200.000 franków.
— Zarabiacie na tem?
— Około czterdziestu tysiący, panie hrabio.
Pałac księżny de Lucenay był jednym z najpiękniejszych na przedmieściu Saint-Germain. O dziewiątej wieczorem otworzyła się wielka brama tego pałacu przed świetnym pojazdem, który, zatoczywszy koło na ogromnem podwórzu, zajechał przed ganek. Lokaj otworzył drzwiczki i z powozu wysiadł młody hrabia, de Saint-Remy.
Trudno opisać zdziwienie i oburzenie księżny, która mniemała, że stary hrabia powiedział synowi, że i ona wszystko słyszała.
— Kochana Klotyldo, jakżeś dobra! jak... Lecz nie był w stanie dokończyć.
Księżna nie ruszyła się z miejsca, ale jej wzrok dowodził takiej zabijającej pogardy, że hrabia umilkł, nie mógł ani słowa więcej wymówić, ani kroku postąpić.
— Cóż to znaczy, Klotyldo? nigdym cię nie widział piękniejszą, a jednak...
— To za wiele bezczelności! — zawołała księżna i cofnęła się z takim wstrętem, że hrabia znowu oniemiał.
Jeszcze raz jednak nabrał śmiałości i rzekł:
— Czy powiesz mi przynajmniej, Klotyldo, jaka jest przyczyna tej zmiany? Cóżem zrobił? W czem przewiniłem?
Księżna zmierzyła go od stóp do głowy, z taką pogardą, że Florestan, rumieniąc się z gniewu, zawołał:
— Wiem jak pani umiesz zrywać związki, czy i teraz sobie tego życzysz?
— Ostatni fałszywy weksel już wykupiony? ocalony honor imienia? To dobrze. Teraz odejdź.
— Ach! wierzaj mi...
— Żałuję tych pieniędzy: mogły przynieść ulgę tylu uczciwym ludziom, pogrążonym w nieszczęściu, lecz musiałam to zrobić przez wzgląd na czcigodnego starca, twego ojca.
— Pani! — zawołał Florestan rozjątrzony.
Lecz wtem znowu drzwi się otworzyły i lokaj oznajmił: Książę Montbrison.
Książę miał lat szesnaście. Był ładny jak panienka, ledwie zaczął zarastać. Florestan był dość zuchwały, albo dość słaby, że mimo przybycia gościa nie oddalił się.
— Jakżeś grzeczny, panie Konradzie, że dziś pamiętałeś o mnie, — rzekła pani de Lucenay uprzejmie do młodego księcia, wyciągając ku niemu rękę.
— Nie jest zasługą wykonywać obowiązki miłe, rozkoszne, kuzynko.
Florestan nie posiadał się z wściekłości. Widział, że księżna w jego obecności zastawia sidła na młodego księcia Montbrison. Mylił się jednak; pani de Lucenay dla młodego krewnego swojego miała tylko uczucie prawdziwie macierzyńskiego przywiązania. Florestan postanowił walczyć z panią de Lucenay, i, jeżeliby trzeba, naradzić się z księciem Montbrison, który, oczarowany uprzejmością pięknej kuzynki, zapomniał nawet powitać hrabiego.
— Witam, mości książę, — rzekł Florestan do Konrada, biorąc go za rękę — wybacz, żem cię nie spostrzegł. Dlatego właśnie wobec księżny zrobię ci propozycję odjeżdżam do Gerolstein i radbym sprzedać cały swój dom; czy nie chciałbyś go nabyć, bo i tobie takżeby się przydał — Florestan ostatnie słowa dodał z przyciskiem.
— Nie możesz przyjąć tej propozycji, — rzekła księżna.
— Dlaczego?
— Kochany Konradzie, dom, który ci chcą sprzedać, już jest sprzedany innej osobie.
Niewiadomo, jak daleko zaszłaby ta przykra rozmowa; szczęściem przerwało ją przybycie księcia de Lucenay; on z żoną i księciem Montbrison pojechali na wieczór do pani Sainval; Florestan zaś popędził do domu, pogrążony w najczarniejszych myślach. Boyer spotkał go na progu i oznajmił, że stary hrabia Saint-Remy czeka już w sali, a Petit-Jean siedzi na dole w przedpokoju.
Florestan pobiegł do ojca.
— Przepraszam po tysiąc razy, drogi ojcze, że ci dałem czekać.
— Człowiek, co ma w ręku fałszywy weksel, jest tu? — przerwał starzec.
— Jest na dole.
— Kaź mu przyjść.
Florestan posłał Boyera po Petit-Jeana.
Stary hrabia schował ręce w kieszeniach długiego surduta i chodził po pokoju milczący i blady. Wtem wszedł Petit-Jean.
— Gdzie weksel? — spytał starzec.
— Oto jest — odpowiedział Petit-Jean.
Hrabia podał synowi dwadzieścia pięć biletów bankowych po tysiąc franków i kazał zapłacić. Petit-Jean zabrał pieniądze i odszedł; stary hrabia wyszedł za nim. Florestan rozdarł fałszywy weksel, mówiąc do siebie:
— Przynajmniej 25,000 fr. od Klotyldy mi zastaną, ale jak się ze mną obeszła! Ale, gdzież ojciec?
Szczęk klucza, dwa razy obróconego w zamku, zastanowił Florestana. Ojciec wrócił, był jeszcze bledszy, niż wprzódy.
— Zdaje mi się, ojcze, że ktoś zamknął na klucz drzwi gabinetu.
— Tak jest, zamknąłem.
— Ty, ojcze, na co?
— Zaraz powiem.
Starzec stanął przed drzwiczkami, prowadzącemi na ukryte schodki, aby przeciąć synowi i tę drogę. Florestan uważniej zaczął wpatrywać się w ponurą twarz ojca, śledził wszystkie jego ruchy i ogarnął go mimowolny niepokój.
— Jesteś straconym człowiekiem — zaczął hrabia ponuro. — Wypędzony z towarzystwa, w którem dotąd żyłeś, zostałbyś wkrótce zbrodniarzem takim, jak są nędznicy, między których będziesz wtrącony, byłbyś złodziejem, bez żadnej wątpliwości, a w razie potrzeby, zbójcą.
— Zbójcą! ja?
— Tak, zbójcą, gdyż jesteś nędznym tchórzem.
— Dowiodłem w niejednym pojedynku...
— Mówię ci, że jesteś tchórz! przeniosłeś dobrowolnie hańbę nad śmierć, przyjdzie dzień, kiedy będziesz wolał zamordować człowieka, niż narazić się na odkrycie zbrodni. Trzeba przeto raz już z sobą skończyć!
— Jakto, ojcze, skończyć? Co to znaczy? — zapytał Florestan, coraz więcej przerażany.
Wtem zastukano do drzwi. Florestan chciał pójść otworzyć, aby skończyć straszną dla siebie scenę, ale ojciec zatrzymał go.
— Kto tam? — zapytał starzec.
— W imię prawa! proszę otworzyć!
— Więc to fałszerstwo nie było ostatnie? — zapytał hrabia Florestana, przebijając go wzrokiem.
— Ostatnie! ostatnie! przysięgam! — zawołał Florestan, szamocząc się w ręku ojca.
— Otwórzcie! — powtórzył głos za drzwiami.
— Czego chcecie? — zapytał hrabia.
— Jestem komisarzem policji tego cyrkułu, przychodzę dopełnić rewizji z powodu kradzieży brylantów, o którą oskarżają hrabiego de Saint-Remy, pan Baudoin, jubiler ma dowody. Jeżeli nie otworzycie, każę wyłamać drzwi.
— Już złodziej! nie omyliłem się! — rzekł stary półgłosem. — Przyszedłem cię zabić, spóźniłem się.
— Zabić mnie!
— Dość już sromoty dla mego imienia! kończmy: mam tu dwa pistolety, zastrzel się, albo ja cię zastrzelę i powiem, że odebrałeś sobie życie, aby uniknąć hańby. — Hrabia ze straszliwą zimną krwią wyjął z kieszeni pistolet i lewą ręką, którą miał swobodną, podał go synowi, mówiąc: Prędzej! kończ, jeżeliś nie podły tchórz!
Florestan szarpał się w ręku ojca, zsiniał cały, patrzył na starca, ale w strasznem, nieubłaganem oku ojca nie było nawet śladu litości.
— Ojcze, — zawołał — poprawię się!
— Zapóźno! czy słyszysz? wybijają drzwi.
— Wynagrodzę moje błędy!
— Wejdą zaraz, trzeba więc, żebym ja cię zabił?
I starzec oparł lufę pistoletu na piersi syna. Florestan widział niechybną śmierć i rzekł:
— Masz słuszność ojcze. Życie, które mnie czeka, jest okropne. Daj mi broń, zobaczysz, czy mi braknie odwagi. Ale przebacz mi.
Przeciągły trzask drzwi okazał, że je wyłamywano.
— Ojcze, idą! O, teraz śmierć jest dobrodziejstwem. Ale nie mogę tak umierać. Błagam cię, ojcze, o jedno tylko słowo przebaczenia.
Hrabia, w tak strasznej chwili, nie był w stanie odmówić synowi tej drobnej pociechy; wzruszonym głosem rzekł:
— Przebaczam.
— Ojcze, zbliżają się, wyjdź do nich, niechaj ciebie nie mają w podejrzeniu, zatrzymaj ich, żeby mi nie przeszkadzali skończyć dni moich. Żegnam cię!
W sąsiednim pokoju dało się słyszeć stąpanie kilku osób. Florestan przyłożył pistolet do piersi. Wystrzał rozległ się w chwili, kiedy hrabia, aby uniknąć okropnego widoku, wypadł z salonu. Na huk strzału, na widok bladego starca, komisarz stanął. Uwiadomiony, że hrabia zamknął się z synem, komisarz zrozumiał wszystko i uszanował boleść zrozpaczonego ojca.
— Zginął! — zawołał hrabia, zakrywając twarz rękoma — zginął, ale śmierć lepsza od hańby!
— Panie — odezwał się urzędnik po długiem milczeniu — oszczędź sobie smutku, opuść ten dom. Zostaje mi wykonać drugą jeszcze czynność, boleśniejszą niż ta, dla której przyszedłem.
— Odchodzę — rzekł hrabia — proszę powiedzieć jubilerowi, że mu wynagrodzę stratę, jaka cena brylantów?
— Około 30.000 franków; osoba, co je kupiła i przez którą wszystko się wykryło, tyleż za nie dała synowi pana hrabiego.
— Jeszcze będę w stanie i to zapłacić. Niechaj jubiler pojutrze do mnie przyjdzie.
Komisarz ukłonił się, hrabia wyszedł. Urzędnik, głęboko wzruszony, zostawszy sam, podszedł zwolna do drzwi salonu, otworzył, a nie widząc żadnego śladu smutnego wypadku, który się tu miał zdarzyć, zdziwiony oglądał się wkoło. Wtem dostrzegł małe drzwiczki ukryte w ścianie, podbiegł do nich, lecz takowe z drugiej strony były zamknięte.
— Oszukali mnie! — zawołał — winowajca uciekł tędy!
Gualeza siedziała na swojej ulubionej ławce w dziedzińcu więzienia, pokochała to miejsce, bo darnina wokoło, choć chuda i nędzna, przywodziła na myśl strumyk, płynący przez grunta folwarku Bouqueval. Ufna w dobrotliwe obietnice markizy d’Harville, Gualeza spodziewała się wprawdzie, że będzie uwolnioną, ale tak przywykła już do nieszczęścia, że nie śmiała wierzyć, aby chwila swobody rychło dla niej nadeszła. Od czasu pobytu swego w więzieniu, widok towarzyszek, ich rozmowy, ciągle ożywiały w biednej Gualezie pamięć dawnego poniżenia, a stąd pożerający ją smutek stawał się jeszcze głębszym, zabijającym. Niedosyć tego: nowy powód niepokoju, zmartwienia, trwogi nawet, znajdowała, zastanawiając się nad egzaltowaną wdzięcznością, jaką czuła dla Rudolfa; i budziła w sobie wspomnienie przepaści, w której niegdyś była pogrążoną, dlatego tylko, aby zmierzyć cały ogrom przedziału między sobą, a swoim dobroczyńcą, którego wielkość wydawała się jej nadludzką, który tak był dobry dla cierpiących, a tak bezwzględny dla złych. Przejęta dla niego uszanowaniem, wdzięcznością, czcią, myślała niekiedy, że w tych uczuciach poznaje wszystkie cechy miłości, miłości bez nadziei, równie skrytej jak głębokiej. Pierwszy raz wyczytała w sercu swem biedna dziewczyna to mniemane, przywodzące do rozpaczy odkrycie, po rozmowie a markizą d’Harville.
— Zapał, z jakim mówiłam — myślała sobie — obraził tę damę tak piękną, tak znakomitą. Teraz pojmuję gorycz jej wyrazów, natchnęła je razem zazdrość i pogarda. Wzbudziłam w niej zazdrość, ja! a zatem ona go kocha i ja go kocham? więc mimowoli musiałam zdradzić moją miłość? Ale czyliż wolno mi kochać go, mnie, na zawsze shańbionej? O! gdyby tak było, stokroć wołałabym umrzeć!
Gualeza myliła się jednak, nie rozumiała uczuć swoich, nazywając je miłością. Obok głębokiej namiętnej wdzięczności dla Rudolfa, podziwiała powab, siłę męską, piękność, które go odznaczały, lecz podziw ten był całkiem czysty, nie materjalny. Wreszcie działał tu głos krwi, tak często zaprzeczamy, niemy, niapoznany. Tkliwe przywiązanie Gualezy do Rudolfa pochodziło od tajemniczej sympatji, której istnienie tak jest naraz oczywiste i niepojęte, jak familijne podobieństwa rysów twarzy.
Gualeza była więc pogrążona w głębokim smutku, chociaż, według obietnicy pani d’Harville, miała nadzieję lada chwila być wypuszczoną z więzienia. Spoczywając, jak powiedzieliśmy, na ulubionej ławce, szyła pieluszkę dla przyszłego dziecięcia Joaśki, która siedziała u nóg jej na ziemi i patrzyła na nią.
Wilczyca zupełnie się przemieniła. Nie kłóci się teraz z ludźmi, nie grozi, owszem ciągłe jest smutna, bardzo smutna, przesiaduje samotnie po kątach, nie odpowiada, kiedy do niej mówią, ona, co dawniej zakrzyczała wszystkich, teraz jest jakby niema.
— Biedna Wilczyca! z mojej przyczyny chciała być przeniesioną do innego oddziału, nabawiłam ją smutku niechcący — rzekła Gualeza z westchnieniem.
Dozorczyni więzienia, pani Armand, zbliżyła się do Gualezy i uradowana powiedziała do niej:
— Przynoszę ci dobrą wiadomość; dziecię moje, przyjaciele nie zapomnieli o tobie, wyrobili ci uwolnienie, dyrektor właśnie został o tem uwiadomiony.
— Czy podobna, pani! Co za szczęście o Boże!
Wzruszenie było tak silne, że Gualeza zbladła.
— Uspokój się, moje dziecię — rzekła pani Armand — zapewne pani d‘Harvillile wstawiła się za tobą. Już przyszła stara kobieta, mająca cię zaprowadzić do osób, które się zajmują twoim losem.
Trudno opisać smutek Joaśki, gdy usłyszała, że opiekunka jej opuszcza więzienie.
Zdziwiona milczeniem Joaśki i nie pojmując jego przyczyny, Gualeza położyła rękę na jej ramieniu i spytała:
— Co ci jest? czemu płaczesz?
— Odchodzisz od nas — odpowiedziała łkając Joaśka — nigdy mi nie przyszło na myśl, że się stąd oddalisz i że cię już więcej nie zobaczę.
— Bądź pewna, że o tobie — nie zapomnę.
— O Boże! jak ja ciebie kocham! kiedy tu siedzę przy tobie u nóg twoich, zda je mi się, żem zbawiona, że się już niczego nie potrzebuję obawiać.
— Uspokój się, będę pamiętać o tobie, tak jak jestem pewną, że i ty mnie nie zapomnisz.
— Kiedy mnie wypuszczą, poszukam służby, będę zbierać gałgany, zamiatać ulicę, żadne rzemiosło, byle uczciwe, nie będzie mi za ciężkie, aby wydołać potrzebom.
Wtem dozorczyni więzienia przyszła po Gualezę.
Inne kobiety, dowiedziawszy się, że Gualeza jest wolną, nie zazdrościły jej, owszem cieszyły się, wiele z nich otoczyło Marję i żegnały ją czule i serdecznie.
Jakób Ferrand bardzo łatwo przez związki swoje wystarał się o uwolnienie Gualezy z więzienia. Uwiadomiony przez Pubaczkę, że Gualeza siedzi w więzieniu św. Łazarza, udał się do jednego ze swoich klijentów, posiadającego wielkie znaczenie, z prośbą o wstawienie się za GuaIezą; powiedział mu, że młoda dziewczyna, która wprawdzie zbłądziła, ale teraz szczerze poprawiła się, a może znowu być sprowadzoną na drogę zguby, obiecuje z kobietami uwięzionemi u św. Łazarza, została mu polecona przez osoby dobroczynne, chcące zająć się jej losem, skoro zostanie uwolniona. Notarjusz mocno przytem nalegał, aby przy wypełnieniu tego dobrego uczynku imię jego nie było wymienione. Klijent Fernanda tak daleko posunął uprzejmość, że notariuszowi odesłał rozkaz oswobodzenia Gualezy.
Pani Seraphin, oddając pismo dyrektorowi więzienia, oświadczyła mu, że ma zlecenie odprowadzić młodą dziewczynę do osób, które się nią opiekują.
Wiedząc jak usilnie i zaszczytnie pani Armand, dozorczyni, poleciła Gualezę pani d’Harville, wszyscy mniemali, iże Gualeza winna otrzymaną łaskę wstawieniu się markizy, gospodyni notarjusza zatem nie mogła wzbudzać w swojej ofierze najmniejszego podejrzenia. Stara ta baba, kiedy chciała, umiała przybrać minę poczciwej duszy i trzeba było dużo przenikliwości i pilnej uwagi, żeby odkryć ślady fałszu, podstępu i okrucieństwa w jej uśmiechu niby pełnym dobroci.
— I cóż, kochana panienko — rzekła z przymileniem do Marji — czy bardzo jesteś rada, że wychodzisz z więzienia?
— Wszakże pojedziemy do Bouqueval, do pani George, nieprawdaż? — zawołała Marja.
— Tak jest, nieinaczej, pojedziemy na wieś do pani George — powtórzyła gospodyni notarjusza.
Ledwie wyszły, ledwie zawarły się za niemi drzwi więzienia, gdy spotkały młodą dziewczynę, przychodzącą zapewne odwiedzić którą z uwięzionych kobiet.
— Rigoletta! — krzyknęła Marja, poznając dawną towarzyszkę więzienia i przechadzek wiejskich, o której wspominała Rudolfowi, kiedy go spotkała pierwszy raz w szynkowni w Cite.
— Gualeza! — krzyknęła nawzajem gryzetka.
I obie uściskały się serdecznie.
— Więc to ty? co za szczęście! — mówiła gryzetka.
— Jakaż radość niespodziana! jak dawno nie widziałyśmy się! — odpowiedziała Gualeza.
— A! teraz pojmuję, dlaczego nie spotkałam cię ani razu od pół roku — mówiła dalej Rigoletta, spostrzegłszy wiejski ubiór przyjaciółki — mieszkasz na wsi?
— Tak, od niejakiego czasu — odparła Gualeza, spuszczając oczy.
— I przybyłaś tu jak ja, odwiedzić kogo?
— Tak... byłam tu — rzekła Gualeza, jąkając się i rumieniąc.
— A teraz wracasz do domu? zapewne daleko od Paryża? Kochana, droga Gualezo, nie zmieniłaś się, widzę, zawsze lubisz wieś. Ale pozwól, niech ci się przypatrzę! Musisz być rada ze swego losu? Jednakże powinnabym gniewać się na ciebie, czy godzi się tak rozstawać z przyjaciółką, nie pożegnać się? gdybyś mnie przynajmniej uwiadomiła, co się z tobą zrobiło.
— Tak nagle opuściłam Paryż — odparła Gualeza coraz bardziej zmięszana — że nie mogłam...
— O! już się nie gniewam, tak się cieszę, że cię znowu widzę. Słuchaj, czy pamiętasz Julkę, co była taka ładna i Rozynę, blondynkę z czarnemi oczami?
— Dobrze pamiętam.
— Wyobraź sobie, droga Gualezo, obie zostały oszukane, potem opuszczone i wreszcie doszły do tego, że dziś należą do liczby kobiet niegodnych.
— Ach, mój Boże! — jęknęła Gualeza i zaczerwieniła się cała.
— Chodźmy, chodźmy — przerwała niecierpliwie pani Seraphin, podając rękę swojej ofierze — czas ucieka, już późno...
— Ach pani, tylko chwilkę daruj nam jeszcze; tak dawno nie widziałam lubej Gualezy — zawołała Rigoletta.
— Bo już późno, moje panny — odpowiedziała gospodyni notarjusza; — trzecia wybiła, a mamy długą drogę przed sobą...
Jednakże odtąd pilnie słuchała rozmowy przyjaciółek.
— A ja wracam z więzienia mężczyzn — zaczęła opowiadać Rigoletta.
— Jakto?
— Tak jest, niestety, teraz przynoszę Ludwice Morel trochę bielizny, a tylko co zaniosłam inne drobiazgi biednemu Germainowi, nazywa się Germain, dawny mój sąsiad, najpoczciwszy chłopak w świecie, słodki, skromny jak dziewczynka; kochałam go jak rodzonego brata.
Usłyszawszy nazwisko Germain, pani Seraphin podwoiła swoją uwagę.
— Cóż on wykroczył, że go wsadzili do więzienia? — zapytała Gualeza.
— On! — zawołała Rigoletta, i oburzenie zajęło miejsce wzruszenia; — on! nic nie zawinił!... pastwi się nad nim stary notarjusz, potwór, który także prześladuje Ludwikę.
— Ludwikę, tę samą, do której tu przy chodzisz?
— Tak jest; służyła u tego notarjusza, a Germain był u niego kasjerem. Nie mam czasu tłumaczyć ci obszernie, o co go oskarża, ale to pewna, że ten niegodziwy człowiek jak wściekły pastwi się nad biednymi ludźmi, co mu nigdy nic złego nie zrobili. Lecz cierpliwości! cierpliwości! przyjdzie kolej i na niego. — Rigoletta wymówiła ostatnie słowa tonem, który zaniepokoił panią Seraphin; baba chciała się czegoś więcej dowiedzieć, dlatego wmieszała się do rozmowy.
— Kochana panienko — rzekła z przymileniem do Marji — późno; nie mamy czasu, czekają nas, pojmuję, że chciałabyś słuchać, co ta panna mówi, bo i ja, choć nie znam osób, o których wspomina, boleję nad losem młodego Germaina i dziewczyny. Ach, Boże! czy podobna, żeby na świecie byli ludzie tak źli! jakże się nazywa ten notarjusz, moja panienko?
Rigoletta nie miała żadnego powodu nie ufać pani Seraphin; przypomniawszy sobie jednakże przestrogi Rudolfa, który jej zalecił najgłębszą tajemnicę co do skrytej swojej opieki nad Germainem i Ludwiką, żałowała swojej prędkości.
— Ten niegodziwiec nazywa się Ferrand — odpowiedziała więc Rigoletta, dodając zręcznie, aby naprawić lekką swą nieuwagę — tem gorzej z jego strony, że dręczy tych biedaków, bo nikt się niemi nie zajmuje, nikt o nich nie dba, tylko ja jedna, a to im mało pomoże.
— O! są serca dosyć szlachetne, żeby to uczynić! — rzekła Marja po chwili namysłu, powściągając swe uniesienie. — Ja znam człowieka, co uważa sobie za obowiązek opiekować się tymi, co cierpią, i bronić ich; równie jest dobrotliwy dla poczciwych, jak niewypowiedzianie straszny dla złych.
Rigoletta zdziwiona spojrzała na Gualezę i już miała powiedzieć, myśląc o Rudolfie, że także zna kogoś, co śmiało występuje w obranie słabych przeciw możnym; ale zawsze pamiętna na przestrogi swojego sąsiada (tak nazywała księcia), gryzetka rzekła do Marji:
— Doprawdy? znasz tak szlachetnego człowieka?
— Znam i pewna jednak jestem, że, gdyby wiedział o niezasłużonej niedoli Ludwiki i Germaina, wybawiłby ich i ukarałby ich prześladowcę. Sprawiedliwość jego i dobroć zarówno są niewyczerpane.
Pani Seraphin, słysząc te słowa, zdziwiona popatrzyła na Marję i pomyślała:
— Czyżby ta dziewczyna była jeszcze niebezpieczniejszą, niż się nam zdawało? Z początku żal mi jej było, ale teraz widzę, że trzeba się jej pozbyć koniecznie.
— Kochana Gualezo, ponieważ masz tak dobrą znajomość, proszę cię, poleć łasce tego pana moją Ludwikę i mojego Germaina, bo nie zasłużyli na swój los tak smutny — rzekła Rigoletta, zastanowiwszy się, że uwięzieni przyjaciele źle nie wyjdą, gdy będą mieli dwóch protektorów zamiast jednego.
— Bądź spokojna — odpowiedziała Marja; — niezawodnie wstawię się za nimi do pana Rudolfa.
— Rudolf! — zawołała Rigoletta z największym podziwem. Pan Rudolf!... kupczyk?
— Nie wiem, kto on jest. Ale skąd to pytanie?
— Bo i ja znam jednego Rudolfa.
— Może nie ten sam.
— Wysokiego wzrostu, młody, wysmukły? w obejściu grzeczny, uprzejmy? wszak tak?
— To on, on niezawodnie — rzekła Marja; — tylko mi dziwno, że go bierzesz za kupczyka.
— Co do tego, to wiem z pewnością, sam mi powiedział.
— Znasz go?
— Czy go znam! to mój sąsiad; mieszka na czwartem piętrze, ma pokoik obok mego.
— On? on?
— Cóż dziwnego? Zarabia na rok półtora tysiąca franków, musi więc najmować skromne mieszkanie, tembardziej, że nie jest zbyt oszczędny, nie umiał mi nawet powiedzieć, co zapłacił, za swoje ubranie, ten kochany sąsiad.
— Nie, nie, to nie on — rzekła Marja, zadumana; a po chwili dodała z zapałem — ten, o którym ci mówię, jest potężny; imię jego wymawiają z miłością i czcią, postać jego wspaniała, wyraża uszanowanie, możnaby klękać przed jego wielkością i wspaniałomyślną dobrocią.
— Teraz już nic nie rozumiem, Gualezo, i także powiadam, to nie on; bo mój ani jest potężny, ani wzbudza cześć i uszanowanie. Dobry jest, wesoły, nie klękają przed nim ani trochę, obiecał mi wyfroterować pokój i co niedziela chodzić ze mną na spacer, widzisz więc, że to nie żaden wielki pan.
Gualeza, zastanawiając się nad tem, co słyszała, przypomniała sobie, że przy pierwszem widzeniu Rudolfa w szynkowni w City, był ubrany podobnie jak i inni goście, uczęszczający do tego miejsca. Czyliż nie mógł przy Rigolecie grać roli kupczyka? Ale jaki miałby cel w tej nowej przemianie?
— A gdzie mieszkasz, Rigoletto?
— Przy ulicy Temple, pod numerem 17.
— I to niezgorzej wiedzieć — pomyślała pani Seraphin. — Ten tajemniczy i możny Rudolf, który zapewne udaje tylko kupczyka, mieszka obok tej małej szwaczki, która bodaj że wie daleko więcej, niż chce powiedzieć, oboje mieszkają w tymże domu, gdzie Morel i Bradamanti.
Gospodyni notarjusza, dowiedziawszy się już, czego się chciała dowiedzieć, nalegała, żeby jechać. Przyjaciółki pożegnały się czule. Rigoletta poszła do więzienia, aby zobaczyć się z Ludwiką. Gualeza wsiadła do fiakra z panią Seraphin, która kazała jechać do Batignoles. Za rogatkami miasta, nad brzegiem Sekwany, stanęły.
Gualeza nie znała Paryża; spostrzegła jednak, że ta droga nie prowadzi do folwarku Bouqueval. Na zapytanie jej odpowiedziała pani Seraphin:
— Tyle tylko powiedzieć ci mogę, moja panienko, że wypełniam rozkazy twoich dobroczyńców.
— Jestem im posłuszna.
Wyspa, gdzie Marcjalowie mieszkali, ponuro wyglądała w nocy, ale przy świetle słońca nic weselszego nad to przeklęte siedlisko zbrodni. Brzeg wyspy otaczały wierzby i topole; mieściła w sobie ogród warzywny i kilkanaście drzew owocowych. W środku owocowego ogrodu stała chatka słomą kryta, do której chciał się schronić Marcjal z Franciszkiem i Amandyną.
Trzy łódki spokojnie kołysały się, przywiązane u brzegu. Mikołaj, schylony w jednej z mich, próbował, czy klapa na dnie, którą urządził, dobrze się otwiera. Tykwa patrzyła na drogę, oczekując przybycia pani Seraphin i Gualezy.
— Nikt nie idzie, ani młoda, ani stara — rzekła do Mikołaja. — Jeżeli nie przyjdą za pół gadziny, musimy pójść do Paryża, lepszy interes czaka nas u Czerwonego Janka. Dziś rano jeszcze powtarzała nam to Puhaczka.
— I to prawda, bo kiedy my będziemy przy robocie, Czerwony Janek musi na dworze stać na straży, a Barbillon sam nie potrafi zaciągnąć faktorki do piwnicy, choć stara, ale żwawa, wydarłaby mu się.
— Przecież nam Puhaczka powiedziała, że w tej piwnicy ma Bakałarza na stancji?
— Nie w tej, ale w drugiej, głębszej, którą za wezbraniem rzeki woda zalewa.
— Jakże się on tam wściekać musi, sam w piwnicy.
— Puhaczka powiada, że dla zabawy poluje na szczury.
— Słuchajno, Mikołaju rzekła Tykwa, wskazując na zabite okno — i ten także musiał sobie dobrze krwi napsuć.
— Ba, pewno śpi, od dziś rana nie słychać hałasów i pies nie szczeka.
— Może go zadusił i zjadł. Od dwóch dni nie mają ani jedzenia ani picia.
— Dziś rano matka w Asniers spotkała rybaka Ferot i kiedy ten się dziwił, że od dwóch dni nie widział swego przyjaciela Marcjala, powiedziała, że Marcjal nie wstaje z łóżka, że ciężko chory. Ferot uwierzył, innym powie, a gdy się rzecz stanie, nikt nie będzie się dziwił.
— Drzwi mocne i on ma ręce pokaleczone, inaczej gotówby podłogę przedziurawić.
— A belki? nie bój się, nie ucieknie, okiennice obite blachą i opatrzone sztabami żelaznami, drzwi zabite dużemi gwoździami. Leży w mocniejszej trumnie, niż gdyby była z dębu i ołowiu.
— Słuchajże, a jeżeli Wilczyca przyjdzie tu do niego z więzienia?
— Powiemy jej: szukaj.
W tej chwili dały się słyszeć krzyki i płacze w domu, którego drzwi dotąd otwarte, zamknęły się gwałtownie. Po chwili blada twarz matki Marcjalów ukazała się w zakratowanem oknie kuchni. Długą chudą ręką wdowa skinęła na dzieci, żeby do niej przyszły.
— Znowu tam jakaś bitwa; ręczę, że Franciszek coś zrobił —. rzekł Mikołaj. — Niegodziwy Marcjal! gdyby nie on, z Franciszka byłby najlepszy chłopak. Ty nie odchodź stąd, Tykwo, i jak zobaczysz kobiety, — zaraz mnie zawołaj.
Mikołaj wszedł do domu. Amandyna klęczała na środku kuchni i z płaczem błagała o przebaczenie dla Franciszka. Ten zaś, rozgniewany, groźnie stał w kącie z toporkiem w ręku i na ten raz zdawało się gotów był stawić rozpaczliwy opór rozkazom matki. Wdowa, spokojna, milcząca jak zawsze, wskazała Mikołajowi otwarte drzwi piwnicy i dała mu znak, żeby tam zamknął Franciszka.
— Nie zamkniecie mnie tam! — wołało dziecię, a oczy iskrzyły mu się jak dzikiemu kotowi. — Chcecie mnie tam z Amandyną umorzyć głodem, jak naszego brata, Marcjala.
— Mamo, na miłość boską, zostaw nas, jak wczoraj w izbie ma górze, — błagała Amandyna, składając ręce.
Mikołaj, równie nikczemny jak okrutny, bał się toporka i nie śmiał się zbliżyć. Wdowa, rozgniewana wahaniem się syna, popchnęła go za ramię ku Franciszkowi, lecz Mikołaj cofnął się, wołając:
— Jeśli mnie zrani, co ja pocznę? Wiesz przecie, matko, że za chwilę będę potrzebował rąk, a jeszcze czuję ból w ramieniu od uderzenia Marcjala.
Wtem Mikołaj spostrzegł na stołku kołdrę wełnianą, schwycił ją, rozwinął i zręcznie zarzucił na głowę Franciszka. Chłopczyk, mimo usiłowań, nie mógł się z niej zaraz wydobyć i Mikołaj przy pomocy matki zaniósł go do piwnicy.
Amandyna ciągle klęczała na środku izby, lecz kiedy zobaczyła brata w piwnicy, wstała prędko i mimo bojaźni, sama za nim poszła. Zamknięto za nią drzwi na dwa spusty.
— To wina Marcjala, że dzieci nas nienawidzą! — zawołał Mikołaj.
— Od dziś rana nic już nie słychać w jego pokoju — rzekła wdowa zamyślona i zadrżała — nic...
A po chwili milczenia, jakby chcąc uniknąć przykrej myśli, zapytała nagle:
— Czy Puhaczka tu przychodziła, kiedym ja była w Asnieres?
— Była tu.
— Czemuż nie została, żeby razem z nami iść do Czerwonego Janka? Niebardzo jej ufam.
— Wy, matko, nikomu nie ufacie, dziś Puhaczce, wczoraj Czerwonemu Jankowi. Puhaczka tu nie została, bo o drugiej ma się zejść z owym panem w żałobie, z rozkazu którego porwała dziewczynę z Bakałarzem i Kulasem.
— Mikołaju! — zawołała Tykwa — kobiety idą.
— Prędko, prędko, matko, bierz chustkę, za jedną drogą ciebie przewiozę.
Wdowa włożyła czarny czapeczek i wielką chustkę w białe i popielate kraty, zamknęła kuchnię, schowała klucz za okiennicę i poszła za synem.
— Umówmyż się dobrze, jak mamy zrobić — rzekł Mikołaj, — ja wezmę kobietę z dziewczyną do mojej łódki z klapą, ty, Tykwo, popłyniesz w drugiej łódce, tuż obok, tak żebym mógł dobrze skoczyć do ciebie, kiedy otworzę klapę i moja łódka zatonie.
W parę minut obie łódki przybiły do brzegu, pani Seraphin i Gualeza już czekały. Kiedy Mikołaj przywiązywał łódkę do brzegu, pani Seraphin zbliżyła się do niego i szepnęła mu prędko:
— Powiedz, że pani George na nas czeka. — Potem dodała głośno: Czy nie spóźniłyśmy się trochę?
— O! pani George już kilka razy pytała o panie.
— Widzisz panienko, pani George na nas czeka — rzekła gospodyni, zwracając się do Gualezy, której serce ścisnęło się na widok złowieszczych twarzy wdowy, Tykwy i Mikołaja, lecz uspokoiło ją nazwisko pani George i odpowiedziała:
— Jak najprędzej chciałabym ją ujrzeć, szczęściem mamy niedaleko płynąć.
— Jakże się dobra pani George ucieszy! — zawołała pani Seraphin. — Potem, obracając się do Mikołaja: — Zbliż łódkę do brzegu — rzekła — żebyśmy mogły wsiąść wygodnie — a zniżonym głosem dodała: — trzeba koniecznie dziewczynę utopić, jeżeli — wypłynie nad wodę, zanurz ją znowu.
— Bądź pani spokojna, a sama nie bój się niczego: gdy dam znak, pani mi podasz rękę, ona jedna pójdzie na dno. — A potem z dziką obojętnością, niewzruszony ani wdziękami, ani młodością Gualezy, podał jej rękę, ona, lekko się na niej opierając, wskoczyła do łódki.
— Proszę pani — rzekł zkolei Mikołaj do gospodyni notarjusza i podał jej rękę.
Lecz ta cofnęła się i powiedziała Mikołajowi:
— Ja... lepiej pojadę łódką tej panny — i usiadła obok Tykwy.
— Dobrze — odpowiedział Mikołaj, spojrzawszy znacząco na Tykwę i silnem uderzeniem wiosła odbił od lądu.
W kilka minut po wyjściu Gualezy z więzienia i Wilczyca odzyskała wolność, gdyż wobec widocznej poprawy, darowano jej kilka dni, pozostałych do odsiedzenia. Ta kobieta, dotąd pogrążona w zepsuciu i spodleniu, niepohamowana w zapędach, zmieniła się zupełnie. Ciągle jej stał przed oczami obraz życia, pędzonego wśród pokoju, samotności i pracy, obraz, skreślony przez Gualezę, nad którym rozmyślając, obrzydziła sobie swój dawny sposób życia.
Gualeza, nadając chwalebny kierunek dzikiej miłości Wilczycy, zrobiła ze zgubionej dziewczyny uczciwą kobietę.
Ufna w pomoc, przyrzeczoną przez Gualezę w imieniu nieznanego dobroczyńcy, Wilczyca po uwolnieniu myślała tylko o tem, żeby jak najprędzej zobaczyć Marcjala i przekonać się, czy on podziela jej życzenia. Od kilku dni żadnej nie miała o nim wiadomości. Spodziewając się znaleźć go na Wyspie Grabieżnika, pojechała fiakrem do mostu W Asnieres i przebyła go na kwadrans wprzód, nim pani Seraphin i Gualeza, idące brzegiem, stanęły naprzeciw wyspy.
Zwykle, jeżeli Marcjal nie zawoził jej sam na wyspę, brała łódkę od starego rybaka Ferot.
Wkrótce przybyła do domu rybaka: Ferot stał przed drzwiami i naprawiał sieci. Zobaczywszy go, już zdaleka zawołała:
— Łódki, łódki, ojcze Ferot, tylko prędko!
— Dziś niepodobna; mój syn popłynął ds Saint-Ouen Na całym brzegu łódki nie znajdzie.
— Ale gdzie Mancjal? mów, gdzie?
— Poczekaj tylko. Otóż spotkałem się z jego matką oko w oko, tak blisko, żem nie śmiał od niej uciec i powiadam do niej: Już dwa dni nie widziałem Marcjala, czy poszedł do miasta? Spojrzała ma mnie takiemi oczami, ależ to oczy! jakby mnie chciała niemi przeszyć.
— Co dalej? co dalej?
Ojciec Ferot rzekł po chwili milczenia:
— Słuchaj, jesteś dobra dziewczyna, jeżeli mi przyrzekniesz milczenie, powiem ci wszystko, co wiem.
— Ojcze Ferot, mów, bo mnie krew zabije.
— Co za dziewczyna! co za gorączka! Słuchaj więc, najprzód trzeba ci wiedzieć, że Marcjal jest w coraz większej niezgodzie ze swojem rodzeństwem i gdyby mu co złego zrobili, wcalebym się nie dziwił. Kiedym dziś rano spotkał się z jego matką, powiedziałem do niej: już od dwóch dni nie widać waszego syna, łódka jego jest uwiązana, czy poszedł do miasta? Na to wdowa.spojrzała na mnie ponuro i mówi: Chory, leży na wyspie i tak chory, że z tego nie wyjdzie. Ja pomyślałem sobie: Czy być może? przed trzema dniami... A to co? — zawołał Ferot, przerywając sobie — gdzie idziesz? Gdzie ta dziewczyna leci?
Wilczyca, słysząc, że życie Marcjala w niebezpieczeństwie ze strony mieszkańców wyspy, przejęta trwogą, uniesiona wściekłością, nie słuchała dalej starego rybaka i pobiegła wzdłuż brzegu Sekwany.
Dom doktora Griffon, gdzie czasowo mieszkał stary hrabia Saint-Remy stał przy brzegu, blisko miejsca, dokąd nadbiegła Wilczyca. Hrabia i doktór Griffon rozmawiali przed domem. Uderzeni wyrazem rozpaczy, malującym się na jej twarzy, poszli za nią.
Zadyszana, zaczerwieniana, z pałającem okiem stanęła nad wodą w miejscu najbliższem wyspy. Przez, nagie gałęzie wierzb i topoli ujrzała dach domu, gdzie może Marcjal konał. Na ten widok z dzikim jękiem zerwała z siebie chustkę, czapek, suknię i tylko w spódnicy skoczyła do wody, szła póki mogła zgruntować, a potem zaczęła płynąć ku wyspie.
Wtem z drugiej strony rozległ się krzyk.
Wilczyca zatrzymała się ze drżeniem; utrzymując się jedną ręką nad wiodą, drugą odrzuciła w tył gęste włosy, słuchała. Znowu krzyk, ale słabszy, błagalny, konwulsyjny, skonał na wodzie i wszystko ucichło.
— To on! — zawołała Wilczyca, rzucając się naprzód i płynęła dalej z największym wysiłkiem. Zdawało się jej. że poznała głos Marcjala.
Hrabia i doktór, obok których przebiegła, nie mogli jej dogonić i wstrzymać od rzucenia się do wody. Widząc jak walczy z prądem, zawołali:
— Nieszczęśliwa, tonie! Lecz próżna bojaźń. Wilczyca płynęła jak wydra i po chwilce, zbliżywszy się do wyspy, dostawała gruntu. Uchwyciła się za pal od tamy, aby wydobyć się z wody, kiedy zauważyła płynące z prądem ciało młodej dziewczyny, ubranej po wiejsku. Wilczyca jedną ręką trzymając się pala, drugą uchwyciła tę kobietę za suknię, przyciągnęła ją do siebie, a obdarzona niezwykłą zręcznością i siłą podniosła Gualezę, której jeszcze nie poznała, wzięła ją na ręce jak dziecię i wyszedłszy z wody złożyła na trawie.
— Odważnie! odważnie! — wołali pan de Saint-Remy i doktór Griffon; — zaraz przejdziemy most w Asnieres i łódką przybędziemy ci na pomoc. I obaj pobiegli ku mostowi.
Słowa te nie doszły do uszu Wilczycy.
Musimy tu powtórzyć, że z prawego brzegu, gdzie znajdował się Mikołaj, Tykwa i wdowa, nie można było widzieć, co się dzieje po drugiej stronie rzeki.
Kiedy więc Wilczyca pociągnęła ku sobie Gualezę, mordercy, nie widząc już ciała dziewczyny, mniemali, że je fale pochłonęły. W kilka minut potem prąd unosił drugiego trupa, którego Wilczyca nie spostrzegła, ciało gospodyni notarjusza, już w niem ostatnia iskra życia zgasła.
Mikołaj i Tykwa, tyleż co Jakâb Ferrand pragnęli śmierci świadka i wspólniczki ich zbrodni; kiedy więc łódka z klapą zanurzyła się z Gualezą, Mikołaj skoczył do łódki siostry i zachwiał nią gwałtownie, pani Seraphin straciła na chwilę równowagę, bandyta strącił ją w wodę i dobił bosakiem.
Zadyszana, zmęczona, Wilczyca klęczała obok Gualezy i starała się rozeznać jej rysy; osłupiała, poznając towarzyszkę więzienia, tę, co tak dobroczynny, tak zbawienny wpływ wywarta na jej przeznaczenie.
— Gualeza! — krzyknęła Wilczyca — co za przypadek! Przychodziłam powiedzieć Marcjalowi, ile mi zrobiła złego i dobrego przez swoje słowa i obietnice, a znajduję ją tu umarłą! Nie, nie — zawołała, nachylając się do jej ust — nie! jeszcze oddycha.
Podniosła się, wzięła Gualezę na ręce i z tym lekkim ciężarem pobiegła do domu, nie wątpiąc, że wdowa i jej córka jakkolwiek złe i nie ludzkie, nie odmówią żadnej pomocy.
Kiedy Wilczyca przybyła na najwyższy punkt wyspy, skąd można było widzieć oba brzegi Sekwany, Mikołaj, wdowa i Tykwa już się oddalili... Pewni, że podwójne morderstwo zostało dokonane, spieszyli do Czerwonego Janka.
W tej samej chwili człowiek, który ukryty przy brzegu widział tę okropną scenę, oddalił się spiesznie, przekonany, że zabójstwo spełniono. Był to Jakób Ferand.
Jedna z łódek Mikołaja przywiązana była u brzegu, w miejscu, skąd pani Seraphin i Gualeza odpłynęły.
W tej właśnie chwili Saint-Remy i doktór Griffon przechodzili most w Asnieres i spieszyli do łódki.
Wilczyca niemało zdziwiona, znalazła dom Marcjalów zamknięty. Złożyła omdlałą Gualezę w altanie i zbliżyła się do domu. Znała okno Marcjala, widząc okiennice obite blachą, zamknięte i przymocowane dwiema żeiaznemi sztabami, odgadła część prawdy, jęknęła głucho i z całych sił krzyknęła: Marcjal! Mancjal! Nikt nie odpowiedział. Przestraszana tem milczeniem, chodziła wkoło domu, jak dziki zwierz, szukający wejścia do jamy. Od czasu do czasu krzyczała: Marcjalu! gdzie jesteś? I z wściekłością wstrząsała kraty okna od kuchni, uderzała w mur pięściami, wybijała drzwi. Wtem głuchy głos dał się słyszeć z domu. Zadrżała, nadstawiła ucha. Odgłos zamilkł.
— Usłyszał mnie, muszę wejść, choćbym miała zębami drzwi przegryźć. I znowu raz po raz krzyczała.
W kuchni usłyszała krzyk dwojga dzieci, zamkniętych w piwnicy.
Wdowa, przekonana, że w czasie jej nieobecności nikt nie przyjdzie, zostawiła klucz we drzwiach.
Gdy Wilczyca otworzyła, dzieci wybiegły.
— Wilczyco, ratuj mego brata Marcjala! — wołał Franciszek — chcieli go zabić. Od dwóch dni go zamknęli.
— Ty, Franciszku, daj mi siekiery, żebym wybiła drzwi Marcjala.
— Jest tu siekiera do łupania drzewa, ale za ciężka dla ciebie — odpowiedział Franciszek.
— Za ciężka! — rzekła Wilczyca i lekko podniosła tę masę żelaza, a wbiegając szybko na schody, wołała do dzieci: Idźcie po dziewczynę i połóżcie ją przy ogniu. W mgnieniu oka już była u drzwi Marcjala. Jestem tu! — krzyknęła — ja, twoja Wilczyca! — I podnosząc młot, mocnem uderzeniem wstrząsnęła drzwiami.
— Drzwi zabite gwoździami z tamtej strony, powyrywaj gwoździe — wołał Marcjal słabym głosem.
Natychmiast rzuciła się na kolana i ostrzem młota, palcami wydarła z podłogi kilka ćwieków.
Nareszcie drzwi się otworzyły. Marcjal blady, z zakrwawionymi rękami, padł prawie nieżywy w objęcia Wilczycy.
— Nareszcie widzę cię, trzymam cię, mego! — wołała Wilczyca z dziką energją,obejmując Marcjala i wspierając go, niosąc go prawie.
Wilczyca przybyła mu ma ratunek w chwili, gdy czuł, że już umiera, nietyle jeszcze z głodu, co z braku powietrza, które nie mogło się odświeżyć w izdebce małej, bez komina, hermetycznie zamkniętej.
— Marcjalu, to ja, twoja Wilczyca! Jak ci jest?
— Odżyłem, wychodzę z grobu, wychodzę z niego, dzięki tobie jednej!
— Ale twoje ręce, twoje biedne ręce! jakże pokaleczone! kto ci je tak pociął?
— Mikołaj i Tykwa, nie śmiejąc otwarcie zmierzyć się ze mną, zamknęli mnie w tej izbie, żeby mnie głodem umorzyć. Chciałem im nie dać zabić okiennic, wtenczas siostra pocięła mi ręce toporkiem.
— O potwory!
— Lecz co z tobą było? całaś zmoczona.
— Wiedziałam, że jesteś w niebezpieczeństwie, nie znalazłam łódki...
— I przepłynęłaś? — zawołał Marcjal z zapałem — o moja dzielna kobieto! ale chłód cię przejął, drżysz. Wejdź tam, weź płaszcz Tykwy i okryj się, idź zaraz. W mgnieniu oka Wilczyca wróciła okryta płaszczem.
— Dla mnie narażałaś się na śmierć, mogłaś utonąć! — rzekł Marcjal, patrząc na nią z tkliwem uniesieniem.
— Przeciwnie, nietylko nie utonęłam, ale jeszcze wyratowałam młodą dziewczynę, która tonęła.
— I ją także ocaliłaś? gdzie jest?
— Na dole z dziećmi. O Boże, gdybyś wiedział co za szczęśliwy traf! Siedziała ze mną w więzieniu u św. Łazarza. Kochałam ją i nienawidziłam, a wszystko z twojej przyczyny.
— Z mojej przyczyny? Nie rozumiem cię...
— Tak, bo dzięki niej pojęłam, że wtedy tylko mogłabym być szczęśliwą, gdybym była z tobą, kochająca i kochana. Ale cóż. Takich, jak ja, niekocha się długo, dla mnie niema przyszłości... — i biedna dziewczyna rozpłakała się serdecznie.
— Dla mnie niema już innej kobiety na świecie, prócz ciebie, Wilczyco. Cokolwiek zrobiłaś, czem byłaś nikomu nic do tego. Ja ciebie kocham, ty mnie kochasz i winienem aż życie. Nie opuszczę ciebie odtąd, ale nie chcę także opuścić Franciszka i Amandyny, od dzisiejszego dnia powinienem być ich ojcem, pojmujesz, Wilczyco, że to wkłada na mnie nowe obowiązki: muszę zostać porządnym człowiekiem, biorąc ich do siebie. Chcieli z nich zrobić łotrów; żeby ich ocalić wezmę ich z sobą.
— Tak jest, schronimy się z tobą i dziećmi do lasu, gdziebyśmy mieli ładny domek, a potem własne dziatki, którebym kochała, ale jak kochała! Tylko — dodała Wilczyca z drżeniem — musiałbyś nazywać się moim mężem, bo inaczej nie dostalibyśmy tego miejsca.
Marcjal, nie rozumiejąc słów kochanki, patrzył na nią zdziwiony.
— O jakiem miejscu mówisz? — zapytał.
— O miejscu leśniczego.
— Któżby mi je dał?
— Protektorowie dziewczyny, którą uratowałam.
— Nie znają mnie wcale!
— Ale ja mówiłam jej o tobie, a ona poleci nas swoim dobroczyńcom.
— Ach — zawołał Marcjal, zrywając się nagle — a my zapomnieliśmy o niej, leży na dole, może umiera.
— Uspokój się: Franciszek i Amandyna są przy niej.
Marcjal wsparty na ramieniu Wilczycy, zszedł z nią pospiesznie na dolne piętro.
Franciszek z Amandyną przenieśli Marję do kuchni i złożyli przed ogniem, kiedy stary hrabia Saint-Remy z doktorem Griffon, zapomocą łódki Mikołaja przybyli na wyspę. Staraniem dzieci, dobry ogień palił się już na kominie i doktór natychmiast zajął się ratowaniem młodej dziewczyny.
— Czy jest nadzieja? — zapytał hrabia.
— Ręce i nogi zimne — odpowiedział doktór — bardzo wątpię.
— Ach! — zawołał hrabia — umrzeć tak młodo!
W tej chwili Marcjal Zszedł, oparty na ramieniu Wilczycy. Widząc bladość Marcjala, jego ręce zbroczone krwią skrzepłą — hrabia zawołał:
— Kto to jest?
— Mój mąż — odpowiedziała Wilczyca, patrząc na Marcjala z wyrazem dumy i szczęścia nie do opisania.
— Masz, panie, żonę dobrą i śmiałą — rzekł hrabia — widziałem jak z rzadką odwagą ratowała tę dziewczynę.
— O tak, panie, dobra i odważna jest moja żona — odparł Marcjal z tkliwem uniesieniem — tak, odważna! bo i mnie również ocaliła życie.
— Tobie? — rzekł hrabia zdziwiony.
— Patrz pan na jego ręce, biedne ręce — przerwała.Wilczyca, ocierając łzy.
— Ach, to okropne! Nieszczęśliwy ma ręce posiekane! — zawołał hrabia. — Zobacz no, doktorze.
— Nic strasznego, żadne ścięgno nie jest obrażone, za tydzień będzie zdrów — rzekł doktór po zbadaniu.
— A Gualeza, panie? wszak nie umrze? — spytała Wilczyca. — O! niechaj nie umiera! ja i mąż mój tyle jej zawdzięczamy! — A zwracając się do Marcjala dodała: — Biedna dziewczyna! oto ją widzisz, o n6iej ci mówiłam. Panie doktorze, wszak ona nie umrze?
— Nie wiem — odpowiedział Griffon — lecz najprzód powiedz mi, czy może tu zostać, czy tu znajdzie potrzebną usługę?
— Tu! — zawołała Wilczyca — tu ją zabiją!
— Milcz, milcz — rzekł Marcjal półgłosem.
Hrabia i doktór spojrzeli zdziwieni na Wilczycę, Marcjal po namyśle rzekł ponuro:
— Dziewczyna nie może pozostać w tym domu, ja sam ta nie zostanę, ani moja żona, ani te dzieci.
W pół godziny potem, Marja, która jeszcze nie wróciła do przytomności, znajdowała się już w domu doktora pod macierzyńską opieką ogrodniczki i Wilczycy. Doktór obiecał przyjechać raz jeszcze wieczorem, żeby ją odwiedzić. Marcjal, z Franciszkiem i Amandyną poszli do Paryża. Wilczyca została, postanowiwszy nie odstępować Marji, póki ta nie wyjdzie z niebezpieczeństwa.
Tomasz Seyton, brat hrabiny Sary Mac-Gregor, przechadzał się w niecierpliwem oczekiwaniu po bulwarze blisko obserwatorjum; wtem spostrzegł, że idzie Puhaczka, której przybycia wyglądał. Obrzydliwa baba wystroiła się w wielki biały czepek, okrywała ją kraciasta czerwona chustka; w ręku miała duży woreczek słomiany. Skoro ujrzał babę, Tom Seyton rzekł do niej:
— Chodźmy prędzej — i zaprowadził ją do pustej uliczki, otworzył drzwiczki od ogrodu, kazał jej czekać i znikł.
— Byleby mnie tylko zbyt długo nie trzymał — mówiła Puhaczka do siebie: — muszę być o piątej u Czerwonego Janka, żeby wyekspedjować faktorkę djamentów. Ale obaczmy jak się tam ma mój filucik — dodała, przypomniawszy sobie sztylet, a widząc, że żelazo przebiło worek — zawołała ze śmiechem: — O hultaj! wytknął nos na ulicę; Otóż tak zawsze bywa, kiedy mu kagańca nie włożę. — I wyjąwszy sztylet z worka, zatknęła korek na końcu i znowu go schowała.
— Dziś interesa idą nie tak, jak przed paroma dniami, kiedy mi się zdawało, że będę mogła obedrzeć tego rozbójnika notarjusza. Lecz cicho, ktoś idzie. Wszak to ta dama, co, przebrana za mężczyznę, przyszła była do szynkowni w Cite, z jegomoście3m, co mnie tu pozostawił — dodała Puhaczka, widząc zbliżającą się Sarę. — Znowu czegoś od nas potrzebuje, bo podobno na jej żądanie porwaliśmy Gualezę z folwarku. Jeżeli dobrze zapłaci, gotowam zawsze zrobić co każe.
Sara musiała sama rozmówić się z Puhaczką. Tom Seyton, który do tej pory pomagał wszystkim knowaniom siostry, oświadczył jej, że nadal do niczego mieszać, się nie chce i ledwie wymogła na nim, że po raz pierwszy i ostatni zbliżył ją z Puhaczką.
Sara, straciwszy zupełną nadzieję, aby jeszcze mogła przywiązać Rudolfa do siebie przez poróżnienie go z osobami najdroższemi jego sercu, spodziewała się go oszukać niegodnym podstępem i tym sposobem ziścić marzenie całego swojego życia. Szło o to, żeby udać przed Rudolfem, że dziecię jego i Sary nie umarło i podstawić jaką sierotę na jego miejsce. Wiadomo, że Jakób Ferrand omówiwszy stanowczo wspólnictwa w tym zamiarze Sary, postanowił pozbyć się Marji, równie z obawy zeznań Puhaczki, jak z obawy usilnych nalegań hrabiny. Po chwili milczenia Sara odezwała się do Puhaczki:
— Jesteś zręczna, odważna i umiesz milczeć?
— Posiadam wszystkie te zalety, do usług pani.
— Trzebaby mi znaleźć sierotę biedną, coby straciła rodziców w młodym wieku. Trzeba, żeby była ładna, słodkiego charakteru i żeby miała najwyżej siedemnaście lat.
Puhaczka ze zdziwieniem spojrzała na Sarę.
— Ale pazwólże pani, daczegóżby nie wziąć Gualezy? — którąśmy porwali z folwarku Bonqueval.
— Ależ nie o nią teraz idzie.
— Lecz wysłuchaj mnie pani, a nadewszystko wynagrodź za dobrą radę: szukasz sieroty pokornej jak baranek, pięknej jak anioł, coby nie miała lat siedemnastu, nieprawdaż? Weźże Gualezę, gdy wyjdzie od św. Łazarza, ona posiada wszystkie te przymioty, bo miała około lat sześciu kiedy niegodziwiec Jakób Ferrand oddał ją mnie, zapłaciwszy tysiąc franków, żeby się jej pozbyć. Przyprowadził mi ją Tournemine, co teraz jest na galerach, i powiedział, że to pewnie jakie dziecko, którego chcą pozbyć się...
— Jakób Ferrand!... — krzyknęła Sara głosem tak zmienionym, że Puhaczka cofnęła się przerażona. — Powiadasz, że notarjusz Jakób Fernand oddał ci to dziecię? — Nie mogła dokończyć. Wzruszenie było zbyt gwałtowne; ręce jej wyciągnięte do Puhaczki drżały konwulsyjnie, zdziwienie, radość zmieniły jej twarz nie do poznania.
— Nie wiem, co tu tak dziwi panią — rzekła baba — rzecz jednak jest bardzo prosta. Lat temu dziesięć Tourncnemine, dawny znajomy, powiedział do mnie: Zarobisz tysiąc franków, a, z dzieckiem rób, co ci się podoba.
— Przed dziesięciu laty? — zawołała Sara. — Mała blondynka z niebieskiemi oczami?
— Z oczami niebieskiemi jak bławatki, ją właśnie wywieźliśmy do św. Łazarza, przyznam się nie myślałam wcale znaleźć ją na wsi, tę złodziejkę Maryśkę.
— O Boże, wielki Boże — zawołała Sara, padając na kolana i wznosząc ku niebu ręce i oczy — twoje drogi są niezbadane, korzę się przed twoją opatrznością. O, gdyby takie — szczęście spotkać mnie mogło. Lecz nie, nie mogę wierzyć! — I wstając nagle, rzekła do zdziwionej Puhaczki:
— Chodź ze mną!
Sara wyprzedzała Puhaczkę szybkim krokiem. Weszły do pysznie umeblowanego gabinetu. Zadzwoniła. Służący się ukazał.
— Niema mnie w domu dla nikogo i niech nikt tu nie wchodzi. Czy słyszysz? nikt zgoła.
Lokaj odszedł. Sara pobiegła do biurka, wyjęła z niego szkatułkę hebanową i stawiając ją na stole, który był na środku pokoju, dała znak babie, aby się zbliżyła.
Szkatułka zawierała kilka pudełek z klejnotami, a Sara tak niecierpliwie szukała pudełka leżącego na samym spodzie, że wyrzucała na stół kolje, bransoletki, djademy. Oczy Puhaczki zaiskrzyły się chciwością. Była uzbrojona, sama, zamknięta z hrabiną; ucieczka łatwa, zapewniona. Myśl szatańska jej przyszła. Już zaczęła wykonywać zdradzieckie poruszenie, gdy musiała zatrzymać się; hrabina bowiem, wydostawszy medaljon ukryty w podwójnem dnie szkatułki, podała go Puhaczce drżącą ręką, mówiąc:
— Zobacz ten portret.
— To Maryśka! Maryśka złodziejka! powiadam pani, że to Maryśka, jak żywa — rzekła Puhaczka, starając się nieznacznie przybliżyć do hrabiny; — teraz nawet jeszcze podobna do tego portretu, gdybyś ją pani widziała, przekonałabyś się sama.
Sara nie wydała ani jednego krzyku boleści, przerażenia, dowiadując się, że córka jej przeżyła dziesięć lat w nędzy i opuszczeniu; nie doznała zgryzot sumienia, wspomniawszy, że sama wydarła ją, ze spokojnego przytułku, gdzie ją Rudolf umieścił; nie pytała, jak dziecię żyło przez te lat dziesięć; oddawna ambicja zagłuszyła wszystkie uczucia matki. Była w uniesieniu radości, nie dlatego, że odzyskuje córkę, ale dlatego, że się widzi bliską ziszczenia tłumnych marzeń, za któremi goniła całe życie. Rudolf zajął się tą nieszczęśliwą dziewczyną, przytulił ją, nie wiedząc kto ona jest, cóż dopiero gdy się dowie, że to jego własna córka! On był wolny, hrabina wdową!
Puhaczka, zbliżając się powoli, doszła nakoniec do rogu stołu; umieściła sztylet prostopadle w woreczku.
— Czy umiesz pisać? — spytała ją Sara znienacka. I jedną ręką, usuwając na stronę szkatułkę i klejnoty, drugą wysunęła klapę, zielonem suknem powleczoną.
Puchaczka, chociaż umiała pisać, odpowiedziała jednak:
— Nie, pani, nie umiem.
— Więc ja napiszę, co ty mi podyktujesz. Opowiedz mi wszystkie okoliczności, co towarzyszyły opuszczeniu dziecięcia. — Siadając w krześle z poręczami przed biurkiem dała babie znak, żeby się zbliżyła. Oko starej zbrodniarki zabłysło, nareszcie stała obok Sary, która schylona, gotowała się do pisania.
Hrabina zaczęła pisać: „Niniejszem zeznaję, że...“ Lecz przerywając sobie i zwracając się do Puhaczki, która już ujęła rękojeść sztyletu, hrabina dodała: — W jakim czasie dziecię zostało ci oddane?
— W miesiącu lutym 1827 roku, przez Piotra Tournemine, znajdującego się teraz na galerach w Rochefort. Jemu zaś oddała dziewczynkę pani Seraphin, gospodyni notarjusza Ferrand.
Hrabina dalej zaczęła pisać i odczytywać głośnio:
„Niniejszem zeznaję, że w miesiącu lutym 1827-go roku, Człowiek imieniem...“
— Zapomniałam jak się nazywał człowiek, co ci dziecię powierzył — rzekła hrabina.
— Piotr Taurnemine — odparła Puhaczka.
— „Piotr Tournemine“ — powtórzyła Sara, pisząc.
Hrabina nie mogła dokończyć...
Czytelnik zna już szynk pod Zakrwawianem Sercem, w fosie na Polach Elizejskich. Mieszkańcy wyspy jeszcze tam nie przybyli.
Od czasu wyjazdu szarlatana Bradamanti z macochą pani d‘Harville do Normandji, Kulas wrócił do ojca. Teraz stał przed domem, żeby dać znać ojcu o nadejściu Marcjalów, to Czerwony Janek miał właśnie tajemną rozmowę z agentem policji Narcyzem Borel, z którym zabraliśmy krótką znajomość na początku tej powieści, kiedy w Cite, w szynku pad Białym Królikiem, schwytał dwóch zbrodniarzy, oskarżonych o zabójstwo.
Borel był to mężczyzna lat czterdziestu; silny, krępy, rumiany, z wzrokiem przenikliwym, twarz miał zupełnie ogoloną, ponieważ, że często musiał się rozmaicie przebierać dla chwytania zbrodniarzy.
Ten tedy agent żywą prowadził rozmowę z Czerwonym Jankiem.
— Tak jest — mówił do szynkarza — obwiniają cię, że z obu stron korzystasz: dzielisz się kradzieżą z bandą niebezpiecznych łotrów i dajesz fałszywe o nich wiadomości policji. Strzeż się, Janku; jeżeli się to wyda, będziesz ukarany bez żadnej litości.
— Wiem niestety, że mnie oskarżają i to mnie boli — odpowiedział szynkarz, udając zmartwienie. — Ale spodziewam się, że dziś przecie oddadzą mi sprawiedliwość i poznają się ma mojej dobrej i szczerej chęci.
— Zobaczymy! zobaczymy!
— Jakże można mi nie ufać? któż, jeżeli nie ja, naprowadził pana na Ambrożego Marcjala, jednego z najniebezpieczniejszych zbrodniarzy w Paryżu?
— To wszystko dobrze, ale Ambroży był uprzedzony, że go mają schwytać i gdybym nie był przyszedł wcześniej, niżeliś mi powiedział, byłby umknął.
— Panie Borel, może sądzisz, że ja uprzedziłem?
— Wiem tyle, że rozbójnik strzelił do mnie z pistoletu, lecz na szczęście zranił mi tylko rękę.
— Cóż robić, panie Borel! Nieporozumienie!
— Ba! to nazywasz nieporozumieniem?
— Nie inaczej, bo łotr chciał zapewne w głowę ugodzić.
— Czy w rękę, czy w głowę, nie o to mi idzie.
— Ale panie Borel! co za rozkosz. Naprzykład kiedy kto taki zręczny, odważny jak pan, śledzi oddawna bandę zbrodniarzy i nakoniec, przy pomocy uniżonego sługi Czerwonego Janka, zwabi ich w pułapkę, skąd żaden nie umknie. A przytem jest to niemała zasługa dla kraju — dodał szynkarz poważnie.
— Gadaj co chcesz, mój Janku. Codzień obiecujesz naprowadzić nas na bandę i nigdy nie dotrzymujesz obietnicy.
— A jeżeli dziś dotrzymam, jeżeli dziś pomogę panu dostać Barbillona, Mikołaja, jego matkę, siostrę i Puhaczkę?czy jeszcze nie będziesz mi wierzył?
— Niezawodnie, ale pewnie ty sam ich namawiałeś do dzisiejszej zbrodni?
— Nie, na honor! Puhaczka sama zamierzyła zwabić tu meklerkę Mathieu, dowiedziawszy się od mego syna, że More1, szlifierz z ulicy Temple, obrabia dla niej prawdziwe, nie zaś fałszywe kamienie i że pani Mathieu ma często przy sobie brylanty za znaczne sumy. Zgodziłem się na to, pod warunkiem, że do interesu przypuszczeni będą Marcjalowie, i Barbillon, żeby odrazu całą bandę panu wydać.
— A Bakałarz, ten niebezpieczny zbrodzień, tak silny, co zawsze bywał razem z Puhaczką? Czy nie masz żadnych wiadomości o nim?
— Żadnych — odpowiedział śmiało Czerwony Janek, mający słuszną przyczynę do kłamstwa, gdyż wtedy Bakałarz był zamknięty u niego w piwnicy.
— Zarzucają ci, żeś zatarł jego ślad.
— Zawsze wyrzuty, same wyrzuty, panie Borel.
— To jeszcze nie wszystko: powiadają, że ma ulicy Temple pod numerem 17 mieszka jakaś Buret, co pożycza na fanty i przechowuje twoje kradzieże.
— I cóż ja zrobię? czy ja ludziom gęby zawiążę? Teraz zaś spiesz się pan i przygotuj wszystko: banda za chwilę niewątpliwie przyjdzie.
— Dobrze, idę postawić moich ludzi, tylko pamiętaj, żeby dziś znowu nie spełzło na niczem.
Tu gwizdanie, znak umówiony, przerwało rozmowę. Czerwony Janek zbliżył się do okna, aby zobaczyć, kto nadchodzi.
— Patrz, już idzie Puhaczka. Czy teraz będziesz mi pan wierzył?
— To już coś, ale jeszcze nie wszystko, zobaczymy.
Spieszny bieg i gorączka rozboju i morderstwa zaczerwieniły ohydną twarz Puhaczki, zielone jej oko błyszczało dziką radością. Kulas, podrygując, szedł za nią. W chwili, gdy Puhaczka zstępowała z ostatnich schodów, Kulas, przez złośliwy figiel nastąpił na jej suknię; baba potknęła się i nie mogąc utrzymać poręczy, upadła na kolana, z rękoma naprzód wyciągniętemu i upuściła woreczek, z którego wytoczyła się bransoletka, szmaragdami i perłami wysadzana.
Puhaczka schwyciła prędko bransoletkę, którą jednakowoż Kulas dojrzał, zerwała się i rzuciła na chłopca, kiedy ten z udaną troskliwością zbliżał się do niej, mówiąc:
— A mój Boże, czy ci się noga powinęła?
Nie odpowiedziawszy mu, schwyciła go za włosy i ugryzła aż do krwi w policzek. Kulas, mimo boleści, mimo gniewu, nie skarżył się, nie krzyczał, otarł twarz z krwi i rzekł z przymuszonym śmiechem:
— Na drugi raz wolę, żebyś mnie tak mocno nie całowała.
— Niegodziwcze, na coś mi umyślnie nastąpił na suknię żebym upadła? — krzyknęła Puhaczka.
— Ja? broń Boże! przysięgam, że nie zrobiłem tego umyślnie, moja dobra Puhaczko.
Puhaczka uwierzyła mu i rzekła:
— No słuchaj, choć cię teraz niesłusznie ugryzłam, niechaj to będzie za tyle innych razy, kiedy zasłużyłeś. Co tam! dziś nie umiem się gniewać! Gdzie twój ojciec?
— W domu; czy chcesz, żebym poszedł po niego?
— Nie trzeba. Czy Marcjalowie przyszli już?
— Nie jeszcze.
— Więc mogę teraz pójść do Bakałarza.
— Idziesz do piwnicy, do Bakałarza? — zapytał Kulas, zaledwie zdolny ukryć piekielną radość. — Powinnabyś mu, zanieść talję kart, żeby się miał czem zabawić, teraz gra tylko w gryzionego ze szczurami, ale zawsze wygrywa, to znudzi nakoniec.
— Co za kochane dziecko! nie znam większego łotra od ciebie. Idź po świecę, pójdziesz ze mną do piwnicy.
— Nie pójdę, strasznie ciemno w piwnicy — odpowiedział Kulas, wstrząsając głową.
— Jakto? taki — djabeł jak ty, boisz się ciemności? nie wierzę. No ruszaj i powiedz ojcu, że niedługo wrócę, że idę do Bakałarza, pomówić z nim o zapowiedziach.
Kulas poszedł, a Puhaczka niecierpliwie czekała jego powrotu. Tym razem spieszyła się do piwnicy, żeby tam schować owoc ostatniej zbrodni, nie zaś, żeby jak zwykłe napawać się męczarniami Bakałarza.
Kulas powrócił ze świecą. Baba udała się za nim do pokoju, z którego wchodziło się do znanej już nam piwnicy. Chłopak, zasłaniając świecę ręką, szedł po kamiennych schodach do piwnicy, w kącie której były drzwi do podziemia, które o mało nie stało się grobem Rudolfa. Blade, chwiejne światło świecy rysowało na zielonkawej, popękanej, mokrej ścianie ciemnego przejścia ohydny profil dziecka.
Puhaczka, przy pomocy Kulasa, z trudnością otworzyła ciężkie drzwi, wilgotne powietrze uderzyło z czarnej jak noc jaskini. Świeca, postawiona na ziemi, rozjaśniała nieco pierwsze stopnie kamiennych schodów, dalsze zupełnie ginęły w cieniu. Krzyk, albo raczej dziki ryk, dał się słyszeć z głębi piwnicy.
— Jeść mi się chce — zawołał Bakałarz głosem drżącym od wściekłości — czy chcecie mnie umorzyć głodem!
— Głodny jesteś, staruszku? — odparła Puhaczka ze śmiechem, ssijże łapę jak niedźwiedź. — I zeszła kilka schodów, żeby ukryć worek w jakiej rozpadlinie. Na co się szamoczesz? — mówiła dalej — siedź spokojnie, łańcuch mocny, mój stary, kupiony u ojca Micou, a on tylko dobre rzeczy sprzedaje. Twoja własna wina, na co dałeś się we śnie związać? Potem zostało już tylko okuć ciebie i tu zanieść, umieszczono cię w chłodzie, żebyś się nie opalił, mój stary fircyku!
— Szkoda! on tu spleśnieje! — dodał Kulas.
— Naco przyszło ci do głowy — mówiła dalej Puhaczka — kiedyśmy wracali z Bouqueval, udawać poczciwego? nie dałeś mi pomalować Maryśce twarz witrjolem? nawet sumienie ci widać zdelikatniało?
— A zatem ślepak niech cię zje, Puhaczko, bo mu się jeść chce! — krzyknął Kulas i z całych sił popchnął ją. — Miotając przekleństwo, stoczyła, się po kamiennych schodach.
— Kiss, kiss, kiss, łap ją stary! — wołał Kulas i wyjąwszy ze szczeliny worek poszedł z nim na górę, krzycząc z dzikim śmiechem: — czy lepiej cię teraz pchnąłem niż wprzódy, Puhaczko? Już mnie nie będziesz gryźć. Myślałaś, że ci daruję? Właśnie też! mnie jeszcze krew idzie.
— Mam ją, mam — wołał Bakałarz z nieludzką radością. — Kulasie, daruję ci wszystko złe, coś mi zrobił, a w nagrodę usłyszysz jak śpiewa Puhaczka!
— Brawo, otóż siedzę w loży pierwszego piętra — odpowiedział Kulas, siadając na schodach.
Walka Bakałarza i Puhaczki była zacięta, wściekła, lecz cicha, bez słów, bez krzyku, tylko czasem słychać było ciężkie głośne odetchnienie, towarzyszące gwałtownym wysiłkom. Kulas zaczął tupać nogami i krzyczeć, jak czynią paradysowi widzowie teatrów na bulwarach, kiedy się niecierpliwią:
— Hej! podnieść kurtynę, muzyka! zaczynajcie!
— Trzymam cię dobrze — zaczął mówić tłumionym głosem Bakałarz, lecz przerwało mu rozpaczne szarpanie się Puhaczki, bo biła się, z energją, jaką daje bojaźń śmierci.
— Głośniej! nic nie słychać! — wołał Kulas.
— Kulas, idź po ojca, dam ci worek brylantów.
— Co za wspaniałość! — dziękuję pani. Worek już u mnie, słyszysz, jak pięknie dzwoni?
— Zlituj się nade mną! — Puhaczka nie mogła dokończyć.
— Teraz już, Puhaczko, nie będziesz mi krzyczeć nad uszami — rzekł po chwili Bakałarz, zatkawszy jej usta.
— Tylko głupstw nie rób, stary! — krzyknął Kulas i na pół wstał, — karz ją, ale jej nie rób nic złego. Nie zabijaj jej, albo nie, to pójdę po ojca.
— Nie bój się, nic jej nie będzie, dostanie tylko to, na co zasłużyła — odpowiedział Bakałarz.
— Pomówmy z sobą, Puhaczko — rzekł znowu Bakałarz. — Od czasu jak miałem sen w Bouqueval, sen, w którym widziałem Wszystkie nasze zbrodnie, sen, od którego pewno oszaleję, bo w dzisiejszej samotności, w tem odosobnieniu, wszystkie moje myśli mimowolnie do tego snu się zwracają, od tego czasu dziwna odmiana nastąpiła we mnie, odmiana zupełna. Tak, brzydzę się mojem dawniejszem okrucieństwem. O! ty nie wiesz, co to jest być samemu, z sobą, z czarną zasłoną na oczach, jak mi powiedział człowiek nieubłagany, co mnie ukarał. Tu go strąciłem, żeby go zabić, tu teraz odnoszę karę, tu może będzie mój grób! Wszystkie jego przepowiednie sprawdziły się. Powiedział mi: na złe użyłeś twej siły, będziesz za to igraszką słabszych od ciebie.
— Brawo! dobrze gra stary! — wołał Kulas przyklaskując. — Ale słuchaj, ślepaku, to wszystko tylko na niby. No Puhaczko! śmiało! odpowiadaj! — Próżno się rzucasz, próżno mnie gryziesz — rzekł Bakałarz po chwili — nie wymkniesz się. Ślepy jestem, nie widzę, ale myśl moja przybiera kształt, ciało, żeby mi wystawić wiernie, żywo prawie dotykalnie postacie moich ofiar. Dla mnie, com pozbawiony wzroku, przedmioty nieustannych myśli przybierają kształt niejako materjalny. Jednak czasem, kiedy ze strachem patrzę na te groźne widziadła, zdaje mi się, że litują się nade mną, bledną, zacierają się i znikają. Wtedy, czy uwierzysz? płaczę, słyszysz, Puhaczko, płaczę
— Głośniej, nic nie słychać! — krzyknął Kulas.
— Tak jest — rzekł znowu Bakałarz — płaczę, bo cierpię, a gniew mój bezsilny. Powiadam sobie: gdybym pozostał był uczciwym człowiekiem, dziś byłbym wolny, spokojny, szczęśliwy, tak zaś jestem ślepy, zamknięty w podziemiu, na łasce wspólników mych zbrodni. A choćbym i uciekł, gdzie pójdę? co mi przyjdzie z wolności? Nie! muszę być na zawsze w wiecznej mocy, wśród cierpień żalu i strasznych widziadeł, braknie mi woli do ukarania ciebie. Nie, nie ja powinienem krew twoją wylać.
— Brawo, stary! Widzisz, Puhaczko, że to był tylko żart! — krzyczał Kulas i klaskał w ręce.
Gdy to mówił, Bakałarz, nie myśląc co czyni, mniej mocno już trzymał Puhaczkę. Skorzystała z tego, wyjęła z za sukni sztylet i silnem uderzeniem chciała uwolnić się zupełnie.
Bandyta krzyknął boleśnie.
— Ha! żmijo! uczułem twe żądło! — zawołał z gniewem i silniej ujął Puhaczkę — zgniotę cię, żmijo, czy puhaczu, oślepię cię. Będziesz jak ja bez oczu!
Bakałarz przestał mówić. Puhaczka tak okropnie krzyknęła, że aż Kulas podskoczył z miejsca, a krzyk ten powiększył szaleństwo Bakałarza.
— Śpiewaj — mówił cicho — śpiewaj, Puhaczko! śpiewaj pieśń śmierci. Szczęśliwaś, nie widzisz już trzech widziadeł, zamordowanych: starca, z ulicy Roule, kobiety utopionej i wolarza. A ja ich widzę, zbliżają się, dotykają mnie. — Przy tych słowach Bakałarz stracił resztę przytomności.
Coś okropnego działo się w ciemnościach podziemia!
Słychać było tylko mocne uderzenia o kamień, a za każdem tłuczeniem przenikliwe skargi i śmiech piekielny. Nareszcie wszystko ucichło.
Wtem odgłos kroków i wołania doszły do podziemia. Jasne światło zabłysło na schodach do piwnicy.
Kulas, przerażony okropną sceną, której, nie widząc, był świadkiem, spostrzegł kilka osób, schodzących szybko ze światłem po schodach. Wkrótce Borel na czele agentów policji i straży wszedł do piwnicy. Kulasa ujęto na pierwszych stopniach schodów, jeszcze miał w ręku worek Puhaczki. Borel z kilku innymi wszedł do podziemia; wszyscy zatrzymali się, uderzeni okropnym widokiem. Bakałarz przykuty za nogę do dużego kamienia w środku ciemnicy, zeszpecony, potworny, z najeżonym włosem, okryty skrwawionemi łachmanami, szarpał jak dziki zwierz trupa Puhaczki. Ledwie zdołano mu wydrzeć martwe i zniekształcone zwłoki i samego po długim oporze związać. Następnie przenieśli go do izby szynkowej, obszernej sali jednem oknem oświeconej, gdzie już, z dybami na rękach pod strażą byli: Barbillon, Mikołaj, jego matka i siostra. Ujęto ich właśnie, kiedy uprowadzali panią Mathieu, żeby ją zamordować; meklerka omdlała; w drugim pokoju przychodziła do siebie.
Bakałarz leżał na ziemi, dwóch ludzi ledwie mogło go utrzymać; lekko ranny w rękę przez Puhaczkę, lecz zupełnie pozbawiony rozumu, sapał, ryczał i rzucał się jak dziki zwierz.
Barbillon siedział na ławce, z nachyloną głową; twarz mu zsiniała, usta zbladły, wpatrywał się dziko w jedna miejsce, i ocierał kroplisty pot z bladego i dumnego czoła.
Przy nim była Tykwa. Na jej chudych, żółtawych policzkach, teraz nieco zaczerwienionych, widać było raczej gniew, niż rozpacz; z pogardą patrzyła na siedzącego naprzeciw niej przestraszonego Mikołaja.
Ten bowiem, przewidując swój los, upadł zupełnie na duchu; opuścił głowę, kolana mu drżały, trząsł się cały.
Tylko wdowa, matka Marcjalów, stała oparta o mur, i ona jedna nie straciła zwykłej śmiałości. Jednak gdy obaczyła Czerwonego Janka, którego, po dokonaniu rewizji całego domu, przyprowadzono do sali, rysy jej twarzy wykrzywiły się konwulsyjnie, ściśnięte usta zsiniały, wytężyły się związane ręce. Lecz pokonała wzruszenie i znowu stała się zimna i obojętna.
Podczas gdy komisarz spisywał protokół, Narcyz Borel, zacierając ręce, spoglądał uradowany na ważną zdobycz, przez którą uwolnił Paryż od bandy najniebezpieczniejszych zbrodniarzy.
Czerwony Janek aż do wyroku miał dzielić więzienie i los zbrodniarzy, których wydał. Całował Kulasa, jakby szukając pociechy w synowskich pieszczotach.
— Co za nieszczęście! My to najnieszczęśliwsi, matko Marcjal, bo nas odrywają od dzieci.
Wdowa krzyknęła pogardliwie:
W kilka dni po gwałtownej śmierci pani Seraphin i Puhaczkî, Rudolf udał się do domu przy ulicy Temple. Już powiedzieliśmy, że zamierzywszy podstępem walczyć z Jakóbem Ferrand, gdyby notarjusz potrafił uniknąć zemsty prawa za ukryte swoje zbrodnie, Rudolf kazał z więzienia w Gerolstein sprowadzić do Paryża nadobną Cecylję, niegodną żonę murzyna Dawida. Piękna ta i przewrotna kobieta przyjechała już od dwudziestu czterech godzin i otrzymała od barona Graun potrzebne instrukcje. Pani Pipelet, jak widzieliśmy z jej ostatniej rozmowy z Rudolfem, zręcznie namówiła panią Seraphin aby zarekomendowała notarjuszowi Cecylję, co też gospodyni Jakóba Ferrand uczyniła tegoż samego dnia, w którym wybrała się z Gualezą na Wyspę Grabieżnika. Rudolf przychodził teraz dowiedzieć się o rezultacie przedstawienia kreolki notarjuszowi. Niemało się zdziwił, znajdując o jedenastej zrana pana Pipelet leżącego w łóżku, a Anastazję, stającą przed nim z flaszeczką lekarstwa w ręku.
Ujrzawszy Rudolfa, pani Pipelet, swoim zwyczajem po żołniersku przyłożyła rękę do peruki na znak uszanowania.
— Ach, kwiecie lokatorów — zawołała baba — jestem w depresji, umieram! Okropne rzeczy dzieją się u nas w domu. Alfred od wczoraj leży chory.
— Cóż się stało?
— Wiecznie to samo. Potwór pastwi się nad Alfredem.
— Znowu Cabrion?
— Tak jest, hultaj zawsze dopatrzy pory, kiedy mnie niema w domu. Lecz naprzód powiem co u nas było. Wczoraj starą Buret wzięli do aresztu.
— Lichwiarkę, co mieszka na drugiem piętrze?
— Prócz niej wzięli jaszcze do więzienia dzierżawcę domu, pana Czerwonego Janka i syna jego, Kulasa. Powiadają, że u niego w szynku na Polach Elizejskich była cała banda łotrów. Wczoraj udusili Puhaczkę, i o mało nie zamordowali meklerki Mathieu. Jakie nowiny! Kiedym się dowiedziała, że dzierżawcę domu wsadzili do aresztu, powiadam mężowi: idźże ido właściciela domu i donieś mu, że Czerwony Janek siedzi w więzieniu. Alfred poszedł; po paru godzinach wrócił, ale mój Boże! w jakim stanie! blady jak chusta.
— Cóż go spotkało?
— Wystaw pan sobie: o dziesięć kroków stąd jest duża biała ściana. Alfred spojrzał na nią przypadkiem i cóż widzi? co widzi napisanego węglem i łokciowemi literami na tej ścianie? Pipelet-Cabrion! oba nazwiska te połączone wielkim łącznikiem! Zmieszał się, ale idzie dalej i co się panu zdaje? na munach domów, na drzwiach, na bramach, co dziesięć kroków znajduje wszedzie, ale to wszędzie te same napisy.
— Znowu Pipelet i Cabrion?
— Nieinaczej, przyszedł tu zmęczony, oszołomiony, martwy. Uspokoiłam go jak mogłam i poszłam do gospodarza, wziąwszy z sobą Cecylję, żeby wprzód wstąpić po drodze do Ferranda. Ledwiem się stąd ruszyła, Cabrion nasłał tu na Alfreda dwie bezwstydnice, ale potem o tem; teraz powiem co było u notarjusza. Cecyljia ubrała się jak wieśniaczka z Niemiec. Co za oczy złodziejskie! co za oczy! Przyjeżdżamy fiakrem do Ferranda, mówię odźwiernemu, żeby uwiadomił panią Seraphin, że przyszłam ze służącą, o której ona już wie, aż tu odźwierny mi powiada, że pani Seraphin jeżdziła z jakąś krewną na wieś na spacer i obie przypadkowo utonęły.
— Utonęły! jeździły na spacer ma wieś, w zimie! — powtórzył Rudolf zdziwiony.
— Tak jest, panie. Wszelako Ferrand kazał nas zawołać, a popatrzywszy na Cecylję, zaraz zgodził ją do służby.
— Dobrze, moja pani Pipelet; oto masz nagrodę, jaką ci obiecałem za załatwienie tego interesu.
— Zaczekaj pan do jutra; może dziś wieczorem, kiedy Cecylję do niego odprowadzę, Ferrand cofnie słowo.
— Nie, nie cofnie; gdzie ona teraz jest?
— Stosownie do rozkazu pańskiego, siedzi w pokojach majora, cicho jak baranek.
Żałosny jęk Alfreda przerwał rozmowę.
— No, jakże się masz? — spytała go żona.
— Ach! — westchnął Alfred. — Stałem się pośmiewiskiem! Moje nazwisko na ścianach Paryża czytać można obok nazwiska tego nędznika.
— Pan Rudolf już wie o tem — przerwała odźwierna — ale powiedz mu, co wczoraj cię spotkało.
— Nie wiem, czy mi sił starczy — rzekł Alfred żałosnym tonem. — Pomięszanie i wstydliwość powstrzymują mnie. Małżonka moja wyszła była z domu; siedziałem przy warsztacie, smutny, zadumamy, gdy wtem otwierają się drzwi, wchodzi niewiasta, za nią druga, obie owinięte w długie płaszcze z kapturami, płaszczie spadają...
— Gadaj śmiało! — zawołała pani Pipelet.
— Zrzuciły płaszcze z siebie — mówił dalej Alfred — i cóż widzę? Dwie syreny, czy nimfy; zamiast sukien, miały tuniki z kwiatów.
— O paskudnice! — krzyknęła Anastazja.
— Zuchwałość tych bezwtstydnic przejęła mnie zgrozą — dodał Alfred z dziewiczem oburzeniem, — tańcząc, podchodzą, obejmują mnie.
— Obejmować człowieka w starszym wieku, żonatego! wszetecznice! O, gdybym ja tu była, z drapaką!
— Rozpustniejsza z obu syren dobywa nożyczki, zbiera w jeden duży kędzior ostatek włosów, które jeszcze miałem na tyle głowy i ucina wszystkie, wszystkie! potem śpiewa mi nad uszami, a druga bezwstydnica powtarza za nią: „To dla Cabriona!“ Teraz nic mi nie pozostaje, jak opuścić Francję, piękną Francję, gdzie spodziewałem się żyć i umierać. — Alfred upadł na poduszkę i załamał ręce.
— Przeciwnie, duszko moja, teraz ma twoje włosy, już ci da spokój.
Drzwi się otworzyły, stanęła w nich Rigoletta.
Róże na licach Rigoletty bladły coraz więcej; śliczna jej twarz, dotąd tak świeża i okrągła, zaczynała się nieco wyciągać; z wesołej i ożywionej, dziewczyna zrobiła się smutna.
— Jakżem radą, że pana widzę, kochany sąsiedzie — rzekła do Rudolfa, gdy oboje wyszli z izby Pipeleta.
— Najprzód pokaż twarzyczkę, jak wyglądasz? Ach zmizerniałaś; pewny jestem, że za wiele pracujesz.
— O, panie Rudolfie, robota mnie nie utrudza. Źle wyglądam jedynie dlatego, że mam smutki. Germain codzień bardziej upada na duchu, cokolwiek zrobię, żeby go pocieszyć, zawsze go bardziej zasmucam. Wczoraj zaniosłam mu książkę, którąśmy czytali za szczęśliwszych czasów. Na widok książki, zalał się łzami.
— Uspokój się — rzekł Rudolf — gdy Germain wyjdzie z więzienia, wkrótce zapomni chwile ciężkiej próby, jakie teraz przebywa.
— Nie przeczę temu, panie Rudolfie, ale nim to nastąpi, jeszcze tysiączne czekają go nieprzyjemności, on człowiek uczciwy, między tylu bandytami! Ale patrz pan, myślę tylko o sobie, a zapominam mówić panu o Gualezie.
— O Gualezie? — rzekł Rudolf zdziwiony.
— Spotkałam ją onegdąj, idąc do św. Łazarza odwiedzić Ludwikę.
— Niepodobna! — zawołał Rudolf.
— Zapewniam pana, że to ona była; poznałam ją zaraz, choć była ubrana po wiejsku; zawsze ładna, tylko bardzo blada; zawsze równie słodka i smutna jak dawniej.
— Ona w Paryżu! a ja nic o tem nie wiem? nie mogę wierzyć... Lecz jeszcze jedno: jak się ma rodzina Morelów?
— Coraz lepiej, panie Rudolfie; matka już całkiem przyszła do zdrowia; dzieci widocznie poprawiły się; wszyscy oni winni panu życie, szczęście. A biedny Morel, co się z nim też dzieje?
— Ma się lepiej, od czasu do czasu miewa chwile przytomności; spodziewają się wyleczyć go z pomieszania. Teraz bądź mi zdrową, sąsiadeczko. Wkrótce, spodziewam się, ładne oczęta twoje znowu się ożywią, rumieniec wróci i będziesz śpiewać tak wesoło, jak twoje ptaszki.
— Daj Boże! — odpowiedziała Rigoletta z westchnieniem. — Do widzenia!
Twarz Sir Waltera Murfa jaśniała; radością.
— Dobre niosę nowiny! — rzekł do Rudolfa; zbrodniarze wykryci, hrabia d’Orbigny ocalony! przyjechaliśmy w samą porę, gdyby godzinę później, nowa zbrodnia zostawałby popełniona!
— A pani d‘Harville?
— Nie posiada się z radości, że odzyskała miłość ojcowską.
— Więc Polidori?
— Przywiozłem go ze sobą. Siedzi pod strażą w domu przy Wdowiej Alei. Pojechał dobrowolnie; dałem mu do wyboru, albo być natychmiast aresztowanym przez policję francuską, albo być moim więźniem — wybrał to ostatnie.
— Dobrześ zrobił! Lepiej tym sposobom mieć go w ręku. Złoty z ciebie człowiek, Murfie kochany; ale opowiedz mi swą podróż, jak zdarłeś maskę z tej niegodnej kobiety i jej wspólnika?
— Trzymałem się co do joty odebranej instrukcji. Racz książę najprzód czytać list markizy d‘Harville; w nim wszystko opisane.
— List od miej? — daj go prędzej.
Rudolf przeczytał co następuje:
„Po wszystkiem co księciu winnam, winnam mu jeszcze i ocalenie najdroższego ojca! Uznając całą ważność rad Waszej Książęcej Maści, udzielonych mi za pośrednictwem sir Waltera Murfa, pośpieszyłam bez zwłoki do Normandji, do zamku ojcowskiego. Twarze sług zrobiły na mnie przykre wrażenie; z dawniejszych nie było ani jednego. Musiałam powiedzieć im kto jestem i dowiedziałam się od nich, że od kilku dni ojciec mój bardzo jest chory, a macocha moja przywiozła do niego doktora z Paryża. Idąc do sypialni ojca, spotkałam macochę. Zbladła, ujrzawszy mnie, nie chciała mnie puścić; straszyła, że nagłem ukazaniem się ojcu, wstrząśnieniem, którego stąd dozna, mogę go dobić. Wyrwałam się z rąk macochy i weszłam do sypialni. Ojciec leżał na fotelu, blady, wycieńczony, ledwiem go poznała. Polidari spuszczał do filiżanki krople lekarstwa z kryształowej flaszeczki, którą trzymał w ręku. Zobaczywszy mnie, zatrząsł się i natychmiast postawił flaszkę na kominku. Wiedziona instynktem pochwyciłam flaszeczkę, a dostrzegając przerażenie na twarzach macochy i Polidoriego, w obawie jakiego przeciw mnie gwałtu, zadzwoniłam i posłałam lokaja mego po Murfa. „Co to wszystko znaczy?, spytał ojciec mój słabym głosem, z gniewem; poco tu przyjechałaś, Klemencjo, bez mojego zezwalania?“ — Znajduję się tu, odpowiedziałam, bo, drogi ojcze, od dnia wczorajszego jestem wdową, od wczoraj także wiem, że twoje życie jest zagrożone.
— Przez kogo? — zapytali razem macocha i Polidori.
— Przez was — odpowiedziałam obojgu.
— Bezczelne kłamstwo! — krzyknęła macocha.
Polidori chciał wybiec z pokoju, lecz we drzwiach spotkał sir Waltera Murfa“.
Rudolf przestał czytać, uścisnął rękę Murfowi.
— Twoja obecność musiała zbrodniarza razić jakby piorunem.
— Tak jest, Mości Książę. Gdy mnie zobaczył, cofnął się, zbladł, zdrętwiał; lecz i hrabina d‘Orbigny nie mniej od niego była przerażona, kiedym jej powiedział w oczy, że w Paryżu odwiedzała szarlatana Bradamanti na ulicy Temple.
Rudolf czytał dalej:
„Polidori osłupiał, macocha moja zdziwiła się. Murf zamknął drzwi na klucz i powiedział ojcu memu:
— Chciej mi pan hrabia wybaczyć, że zakłócam jego spokojność, zmusza mnie do tego własne dobro pana. Jestem sir Walter Murf, tajny radca księcia Rudolfa Gerolsteinskiego. — Sir Walter, powiedziałam ojcu, wspólnie ze mną ma wykryć zbrodnicze zamachy, których o mało nie padłeś ofiarą. Oddałam Murfowi flaszeczkę kryształową z kroplami. Aptekarz — rzekł Murf, rozbierze wobec pana hrabiego te krople, jeśli w nich zawiera się trucizna powolna i pewna, nie będziesz już wątpił o niebezpieczeństwie, którego uniknąłeś dzięki przywiązaniu córki. — O mój Boże! — zawołał ojciec, zasłaniając twarz rękoma, wszystko to jest dziwne, straszne, niepodobne do wiary! czy to sen? — Ojciec mój zdawał się być w takiej pogrążony rozpaczy, że radabym była położyć koniec tej okropnej scenie. Sir Walter odgadł myśl moją, rzekł: — Jeszcze tylko chwilę racz zaczekać panie hrabio. Ze smutkiem przekonasz się, że kobieta, którą uważałeś przejętą najczystszem przywiązaniem, zawsze cię oszukiwała. — To już przechodzi wszelkie granice! — zawołała macocha rozjątrzona. Jakiem prawem pan śmiesz rozsiewać takie potwarze? na jakich opierasz je dowodach? — Tak, gdzież są dowody? — powtórzył mój nieszczęśliwy ojciec. — Nie przybyłem tu bez dowodów, panie hrabio — rzekł sir Walter — odpowiedzi tego nędznika przekonają, że prawdę mówiłem.
— Tu Murf zaczął rozmawiać po niemiecku z Polidorim“.
— Cóżeś mu powiedział? — zapytał Rudolf, przerywając czytanie listu markizy.
— Rozmówiłem się, z mim krótko, ale wyraźnie. Po wyroku — rzekłem doń, — którym w Niemczech zostałeś ukarany, ratowałeś się ucieczką, mieszkasz w Paryżu, przy ulicy Temple, pod fałszywem nazwiskiem Bradamanti, wiem jak haniebnem zajmujesz się rzemiosłem, wiem, że otrułeś pierwszą żonę hrabiego, że teraźniejsza namówiła cię do nowej zbrodni, książę posiada na to wszystko dowody. Jeżeli wyznasz prawdę, obiecuję ci ulżenie kary, jeżeli nie, oddam cię natychmiast w ręce policji. Wybieraj. Zbrodzień struchlał. Lecz chciej książę przeczytać opis końca tej bolesnej sceny.
Rudolf czytał dalej list markizy: „Pomówiwszy a Polidorim po niemiecku, sir Walter Murf rzekł do niego: — Teraz odpowiadaj na me pytania. Czy ta pani (i Murf wskazał na moją macochę) sprowadziła cię tu w czasie choroby nieboszczki żony hrabiego? — Tak jest, ona, odpowiedział Polidori. — Czy podmówiła cię, abyś dla jej widoków, lekką zrazu słabość hrabiny d’Orbigny, uczynił śmiertelną przez zabójcze twoje leki? — Tak jest, wyznaję, odpowiedział Polidori. Ojciec mój jęknął i załamał ręce. — To fałsz, kłamstwo i potwarz! zawołała macocha, umówili się, żeby mnie zgubić. — Milcz pani — rzekł do niej Murf tonem rozkazującym, a potem dalej do Polidoriego: — Czy ta pani — zapytał — przyjeżdżała do ciebie przed kilku dniami na ulicę Temple, gdzie mieszkasz pod nazwiskiem Bradamanti? — Tak. — Czy nie namówiła cię, żebyś tu przyjechał, pozbawić życia hrabiego d’Orbigny, jak dawniej pozbawiłeś życia jego pierwszą żonę? — Niestety! i temu zaprzeczyć nie mogę, odparł Polidori. — Słysząc to potępiające zeznanie, ojciec mój wstał, groźnie spojrzał na macochę, pokazał jej drzwi, uścisnąwszy mnie rzekł: — W imię nieszczęśliwej matki twojej błagam cię o przebaczenie, przysięgam, ja nie miałem udziału w zbrodni, która ją wtrąciła do grobu. — I nim go mogłam zatrzymać, padł przede mną na kolana. Podnieśliśmy go, zemdlał! Gdy przyszedł do siebie, chciał aby z macochą postąpiono według całej surowości prawa i ledwie dał się uprosić, żeby poprzestać na wypędzeniu jej z domu, nie rozpoczynając gorszącego procesu. Dawniejszy nasz doktór domowy został przyzwany, czyni mi najlepsze nadzieje, doradził ojcu rozerwać się małą podróżą. — Dałam doktorowi flaszeczkę odebraną od Polidoriego, powiedział mi, że to krople są trucizną powolną ale nieomylną. Dziś wyjeżdżam, z ojcem do Fontainebleau. Dzięki radom waszej książęcej mości, pomocy sir Waltera Murfa wybawiłam najdroższego ojca od pewnej zguby, odzyskałam jego przywiązanie. Nie zdołam wyrazić wszystkiego, co czuję.
W więzieniu św. Łazarza znalazłam nieszczęśliwą dziewczynę, której losem książę się zająłeś. Pozwól mi także książę przypomnieć sobie nieszczęsne kobiety, matkę i córkę, wyzute z majątku przez notarjusza Jakóba Ferrand“.
— Więc Gualeza nie jest już na folwarku? — zawołał Murf równie jak Rudolf zdziwiony tą nową wiadomością.
Wszedł kamerdyner i oddał dwa listy: jeden księciu, drugi Murfowi.
— Od pani George! — zawołał Rudolf przebiegając pismo oczyma. — Donoszą mi, że tegoż wieczoru kiedy Gualeza zniknęła z folwarku, nieznajomy człowiek, mieniący się przysłanym ode mnie, przyjechał konno i powiedział jej w mojem imieniu, że wiem, gdzie Gualeza się znajduje i za dni kilka sam ją na folwark odwiozę.
— Mości książę — rzekł Murf po chwili namysłu — hrabina Sara niewątpliwie nie jest obcą temu porwaniu.
— Skądże ci przyszła taka myśl?
— Proszę tylko księcia przypomnieć sobie, jakie potwarze rzucała potajemnie na markizę d‘Harville.
— Prawdę mówisz! Trzeba położyć koniec tak nieznośnemu prześladowaniu. Poślij natychmiast Grauna do hrabiny Sary.
— Według listu markizy d’Harville zdawałoby się, że Gualeza siedzi w więzieniu św. Łazarza.
— Tak jest, ale Rigoletta mówiła mi, że widziała ją swobodną, wychodzącą stamtąd. Jest w tem tajemnica, którą trzeba wyświetlić natychmiast.
— Zaraz powiem baronowi Graun, co ma zrobić, proszę tylko o pozwolenie przeczytania listu. Pisze mój korespondent z Marsylji u którego miał się meldować Szuryner. Rzecz dziwna! — zawołał Murf, przebiegłszy list, Szuryner nie pojechał do Algieru, oświadczył, że wraca do Paryża. Chociaż miał w Marsylji przeznaczoną dość znaczną sumę, wziął tylko tyle, ile mu koniecznie trzeba na powrót, lada dzień tu stanie.
— Co za dziwactwo!
W godzinę później baron Graun wrócił od hrabiny Sary Rudolf spostrzegł jego zmieszanie.
— Co ci jest, baronie? — zapytał.
— Przygotuj się wasza książęca mość do usłyszenia nader bolesnej wiadomości, hrabina Sara...
— Umarła?
— Nle, ale stan jej jest beznadziejny, znaleziono ją przebitą sztyletem, nieznani dotąd złoczyńcy wdarli się do jej gabinetu i zabrali wszystkie klejnoty.
W tej chwili Murf powrócił od św. Łazarza.
— Dowiedz się o smutnej nowinie — rzekł doń Rudolf — hrabina Sara została napadnięta przez morderców, życie jej w największem niebezpieczeństwie.
— O! mości książę, chociaż wiele uczyniła złego, nie mogę jednak nie ubolewać nad nią.
— Ach tak, kochany Murfie, taki zgon byłby okropny. Cóż Gualeza?
— Uwolniona od wczoraj, zdaje się, że została wypuszczona na wolność wskutek wstawienia się markizy d’Harville.
Kilka dni minęło, odkąd Cecylja przyjęła służbę u Jakóba Forrand. Czytelnicy znają już kancelarję natarjusza; zaprowadzimy ich do niej podczas śniadania dependentów.
— Bogu dzięki — rzekł jeden z nich — że pani Seraphin wybrała się na tamten świat. Póki ona tu rządziła, pan Ferrand nigdy nie zdecydowałby się wyznaczyć nam po dwa franki dziennie na śniadanie.
— Ktoby się po nim spodziewał takiej hojności — podchwycił drugi.
— Może zwarjował! — zawołał inny.
— Tak jest, musi być chory, od dziesięciu dni zmienił się do niepoznania, policzki mu zapadły.
— A jaki roztargniony! niktby nie uwierzył. Kilka dni temu zaniosłem mu akt do odczytania, przez nieuwagę podałem go do góry nogami. Powiedział: dobrze.
— Chyba go czytał do góry nogami?
— Ze mną było jeszcze lepiej — odezwał się jeden z dependentów — przed czteroma dniami! przyszedł klijent, którego notarjusz do siebie wezwał dla pomówienia o interesie, pukam do gabinetu pana Ferrand, nie odpowiada, wchodzę więc...
— I cóż?
— Siedział przy biurku, schylony, oparł głowę na obu rękach, nie ruszał się z miejsca. Mówię do niego, nie słyszy, myślę, że może śpi i zlekka dotknąłem go po ramieniu. Podskoczył, jakby go djabeł ukąsił, okulary spadły mu z oczu i widzę w oczach jego... nigdy nie uwierzycie! Łzy...
— Bredzisz, bracie.
— Tak jest, płakał i strasznie się rozdąsał, żem go zaszedł w takim stanie i krzyknął: Precz stąd! precz! — Ależ panie. Czekają klijenci. — Nie mam czasu, niech idą do djabła i pan z nimi! Wstał, żeby mnie za drzwi wypchnąć.
Tu przerwało rozmowę przybycie starszego dependenta, wszyscy powitali go wyrzutami, że im dał tak długo czekać.
— Ach panowie — odpowiedział im — nie moja wina, dalibóg, zdaje mi się, że notarjusz zwarjował.
— Skądże takie przypuszczenie?
— Najprzód trzeba wam wiedzieć, że pan Ferrand co noc przechadza się po ogrodzie mimo niepogody, zimna...
— Może jest lunatykiem?
— Nie wiem. Ale posłuchajcie mojej historji. Właśnie przed kwadransem szedłem do jego gabinetu, żeby podpisał niektóre papiery; gdy biorę za klamkę, słyszę, że w gabinecie mówią, staję i nadstawiam ucha, zdaje mi się, że słyszę głuchy krzyk, jęki tłumione, otwieram drzwi i co widzę? pan Ferrand klęczy na ziemi. Klęczał przy krześle, głowę zakrył rękoma, jęczał niekiedy, to znowu cicho wołał: Mój Boże, mój Boże! jak człowiek w rozpaczy. Nie wiedziałem, czy zostać, czy pójść, gdy nagle wstał i odwrócił się do mnie, w zębach trzymał starą chustkę, którą gryzł, okulary zostały na krześle. On popatrzył zrazu na mnie jak w obłąkaniu, potem rzucił mi się na szyję i zawołał: Ach, jestem bardzo nieszczęśliwy! Widząc, że mnie oczywiście bierze za kogo innego, odstąpiłem i mówię: Uspokój się pan, uspokój się, to ja. Popatrzył jak obłąkany, nareszcie poznał mnie, strasznie zmarszczył brwi i zawołał żywo: Czy dawno tu jesteś? czy nie mogę ani na chwilę zostać u siebie, żebyście mnie nie szpiegowali? co słyszałeś, odpowiadaj! Taki był zły, że nie przyznałem się do niczego i mówię: Nic nie słyszałem, panie, tylko co wszedłem dać te papiery do podpisu. Dawaj! I on, tak dawniej systematyczny, podpisał wszystko., nie czytając wcale.
— Panowie, może opłakuje stratę pani Seraphin?
— Może go sumienie gryzie, że wsadził Germaina do więzienia?
— Co znowu, sumienie! alboż on ma sumienie?
W tej chwili wszedł notarjusz. Z pod czarnej jedwabnej czapeczki włosy rude, gdzieniegdzie siwizną przeplatane, spadały w nieporządku z obu stron skroni; niektóre żyły na łysej czaszce nabiegły krwią, gdy tymczasem twarz jego okrywała trupia bladość. Przeszedł zwolna przez kancelarję, nie powiedział słowa do dependentów, nie zdawał się nawet spostrzegać ich, wszedł do pokoju, gdzie pracował starszy dependent, potem do gabinetu, i znowu małemi schodkami wyszedł na dziedziniec. Nie zamknął żadnych drzwi za sobą i dependenci słusznie zastanawiali się nad dziwną peregrynacją notarjusza, który jednemi schodami przyszedł, drugiemi się oddalił, nie zatrzymawszy się w żadnym pokoju, które przeszedł...
Noc ciemna. W sypialni na pierwszem piętrze świeżo i dosyć wykwintnie umeblowanej, młoda kobieta stoi przy kominku, na którym suty pali się ogień. We drzwiach, będących naprzeciw jej łóżka,. zamkniętych na rygiel, znajduje się kilkocalowy otwór, który otwiera się z sieni. Lampa oświeca pokój, ściany wyklejone obiciem; firanki u łóżka i okna, pokrycie sofy i krzeseł są z karmazynowej półjedwabnej materji.
Zastanawiamy się nad temi szczegółami, bo dowodzą, że w sposobie życia Jakóba Ferrand nadzwyczajna zaszła zmiana.
W tym pokoju mieszka Cecylja, kreolka, wysmukła, wysokiego wzrostu, czarującej piękności.
Nad kominem wisi zwierciadło. Cecylja stoi przed niem, zdjęła aksamitną czapeczkę, i zawiązuje na głowie jedwabną chustkę, z pod której wymykają się krucze, połyskujące kędziory czarnych, gęstych i długach włoków.
Kto raz widział rysy jej twarzy nigdy ich więcej nie zapomni.
Tysiąc razy już opisywano kreolki, dzieci strefy gorącej, podzwrotnikowej , których pieszczoty są śmiertelne dla przybysza Europy; te czarujące wampiry wysysają z ofiar swoich ostatnią kroplę krwi i złota, zostawiając im tylko, jak same mówią, łzy do picia, serce do gryzienia...
Taką była Cecylja, lecz ohydne jej skłonności, czas jakiś tłumione prawdziwem przywiązaniem do Dawida, rozwinęły się dopiero w Europie, a wpływ północnego klimatu uśmierzył nieco ich gwałtowność i umiarkował ich skutki.
Gdy przyjechała do Niemiec, Dawid kochał ją jeszcze ślepo, z zupełną, nieograniczoną ufnością; mogła więc bezkarnie przez czas niejaki łowić ofiary; lecz wkrótce gorszące jej postępki wyszły na jaw, wszystko się odkryło, i została skazaną na więzienie.
Kobieta więc takich skłonności, przytem zręczna, przewrotna i śmiała, odważyła się wejść do domu Jakóba Ferrand, wejść do jaskini rozsrożonego wilka...
Dowiedziawszy się od barona Graun o zbrodni, jakiej notarjusz dopuścił się względem Ludwiki Morel, Obiecała nawet odegrać swą rolę con amore. Musiano ją wtajemniczyć w to zdarzenie, alby poznała jak dalece winna się mieć na ostrożności w stosunkach z człowiekiem, gotowym na wszystko dla dogodzenia swoim żądzom.
Kiedy Ferrand pierwszy raz ją zobaczył, nietyle może na nim zrobiła wrażenie jej piękność jak raczej oczarowało go jej spojrzenie, które rozpaliło niecny ogień w jego żyłach i zaćmiło jego rozsądek.
Ferrand bez najmniejszej nieufności przyjął do swego domu dziewczynę, jak mu mówiono, biedną, opuszczoną, nie mającą opieki, w nadziei, że skorzysta bezkarnie z jej nędzy, ze smutnego jej położenia.
Powiedzmy jeszcze, że istoty takie jak Cecylja, wywierają wpływ nagły, nieprzezwyciężony na ludzi, co ulegają żądzom zwierzęcym, jakim był Ferrand.
Notarjusz zobaczył kreolkę i rozkochał się w niej, i od tejże chwili, zaczęło się dla niego życie nowe, straszne, życie pełne mąk i katuszy.
Lubieżność doprowadziła go do najpodlejszej zbrodni; skłoniła go do prześladowania rodziny ubogiej i uczciwej, na którą za jego sprawą spłynęły wszystkie nieszczęścia: hańba, Obłęd, nędza, śmierć... lubieżność powinna też być jego karą.
Nie śmiał uciekać się wobec kreolki do podstępu, do przemocy, bo ona była zupełnie inną kobietą niż Ludwika. Zresztą zaraz nazajutrz po wejściu do domu notarjusza, odmieniła odgrywaną rolę i nową na siebie przywdziała maskę. Wieczorem, gdy pierwszy raz została z Ferrandem, przyznała mu się z prostotą, że się bardzo lęka złodziei, ale że jest silną, śmiałą i przygotowaną do obrony.
— Jakto przygotowaną? — zapytał Ferrand.
— Oto... — odpowiedziała kreolka i wyjęła z zanadrza mały sztylet, którego widok dał notarjuszowi wiele do myślenia.
Ferrand zaprowadził ją do jej pokoju, dawnego pokoju Ludwiki. Obejrzawszy izbę, Cecylja oświadczyła mu trwożliwie, że nie widzi u drzwi zamka ani rygla, i że dlatego z obawy przesiedzi noc na krześle. Notarjusz obiecał jej, że nazajutrz każę dorobić rygiel.
Kreolka nie położyła się jednakże.
Z rana Ferrand znowu przyszedł, żeby jej powiedzieć szczegółowo, jaką będzie pełnić służbę.
Notarjusz postanowił sobie udawać względem niej przez pierwsze dni kilka obojętność, ale ujrzawszy po raz pierwszy przy całej jasności słońca jej czarujące wdzięki, oślepiany niepokonanym pociągiem, nie mógł się wstrzymać, żeby z zapałem nie pochwalić jej kształtnego ciała. Cecylja obdarzona niezwykłą przenikliwością, natychmiast poznała swoje zwycięstwo: odrzuciła więc na bok udaną skromność i stanąwszy przed nim, rzekła śmiało:
— Przypatrz mi się dobrze: chociaż ubrana jak wieśniaczka z Alzacji, czy wyglądam na służącą? Patrz na tę rękę, czy przyzwyczajona jest do grubej pracy? A ta noga, czy to noga służącej?
I ukazała nóżkę drobną, na którą notarjusz dotąd nie zwracał uwagi.
— Powiedziałam ciotce Pipelet, co mi się podobało; nie zna kolei mego życia, uwierzyła, że przyszłam do ubogiego stanu przez śmierć rodziców; ona mogła mnie brać za służącą, lecz, spodziewam się, że pan będziesz domyślniejszy od niej.
— Któż więc jesteś? — zawołał Ferrand, coraz bardziej zdziwiony.
— Tego jeszcze powiedzieć nie mogę. Z powodów mnie wiadomych musiałam opuścić Niemcy, i przebrana za wieśniaczkę schronić się do Paryża, gdzie czas jakiś chcę żyć w zupełnem ukryciu.
— Ukrywasz się, cóż popełniłaś?
— Może to jakie słodkie grzechy, ale to moja tajemnica.
— Jakież są teraz twoje zamiary?
— Zawsze te same. Gdybyś w sposób tak znaczący nie pochwalił moich wdzięków, mojej kibici, nie uczyniłabym ci żadnego wyznania... chociaż zresztą obeszłoby się bez niego, bo prędzej czy później sambyś się prawdy domyślił. Słuchaj zatem, panie mój, słuchaj sługi swojej: przyjęłam na czas niejaki stan albo raczej rolę służącej; okoliczności mnie do tego zmuszają, potrafię odegrać ją do końca.
— Niechaj cię moje postanowienie nie dziwi, nie jestem wcale skromnisią, a kiedy mnie miłość rozogni gorszam od bachantki, ale nie chcę być razem kochanką i sługą. Jeżeli myślisz, żem zbyt piękna, aby usługiwać, zmieńmy rolę, bądź moim niewolnikiem, otwarcie ci powiem, że to bym nawet wolała, tylko pod warunkiem, żeby nigdy nie wychodzić z domu i żebyś się ze mną obchodził po ojcowsku. To ci nie przeszkodzi mówić mi o mej piękności; a te oświadczenia będą nagrodą twojego poświęcenia.
— Całą nagrodą? całą? — zapytał Ferrand drżącym głosem.
— Całą, chyba samotność i djabeł odbiorą mi rozum. Teraz decyduj się, albo ja u ciebie, albo ty u mnie, bo inaczej odchodzę i poproszę ciotki, żeby mi się wystarała o inne miejsce. Wszystko to wyda ci się może dziwnem, wierzę temu, ale jeżeli mnie bierzesz za awanturnicę bez sposobu do życia, to mylisz się, patrz, mam spory woreczek złota, ale cóż, kiedy za żadne pieniądze nie znalazłabym równie bezpiecznego schronienia jak w twoim domu tak samotnym, przez nikogo nie odwiedzanym.
Tak dziwne wyznanie, tak nagła zmiana roli, nastręczały zdziwionemu Ferrandowi rozliczne domysły, ale musiał zostać dalekim od odgadnięcia prawdziwego powodu bytności Cecylji w jego domu.
Stanęło na tem, że Cecylja będzie jego sługą tylko z pozoru: że dla większego bezpieczeństwa będzie sam usługiwał i jej i sobie. Próba tego niezwłocznie kazał co spieszniej umeblować na pierwszem piętrze pokój stosownie do gustu Cecylji, na co wydał dwa tysiące franków; wydatek ogromny na tak skąpego człowieka, dowodzący całej potęgi namiętności, co go opanowała.
Odtąd zaczęło się dla niego życie straszne. Zamknięty w swoim domu, nie widywał nikogo, pożerany ciągle jedną myślą, usługiwał swojej słudze. Nie mógł myśleć o użyciu siły, lub podstępu, bo Cecylja, uprzedzona, piła jedynie czystą wodę, jadła same potrawy niemożliwe do sfałszowania, a nadewszystko była zręczna, silna i uzbrojona.
Jednakowoż, aby go nie doprowadzić do ostateczności, udawała czasem żywą wdzięczność, i opisywała mu płomiennemi słowy rozkosze, jakieniby go uszczęśliwiła, gdyby kiedykolwiek mogła go pokochać.
Na taką mowę kobiety młodej i pięknej, rozum odstępował Ferranda; ogniste marzenia prześladowały go w dzień i w nocy. Wśród niepojętych męczarni tracił zdrowie, sen. Niekiedy nocą, po zimnie i deszczu, biegał po ogrodzie, żeby ostudzić krew swą; ale częściej daleko, trawił całe godziny pod drzwiami kreolki i przez otwór patrzył na nią śpiącą, bo Cecylja, mając jeden tylko cel, rozognić natarjusza do szaleństwa, zezwoliła na zrobienie tego otworu i często zostawiała go otwarty.
Ferrand zaczynał odnosić karę, cierpiał jak potępieniec.
— Cecyljo! — odezwał się głos stłumiony i w wąskim otworze ukazała się blada i szpetna twarz Ferranda.
— Co widzę, kochany mój panie, jesteś tu? — rzekła kreolka czarującym głosem.
— O, jakże piękną jesteś w tem półubraniu! — zawołał notarjusz.
Cecylja roześmiała się.
— Przypatrz mi się, wszakże otwór po to zrobiony.
— Czyż nigdy tych drzwi nie otworzysz? Patrz, jak jestem uległy! dziś wieczorem mogłem razem z tobą wejść, nie wszedłem jednak.
— Uległy jesteś z dwóch powodów: bo najprzód wiesz dobrze, że, zmuszona do tułaczego życia, nie chodzę nigdy bez sztyletu zaprawionego trucizną i że władam nim po mistrzowsku, a prócz tego i to ci wiadomo, że skoro tylko dałbyś przyczynę do niechęci, opuściłabym na zawsze twój dom, zostawiając cię tysiąc razy więcej rozkochanym niż teraz.
— Więc uległość, moja pokora, moja gorąca miłość nic cię nie rozczuli?
— To mnie nie rozczula, ale bawi, może nawet mi pochlebia, nigdy jeszcze nie widziałam człowieka w twoich latach podobnie rozkochanego, a nawet przyznam, że mężczyzna piękny, młody, niezdolny byłby doznać tak szalonej namiętności.
— Milcz! — krzyknął Ferrand — nie patrz tak na mnie, bo oszaleję! wołałbym zostać bez żadnej nadziei, móc cię wygnać z mego domu, nienawidzieć. Chcesz, żebym cię przekonał o mojej miłości? powiedz, czego żądasz, co mam uczynić? Mają mnie za bogatszego niż jestem w istocie, ale powiedz słowo.
— O! płaksa nieznośny! — zawołała Cecylja z szyderstwem — zawsze jęczy, zawsze się żali, a od dziesięciu dni znajduje się z młodą kobietą w samotnym domu.
— Ale ta kobieta mną gardzi! ale jest uzbrojona! ale te drzwi zamknięte! — krzyknął Ferrand.
— A więc przezwycięż jej wzgardę, spraw, żeby odrzuciła swoje żelazo, zniewól ją, żeby ci te drzwi otworzyła! ale nie przemocą, bo ta cię nie doprowadzi do celu.
— Czemże ją zniewolę?
— Siłą namiętności. Czyliż ja mam ciebie uczyć roli? Jesteś szpetny, bądź strasznym, zapomnę o twej szpetności. Jesteś stary, ukaż się energicznym, zapomnę o twoim wieku. Nie mogąc być szlachetnym źrebcem, co dumnie rży wśród stada, nie bądźże przynajmniej głupim wielbłądem, co ugina kolana i nadstawia grzbiet pod ciężary, bądź tygrysem, co ryczy, gdy szarpie swą zdobycz, i krew jej pije, wówczas on jest piękny, tygrysica odpowiada mu z głębi pustyni.
Notarjusz wstrząsnął się, słysząc te słowa, patrząc na dziki, prawie srogi wyraz twarzy kreolki, która z zuchwałym uśmiechem, rozdętem nozdrzem, wzdętą piersią, utkwiła w nim wzrok ognisty. Nigdy nie zdała mu się cudniejszą.
— O mów! mów jeszcze! — wołał z uniesieniem — tym razem mówisz co czujesz. Ach, gdybym mógł.
— Człowiek może wszystko co zechce — odparła Cecylja, podchodząc ku otworowi i kładąc swoje różowe paluszki na włochatej dłoni Ferranda.
po raz pierwszy uczuł dotknięcie jej ciała, zbladł jeszcze bardziej.
— Jakżeby taka kobieta miała; kochać inaczej, jak z najgorętszą miłością? — dodała Cecylja. — Niech ma wroga, jednem spojrzeniem wskaże go staremu swojemu tygrysowi, powie mu: uderz! a on...
— Uderzy! — krzyknął Ferrand. — Dla ciebie gotówbym popełnić zbrodnię!
— Słuchaj — rzekła nagle Cecylja, cofając rękę — teraz odejdź, odejdź, nie poznaję cię więcej, nie wydajesz mi się już tak szpetny jak dotąd, odejdź! — i szybko oddaliła się od furtki.
Szatańska niewiasta zdołała. ostatnim słowom swoim nadać takie piętno prawdy, że Ferrand uwierzył jej i przejęty szaloną nadzieją, zawołał:
— Cecyljo! jeśli rozkażesz, będę twoim tygrysem.
— Nie, nie teraz, później, teraz nie władam sobą, luby ogień rozlewa się po moich żyłach.
Ferrand odchodził od zmysłów.
— O! życie oddam, za taką miłość — krzyknął, wstrząsając wściekle drzwiami — majątek, życie rzucę w przepaść za jednę minutę szczęścia przy tobie!
Zwinna jak pantera, jednym rzutem Cecylja była już przy otworze i niby z trudnością tłumiąc własne zapały, szepnęła cichym, drżącym głosem:
— Nie chciałam wracać do tych drzwi, a jednak przyszłam, mimowoli, bo jeszcze mi brzmi w uszach coś mi niedawno powiedział, że dla mnie gotaweś na wszystko. Kochasz mnie więc bardzo?
— Czy chcesz złota? wszystko co mam?
— Złota mi nie trzeba.
— Chcesz być moją żoną? ożenię się z tobą.
— Jestem zamężna.
— Więc czego chcesz, o Boże! czego chcesz?
— Dowiedź mi, że twoja miłość jest namiętna, wściekła, ślepa, że dla niej wszystkobyś poświęcił!
— Wszystko poświęcę. Ale jakże ci dowiodę?
— Nie znajdujesz sposobu? więc bywaj zdrów, omyliłam się, szkoda jednak, już zaczynałam cię kochać.
— Słuchaj — rzekł notarjusz głosem głuchym, przerywanym — jeśli ci oddam na łaskę mój honor, majątek, życie... jeśli ci powierzę tajemnicę, która może mnie zaprowadzi na rusztowanie...
— Ty byłbyś zbrodniarzem? — przerwała Cecylja; — żartujesz. A twoja prawość?
— Kłamstwo.
— Nie wierzę ci, przechwalasz się. Któryżby człowiek zdołał tak zręcznie, i zuchwale owładnąć opinją ludzi, zagarnąć ich cześć i poszanowanie?
— Ja nim jestem! — zawołał Ferrand z ohydną dumą. — Bierz moją głowę, za jedno twoje uściśnienie.
— Przecież nakoniec spotykam prawdziwą namiętność... Oto mój puginał! rozbroiłeś mnie!
Ferrand przez otwór wziął podaną broń niebezpieczną i rzucił ją daleko za siebie na korytarz.
— Cecyljo, więc mi wierzysz? — zawołał z uniesieniem.
— Wierzę — odpowiedziała, ściskając w miękkich dłoniach twardą rękę Ferranda. — Widzę w twojem płomiennem spojrzeniu że mnie nie zwodzisz. Jakóbie! kocham twoje oczy... one mnie przekonywują, że mówisz prawdę. Twoje czoło groźne, twoja twarz strachem przejmuje... jesteś zajadły, piękny i straszny jak tygrys. Ale mów: nie zwodzisz mnie?
— Powtarzam ci: popełniłem zbrodnię.
— Tem lepiej...
— A jeśli ci wszystko powiem?...
— Spełnię wszystkie twoje życzenia w nagrodę za to zaufanie zupełne, ślepe, nieograniczone...
Cecylja przy tych słowach tak zbliżyła się do otworu, że Ferrand na twarzy uczuł oddech gorący kreolki.
— O! będziesz moją — zawołał — a potem, jeżeli chcesz, zniesław mnie, poprowadź na śmierć... Słuchaj: dziesięć lat temu powierzono mi dziecię i 200000 franków, które dla niego były przeznaczone; oddałem dziecię w obce ręce, zmyśliłem, że umarło, poparłem to kłamstwo fałszywym aktem zejścia i zatrzymałem pieniądze...
— Zręcznie i śmiało... ktoby się tego po tobie spodziewał? — Słuchaj jeszcze: nienawidziłem mojego kasjera; jednego wieczora wziął mi nieco złota które zwrócił mi nazajutrz, ale żeby go zgubić, oskarżyłem go, że mi skradł znaczną sumę. Wszak teraz moje dobre imię jest na twojej łasce?
— O! kochasz mnie, Jakóbie, kochasz? Za co wyjawiasz mi najskrytsze swoje tajemnice? jakąż ja władzę posiadam nad tobą? Nie będę niewdzięczną.
— O! — zawołał Ferrand. — Słuchaj jeszcze: dziewczynka o której ci mówiłem, znalazła się znowu na mojej drodze, obawiałem się jej, kazałem ją zamordować.
Słuchaj dalej. Jeszcze przedtem pewien człowiek powierzył mi 100,000 talarów, zamaniłem go, zastrzeliłem i dowiodłem, że sam sobie odebrał życie. Teraz życie moje w twojem ręku, otwórz!
— Jakóbie! teraz cię kocham! — szepnęła kreolka.
— Tysiąca śmierci się nie ulęknę! — zawołał Ferrand w dzikiem upojeniu, daj mi klucz, odsuń rygiel.
Kreolka wyjęła klucz z zamka i podała go notarjuszowi przez otwór.
— Nakoniec jesteś moją! — wykrzyknął Ferrand i spiesznie zakręcił kluczem w zamku.
Ale drzwi zasunięte na rygiel nie otworzyły się.
— Przybywaj, mój tygrysie — zawołała Cecylja umierającym głosem.
— Odsuń rygiel! prędzej — krzyczał notarjusz.
— Ale gdybyś mnie zwodził! — zawołała nagle Cecylja — gdyby wszystkie te twoje tajemnice, były zmyślone.
Notarjusz na chwilę stanął osłupiały; już mniemał być u celu życzeń; ta ostatnia zwłoka doprowadziła go do szaleństwa. Żywo rozpiął kamizelkę, zdjął z szyi łańcuszek, na którym wisiał płaski pugilaresik i pokazując go przez otwór, rzekł do Cecylji.
— Tu są dowody, mogące mnie zgubić. Odsuń rygiel, pugilares twój.
— Daj go, mój tygrysie! — I głośno odsuwając rygiel jedną ręką, drugą schwyciła pugilares. Ferrand wypuścił go z dłoni dopiero, gdy uczuł, przyciskając klamkę, że drzwi się otwierają.
Otworzyły się jednak tylko na kilka cali, bo je przytrzymywał stalowy łańcuszek przyśrubowany do futryny drzwi.
Spotykając tę niespodzianą zawadę, notarjusz rzucił się na drzwi i wstrząsnął niemi; w rozpacznem wysileniu.
Cecylja, z szybkością strzały, wziąwszy pugilares w zęby, otworzyła okno, zrzuciła płaszcz na dziedziniec i równie zwinna jak śmiała, spuściła się po sznurze z węzłami, który już miała w pogotowiu, przymocowany do balkonu. W mgnieniu oka była na dole, okryła się płaszczem, otworzyła drzwi od ulicy i wsiadła do pojazdu, który z rozkazu barona Graun, co nocy, od czasu pobytu kreolki u Ferranda, czekał o dwadzieścia kroków od domu. Pojazd galopem ruszył z miejsca i już był na bulwarach, kiedy notarjusz dostrzegł ucieczkę Cecylji.
Wróćmy do Ferranda.
Jak piorun rażony padł na ławkę, będącą przy domu, tam został długo, niemy, niewzruszony, skamieniały. Chłodne powietrze nocy orzeźwiło go nieco, wbiegł do ogrodu, chodził po alejach, bez celu, myśli tłumnie cisnęły mu się do głowy, to konwulsyjnie ściśniętemi pięściami uderzał się w czoło, to paznogciami aż do krwi szarpał rozpalone piersi. Biegnąc machinalnie, potknął się nareszcie o kupę ziemi świeżo poruszanej. Schylił się, i zobaczył skrwawione kawałki płótna.
Wejdziemy do więzienia zwanego La Force, przeznaczonego dla mężczyzn.
Zewnętrzny widok tej budowli nie jest wcale ponury. Wokoło rozległych dziedzińców ciągną się obszerne zabudowania, podobne do koszar albo do fabryki najstaranniej utrzymanej.
Wchodząc, znajdujemy się w ciemnej sali, przedzielonej żelazną kratą, jedna połowa sali komunikuje się z wnętrzem więzienia, druga z kancelarją, do tej ostatniej połowy wpuszczane są osoby, mające pozwolenie odwiedzenia którego z więźniów. Rozmowę prowadzi się przez kratę.
Wśród więźniów poznajemy Mikołaja Marcjala, rozmawiającego przez kratę ze starym Micou. Mikołaj mógł go wplątać w proces i ściągnąć na niego bardzo ostrą karę, gdyby wyznał, że Micou zwykle u niego kupował za bezcen owoce kradzieży. Dlatego też Micou, na pierwsze wezwanie bandyty, stawił się natychmiast w więzieniu.
— Jakże się macie, ojcze Micou? — zapytał rozbójnik.
— Do twoich usług, mój chłopcze, — odpowiedział Micou z głębokiem westchnieniem. Skoro mi tylko dałeś znać że tu jesteś, wnet zająłem się uskutecznieniem twoich komisów. Przyniosłem ci tytoń, szynkę, chleb, ser i sześć butelek dobrego wina. Spodziewam się, żeś kontent ze mnie?
— I bardzo, ojcze Micou, i bardzo, a jestem pewny, że wkrótce znowu będę miał powód być kontent z ciebie.
— Bodaj mnie djabli wcięli, czy ja mam obowiązek karmić cię łakociami?
— Nie będę milczał, powiem sędziemu. „Wyobraź pan sobie, że stary Micou....“
— Dobrze już, dobrze, — przerwał starzec z obawą i gniewem, — zgoda między nami, przyniosę więcej.
— No tak być powinno, nie zapominajcież zanieść kawy matce mojej i Tykwie do św. Łazarza, dotąd pijały co rano kawę, nie obeszłyby się bez niej.
— Czy mnie chcesz zgubić, hultaju?
— Zaczekaj, ale, ale zapomniałem ci powiedzieć, żebyś mi przyniósł dwie pary ciepłych wełnianych skarpetek, wszak nie chiąłbyś żebym się przeziębił?
— Chciałbym, żebyś zdechł!
— Dziękuję, wcale mi nie spieszno, dobrze mi się tu dzieje, wszyscy mnie szanują, odkąd się dowiedzieli, że ojciec mój poszedł pod gilotynę. Tu nie lubią uczciwych ludzi. Właśnie teraz u nas siedzi jakiś Germain, młody chłopak, nie gada z nami, udaje dumnego. Niechaj się strzeże!
— Germain? jeżeli ten sam, o którym mi mówili, to kulawy grubas ma ząb na niego.
— Ten sam, słyszałem, że na prowincji uciekł od towarzyszów, którym mógł dopomóc w dobrym interesie. Ale... ale... kupże mi nową furażerkę z szkockiego aksamitu, w tej już pokazać się nie mogę.
Micou, zastanowiwszy się, że jest na jego łasce, odrzekł.
— Dam wreszcie furażerkę, ale pamiętaj, nie żądaj niczego więcej, bo nie dostaniesz, niechaj się dzieje co chce. I wyszedł rozgniewany.
W tejże chwili weszła Rigoletta. Dozorca, stary wysłużony żołnierz, powitał ją uprzejmie, bo już ją znał dobrze.
— Pan Germain zdrów. Jednak codzień smutniejszy. Zawsze chodzi sam, z nikim nie mówi, doradź mu też pani, żeby się tak od innych nie odsuwał, znienawidzą go wszyscy. Na dziedzińcach jest dozór, ale o nieszczęście nie trudno.
— O Boże! byłożby życie jego w niebezpieczeństwie? — spytała Rigoletta przerażona.
— Uspokój się pani, mamy go na oku, ale nie szkodziłoby doradzić mu, żeby był trochę więcej towarzyski.
— O panie, jakżeż to ciężko dla poczciwego człowieka spoufalić się z takimi ludźmi!
— Cóż robić? z dwojga złego trzeba wybrać mniejsze. Teraz pójdę, będziecie mogli swobodnie rozmawiać.
Smutnemi zajęta myślami usiadła ma ławce.
Więzień, który stanął u kraty po Mikołaju, był człowiekiem lat średnich, drobny, chudy, z fizjognomją przenikliwą, dowcipną, wesołą i drwiącą.
Nazywał się Fortunat Gobert, znany pod przydomkiem Pique-Vinaigre, z rzemiosła kuglarz, wytrzymał już niegdyś karę ciężkiego więzienia za fałszowane monety, teraz zaś znowu siedział w La Force, za kradzież. Więźniowie powszechnie bardzo lubią opowiadanie historyj, bajek, a nadewszystko takich, gdzie się maluje heroizm, wielkość duszy, gdzie triumfuje uciśniona słabość i cnota. Pique-Vinaigre był mistrzem w opowiadaniu bajek tego rodzaju.
Gdy wszedł za kratę, zbliżyła się ku niemu niewiasta lat 35, blada, ubogo ubrana, zalewająca się łzami. On popatrzył na nią tkliwie, a razem z niecierpliwością.
— Anno, nie bądź dziecinną, — rzekł do niej, — widzieliśmy się 16 lat, jeżeli ciągle będziesz trzymała chustkę na twarzy, nie poznamy się.
— Ach, bracie, nieszczęśliwy bracie. Piętnaście lat wysiedziałeś, a dziś napowrót cię tu znajduję!
— Cóż robić? Gdy mnie wypuścili, szukałem roboty, ale nikt nie chciał mnie przyjąć, umiałem tylko swoje sztuki kuglarskie, a na co mi to w małej mieścinie, którą mi wyznaczyli na miejsce pobytu? Więc musiałem kraść. Złowili mnie ma gorącym uczynku, nie było sposobu zaprzeczać, wszystko wyznałem.
— Ach Boże, mówisz o tem z taką zimną krwią?
— A choćbym mówił z gorącą krwią, cóż zyskam? Adwokat mi powiedział, że mnie poślą na galery na lat 20.
— Ale ty tam umrzesz, ty taki słabowity.
— Nie myślałem o tem, zawsze chciałem zobaczyć morze! Powiedzże mi cóż tam twoje dzieci, twój mąż?
— O! nie wspominaj mi o nim, trzy lata już minęło jak porzucił mnie z dziećmi, zabrał mi wszystko i sprzedał.
— Biedna siostro! jakże wyżywiłaś swoje trzy niebożęta?
— Pracowałam, sąsiadki pilnowały mi dzieci. Nagle mąż powrócił, osiadł u mnie, nie robił nic, upijał się codzień i bił mnie, kiedym się skarżyła.
— O, podła dusza!
— Niedość tego: przyprowadził ze sobą kobietę, którą musiałam znosić w domu. Adwokat powiedział mi, że mąż ma prawo rozporządzać majątkiem żony; mieszkać z nią i nic nie robić.
— Tak, — przerwał Pique-Vinaigre z oburzeniem — u nas we Francji sprawiedliwość zbyt jest droga dla biednych ludzi.
Rigoletta, słuchając rozmowy brata z siostrą, nie straciła ani słowa z opowieści biednej Anny, której nieszczęście obudziło w niej żywe współczucie.
Nowy gość wszedł do sali, zapytał o jednego z więźniów i siadł na ławce między Rigolettą i Anną. Gryzetka, zobaczywszy go, o mało nie krzyknęła ze strachu, poznała w nim bowiem jednego z pachołków, który z polecenia Ferranda przyszedł był uwięzić Morela. Odsunąwszy się od przybysza jak mogła najdalej, Rigoletta oparła głowę o ścianę i zatopiła się w smutnych myślach.
— Słuchaj — mówił znowu Pique-Vinaigre do siostry — czemu nie chowałaś przed mężem zarobionych pieniędzy?
— Chowałam wprawdzie, ale cóż, bił mnie tak długo, aż musiałam mu je oddać.
— O, ty biedna, nieszczęśliwa! lecz nakoniec czy przecie wybawiłaś się od twego hultaja męża?
— Opuścił mnie, gdy sprzedał wszystko: nawet łóżko i kolebki dzieci. Razu jednego powiedział do mnie: Mamy ładną córkę, jakżeśmy głupi, żeby z tego nie skorzystać.
— Aha! rozumiem, sprzedawszy sprzęty, chciał posprzedawać także dzieci.
— Przykro mi, mój Fortunacie, że nie jestem w stanie dać ci cośkolwiek.
— Cóż to, czy myślisz że wziąłbym od ciebie? Przeciwnie: dotąd więźniowie płacili mi po jednym sons od osoby za słuchanie moich powieści: odtąd muszą dawać po dwa, albo się bez nich obejdą; co uzbieram będzie dla ciebie. Mąż jest panem dopóki was prawo nie rozłączy, a ponieważ nie masz pięciuset franków aby się od niego wykupić (tyle potrzeba na przeprowadzenie separacji), więc oddaj mu wszystko, nawet córkę, on ją zabierze i zaprowadzi gdzie zechce.
— Boże mój, Boże! gdzież sprawiedliwość?
— Sprawiedliwość? — zawołał Pique-Vinaigre z głośnym i gorzkim śmiechem, — sprawiedliwość we Francji jest jak mięso, potrawa zbyt droga dla ubogich ludzi. Jeżeli idzie o to, żeby biedaka wsadzić do więzienia albo posłać na galery, taką sprawiedliwość daje się gratis; jeżeli mu łeb utną, to także gratis, zawsze gratis. Ale jeżeli trzeba nieszczęśliwą matkę obronić od rozbójnika męża, co ją bije i obdziera, co jej chce i może wydrzeć córkę, taka sprawiedliwość kosztuje pięćset franków i bez niej, moja Anno, musisz się obejść. Serce się kraje, gdy pomyślę o losie twoim, twoich dzieci, gdy myślę, że ci nie mogę pomóc. Ja niby zawsze się śmieję, ale miewam dwa rodzaje wesołości: wesołość wesołą i smutną. Kiedyś napiszę coś i dla twoich dzieci, to je zabawi.
— Rada jestem, że masz tak szczęśliwy charakter.
— O! za nic w świecie nie chciałbym być podobny do jednego z naszych, co siedzi w jednej sali ze mną. Biedny człowiek, bodaj że dziś wieczorem będzie z nim koniec, zmówili się niewątpliwie na niego.
— Powiedzże mi, za co go tak nienawidzą?
— Zawsze sam chodzi, z nikim nie rozmawia, z nikim nie chce przestawać, stąd wyobrazili sobie, że ich szpieguje. Głupcy! gdyby ich szpiegował, toćby starał się jak najwięcej zawierać znajomości. Ale rzetelna przyczyna jest ta, że wygląda na panicza, a, to ich gniewa. Kapitan naszej sali, zwany Szkieletem, jest na czele całego spisku. A teraz siostro, dosyć gawędy. Bądź mi zdrowa.
Pożegnali się i Pique-Vinaigre wyszedł.
Rigoletta, od czasu jak sługa sądowy usiadł obok niej na ławce, nie słyszała dalszej rozmowy brata z siostrą. Gdy Anna skierowała się do wyjścia, Rigoletta zbliżyła się do niej i rzekła uprzejmie:
— Powiem otwarcie, że siedząc tu i czekając na osobę, którą przyszłam odwiedzić, słyszałam, jak pani opowiadałaś bratu swoje nieszczęścia, pomyślałam sobie: biedni ludzie powinni jedni drugim pomagać. Postaram się dopomóc pani i jej biednym dzieciom. Daj mi swój adres, abym wiedziała gdzie panią znaleźć.
— Spojrzawszy tylko na twarz pani, wyobrażałam sobie, że musisz mieć najlepsze serce; widzę że się nie omyliłam. Nazywam się Anna Dubort, mieszkam przy ulicy de, la Carillerie, pod Nr. 1.
Po odejściu Pique-Vinaigra wszedł za kratę inny więzień, mający lat około trzydziestu, rudy, o twarzy pełnej, czerwonej, wesołej, niskiego wzrostu i bardzo otyły. Miał na sobie wygodny watowany surdut, futrzane pantofle, przy łańcuszku od zegarka wisiało mnóstwo pieczątek, na palcach nosił dosyć kosztowne pierścionki; był to pan Boulard, komornik; używał go zwykle pan Petit-Jean, o którym już wiemy, że go notarjusz Ferrand podstawiał na swojem miejscu, w interesach mniej uczciwych.
— Dzień dobry, mój panie Bourdin! — rzekł komornik do sługi sądowego; byłem pewny, że stawisz się na moje wezwanie.
— Jakżebym mógł nie stawić się, generale? — odpowiedział Bourdin, dając pół-żartem, pół serjo ten tytuł wojskowy człowiekowi, który go często używał do swoich posług.
— Rad widzę — mówił dalej Boulard — że nie odstępujesz mnie w nieszczęściu. Już zaczynałem wątpić o tobie, bo pisałem do ciebie przed trzema dniami, a nie pokazałeś się.
— Niepodobna mi było znaleźć chwili czasu. Obaj z Malicornem o mało nie zamęczyliśmy się, ścigając hrabiego Florestana de Saint-Remy. Czy wiesz? teraz służy mu już wyższy tytuł.
— Jakto? z hrabiego został może markizem?
— Nie, z oszusta został złodziejem.
— O! ba! — ścigają go za djamenty, które ściągnął jubilerowi. Lecz niech mi wolno będzie spytać, jakim u djabła sposobem pan się tu dostałeś?
— Hołota, kochanku, zgraja obdartusów utrzymuje, że ich ograbiłem na 60.000 franków, padali na mnie skargę o nadużycie zaufania.
— Więc jesteś oskarżony tylko o nadużycie zaufania, generale? Niewielka to historja, w najgorszym razie posiedzisz trzy miesiące w więzieniu i zapłacisz 25 franków kary.
— Nawet i te parę miesięcy odsiedzę w domu zdrowia, mam znajomego deputowanego, on mi to wyrobi. Ale pomówmy o interesie, dla którego cię wezwałem, idzie tu o kobietę — dodał Boulard z tajemniczą i dumną miną.
— Oho! więc to taka sprawka? jestem na usługi.
— Zastaję w stosunkach z młodą artystką teatru Folies Dramatiques, ona mnie bardzo kocha, ale jak wiesz, kogo nie widzą, o tym i zapomną, chciałbym tedy wiedzieć jak się prowadzi panna Aleksandryna.
— Dosyć, generale, polecenie do wykonania nie trudniejsze, jak wyśledzić i za kołnierz schwycić dłużnika. Ale może rozkażesz co więcej jeszcze?
— Bynajmniej, mam wszystkie wygody, osobny pokój dobrze ogrzany, kazałem sobie przynieść fotel z domu, jadam trzy razy na dzień, odpoczywam, spaceruję i śpię.
— Ale, generale, takiemu jak pan gastronomowi, kuchnia w więzieniu musi być nie do smaku?
— Alboż nie mam na tej samej ulicy sklepu pani Michonueau, gdzie wszystkiego dostanę? W porę o niej wspomniałem, zajdź też do niej proszę i powiedz, żeby mi przysłała pasztet i kosz wina.
— Zanotuję sobie.
— Zapisz za jednym razem, żeby mi z domu przysłali dwie puchowe poduszki.
— Wszystko będzie spełniane co do litery. Teraz jestem spokojny generale, co do twego stołu, ale, gdzie spacerujesz? czy razem z hołotą więzienną?
— Nie inaczej, a spacery są bardzo ożywione, wesołe. Ach, przyjacielu, co za bandyckie fizjognomie! szczególnie jeden, nazywają go Szkieletem.
— Zabawne imię!
— Tak jest chudy, że zupełnie zasługuje na swój przydomek, sama skóra i kości. Inni więźniowie drżą przed mim. Ja zaprzyjaźniłem się z nim odrazu, dawszy mu nieco cygar, teraz uczę się u niego złodziejskiej mowy.
— Ha! ha! wybornie! tu mój generał uczy się.
— Tak jest, słowem nie nudzę się wcale, bo nie jestem hardy, poufalę się z więźniami, nie tak jak tu jeden jegomość, nazywa się Germain, hołysz, nie ma nawet czem zapłacić za osobną stancję, a udaje dumnego, unika ich. Ba! ani uważał na mnie. Zresztą więźniowie i mnie nawet mają prawie za nic, obwiniony o nadużycie zaufania! to nędzota dla takich bandytów. Lecz jeszcze jedno, zajdź proszę do pana Badimat i przypomnij mu, że obiecał znaleźć mi dobrego adwokata, zapłacę porządnie, dam tysiąc franków.
— Bądź spokojny, generale, dziś jeszcze wszystkie twoje poruczenia wypełnię. Do widzenia.
Boulard wyszedł jedną stroną, Boulard drugą stroną.
Drzwi się otworzyły, wszedł Germain.
Franciszek Germain nie miał regularnych rysów, ale trudno było znaleźć twarz bardziej zajmującą, powierzchowność jego zdradzała człowieka wykształconego i zacnego.
Teraz blady był i cierpiący, zarumienił się nieco, ujrzawszy za kratą Rigolettę, świeżą i nadobną. Starała się jak zawsze udawać wesołą, aby rozweselić trochę Germaina.
Dozorca odszedł w kąt sali, mogli rozmawiać bez świadków.
— Obaczmyż, panie Germain, jak dziś wyglądasz? — rzekła Rigoletta, zbliżając się jak mogła najbardziej do kraty.
— Jakże pani zdołam dosyć podziękować? za tyle dobroci mogę się tylko wypłacić uczuciami wdzięczności i... — Germain nie śmiał skończyć.
— I czem jeszcze? — spytała Rigoletta, rumieniąc się.
— I... i... przywiązaniem — wyjąkał Germain.
— Czemu już pan lepiej nie powiesz szacunkiem i poważaniem, — jak piszą w zakończeniu listów? — przerwała Rigoletta zniecierpliwiona. — Zwodzisz mnie, chciałeś powiedzieć co innego, uciąłeś nagle.
— Upewniam, — rzekł Germain z westchnieniem, — nie chciałem powiedzieć nic innego, nie nie ukrywam.
— Ach, jak pan zmyślasz! — zawołała gryzetka niecierpliwie tupiąc nogą i wyjęła z woreczka długą wełnianą chustkę na szyję, robioną na drutach, — oto co panu przyniosłam, ale nie dam, żeby ukarać za nieszczerość. Sama ją zrobiłam, pomyślawszy, że tu wilgoć i zimno, a pan boisz się zimna. Zawsze pan jesteś smutny, chociaż ci zabroniłam.
— Jakże pani chcesz, żebym nie był wzruszony do łez, kiedy myślę o wszystkiem, co pani dla mnie uczyniłaś odkąd tu zostaję? Czy nowy dowód dobroci, który dziś odbieram, nie ma mnie rozczulić? czyliż nie wiem, że pani pracujesz w nocy, aby mieć czas odwiedzić w dzień? z mojej przyczyny obarczasz się pracą nad siły.
— Otóż to! litujże się pan nade mną, że ja co dwa albo trzy dni muszę się trochę przejść, żeby odwiedzić przyjaciół, ja co tak lubię chodzić. I po drodze mam rozrywkę — oglądam magazyny.
— A ja w najszczęśliwszych chwilach nie bywam wesoły, nie mogę.
— Pan zawsze mówisz, że nie możesz, więc nie możesz nawet zbliżyć się do innych więźniów, o co pana prosiłam sto razy? Teraz znowu dozorca mi powiedział, że dla własnego dobra nie powinieneś ich tak unikać.
— Bo pani nie wie, jak się nimi brzydzę: nie znasz wszystkich powodów osobistych, jakie mi każą unikać ich.
— Przeciwnie, znam te przyczyny, czytałam papiery, które dla mnie pisałeś i które odebrałam z pańskiego mieszkania, kiedy pana wzięto. W tych papierach, wyczytałam jeszcze co innego, — dodała Rigoletta rumieniąc się, — wyczytałam tajemnicę.
— Którejbyś się pani nie dowiedziała, — zawołał Germain z zapałem, — gdyby nie to nieszczęście, co mnie spotkało. Lecz błagam panią, nie kładź granic swej dobroci, zapomnij o mem szaleństwie, dawniej wolno mi było karmić się marzeniami, choć to i wtenczas były marzenia!
Rigoletta, widząc, że on jej nie rozumie, stłumiła westchnienie w nadziei, że innym razem Germain lepiej się pozna na uczuciach jej serca i rzekła:
— Pojmuję, że obcowanie, z tak brzydkimi ludźmi jest panu obmierzłe, ale nie widzę, żeby to było dostatecznym powodem do narażania się na niebezpieczeństwo.
— Wierzaj mi pani, chcąc spełnić twoje rozkazy, nieraz zaczynałem rozmawiać z niektórymi z nich, co mi się zdawali najmniej występni. Ach, gdybyś wiedziała co za mowa! co za ludzie!
— Niestety! prawda, muszą to być okropni ludzie!
— Pytałaś pani o przyczynę mego smutku coraz głębszego, teraz ją znasz, nie chciałem jej wymieniać, lecz jeden tylko mam środek okazać niejaką wdzięczność za tyle dowodów litości. Wyznaję więc ze strachem, że sam siebie nie poznaję. Brzydzę się temi złoczyńcami, uciekam od nich, wszystko daremne, sąsiedztwo ich wywiera na mnie wpływ, któremu się oprzeć nie mogę, zdaje się, że zepsucie wciągam oddychając temże, co oni powietrzem. O! poznałem ja swoją słabość, swoją nikczemność!
— Słabość! nikczemność! co pan mówisz? jakie masz o sobie wyobrażenie?
— Alboż nie jest nikczemnością targować się z sumieniem? Gdy słyszę jak ci złodzieje i mordercy mówią o swoich zbrodniach z dziką obojętnością, ze zwierzęcą dumą, zazdroszczę im niekiedy tej ich obojętności, gorzko sobie wyrzucam zgryzoty sumienia, co mnie dręczą, za błąd, tak mało znaczący w porównaniu z tem, co oni zrobili.
— Lecz, gdy stąd wyjdziesz?
— Nic nie znaczy, choć zostanę uwolniony, ludzie ci mnie znają, gdy wyjdą z więzienia i mnie spotkają, będą mówili ze mną jak z dawnym towarzyszem, będą mnie straszyli, iż rozgłoszą oskarżenie kryminalne, które nade mną ciążyło. Widzisz więc, że przeklęte węzły łączą mnie z nimi. A jednak zamiary moje były czyste. Właśnie dlatego, że ze mnie chcieli zrobić zbrodniarza, znajdowałem rozkosz niewypowiedzianą, mówiąc sobie: Nigdy nie zboczyłem z prawej drogi, a mnie przyszło to trudniej, niż komukolwiek. Teraz zaś! ach niestety!...
Gorzkie łkania stłumiły ostatnie słowa Germaina. Rigoletta otarła łzy i rzekła do Germaina tonem tkliwym, prawie uroczystym:
— Posłuchaj mnie, panie Germain, może nie bardzo się wytłumaczę, nie umiem tak pięknie mówić jak pan, ale co powiem będzie prawdziwe i szczere. Najsamprzód niesłusznie uskarżasz się, żeś opuszczany, samotny...
— O! nie myśl pani, żebym kiedy zapomniał, ile mi okazałaś litości!
— Niedawno przemilczałam, kiedy używałeś tego wyrazu litości, ale ponieważ go powtarzasz, muszę ci powiedzieć, że to, co dla ciebie czuję, nie jest bynajmniej litością.
— Jakto?
— Proszę, dozwól mi skończyć, Kiedy byłeś zmuszony opuścić dom, w którym mieszkaliśmy, twoje oddalenie się, zasmuciło mnie bardziej, niż utrata któregobądź z poprzednich sąsiadów.
— Więc pani robiłaś różnicę między mną a dawniejszymi swoimi sąsiadami?
— Niezawodnie. Mówiłam sobie, niema lepszego człowieka nad pana Germaina, szkoda tylko, że trochę za poważny, ale mniejsza o to, gdybym miała przyjaciółkę, coby szukała prawdziwego szczęścia w małżeństwie, radziłabym jej wyjść za pana, bo z panem dobra żona znalazłaby raj.
— Pani myślałaś o mnie dla drugiej — rzekł Germain, wzdychając mimowoli.
— Tak jest, cieszyłabym się wtedy — gdybyś się pan dobrze ożenił, bo kochałam cię tylko jak brata. Pan widzisz, że mówię z zupełną szczerością.
— A ja dziękuję z głębi serca, pociecha to dla mnie, żeś przekładała mnie nad innych.
— W takim stanie rzeczy, kiedy pan popadłeś w nieszczęście, wtedy odebrałam ten list, gdzie mnie uwiadamiasz o swoim występku, który ja, dziewczyna nieuczona, znajduję poprostu pięknym i dobrym uczynkiem. Czyliż można się dziwić, że poznając tak szlachetne twoje postępowanie, pokochałam cię odrazu. Czyliż mogło być inaczej?
Rigoletta wymówiła te ostatnie słowa z taką prostotą i szczerością, że więzień nie śmiał wierzyć, aby to tak wyraźne wyznanie, było oświadczeniem miłości. Zarumienił się, zbladł.
— Pani mnie kochasz! kochasz mnie!
— Jużci muszę panu sama to powiedzieć, kiedy mnie nie pytasz.
— Czy podobna!
— Ach mój Boże! co panu jest? — zawołała Rigoletta, widząc, że Germain zakrywa twarz rękoma. — To rzecz okrutna! cokolwiek powiem, cokolwiek zrobię, pan zawsze jesteś równie stroskany, to już zawiele egoizmu! myślałby kto, że pan jeden tylko cierpisz nad swojem nieszczęściem!
— Niestety! jakaż jest smutna moja dola, — zawołał Germain w rozpaczy. — Kochasz mnie, kiedy już nie jestem ciebie godny. Niestety, dawniej ten los byłby ziszczeniem najdroższych moich marzeń! ale teraz, kiedy na mnie ciąży oskarżenie, kiedy mogę być skazany na hańbiącą karę, ja miałbym nadużywać szlachetności twojej, twojej miłości, która cię zaślepia! nie!
— Boże! — zawołała Rigoletta z bolesną niecierpliwością, — ileż razy panu powtórzyć mam, że czuję dla ciebie nie litość, o nie! Myślę tylko o tobie! nie jem, nie sypiam. Twoja twarz smutna i luba wszędzie mi towarzyszy. Otóż teraz, kiedy wiesz, że cię kocham jak przyjaciela, jak kochanka, jak męża, czy jeszcze powiesz, że to litość?
Szlachetne wahanie się Germaina ustąpiło na chwilę przed tak prostem i serdecznem wyznaniem.
— Kochasz mnie! — zawołał, — wierzę ci, twój głos, twoje oko, wszystko mnie przekonywa. Ale jestem więźniem, ale jestem oskarżony o kradzież, ale będę skazany na karę, może hańbiącą, a przyjąłbym twą szlachetną ofiarę! korzystałbym z twego szlachetnego uniesienia? O nie, nie, takiej podłości się nie dopuszczę! Ja, co mogę być skazany na kilkoletnie więzienie.
— I cóż stąd? Zobaczą, żem uczciwa dziewczyna i dadzą nam ślub w kaplicy więzienia.
— Może mnie wyślą, gdzie daleko z Paryża.
— Zostawszy twoją żoną pójdę za tobą, zamieszkam w mieście, gdzie ty będziesz.
— Ale będę zhańbiony w oczach świata!
— Wszak kochasz mnie nadewszystko.
— Ale świat ciebie potępi za taki wybór.
— Ty dla mnie, ja dla ciebie jesteśmy światem.
— Nakoniec, gdy wyjdę z więzienia, będę biedny, może nie znajdę nigdzie zarobku...
— A jeślim cię przekonać nie mogła, jeśli odrzucasz szczerą ofiarę serca biednej dziewczyny...
Germain przerwał jej z namiętnem uniesieniem:
— Przyjmuję! — zawołał, — przyjmuję! Są ofiary, których odrzucać niepodobna.
— Więc przyjmujesz? nie cofniesz słowa?
— Nigdy! nigdy! moja przyjaciółko, moja żono!... wraca mi odwaga, nie wątpię już o sobie, widzę, że byłem w błędzie.
— O! Germainie, jakżeś piękny, kiedy tak mówisz, uspokajasz mnie... Teraz daj słowo, że pod tarczą mojej miłości nie będziesz się już lękał mówić z tymi ludźmi, zbliżysz się do nich, żeby cię przestali nienawidzieć.
— Wszystko uczynię, co każesz...
— Nie będą cię mieli w podejrzeniu, a ja będę spokojniejszą. Teraz do mnie należysz, jestem twoją żoną.
Wtem dozorca ruszył się, obudzony ze snu.
— Prędzej, — szepnęła Rigoletta z uśmiechem, — mój mężu, pocałuj mnie w czoło, to będą nasze zaręczymy. — I rumieniąc się, oparła się głową o kratę żelazną.
Germain, głęboko wzruszany, dotknął ustami jej czystego białego czoła, i łza więźnia, spadła na nie.
— Ho, ho, już trzecia godzina, — rzekł dozorca wstając, — a osoby przychodzące powinny odejść o drugiej. No, panienko, cóż robić, trzeba już pójść.
Germain odbierając chustkę z rąk Rigoletty, rzekł do niej wzruszony:
— Bądź zdrowa, do widzenia, wkrótce. Teraz już nie obawiam się prosić cię, żebyś przyszła jak najprędzej.
— A ja chętnie przyrzekam. Do widzenia Germainie, nie żałuj chustki, tu wilgoć, możesz się przeziębić.
— O! zawsze ją będę nosić, — odpowiedział Germain, całując chustkę.
W kilka minut później Rigoletta wychodziła na ulicę, weselsza daleko, niż przyszła.
Powiedzieliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, że widok gmachu więziennego nie jest wcale przykry i ponury. Natomiast widok samych więźniów sprawia najprzykrzejsze wrażenie.
Wprowadzimy czytelnika na jeden z dziedzińców więzienia La Force, przezwany Lwią Jaskinią, gdzie się zwykle zbierają zbrodniarze najdziksi, na których leżą najcięższe oskarżenia.
Oddać te fizjognomje brzydkie fizycznie i moralnie, zdołałby chyba tylko wielki malarz; frenolog miałby obszerne pole do uwag, tu znalazłby zdradziecką przebiegłość lisa, tam krwawą chciwość drapieżnego ptaka, owdzie znowu srogość tygrysa.
Podczas gdy dozorca pilnował spacerujących, rodzaj narady odbywał się w sali, pod przewodnictwem więźnia, którego nazywano Szkieletem.
Człowiek ten, wysokiego wzrostu, mający około lat czterdziestu, usprawiedliwiał dziwny swój przydomek, bo tak był chudy, że prawie z samych kości złożony. Mimo swojej chudości posiadał siłę nadzwyczajną, najmocniejsi z towarzyszów z trudnością odpierali uściśnienie jego długich, bezmięsnych ramion, rąk i palców. Po odsiedzeniu piętnastu lat na galerach za kradzież i usiłowanie zabójstwa, ledwie wypuszczony, znowu został schwytany na uczynku przy morderstwie, nie miał więc żadnej nadziei ratunku, wiedział, że niezawodnie zostanie skazany na śmierć.
Szkielet rozmawiał więc z kilku więźniami, między, któremi znajdowali się Barbillon i Mikołaj Marcjal.
— Czy nie mylisz się w tem co utrzymujesz, Mikołaju? — zapytał Szkielet.
— Sto razy ci mówię, że tak jest niezawodnie. Stary Micou słyszał to od Kulawego Grubasa, który już chciał raz zabić tego filuta za to, że kogoś tam zjadł (wydał).
— Więc zrobić z nim koniec! — dodał Barbillon. — Szkielet już dawno gada, że temu barankowi Germainowi trzeba dać dobrą naukę aż do krwi.
Szkielet wyjął fajkę z ust i rzekł cicho.
— Germain nie łączył się z nami, przeszkadzał nam, szpiegował nas, bo im mniej kto mówi, tem więcej podsłuchuje, trzeba go było zmusić, żeby się nie pokazywał więcej na Lwiej Jaskini. Gdybyśmy mu raz krew puścili, wzięliby go stąd.
— Więc — przerwał Mikołaj, — czemu tego nie zrobić?
— Dlatego, — odpowiedział Szkielet, — że jeżeli kogoś zjadł, jak mówi Kulawy Grubas, to mu tak lekko nie ujdzie, trzeba dać przykład, przez takich teraz wszyscy giniemy, takie baranki zjedli Jakóba, Gauthiera i Roussillona.
— A ja? moja matka? Tykwa? mój brat z Tulonu? — zawołał Mikołaj, — czy wszystkich nas nie zjadł Czerwony Janek?
— Trzeba położyć koniec tej zarazie, — przerwał Szkielet, — trzeba przykładu! fałszywi bracia przyjmują na siebie obowiązki policji, niechże pokutują! Jak się pięciu albo sześciu ostudzi (zamorduje), reszta będzie trzymać język za zębami.
— Dobrze mówisz, Szkielecie, — rzekł Mikołaj, — trzeba Germainowi dać naukę.
— Biorę to na siebie.
— Ale czem? odbierają nam noże.
— A te kleszcze, czy wsadzisz w nie twoją szyję? — spytał Szkielet, pokazując palce długie, suche i twarde jak żelazo.
— Udusisz go? A gdy się dowiedzą, że to twoja sprawa?
— Mniejsza o to, wszak dwóch głów nie mam?
— Prawda, raz tylko ściąć cię mogą, a dobrze wiesz, że ciebie czeka gilotyna.
— Najmniejszej nie mam wątpliwości: mój szczur wczoraj znowu mnie o tem upewnił. Chciałbym, żeby ciekawi (sędziowie) przyszli do rogatki św. Jakóba w dzień mojego benefisu, chciałbym już tam być, — dodał ze zwierzęcą egzaltacją, — zbierze się ludzi ze cztery albo z pięć tysięcy; będą się pchać, będą się bić, żeby mnie widzieli. Wystąpi wojsko, piechota, kawalerja, a wszystko to dla mnie, dla Szkieleta!
— A wiecie co, — rzekł jeden z więźniów, — słyszałem, że mają projekt powsadzać nas w osobne cele.
— Zamknąć osobno! — zawołał Szkielet z trwogą i gniewem, — nie mów o tem, nie! wolę, żeby mi ucięli nogi i ręce! Siedzieć sam jeden, pomiędzy czterema ścianami, nie mieć przyjaciela, z którym by się pośmiać można. To być nie może!
— A jeśli zabójców przestaną gilotynować i będą osadzać w celi na całe życie?
— To już nie wiem co zrobię, — rzekł Szkielet po chwili zadumania. Roztrzaskam sobie głowę o ścianę, umorzę się głodem. Nie jestem tchórz! gotówem człowieka zabić za pieniądze, nawet tylko dla honoru.
— I ja także! dodał Barbillon, żeby się również popisać, — wiedzą, żem zabił męża mleczarki, ale nie był on jedynym...
Hałas i głośne okrzyki więźniów, chodzących po dziedzińcu, przerwały rozmowę Szkieleta i jego towarzyszów.
Mikołaj Marcjal żywo zerwał się i pobiegł do wejścia, żeby się dowiedzieć o powodzie niezwykłego zgiełku.
— Grubas przyszedł! — rzekł! wracając na środek sali.
Kulawy Grubas, którego przybycie wywołało huczne okrzyki mieszkańców Lwiej Jaskini, którego zeznanie mogło być zabójczem dla Germaina, był człowiekiem bardzo otyłym, mimo swego kalectwa zwinny i silny, z twarzy dość podobny do buldoga. Przyprowadził ze sobą towarzysza, mężczyznę trzydziestoletniego, mającego fizjognomję mniej spodloną i bezecną, niż reszta więźniów; ten, chociaż udawał również jak Grubas zuchwałość i obojętność na swój los, niekiedy jednak zachmurzał się i gorzki uśmiech wykrzywiał mu usta.
— Nakoniec cię mamy, Grubasie! teraz się uśmiejemy.
— Brakowało nam ciebie.
— Uczyniłem jednak wszystko, co mogłem, żeby się znowu dostać do przyjaciół.
— Zawsześ szczęśliwiec! Czy wiesz? toć Pique-Vinaigra tu znajdziesz!
— On, stary znajomy! wyśmienicie! Zabawi nas swojemi historjami, a słuchaczy nie zabraknie. Widziałeś nowych rekrutów w kancelarji. A witajże, witaj, Kardyljaku, — dodał Grubas, widząc nadchodzącego więźnia, ubranego w łachmany, który z fizjognomji był podobny razem do lisa i wilka. — Jak się masz stary?
— Zdrów. Jakże się tu dostałeś? — zapytał Kardyljak.
— Za bzdurstwo, kochanku, za prostą kradzież. Ostatni interes, wyborny, nie udał się nam.
— Więc i Frank tu jest? — rzekł Kardyljak. — Ach prawda, otóż i on. A ja myślałem, bracie, że już zostałeś, gdzie merem gminy. Wszakże chciałeś być uczciwym?
— Byłem głupi i pokutuję za to, — odparł Frank opryskliwie — odtąd do śmierci będę kradł niezmiennie.
— Cóż ci się przydarzyło? — zapytał Kardyljak.
— To, co się zdarzy każdemu więźniowi wypuszczonemu po odsiedzeniu kary, któremu się zachce być nadal uczciwym. W więzieniu zarobiłem dużo pieniędzy, dziewięćset franków, odesłali mnie do Etamps pod dozór policji. Jestem ślusarzem, w Etamps idę do majstra i mówię mu: Wypuścili mnie z więzienia, oto ci składam na pewność 900 franków moich własnych, daj mi robotę, bo chcę pracować i być uczciwym. Majster mi odpowiada: Nie jestem bankierem, żeby brać pieniądze na procent, a wypuszczonego więźnia nie chcę mieć w swoim warsztacie. Zatem bywaj zdrów. W Etamps wszystkiego jest czterech ślusarzy, pierwszy rozpowiedział innym, jak mnie odprawił, i żaden przyjąć mnie nie chciał. Siedzę na bruku miesiąc, dwa miesiące, pieniądze lecą, wiecznie tak być nie mogło. Mimo dozoru policyjnego uciekam z Etamps do Paryża i znajduję robotę u majstra, który nie wiedział kto jestem. Wtem spotyka mnie Kulawy Grubas...
— Tak, spotykamy go, przerwał Grubas — właśnie kiedy mi się najbardziej mógł przydać; Frank jako ślusarz robił klucze, a mnie też kluczów trzeba było. Proponuję mu interes, on ani słucha, chce pozostać uczciwym. Piszę więc list bezimienny do majstra. Wygnali go, poszedł do drugiego, płatam mu tego samego figla.
— O, gdybym był wiedział, że ty pode mną doły kopiesz — zawołał Frank — zapłaciłbym ci dobrze! Siadłszy na bruku, mówię sobie, szczęście, że mam pieniądze, mogę czekać na robotę. Idę do depozytariusza Boularda, on moje 700 franków strwonił, nie dostałam ani szeląga! Wściekłość mnie ogarnęła, byłem bez roboty i bez grosza. Grubas mi się nawinął, przystałem na wszystko czego chciał.
— A do jak ślicznej roboty wziąłem się do spółki! — zawołał Grubas. — Na nieszczęście nie udało się.
Kardyljak odprowadził Grubasa na bok.
— Czy istotnie interes jeszcze do zrobienia?
— Istotnie.
— Wiele za niego chcesz?
— Sto franków gotówką zaraz a jeżeli rzecz się uda, piątą część zysku dla mojej baby.
— Niezbyt drogo... zgoda! W układach tego rodzaju, które się często zdarzają, złoczyńcy dotrzymują wiernie słowa jedni drugim, gdyż inaczej, narażaliby się na niebezpieczeństwo, że oszukany wspólnik ich wyda.
— A masz czem zapłacić? — spytał Kulawy Grubas. Musisz mi dać zadatek.
— Oto masz — odpowiedział Kardyljak, odrywając guzik od kurtki, obdzierając go, z pokrycia i wyjmując z niego sztukę złota czterdziestofrankową.
— Któż u was tu starostą — zapytał Grubas.
— Szkielet.
Właśnie Szkielet wysłał był Barbillona na dziedziniec dla namówienia będących tam więźniów, żeby zaczęli głośny swar i tem zajęli uwagę dozorców, sam zaś z innymi, których czytelnik już zna, naradzał się w sali. Barbillon czatował na progu, aby w razie zbliżania się dozorcy ostrzec towarzyszów.
Szkielet, wyjmując fajkę z zębów, zapytał Grubasa:
— Czy znasz młodego człowieka nazwiskiem Germain, niebieskooczy, szatyn?
— Germaina? — krzyknął Grubas i na twarzy jego odmalowały się razem zdziwienie, nienawiść i gniew.
— Znasz go więc?
— Czy go znam! Przyjaciele to człowiek niebezpieczny, zjadł już niejednego! trzeba mu krwi puścić.
— Tak, tak, trzeba! — wołali więźniowie.
— Ale czy tylko pewny jesteś, że zjadł? — zapytał Frank. — Gdybyś się mylił? za cóż męczyć niewinnego?
Uwaga nie spodobała się Szkieletowi. Rzekł jednak do Grubasa:
— Czy możesz dowieść swoich zarzutów?
— Słuchajcież: wypuszczony z galer, nazwiskiem Velu, wychował Germaina, którego rodzice są niewiadomi i umieścił go w Nantes w kantorze bankiera w nadziei, że Germain kiedyś pomoże mu okraść kasę swojego pana. Wszystko było ułożone jak najwyborniej, ale kiedy Velu objawił swój plan Germainowi ten, nie powiedziawszy ani tak, ani nie, natychmiast ostrzegł bankiera i tegoż wieczora uciekł do Paryża.
— No, więc trzeba z nim skończyć — rzekł twardo Szkielet — doskonała okazja będziemy sami swoi...
— Czekaj! — przerwał Kardyljak — a jeśli tu przyjdzie komornik Boulard.
— Ten sam! — zawołał Frank ściskając pięści — on mi skradł pieniądze. Ot temu to się doprawdy należy. Lepiejbyście mi pomogli dać mu nauczkę, a zostawili w spokoju tego biedaka Germaina, który nie chce i nie może widać kraść. Cóż to nam może przeszkadzać?
Te oznaki żalu niemiłe brzmiały w uszach Szkieleta; długo popatrzył zyzowatemi oczami na Franka, potem schylając się do Grubasa szepnął mu pocichu:
— Ten fryc gotów jeszcze ostrzec dozorcę.
— Nie zrobi tego, ręczę, jednakowoż, mogłoby mu się zachcieć bronić Germaina, lepiej wyprawić go.
— Dosyć tego, — odparł Szkielet i dodał głośno. No, Frank, więc dzisiaj pokażesz komornikowi jak się robi z oszustami?
— Zobaczysz, niech przyjdzie, pokażę mu co umiem.
— Pobiją się — rzekł cicho Szkielet do Grubasa, — hałasu narobią; komornika odeślą do celi a Franka zamkną.
— Co za łeb! jaki rozum u tego Szkieleta — rzekł bandyta z podziwem. Potem dodał głośno. — Czy powiedzieć Pique-Vinaigrowi, że jego historyjka ma nam pomóc żeby obałamucić dozorcę i ostudzić Germaina?
— Nie! Pique-Vinaigre tchórz.
Zadzwoniono ma obiad.
Ostatni z przybyłych do więzienia nosił szarą bluzę i niebieską czapkę; pilnie słuchał był narady więźniów i energicznie popierał spisek, grożący życiu Germaina. Człowiek ten, atletycznej budowy, wyszedł z sali, z innymi i zniknął śród różnych grup, cisnących się naokoło przyniesionego obiadu. Szkielet spokojnie zabierał się do jedzenia, bynajmmiej nie skłopotany myślą o zabójstwie, które zamierzał popełnić.
— Idź ido Pique-Vinaigra, — rzekł ido Mikołaja, — bo się go nie doczekamy.
Mikołaj poszedł. W tejże chwili pan Boulard wszedł, na dziedziniec; palił cygaro, uprzejmy uśmiech igrał mu po rumianej twarzy.
Frank nagle odwrócił się. Komornik stanął osłupiały. Frank zaś, rzucając chleb i mięso na ławkę, skoczył do komornika, schwycił go za gardło i krzyknął:
— Oddaj pieniądze!
— Co jak? panie... zadusisz mnie... ja...
— Jeżeli pójdę na galery, słyszysz, twoja wina: bo gdybym miał pieniądze, któreś mi skradł, nie musiałbym kraść, ponosisz moje znaki! Masz, masz. Czy dosyć? Nie, masz jeszcze.
Więźniowie zagniewani i rozjątrzeni zaczęli krzyczeć: Zabić go! ostudzić go! puścić mu krew!
— Milczeć! — zawołał Szkielet rozkazującym tonem. — Gadaj, co było dalej — dodał obracając się do Grubasa, — chcę poznać całą sprawę Germaina.
— Velu z dwoma innymi wzięli się do roboty tejże nocy, licząc na pomoc Germaina; ale bankier miał się na ostrożności; jednego, z towarzyszów złowili gdy się dobierał do okna.
Opowiadanie Garbusa do tego stopnia zajęło więźniów, iż nie dostrzegli jak wszedł do sali jeszcze jeden towarzysz w szarej bluzie i niebieskiej czapce; ten wzdrygnął się słysząc imię Germaina, potem wmięszał się między innych i krzykiem i giestami pomagał im wyrzekać.
— Trzeba zrobić koniec z Germainem! — Po takiej nauce nieprędko znajdzie się nowy zdrajca.
— Dozorcę schwycim i przytrzymamy gwałtem!
— Milczeć! — krzyknął Szkielet.
Wszyscy umilkli.
— Powiem jak trzeba zrobić — dodał Szkielet — Pique-Vinaigre obiecał, że dziś powie bajkę o „Gringalecie i Rzeziłbie“. Deszcz pada, wszyscy zbierzemy się w sali, Germain przyjdzie i siądzie w kącie, swoim zwyczajem. Złożymy dla Pique-Vinaigre kilka sous żeby, zaczął opowiadać, będzie godzina obiadu, dozorca widząc, że siedzimy spokojnie, odejdzie nie obawiając się niczego i zajrzy do kuchni: tak będziemy mieli kwadrans czasu i zabijamy szpiega, zanim dozorca wróci. Wszystko biorę na siebie.
Podczas przemowy szkieleta, Frank nie przestawał mścić się na Boulardzie.
— Gwałtu! ratuj! — krzyknął Boulard, tarzając się u nóg Franka, który go niemiłosiernie okładał pięściami.
Reszta więźniów z zupełną obojętnością stała wkoło, przyglądając się bitwie albo raczej wybiciu, gdyż Boulard, zadyszany, przelękniony, nie bronił się wcale, i tylko usiłował ile możności zasłaniać się od razów przeciwnika... Szczęściem dozorca nadbiegł na krzyk komornika i wydobył go z rąk Franka. Bouilard, z podbitym okiem, wstał i pobiegł do furty krzycząc:
— Otwórz! ani minuty dłużej tu nie zostanę.
— A ty, za to żeś go bił, — rzekł dozorca do Franka — chodź ze mną do dyrektora, posiedzisz zamknięty.
Kiedy Frank wychodził z dziedzińca, Germain i Pique-Vinaigre nadeszli. Germain zmienił się nie do poznania; twarz jego, ’wyrażająca zawsze ponury smutek, jaśniała radością i dumą; spojrzenie było wesołe i pewne, wiedział, że jest kochany, nie czuł już okropności więzienia. Pique-Vinaigre szedł za nim nie umiejąc sobie poradzić; chciał mu coś powiedzieć i nie śmiał; nakoniec zdobył się na odwagę i lekko trącił go w ramię.
Genmain stanął i zapytał, z dobrocią:
— Czego chcesz ode mnie?
— Podziękować panu.
— Za co?
— Za łaskę okazaną siostrze mojej przez ładną panienkę, co pana odwiedza.
— Nie rozumiem cię, — rzekł Germain zdziwiony.
— Zaraz pana objaśnię. Właśnie byłem u kraty, a tam powiedział mi dozorca: „Pique-Vinaigre, mój chłopcze, wszak znasz pana Germaina? Śliczna panienka, co go przychodzi odwiedzać, okazała się bardzo łaskawą dla twojej siostry; słyszała jej rozmowę z tobą, ulitowała się nad jej nieszczęśliwym stanem i obiecała jej pomoc.
— Dobra Rigoletta! — zawołał Germain rozrzewniony — i ani słowa mi o tem nie wspominała.
— O, jeżeli tak, mówię do dozorcy, to pan masz zupełną rację; bo jego znajoma, to wszystko jedno co on sam; a moja siostra, to wszystko jedno jakby ja, albo więcej. Teraz starajże się odsłużyć panu Germainowi, rzekł mi dozorca; uwiadom go o dobrej nowinie: jutro cela będzie wolna, może ją dostać.
— O! jakżem, rad! — zawołał Germain. — Ach prawda, że to dobra i szczęśliwa nowina!
— Pojmuję że się pan z niej cieszysz, — odparł Pique-Vinaigre, — bo miejsce pańskie nie będzie między mami. Ale uważaj pan, tamci patrzą na nas i dziwią się, że tak długo rozmawiamy. Miej się na ostrożności.
— Dziękuję ci, mój poczciwcze, będę ostrożny, — rzekł Germain i rozeszli się.
Pique-Vinaigre, lubo znał niechęć więźniów ku Germainowi, nie wiedział jednak o nowym ich planie.
— A! rozmawiałeś tedy z Germainem — zapytał Szkielet, wpatrując się w bajarza.
— Tak jest, Ale jakiż to głupi człowiek! jaki głupi! gadali mi, że on nas tu szpieguje, ale gdzie tam!
— Czy tak ci się zdaje? — rzekł Szkielet, wymieniając znaczące spojrzenie z Mikołajem i Barbillonem.
— Pewien tego jestem! Zresztą niedługo poszpieguje dadzą mu osobną celę.
— Kiedy? — zawołał Szkielet.
— Jutro zrana.
— Więc widzisz, — szepnął Szkielet Mikołajowi, — że trzeba go zabić bez straty czasu; nie śpi w mojej sali; jutro będzie późno.
— Tak, — rzekł Mikołaj, odpowiadając niby Szkieletowi, — mnie się zdaje, że on nami pogardza.
— Przeciwnie, moi kochani, — odparł Pique-Vinaigre; — on nie śmie z wami się bratać, w porównaniu z wami ma siebie za ostatniego z ostatnich. Czy wiecie, co mi teraz mówił? Powiedział mi: Szczęśliwy jesteś, mój Pique-Vinaigre, że możesz rozmawiać z człowiekiem tak niepospolitym jakim jest Szkielet, zupełnie jak z człowiekiem sobie równym; chciałbym bardzo poznać się z nim, ale wzbiera we mnie takie uszanowanie, że gdybym widział przed sobą prefekta, policji, nietylebym się zmieszał.
— Istotnie ci to powiedział? — zapytał Szkielet udając, że bardzo mu pochlebia mniemane poważanie. Więc zgoda między nami. Barbillon chciał z nim szukać zaczepki, lepiej zrobi, że da mu pokój.
— O tak, lepiej zrobi! — powtórzył Pique-Vinaigre, przekonany, że odwrócił niebezpieczeństwo grożące Germainowi. Zresztą niełatwoby go wywabić na bitwę; odważny jak zając.
— Pomimo to, jednak szkoda, — rzekł Szkielet. Liczyliśmy na tę bitwę, żeby się zabawić po obiedzie.
— Cóż więc zrobimy w takim razie? — spytał Mikołaj.
— Niechaj Pique-Vinaigre opowie nam bajkę, — podchwycił Barbillon,, — to ja nie zaczepię Germaina.
— Dobrze, to pierwszy mój warunek, ale jest jeszcze drugi. Żeby szacowne towarzystwo, pełne kapitalistów, — zawołał Pique-Vinaigre tonem jarmarkowego kuglarza, — raczyło złożyć się i obdarzać mnie bagatelą. Żądam dwadzieścia sous panowie, za zaszczyt słyszenia sławnego Pique-Vinaigira, który miał honor opowiadać bajki przed najznakomitszymi rabusiami Francji i Nawarry! który tu krótko zabawi, gdyż wybiera się w drogę do Brestu lub Tulonu.
— Zgoda, złożymy się, dostaniesz dwadzieścia sous.
— Potem? nie, proszę pieniądze zgóry.
— Słuchajże, — rzekł Szkielet oburzony, — czy myślisz, że ci skręcimy dwadzieścia sous?
— Bynajmniej, zaszczycam godne towarzystwo zupełną ufnością, i zgóry jedynie żądam pieniędzy, żeby go nie narażać na znaczny wydatek. Bo po mojej bajce tak będziecie kontenci, że nie dwadzieścia sous, ale dwadzieścia franków, sto franków gotowiście mi dać. Więc zgoda? opowiem wam bajkę o Rzeziłbie, ale dacie mi dwadzieścia sous i Barbillon nie zaczepi Germaina.
— Zgoda, zgoda, — odpowiedział Szkielet.
— A więc otwórzcie uszy, usłyszycie rzeczy nielada. Lecz otóż i deszcz, publiczność zbierze się sama do sali.
W istocie, padający deszcz zagnał do sali i więźniów i dozorcę. Po środku przy piecu umieścili się Szkielet, Mikołaj, Barbillon i Pique-Vinaigre. Na skinienie kapitana, Kulawy Grubas przyłączył się do tej grupy. Pogrążony w słodkiem dumaniu jeden z ostatnich wszedł Germain i swoim zwyczajem siadł daleko od pieca.
Już powiedzieliśmy, że z pomiędzy więźniów, może piętnastu wiedziało o co obwiniają Germaina i jaką mu gotują karę. Tylko Germain, Pique-Vinaigre i dozorca o niczem nie wiedzieli.
— Tylko dwadzieścia sous, panowie! — krzyknął bajarz. — Pół darmo! więcej niż pół darmo!
— Daję dwa sous — rzekł Szkielet i rzucił monetę przed bajarza.
Kilka monet spadło a rozmaitych stron, ku niemałej radości Pique-Vinaigra, który zbierając składkę, myślał o siostrze.
— Brak tylko siedem sous do dwudziestu, siedem sous, taka bagatela. Jakto panowie, czy pozwolicie, żeby powiedziano, że towarzystwo Lwiej Jaskini nie mogło złożyć jeszcze siedmiu sous?
Przenikliwy głos Pique-Vinaigre obudził Germaina z zadumania, żeby się zastosować do rad Rigoletty, wstał i rzucił bajarzowi pół-franka. Ten, wskazując na Germaina zawołał:
— Dziesięć sous, panowie! sami widzicie, mówiłem o kapitalistach. Uszanowanie dla jegomości, co się znalazł jak bankier, żeby zrobić przyjemność szlachetnemu zgromadzeniu.
— No, nie gadaj tyle i zaczynaj — rzekł Szkielet.
— Zaraz, panowie — odparł Pique-Vinaigre — sama słuszność każę, żeby kapitalista, co dał dziesięć sous zajął lepsze miejsce, rozumie się po naszym kapitanie.
Ta propozycja tak dobrze zgadzała się z zamiarem Szkieleta, iż natychmiast się zgodził.
— Widzisz młodzieńcze — rzekł Pique-Vinaigre do Germaina, twoja szczodrość została nagrodzoną, zacne towarzystwo uznaje, iż masz prawo do pierwszego miejsca.
Sądząc, iż małym datkiem istotnie zyskał niejaką przychylność więźniów, chociaż bardzo niechętnie, opuścił swoje ulubione miejsce w kąciku i zbliżył się do bajarza.
Pique-Vinaigre, stojąc przy piecu, gotuje się do opowiadania, obok stoi Szkielet, nie spuszcza oka z Germaina, gotów rzucić się na niego, skoro dozorca opuści salę, w niejakiem od Germaina oddaleniu Mikołaj, Barbillon, Kardyljak i inni więźniowie, a w ich liczbie mężczyzna w szarej bluzie i niebieskiej czapce, zajmowali ostatnie ławki, okrążała te osoby reszta więźniów, na różne podzielona grupy, jedni siedzieli na kamiennej posadzce, inni oparli się o ścianę, nakoniec dozorca, którego odejście miało być hasłem do morderstwa, oparł się we drzwiach nawpół otwartych.
— Można zacząć? — zapytał Pique-Vinaigre Szkieleta.
Ten odwrócił nieco głowę i zawołał:
— Milczeć, słyszycie! a ty zaczynaj.
Pique-Vinaigre zaczął swą historję wśród najgłębszej ciszy słuchaczów.
„Dosyć dawno już przytrafiło się zdarzenie, które będę opowiadać szlachetnemu zgromadzeniu. W owym czasie na miejscu, które dziś zajmują ulice du Rocher i de la Pepiniere, stały kupki domów drewnianych, zniesione dzisiaj. Cyrkuł la Cite, dobrze znany słuchaczom, nie składał się jak wiadomo z pałaców, a jednak w porównaniu z miejscem, o którem mówię, mógłby się nazywać siedliskiem wspaniałości i przepychu. Był to kąt miasta niezmiernie brudny i niezmiernie ludny, mało tu mieszkało złotników, jubilerów i bankierów, było natomiast mnóstwo katarynkarzy, pajaców i pokazujących różne zwierzęta. Między właścicielami takich zwierząt był jeden, sławny ze swej złości, nadewszystko zły dla dzieci. Nazywali go Rzeziłeb, bo wieść niosła, że kiedyś w gniewie, cięciem siekiery uciął głowę małemu Sabaudczykowi“.
Gdy Pique-Vinaigre domawiał tych słów, na zegarze więziennym wybił kwadrans na czwartą. Ponieważ więźniowie o czwartej odchodzili do sypialni, należało więc zamierzoną zbrodnię dokonać przed tym czasem.
— Do pioruna! — szepnął cicho Szkielet Grubasowi — dozorca nie rusza się z miejsca.
— Bądź spokojny, niechno bajarz dobrze się rozgada. Pique-Vinaigre mówił dalej:
„Nikt nie wiedział, skąd się wziął Rzeziłeb, jedni mówili, że jest Włochem, inni brali go za Turka, za Afrykanina. Miał reputację czarnoksiężnika przedewszystkiem dlatego, że wszędy prowadził ze sobą wielką rudą małpę, która nazywała się Gargussą, a tak była psotna i zła, jakby sam djabeł w niej siedział. Co się tyczy Rzeziłba, odmaluję państwu jego fizjognomję: miał cerę żółtą jak marchew, włosy płomienisto-rude, oczy zielone, a język... (otóż właśnie dlaczego razem z babami wierzę, iż musiał być czarnoksiężnikiem) język czarny“.
— Czarny język!? — przerwał Barbillon. — A to skąd?
— „Bo matka jego, będąc brzemienną, zapewnie musiała mówić o murzynie — objaśnił Pique-Vinaigre ze skromną powagą. — Do tylu wdzięków Rzeziłeb łączył jeszcze zaletę, że posiadał nie wiem wiele żółwiów, małp, świnek morskich,(białych myszy i lisów i tyleż małych Sabaudczyków, albo dzieci sierot opuszczonych. Codzień rano Rzeziłeb oddawał każdemu dziecku jedno zwierzę, kawał razowego chleba i marsz w drogę na zarobek! Jeżeli które przyniosło wieczorem do domu mniej niż piętnaście sous, dostawało baty, ale baty tak niemiłosierne, że w początkach słyszano krzyk dzieci aż na trzeciej ulicy. Trzeba wiedzieć, że owa kupa drewnianych domków miała swojego dziekana, który najpierw zamieszkawszy w tej części miasta, był tu niejako burmistrzem, merem, sędzią pokoju a raczej wojny, bo na jego dziedzińcu gdzie miał szynk z garkuchnią i w jego obecności odbywały się bitwy, po wyczerpaniu innych sposobów do porozumienia się. Dziekan choć już stary, był silny jak Herkules i wszyscy go się bali, kiedy on powiedział, że coś jest dobrze, wszyscy powtarzali: bardzo dobrze! kiedy powiedział źle, wszyscy mówili: źle, w gruncie rzeczy był to najlepszy człowiek w świecie, tylko czasem straszny, mianowicie, kiedy widział, że mocniejsi uciskają słabszych. Będąc sąsiadem Rzeziłba, słyszał w początkach krzyk bitych dzieci i powiedział mu: — Jeżeli jeszcze usłyszę, że dzieci krzyczą, tak ci dam, że i ty pokrzyczysz, a że masz głos mocniejszy od nich, więc i ja będę mocniej walić“.
— Figlarz dziekan! kocham dziekana za to! — przerwał więzień w niebieskie] czapce.
— I ja także — dodał dozorca zbliżając się.
Szkielet wstrząsnął się od gniewu i niecierpliwości.
„Dzięki groźbom dziekana — mówił znowu Pique-Vinaigre — krzyki dziatek umilkły odtąd, ale biedne robaczki niemniej jednak były męczone, bo jeżeli nie krzyczały, to jedynie z obawy, że je Rzeziłeb jeszcze mocniej obija. Dzieci i zwierzęta spały pokotem na jednej słomie na poddaszu, dokąd się wchodziło po drabinie; kiedy cały komplet już się zebrał na strychu, on odejmował drabinę, i zamykał drzwi na klucz. Rzeziłeb sypiał w izbie pod niemi, mając wielką małpę Gargussę, przywiązaną u swego łóżka.
Zawsze miewał z półtora dziesiątka dzieci na usługach, a niektóre z biedaczków przynosiły mu czasem do dwudziestu sous dziennie; Rzeziłeb zatem zarabiał około czterech do pięciu franków, a za te pieniądze upijał się, bo był to pijak zawołany; mówił, że to czyni dla zdrowia.
Pomiędzy dziećmi, którym Rzeziłeb rozdawał swoje zwierzęta — mówił dalej Pique-Vinaigre — było i biedne drobne stworzenie, nazywało się Gringalet. Bez ojca i matki, bez brata i siostry, bez przytułku, bez schronienia, jeden na świecie, mały ten chłopczyk nie miał nikogo, coby się nim zajął; nędzny, chudy, chorowity, wyglądał na siedem lat, a miał już trzynaście; jadał zwykle tylko raz na dwa dni i jeszcze tak mało, że wielkiej dokazał sztuki, kiedy wyglądał na siedem lat...“
— Biedny berbeć, zdaje mi się, że go widzę — rzekł więzień w niebieskiej czapce — tyle jest dzieci podobnych na bruku Paryskim, co mrą z głodu.
— Istotnie, powieść interesująca — odezwał się Germain.
— O! dziękuję ci za to słowo, panie kapitalisto — odpowiedział Pique-Vinaigre — jeszcze bardziej mnie ono raduje niż pół franka, które od ciebie dostałem.
— Przeklęty gaduło! — krzyknął Szkielet — póki nas tu będziesz trzymał?
— Już mówię — odparł Pique-Vinaigire.
„Jednego dnia Raeziłab zabrał Gringaleta z ulicy, kiedy dziecko było półmartwe od głodu i zimna. Gringalet, będąc słaby, był tchórzem, a że był tchórzem, więc stał się pośmiewiskiem i męczennikiem reszty chłopaków; kiedy go bardzo męczyli, on mówił z płaczem: O! gdybym był duży i mocny, broniłbym słabych przeciw silniejszym, bo ja jestem słaby, a cierpiałem od silnych. Tymczasem, nie mając jeszcze dosyć mocy, żeby bronić słabych, a nawet samego siebie, zaczął od tego, że nie dozwalał większym zwierzętom pożerać mniejszych...“
— Zabawna myśl! — zawołał więzień w niebieskiej czapce.
W tej chwili zegar uderzył wpół do czwartej. Szkielet z gniewem spojrzał na Grubasa. Czas biegł, dozorca nie odchodził, a niektórzy z więźniów, najmniej zakamieniali, zapomnieli prawie o zbrodniczym projekcie przeciw Germainowi i zwrócili całą uwagę na opowieść Pique-Vinaigra.
„Powiedziałem, że Gringalet nie dozwalał wielkim zwierzętom pożerać małe, ale nie trzeba przez to rozumieć, żeby się mieszał w interesa naszych tygrysów, lwów lub wilków, albo nawet lisów i małp, będących w menażerji Rzeziłba, na to był zbyt wielki tchórz; lecz gdy zobaczył naprzykład pająka, czatującego na muchę, która wesoło trzepotała się po słońcu, szust! Gringalet kijem rozdzierał pajęczynę, oswabadzał muchę i zgniatał pająka z bohaterską odwagą. Dlatego też Gringalet, kiedy dla uratowania muchy przezwyciężał strach, jaki w nim obudzały pająki, okazywał się...“
— Okazywał się takim chwatem w swoim rodzaju, jak kto inny, coby się rzucił na wilka, żeby mu wyrwać owcę z paszczy — wtrącił więzień w niebieskiej czapce.
— Albo jak człowiek, coby porwał się na Rzeziłba, żeby mu wydrzeć ze szponów biednego Gringaleta — dodał Barbillon, który podobnież słuchał powieści z zajęciem.
„Właśnie bo chciałem powiedzieć — rzekł Pique-Vinaigre. — Otóż po takich czynach waleczności, Gringalet co się nigdy nie śmiał, uśmiechał się, śpiewał, skakał.
Lecz szanowne zgromadzenie gotowe zapytać: Pique-Vinaigre, przyjacielu, jaką przyjemność znajdował Gringalet, którego wszyscy bili, w ratowaniu much, w zabijaniu pająków? Jego wszyscy krzywdzili, czemuż się nie mścił, szkodząc innym i krzywdząc ich w miarę sił i możności?“
— Tak, prawda, czemuż się choć nie mścił?
— O! — zawołł więzień w niebieskiej czapce — ja rozumiem dlaczego biedny chłopczyk tak chętnie ratował muchy, może sobie mówił: kto wie czy i mnie kto kiedy nie ocali.
„Zgadłeś — odpowiedział Pique-Vinaigre. — Gringalet mówił sobie: Rzeziłeb jest moim pająkiem; może kiedyś ktoś uczyni dla mnie to samo, co ja czynię dla much, przerwie pajęczynę, w którą mnie uwikłał i oswobodzi mnie z jego pazurów. Rzeziłeb wytłukł chłopczynę tak mocno, że Gringalet dłużej nie wytrzymał; dopilnował minuty kiedy Rzeziłeb karmił menażerję i drzwi poddasza były otwarte, spuścił się po drabinie...“
— A! wybornie — rzekł jeden z więźniów.
— Czemu nie skarżył się dziekanowi? — zapytał więzień w niebieskiej czapcę — dziekan wyprawiłby mu taniec.
„Prawda, ale nie miał dosyć odwagi, bał się, wolał uciec. Na nieszczęście Rzeziłeb dostrzegł go, schwytał za czuprynę, i znowu zawlókł na poddasze. Już tym razem Gringalet, na samą myśl, co go czeka, drżał jak liść. Tu jednak muszę panom wspomnieć o Gargussie, wielkiej małpie, faworycie Rzeziłba. Rzeziłeb nie wysyłał jej z domu na pokazywanie po ulicach, jak resztę swojej menażerji, bo małpa była tak zła i tak silna, że ze wszystkich dzieci, kiedyś jeden tylko chłopak czternastoletni, mocny i krępy, poznawszy się kilka razy z Gurgassą, potrafił dać jej radę i utrzymać na łańcuchu, a mimo to często zdarzało się, że krnąbrna małpa skakała do niego i kąsała go do krwi. Jednego dnia więc wyprowadził ją na miasto jak zwyczajnie, żeby ją udobruchać kupił jej serce cielęce i kiedy Gungassa żarła, uwiązał sznur do drzewa i zaczął małpę okładać kijem, ale tak, że się jej aż iskry z oczu sypały“.
— Zbił ją na miazgę! — wołali więźniowie.
„Oj biłże ją z całego serca — mówił dalej Pique-Vinaigre — warto było widzieć, jak małpa skakała, zgrzytała zębami, rzucała się, a on walił ją kijem, ile mu sił stało. Na nieszczęście, Gargussa była równie sprytna jak zła. Padła i, udając martwą, leżała bez ruchu jak drewno. Chłopiec myśląc, że ją zabił, bierze nogi za pas i ucieka, postanowiwszy nigdy więcej nie pokazać się przed Rzeziłbem. Ale Gargussa jak tylko chłopczyk odszedł, przegryzła sznur i znając drogę do domu wróciła do pana; ten pienił się ze złości, kiedy zobaczył jak mu małpę zbili. Od tego czasu Gargussa nienawidziła chłopców i Rzeziłeb nie wysyłał jej na miasto“.
— Teraz już mi czas ma obiad — rzekł dozorca, zwracając się ku drzwiom.
— Naraszcie idzie! — szepnął Szkielet BarbiIlonowi — aż trzęsę się cały, tak mnie wewnątrz złość pali.
— Ach, czcigodny dozorco! odchodzisz w najciekawszym miejscu.
— A — zawołał Pique-Vinaigre do żywego zadraśnięty — proszę pana, zaklinam cię, zostań do końca, wszystkiego będzie tylko na kwadrans czasu. Wszak teraz obiad już ostygł.
— Dobrze, zostanę, tylko gadaj prędzej.
Szkielet drżał ze wściekłości, tracił prawie nadzieję, że mu się uda dokonać zbrodni. Skoro czwarta wybije i więźniowie odejdą do sypialni, Germain będzie ocalony, bo nie spał w izbie, będącej pod rozkazami Szkieleta, a nazajutrz miał dostać osobną celę.
— Niechaj zacne zgromadzenie — odezwał się Pique-Vinaigre, sam osądzi, czy moja powieść głupia i nudna! "Nie było na świecie zajadlejszej bestji od Gangussy, nadewszystko, podobnie jak pan jej, nie cierpiała dzieci. Co wymyślił Rzeziłeb, żeby ukarać Gringaleta za ucieczkę, o tem się panowie dowiecie. A wziąwszy go za czuprynę, zamknął na powrót mówiąc: — Jutro rano, kiedy inne chłopaki wyjdą na miasto, wezmę się do ciebie, i zobaczysz, co ja robię takim, którzy chcą uciekać ode mnie. Łatwo sobie wyobrazić jak straszną noc spędził biedaczek Gringalet; ciągle rozmyślał nad tem, co też Rzeziłeb z nim pocznie: myślał i nakoniec zasnął, miał okropny sen! Zdawało mu się, że jest muchą i wpadł w pajęczynę; szarpie się, szamoce, a nie może się wydostać, a tu do niego podłazi zwolna, zdradziecko jakaś potwora, mająca głowę Rzeziłba a ciało pająka. Biedny Gringalet znowu szarpie się, męczy, ale im więcej się rzuca, tym bardziej wikła się w pajęczynie, jak to zawsze bywa z muszkami.
Nad rankiem upadł na kolana, zapłakał gorzkiemi łzami, i błagał towarzyszów, żeby mu pomogli przeprosić Rzeziłba, albo uciec, jeśli podobna. Ale gdzie tam! jedni ze strachu, inni z oziębłości, inni znów ze złości odmówili żądanej pomocy“.
— Brzydkie chłopaczyska! — rzekł więzień w niebieskiej czapce — nie mieli ani litości, ani odwagi!
— Czy będziesz cicho? — krzyknął Szkielet, ledwo zdolny hamować się dłużej. — Czy nie kazałem wszystkim wam milczeć? Czylim ja tu kapitan, czy nie?
Zamiast odpowiedzi, więzień w niebieskiej czapce spojrzał Szkieletowi w oczy, i zrobił gest drwiący, bardzo dobrze znany ulicznikom.
Na ten widok jedni z więźniów roześmieli się na całe gardło, gdy tymczasem inni osłupieli, nie pojmując zuchwałości nowego przybysza. Szkielet pogroził mu pięścią i rzekł zgrzytając zębami:
— Rozliczymy się jutro.
— Dobrze, jutro, na twoim łbie, siedemnaście kułaków napiszę, a nie zostawię nic.
Ażeby nie dać dozorcy nowego powodu do dłuższego zabawienia z obawy mogących się wydarzyć niesnasek, Szkielet odpowiedział spokojnie:
— Ja mam pilnować porządku w sali i słuchać mnie trzeba: nieprawda panie dozorco?
— Tak jest — odparł dozorca. — Nie przerywajcie. A ty, Pique-Vinaigre, gadaj dalej, tylko spiesz się.
„Widząc się tedy opuszczonym przez wszystkich, biedny chłopczyna zdał się na swój nieszczęśliwy los. Dzień zaświtał, Rzeziłeb otworzył drzwi poddasza i przywołał dzieci po jednemu, wszystkie stanęły do apelu i każde dostało po kawale chleba. Kiedy wszyscy poszli, Rzeziłeb stojąc na dole drabiny, zawołał grubym głosem: Gringalet! Gringalet! Jestem, panie. Zaraz zejdź albo przyjdę po ciebie, krzyknął Rzeziłeb. Gringalet myślał, że nadeszła dlań ostatnia godzina. Ledwie postawił stopę na drabinę, Rzeziłeb, chwytając go za nogę chudą jak tyczka, ściągnął go na dół tak gwałtownie, że dzieciak zleciał i całą twarz obdarł sobie o drabinę“.
— Szkoda, że nie było dziekana! — wtrącił więzień w niebieskiej czapce — ja bym teraz nie miał serca zabić.
„Na nieszczęście dziekan o niczem nie wiedział. Rzeziłeb złapał dziecię i zaniósł do swojej izby, tam gdzie trzymał małpę uwiązaną do łóżka. Szkaradne zwierzę, gdy tylko zobaczyło chłopczyka, wnet zaczęło skakać, zgrzytać zębami i szarpać się na łańcuchu, jakby chciało zjeść Gringaleta“.
— Biedne chłopczysko! kto go uratuje?
— Do pioruna! mrowie mnie przechodzi — rzekł więzień w niebieskiej czapce — jabym teraz nie miał serca zabić nawet pchły. A wy przyjaciele?
— Dalibóg, ani ja.
— Ani ja.
W tej chwili na zegarza więzienia wybiło trzy kwadranse na czwartą. Szkielet, coraz bardziej obawiając się straty czasu, zawołał rozjątrzony ciągłemi przerwami:
— Milczeć! milczeć, mówię! Przeklęty bajarz nigdy nie, skończy, jeśli będziecie gadali tyle co i on!
Wszyscy umilkli. Pique-Vinaigre mówił dalej:
„Gdy pomyślicie, że najśmielsi z chłopaków drżeli na samo imię Gargussy, łatwo wyobrazić sobie strach jego, kiedy gospodarz rzucił go o dwa kroki od strasznej małpy — zlituj się, panie! wołał biedaczek i dzwonił zębami jak w febrze. Ale Rzeziłeb, nie zważając na to, popchnął go bliżej do Gargussy. Małpa schwyciła chłopca...“
Więźniowie słuchali powieści z coraz pilniejszą uwagą. Tu prawie wszyscy zadrżeli.
— Dobrze zrobiłem, żem nie odszedł — rzekł dozorca, zbliżając się znowu na środek sali.
„Gringalet, poczuwszy dotknięcie zimnych i włochatych łap małpy, która go schwyciła za szyję i za głowę, już myślał, że go zjadła, ze strachu pomieszało mu się w głowie i zaczął krzyczeć z jękami, coby rozmiękczyły tygrysa. Pająk, com go widział we śnie, pająk! o Boże! Muszko złota, ratuj! ratuj! A Rzeziłeb kopiąc go nogami, mówił ze złością: — Bądź mi cicho! zaraz bądź mi cicho! bo się bał, żeby ludzie nie słyszeli krzyku dziecka. Wnet też Gringalet przestał krzyczeć, biały jak kreda, zamknął oczy, tymczasem małpa biła go, targała za włosy i drapała, a Rzeziłeb śmiał się.
— O! przeklęta małpo! — zawołał więzień w niebieskiej czapce.
— Obrzydłe zwierzę! tyle złości!
— Czy tak ci się zdaje? — odparł Pique-Vinaigre — przecież Rzeziłeb był gorszy od niej. Odczepił od łóżka łańcuch Gargussy, bardzo długi, na chwilę odebrał jej chłopca z rąk i przywiązał go w pasie do drugiego końca, tak więc Gringalet i Gargussa byli przyczepieni do jednego łańcucha, o półtora łokcia jedno od drugiego“.
— Ach, okrutnik! gorszy od dzikiego zwierzęcia.
„To zrobiwszy, powiedział małpie, która zdawało się, iże go rozumie: Baczność, Gargusso! ciebie pokazywali, teraz ty będziesz pokazywała Gringaleta, on będzie twoją małpą. No, chłopcze, skocz na nogi, albo każę Gargussie, żeby cię podniosła. Biedne dziecko składało błagalnie ręce, bo mówić nie mogło. Hej Gargusso, rzekł Rzeziłeb do małpy, popędzaj go, a jeśli nie pójdzie, to rób z nim jak ja. I to powiedziawszy uderzył kilka razy chłopczynę pręcikiem, a potem oddał pręcik małpie. Wiadomo jak te stworzenia zręcznie naśladują wszystko, co zobaczą. Wyobraźcie sobie dużą małpę z czarnym pyskiem, zgrzytającą zębami jak opętaniec, która zażarcie wpada, na chłopczynę nie mogącego się bronić, dziecię padło twarzą na ziemię. Gargussa zaś ciągle podszczuwana przez Rzeziłba, wskoczyła na chłopca i zaczęła mu gryźć tył głowy. Ach pająk pająk, com go widział we śnie, wołał Gringalet dusząc się i sądząc się bliskim śmierci. Wtem ktoś od ulicy zaczął wybijać drzwi dziedzińca.
— Aha! dziekan — zawołali więźniowie z radością.
— Tak jest, przyjaciele, on to był, wołał przez drzwi: Rzeziłbie, czy otworzysz? Czego chcesz ode mnie? powiedział Rzeziłeb, uchylając trochę drzwi. Mam z tobą pomówić, rzekł dziekan i przemocą wszedł na dziedziniec, i wtedy dopiero spostrzegł zwierzę przyczepione do chłopczyny. Groźnie popatrzył na Rzeziłba i powiedział mu strasznym tonem: Zaraz mi odwiąż chłopca. Wyobraźcie sobie radość Gringaleta, który pół martwy od strachu tak cudownie został ocalony. Mimowolnie przypomniał sobie złotą muszkę, co mu się przyśniła, jako wybawczyni.
— No — rzekł dozorca, zwracając się ku drzwiom — Gringalet uratowany. Teraz pójdę jeść.
— Uratowany! — zawołał Pique-Vinaigre — jeszcze daleko mu do tego.
— Doprawdy? — rzekło kilku więźniów z zajęciem.
— A cóż jeszcze? — zapytał dozorca.
— Zostań pan, to się dowiesz — odparł bajarz.
Szkielet pienił się w niemej wściekłości. Pique-Vinaigre kontynuował tak dalej:
„Rzeziłeb, który się bał dziekana jak ognia, odczepił chłopczynę od małpy. Dziekan schwycił Gargussę, kopnął ją nogą, że odleciała na dziesięć kroków i skowycząc uciekła. Za co mi bijesz małpę? spytał Rzeziłeb. Zapytaj raczej, czemu ciebie nie biję? — odparł dziekan. Czy się godzi tak chłopca męczyć? oj, musiałeś się upić od samego rana. Ja tyleż jestem pijany, co i ty, odparł Rzeziłeb, uczyłem małpę jednej sztuki, zajmuję się swojem rzemiosłem, poco się wtrącasz? Bo mi się tak podoba, zawołał dziekan. Słuchaj, ile razy tego chłopca nie zobaczę razem z niemi, zawsze tu przyjdę i kości ci połamię. Nie połamiesz, mój panie. Na to dziekan wyliczył mu dwa kułaki“.
— Dwa kułaki — przerwał więzień w niebieskiej czapce — za mało!
— „Dziekan połknąłby dziesięciu takich, jak Rzeziłeb, któremu przykro jednak było, że dostał po karku, a jeszcze bardziej, że Gringalet był przy tem. Umyślił więc zemścić się i wpadł na piekielny koncept i rzekł: — Niesłusznieś mnie obił; myślisz, że ja chłopaka męczę, układam tylko małpę do nowej sztuki, a że zwierzę złe, więc niespodzianie go drapnęło.
— Jeżeli tak — odparł dziekan uspokojony, to mi żal, żem cię potłukł, no, kułaki pójdą na dalszy rachunek. Gringalet chciąłby upaść do nóg dziekanowi i wszystko mu opowiedzieć, ale nie śmiał i znowu pogrążył się w rozpaczy, myśląc sobie: — Pająk wyssie moją krew; próżną miałem nadzieję, że złota muszka mnie obroni! Wtem spytał go Rzeziłeb:
— Wszak ty kontent jesteś ze mnie? — i spojrzał na niego tak strasznymi oczyma, że chłopiec o mało nie zemdlał; odpowiedział więc ze drżeniem: — Kontent, panie, bardzo, bardzo kontent! — Sam widzisz, dziekanie, dodał Rzeziłeb, że on się na mnie nie skarży. Gargussa raz go drapnęła, ale więcej tego nie będzie. Żeby mu wynagrodzić nawet i dzisiejszy ból, dam mu dobre śniadanie: proszę cię więc dziekanie, przyślij mi tu talerz kotletów, cztery butelki wina i flaszkę wódki. Do usług twoich, Rzeziłbie, moja kuchnia i piwnica dla każdego otworem. Dziekan był z gruntu dobrym człowiekiem, ale niezbyt przebiegłym. Ledwie się odwrócił, Rzeziłeb kazał dziecinie pójść zaraz na strych. — O Boże! zginąłem! — wołał nieszczęśliwy Gringalet. Płakał z dobrą godzinę, gdy usłyszał gruby głos Rzeziłba. Chłopczyna zbiegł po drabinie; Rzeziłeb porwał go i zaniósł do swojej izby, potykając się co krok, bo się upił jak bela; ledwie stał na nogach. Małpa była wiązana u łóżka. Na środku izby stał stołek. — Siądź tu, rzekł Rzeziłeb do chłopca. Gringalet usiadł; a Rzeziłeb, nic nie mówiąc, przywiązał go sznurem do stołka. — Mój Boże, jęczał chłopczyna, teraz już nikt nie przyjdzie mnie oswobodzić. Nikt nie miał przyjść; dziekan odszedł uspokojony; Rzeziłeb zamknął i zaryglował furtkę dziedzińca“’.
— O! teraz Gringalet zginął! — przerwał jeden z więźniów.
— Szkoda chłopca! Co z nim będzie?
— „Kiedy już Gringalet był uwiązany do stołka, gospodarz rzekł: „Ha, tyś winien, że mnie obił dziekan, za to umrzesz!“ To mówiąc, wyjął z kieszeni dobrze wyostrzoną brzytwę, otworzył ją; schwytał jedną ręką chłopaka za włosy“.
Więźniowie okazali grozę swą i oburzenie szemraniem. Gdy ucichło, Pique-Vinlaigre kontynuował:
— „Zobaczywszy brzytwę, dziecię zaczęło błagać o litość. — Krzycz, krzycz, odpowiadał Rzeziłeb, niedługo krzyczeć będziesz. — Muszko złota! muszko złota! ratuj! wołał nieszczęśliwy Gringalet, odchodząc prawie od zmysłów i przypominając sobie sen swój: oto pająk mnie zabije! — A ty! ty mnie nazywasz pająkiem, rzecze Rzeziłeb; za to i za inne winy — umrzesz, ale nie z mojej ręki, bo za to gilotynują. Ja powiem i dowiodę, że małpa. Hej! Gargusso! patrz, zrób mu oto tak!“ i Rzeziłeb, trzymając ciągle chłopca za włosy, przeciągnął mu kilka razy grzbietem brzytwy po gardle. Małpa, złośliwa i sprytna, wnet zrozumiała czego pan od niej żąda i jakby mu chciała okazać, że dobrze pojmuje, Wzięła się za brodę lewą łapą, przechyliła głowę wtył i udała, że prawą łapą sobie podrzyna gardło. — Tak, tak, Gargusso, umiesz! powiedział Rzeziłeb, jąkając się i przymrużając oczy, a przytem tak mocno się zataczał, że o mało Gringaleta ze stołkiem nie przewrócił. — „Tak, Gargusso, ja cię od... odwiążę, a ty go płatnij dobrze!“ Małpa zapiszczała, zgrzytając zębami: i wyciągnęła łapę po brzytwę, którą jej podawał Rzeziłeb. — „Mniszko złota, ratuj!“ zawołał raz jeszcze Gringalet umierającym głosem, mając przed oczyma śmierć prawie niechybną. Otóż w tejże chwili widzi jak przez otwarte okno wlatuje muszka zielono-złotawa; lata w kółko, i w tymże momencie, kiedy Rzeziłeb podawał małpie brzytwę, muszka wpadła zbrodniarzowi w samo oko. Mucha w oku nie wielka to bieda, ale w pierwszej chwili to pali jak ukłucie szpilką; Rzeziłeb, który ledwie trzymał się na nogach, żywo złapał się ręką za oko, targnął cały i w tak nagłem mimowolnom poruszeniu zatoczył się, upad! i powalił się jak kłoda przy łóżku, do którego Gargussa była przywiązana. — „Muszko złota, o dziękuję ci! ocaliłaś mnie!“ zawołał Gringalet, który związany na krześle widział to wszystko“.
— Wiwat muszka! — krzyknął więzień w niebieskiej czapce, a za nim kilku powtórzyło toż samo.
— „Zaczekajcież — rzekł bajarz — koniec historji najlepszy. Rzeziłeb padł na ziemię jak długi; tak był pijany, że nie ruszał ani ręką ani nogą i nie wiedział, co się z nim dzieje; padając omal nie zgniótł Gargussy. Wiecie już, jak ta zła bestja była mściwa; miała jeszcze w łapie brzytwę, którą jej dał gospodarz, żeby zarżnęła Gringaleta Cóż tedy robi małpa, widząc pana swego leżącego na ziemi, bez tchu? Skacze mu na piersi, jedną ręką napręża mu skórę na szyi, a drugą, mach! przecina mu gardło od ucha do ucha, właśnie tak, jak Rzeziłeb uczył ją wprzódy, żeby zrobiła nieszczęsnemu chłopczynie“.
— Brawo! wiwat! niech żyje Gangussa! — wołali jedni więźniowie, a inni: — Wiwat muszka! wiwat Gringalet!
— „Też same okrzyki, przyjaciele — zawołał Pique-Vinaigre uradowany, że bajka podobała się — powtarzała w godzinę potem cała ulica. Gdy zmierzchło, schodzą się jedne po drugich dzieci ze zwierzętami; stukają, nikt nie odpowiada, nakoniec idą do dziekana i mówią, że nie mogą dostać się do domu. — Pewnie Rzeziłeb spił się, mów; dziekan; trzeba wyłamać drzwi. Wybijają drzwi, wchodzą i cóż widzą? Gargussa skulona siedzi na trupie pana i bawi się brzytwą; biedny Gringalet siedzi uwiązany na krześle, szczęściem dość daleko, że go małpa dosięgnąć nie może, półmartwy, oniemiały. Na zapytanie dziekana, opowiedział co i jak się stało. — Dziekan słysząc o cudownem zdarzeniu, wołał: Wyprawmy pochód tryumfalny dla Gringaleta i Gargussy! Już była noc, zapalili pochodnie ze słomy, przywiązali małpę ma ławeczce i czterech chłopaków poniosło ją na barkach. Za małpą szedł dziekan, niosąc małego Gringaleta na ręku, potem wszyscy chłopcy Rzeziłba, każdy ze swojem zwierzęciem, jeden grał na fleciku, inny na dudzie; słowem, była radość, krzyk, hałas, wesele. Podczas marszu triumfalnego Gringalet myślał sobie: — Muszki! dobrze, żem nie dawał pająkom zjadać Was, bo...
Tu powieść bajarza została przerwana.
— Hej, panie Roussel! — zawołał ktoś z dziedzińca — czemu nie idziesz na obiad? zaraz czwarta wybije.
— No — rzekł dozorca — historja prawie skończyła się, idę jeść. Ładną powiedziałeś nam bajkę i zabawiłeś mnie bardzo. Słuchajcież, bądźcie tu grzeczni — dodał, odchodząc.
Szkielet szepnął na ucho Grubasowi: — Idź za nim. a gdy wyjdzie z dziedzińca, krzyknij: Gargussa! a naraz zrobię koniec z barankiem.
Grubas poszedł za dozorcą.
— Mówiłem — rzekł Pique-Vinaigre — że przez cały czas marszu triumfalnego Gringalet myślał sobie: — Muszki, dobrze, żem nie dawał, was pająkom.
— Gargussa!
— Jeśli jesteś pająkiem, ja będę muszką złotą, złowieszczy Szkielecie! — zawołał więzień w niebieskiej czapce, w chwili gdy bandyta powaliwszy Germaina na ławkę, przydusił mu piersi kolanem i dusił go żylastemi łapami. — Ja będę muchą! — powtórzył i, rzucił się na Szkieleta, sypnął mu na czaszkę i między oczy grad kułaków tak gęsty, jak bicie młota na kowadle.
— Tak mi skuł głowę pan Rudolf przy pierwszej znajomości, od niego się nauczyłem, — mówił, przyspieszając uderzenia, a po tych słowach czytelnicy poznali w nim zapewne Szurynera.
Reszta więźniów, zdziwiona tą napaścią, stała w osłupieniu; nie ujmowali się ani za Szurynerem, ani za Szkieletem. Szkielet zaś, ogłuszony zrazu, zataczając się jak wół pod obuchem rzeźnika, puścił swoją ofiarę.
— Czego on chce? — krzyknął Kulawy Grubas, przyskoczywszy do Szurynera, chciał schwycić go z tyłu za ręce, gdy ten z całem wytężeniem usiłował utrzymać Szkieleta powalonego na ławce; ale obrońca Germaina kopnął Grubasa nogą tak mocno, że upadł na ziemię o kilka kroków od niego. Germain, zsiniały, napół uduszony, leżąc na kolanach, oparł się o ławkę i nie pojmował, co się wkoło dzieje. Nareszcie Szkielet zdołał wyrwać się z rąk Szurynera i stanął na nogi. Zadyszany, ziejący wściekłością, z twarzą trupio bladą, pokrwawioną, zbitą, cały spieniony, zawołał głosem drżącym od gniewu:
— Ostudźcież go, rozbójnika! Tchórze, pozwalacie napadać na mnie zdradziecko. Ostudzić go!
W czasie tego chwilowego zawieszenia broni, Szuryner podniósł Germaina i złożył w kącie przy ścianie; tam, zabezpieczywszy od tyłu, mógł dosyć długo bronić się przeciw więźniom, na których herkulesowa siła, jakiej dał dowody, mocne sprawiła wrażenie. Szkielet, widząc wahanie się znacznej liczby spólników spisku, krzyknął:
— Nuże! zabijmy ich obu! dużego i małego.
— Strzeż się! — odpowiedział Szuryner. — Strzeż się, Szkielecie! zrobię jak Gargussa, skręcę ci szyję.
— Dalejże na niego! — zawołał Grubas, podnosząc się.
— Wiwat Szkielet, śmierć niebieskiej czapce! — wołali stronnicy Szkieleta. — Ujmijmy się za niebieską czapką, śmierć Szkieletowi! — wołała partja Szurynera.
— Brawo, chłopcy! — zawołał Szuryner, zwracając się do więźniów, którzy trzymali jego stronę — wy macie serce: nie chcielibyście dobić człowieka napół umarłego; to byłoby podłe.
Siła, energja i prostota Szurynera musiały zrobić wrażenie na więźniach, których wielu przeszło na jego stronę, gdy inni cisnęli się koło Szkieleta. Krwawy bój zdawał się już nieuchronnym, kiedy na dziedzińcu rozległ się miarowy odgłos kroków oddziału piechoty, który zawsze trzyma wartę przy więzieniu. Pique-Vinaigre, korzystając z zamieszania, pobiegł do otworu uwiadomić dozorców o tem, co się dzieje w sali i nadejście warty położyło koniec tej scenie.
Stawiono Germaina, Szkieleta i Szurynera przed dyrektorem więzienia La Force dla indagacji. Skoro Germain przyszedł do siebie, pierwsza jego myśl była o człowieku, co go wybawił od pewnej śmierci.
— Gdzie mój zbawca? — zapytał dozorcy, który go ocucił.
— W gabinecie dyrektora.
— Jużbym nie żył, panie; o, powiedz, kto on jest?
— Nazywają go Szurynerem; kiedyś był na galerach.
— Nowe jego przewinienie zapewne nie jest ważne?
— Owszem, bardzo ważne; kradzież, dopełniona nocą w zamkniętym domu; zapewne toż samo dostanie mu się co Pique-Vinaigroiwi: piętnaście do dwudziestu lat ciężkich robót.
— Ach, to okropne! A jednak człowiek ten nie znając mnie, stanął w mojej obronie. Tyle odwagi. Zabiliby mnie, gdyby nie jego postępek!
— Jutro będziesz pan miał osobną celę i niczego już odtąd obawiać się nie masz powodu.
— Chciałbym podziękować memu zbawcy.
— Cyt! właśnie wychodzi od dyrektora. W każdym razie otrzyma niejaką nagrodę za to, co dla pana uczynił, ani wątpię, że go wyznaczą kapitanem Lwiej Jaskini zamiast Szkieleta, który odtąd będzie trzymany w ścisłem zamknięciu.
W chwili po oddaleniu się dozorcy, Szuryner wszedł, twarz jego jaśniała radością.
— Do pioruna! — zawołał — jakżem rad, że pana uratowałem! — I podał rękę Germainowi.
Ten, powodowany mimowolnym wstrętem, cofnął się nieco, zamiast ująć wyciągniętą rękę Szurynera, natychmiast jednak chciał wynagrodzić to pierwsze nieopatrzne poruszenie. Ale Szuryner dostrzegł je i rzekł z gorzką radością:
— A! zapomniałem, przepraszam pana.
— Ja winienem przeprosić, — zawołał Germain — czyliż nie jestem również więźniem. Powinienem pamiętać jedynie o wyświadczonej usłudze, uratowałeś mi życie, daj rękę!
— Dziękuję, teraz już nie trzeba, w pierwszym momencie uściśnienie ręki byłoby mi przyjemne, ale namyśliłem się, że tak być nie powinno. Spełniłem miły obowiązek, bo ja pana znam. A gdybym nie znał, pewniebym nie siedział tu w więzieniu.
— Nie rozumiem cię, — rzekł Germain zdziwiony. — Jakto, dlatego, że mnie znasz...
— Dlatego właśnie tu się dostałem.
— Chciałbym ci wierzyć, ale... nie pojmuję, jaki może zachodzić związek między mną, a występkiem, za który cię tu wsadzili. Obwiniają cię...
Germain nie śmiał wymówić strasznego słowa.
— No! gadajże pan! — zawołał Szuryner, — obwiniają mnie o kradzież, kradzież z włamaniem!
Zuchwały cynizm Szurynera przykre zrobił wrażenie na młodzieńcu, rzekł:
— Jakim sposobem człowiek tak dobry, tak szlachetny, jest w stanie mówić coś podobnego? Czyliż nie wiesz, jak straszna czeka cię kara?
— Dwadzieścia lat galer z wystawieniem u pręgierza! wiem! wiem! Pana dziwi, że nie bardzo o to dbam? bo już przywykłem! Ktoby jednak powiedział, — dodał Szuryner, wzdychając z drwiącą miną — że to pan, panie Germain, jesteś przyczyną mego nieszczęścia?
— O! jestem pewny, żeś niesłusznie obwiniony.
— Co do tego, to się pan zupełnie mylisz, — odpad Szuryner z taką szczerością, iż Germain był zmuszony uwierzyć. — Przysięgam na imię mego dobroczyńcy (tu Szuryner zdjął czapkę, że popełniłem kradzież nocą, z wyłamaniem okiennicy i byłem schwytany na gorącym uczynku.
— Więc nędza, głód zmusiły cię?
— Głód? bynajmniej, kiedy mnie złowili miałem w kieszeni 120 franków własnych pieniędzy, a oprócz tego dobroczyńca mój, który nie wie, że tu jestem, nie zostawiłby mnie bez pomocy. Kradłem, żeby mu się przysłużyć, a z jego łaski pan zostałeś ocalony.
— Lecz któż on jest?
— Pan Rudolf opiekuje się panem. Choć ja mówię pan Rudolf, powinienbym mówić książę Rudolf, bo on jest księciem.
— Mylisz się, ja nie znam żadnego księcia.
— Może być, ale on pana zna, już to taki zwykły sposób jego postępowania. Skoro się dowie, że jakiś poczciwy człowiek jest w biedzie, wnet daje mu pomoc niespodzianie.
— Doprawdy nie pojmuję tego wszystkiego.
— Wyobraź pan sobie, że dobroczyńca, przed niejakim czasem, w nagrodę niby jakiejś tam mojej usługi, dał mi możność zbogacenia się i posłał mnie do Algieru. Lecz ja, skoro się rozstałem z nim, zacząłem tęsknić, zgłupiałem, jak pies, co pana zgubił, bo widzisz, pan Rudolf zrobił ze mnie człowieka, powiedziawszy mi dwa słowa.
— Jakieżto słowa?
— Powiedział mi, że mam jeszcze serce i honor, chociaż byłem ma galerach, nie za kradzież, gorzej bo za zabójstwo. Dwoma słowami wydźwignął mnie i otworzył mi oczy. Wtenczas przysiągłem sobie, że odtąd zawsze, na każdym kroku postąpię jak człowiek, mający serce i honor.
Szuryner nie spostrzegł zdziwienia Germaina i mówił dalej:
— Powiadam panu, że przywiązałem się do pana Rudolfa, jak pies, za to, że mnie wywyższył we własnem przekonaniu. Kiedy trzeba było wsiąść na okręt, opuścić Francję, przedzielić się morzem od pana Rudolfa, odwagi mi zabrakło. Wróciłem do Paryża. Idę do jego przyjaciela, pana Murfa. Ten, obaczywszy mnie, łaskawie przyjął i powiedział mi, że pan Rudolf natychmiast chce mnie widzieć. Panie! kiedym go zobaczył, rozpłakałem się i słowa wydobyć nie mogłem. Pan Rudolf spytał mnie z dobrocią: — Więc znowu powróciłeś, mój chłopcze? — Tak jest, racz mi pan wybaczyć, jeżelim zbłądził. O! nie gniewam się, rzekł pan Rudolf, właśnie jesteś mi potrzebny. Uczciwy i dobry młodzieniec, niesprawiedliwie oskarżony o kradzież, siedzi w więzieniu La Force; nazywa się Germain; jest skromny i cichy; zbrodniarze, przez których jest otoczony, znienawidzili go i zagrażać mu mogą wielkie niebezpieczeństwa. Ty, na nieszczęście, znasz życie więzienne, znałeś wielu więźniów; czy nie mógłbyś też zobaczyć się z nimi i obietnicą pieniędzy skłonić ich, żeby zaopiekowali się Germainem.
— Któż jest ten człowiek szlachetny, a nieznajomy mi, który się mną tak opiekuje? — zapytał Germain.
— Może się pan kiedy i o tem dowiesz. Otóż, wracając do mojej rozmowy z panem Rudolfem, kiedy mnie pytał, czy nie mam znajomych w więzieniu, przyszła mi myśl tak zabawna, żem się głośno roześmiał. — Co ci się stało, — zapytał. — śmieję się, ponieważ mam sposób zasłonić go od napaści, ale trzeba będzie pieniędzy.
— Wiele?
— Tysiąc franków.
— Masz.
— Dziękuję; za dwa dni doniosę, jak się sprawiłem; najniższy sługa! — I wyszedłem, aby pana obronić.
— Ale ta kradzież? ta kradzież? — jeżeliś jej nie popełnił, za co tu siedzisz?
— Słuchajże pan, jaką wyprawiłem sztukę: dostawszy tysiąc franków, kupuję czarną perukę, strzygę bakenbardy, wkładam zielone okulary, pakuję sobie poduszkę na plecy pod surdut, żeby udać garbusa i tak wystrojony idę nająć mieszkanie na ludnej ulicy. Znajduję pokój przy ulicy Provence, płacę za miesiąc zgóry i powiadam, że się nazywam Gregoire. Nazajutrz, w Temple, kupuję meble, odsyłam do mieszkania, a po drodze kupiłem jeszcze pół tuzina srebrnych łyżek. Wszędzie te sprawunki robię w kostjumie pana Gregoire. Urządziwszy mieszkanie, powiadam stróżowi, że dopiero nazajutrz spać będę u siebie i odchodzę, zabrawszy klucz ze sobą. Gdy nadeszła noc, zrzucam perukę, garb i okulary i posyłam to wszystko w zawiniątku do pana Murfa, z prośbą, żeby mi przechował; kupuję tę oto bluzę, niebieską czapkę, łokciową sztabę żelazną i o pierwszej godzinie po północy biegnę na ulicę de Provence; kręcę się koło mego mieszkania i czekam, póki jaki patrol nie ukaże się Szuryner roześmiał się głośno, a Germain zawołał:
— Ach, teraz rozumiem!
— Jak na biedę żadnego patrolu nie widać, mógłbym był okraść siebie dwadzieścia razy. Przecież nareszcie dosłyszałem stąpanie żołnierzy. Odchylam okiennicę, wybijam z łoskotem kilka szyb, wskakuję do pokoju, biorę pudełko z łyżkami. Patrol usłyszał brzęk szyb i złapał mnie, gdym wyłaził z okna. Posyłają po komisarza, stróż powiada mu, że kwaterę najął garbus, w czarnej peruce i zielonych okularach. Indagują mnie, sadzają do więzienia i przybywam właśnie w porę, aby uratować tego, o kim pan Rudolf mi powiedział, że kocha go, jak własnego syna.
— O! ileż winienem panu za tyle poświęcenia!
— Nic mnie pan nie winieneś; wszystko winieneś panu Rudolfowi.
— Lecz na ileż niebezpieczeństw się narażasz!
— Na nic się nie narażam. Gdy stawią mnie przed sądem, poślę po zawiniątko do pana Murfa, włożę czarną perukę, zielone okulary i w postaci garbusa Gregoire ukażę się stróżowi domu, gdzie nająłem mieszkanie. Cóż u djabła zrobią, kiedy się wyjaśni, że ja sam siebie okradłem?
W tej chwili dozorca wbiegł spiesznie.
— Panie Germain, chodź pan prędzej do dyrektora, zaraz ma z panem pomówić.
Germain wszedł do gabinetu dyrektora, Jakież było jego zdziwienie! Zastał tam Rigolettę bladą, wzruszoną, a jednak uśmiechającą się wśród łez, z wyrazem najwyższej radości.
— Muszę panu oznajmić dobrą nowinę, — rzekł dyrektor do Germaina. — Sąd zawiadomił, iż proces, przeciw panu wytoczony, upada. Otrzymałem rozkaz uwolnić pana natychmiast.
— Co słyszę!... czy podobna?
Rigoletta chciała przemówić, ale zbytek wzruszenia nie dozwolił jej wydobyć głosu.
— Ta pani, — dodał dyrektor — przyszła w kilka minut po odebranym rozkazie sądu. List zalecający od osoby znakomitej uwiadamiał mnie o tkliwem poświęceniu, jakiego panu dała dowody podczas, gdy byłeś w więzieniu.
— Ach, to sen! — rzekł Germain. — Radość nie dozwala mi dziękować.
— I ja także słowa powiedzieć nie umiałam, — panie Germain — dodała Rigoletta. Wyobraź sobie moje szczęście, rozstając się z tobą, spotkałam przyjaciela pana Rudolfa, który na mnie czekał.
— Znowu pan Rudolf, — przerwał Germain zdziwiony.
Z gawędy dependentów w kancelarji notarjusza Ferrand dowiemy się o tem, co zaszło od ucieczki Cecylji.
— Założę się, że nasz stary umrze w przeciągu miesiąca!
— Prawda, od czasu jak służąca od niego uciekła, chodzi jak nie swój, — dodał drugi dependent.
— Zapewne musiał się w niej kochać.
— Nie, teraz daleko częściej, niż wprzódy widuje się z księdzem. Wczoraj, poczciwy nasz ksiądz powiedział: „Pan Ferrand jest ideałem dobroczynności i szlachetności“!
— Dziwne rzeczy! Słyszałem od starszego dependenta, ale to sekret... Pan Ferrand sprzedaje swój urząd...
— Co mówisz? nie może być!
— Powiadam, że sprzedaje i podobno dostanie za niego miljon franków.
— Bagatelka! a do tego, jak słychać, stary nasz z panem Karolem Robert puszczał się milczkiem na spekulacje i zbił masę pieniędzy.
— Przytem zawsze żył jak sknera.
— Jednakże dziwi mnie ten przyjaciel, co spadł do pana Ferranda, jak z nieba i nie odstępuje go. Ciągle ze starym siedzi, razem jedzą obiad i ani kroku jeden bez drugiego nie stąpi.
— A czy nie uważałeś, że co dwie godziny przychodzi do odźwiernego wysoki mężczyzna z wąsikami i wywołuje do siebie rudego przyjaciela, rudy wychodzi do niego — rozmawiają krótko, a wysoki odchodzi, żeby znowu przyjść po dwóch godzinach.
— Tak jest i ja to spostrzegłem, zdawało mi się jeszcze, że na ulicy widuję jakichś obcych ludzi, co się ciągle kręcą koło naszego domu.
— Starszy dependent wie o wszystkiem, ale się z niczem nie odezwie. Gdzież się teraz podział?
— Pojechał do hrabiny Mac-Gregor, tej samej, którą niedawno napadli mordercy.
Przysyłała po Ferranda, ale on nie pojechał, posłał dependenta.
— Pan Ferrand oświadczył sądownie, że się omylił w rachunku i znalazł u siebie pieniądze, o kradzenie których oskarżył Germaina.
— Teraz stary powinienby go wziąć za kasjera.
— Takby należało, lecz Germain może nie zechce. Mieszka teraz na folwarku Bouqueval, u pani George.
— Panowie! pojazd zajechał!... A, wysiada z niego nasz czcigodny ksiądz.
— Dalejże! do pióra! do roboty!
Dependenci zaczęli skrobać piórkami po papierze z udaną gorliwością. Ksiądz wszedł: na bladej jego twarzy malowały się dobroć i powaga, nakazujące uszanowanie. Dodajmy, że dobroduszny starzec jeszcze nie poznał się na głębokiej i zręcznej hypokryzji Ferranda, i dotąd wierzył w jego cnotę.
Jeden z dependentów wstał, ukłonił się nisko, i przeprowadził księdza do gabinetu notarjusza, gdzie się znajdowali Ferrand i Polidori. Ferrand zmienił się do niepoznania: chociaż straszliwie schudł na twarzy, jednakże chorobliwy rumieniec przebijał się przez zczerniałą, prawie zieloną cerę.
— I cóż, szanowny panie Ferrand, — rzekł czcigodny kapłan z troskliwością, — czy czujesz się zdrowszym?
— Nie widzę w sobie żadnej różnicy, — odparł notarjusz — febra mnie nie odstępuje, bezsenność mnie zabija. Niech się dzieje wola Boża!
— Sam pan widzisz, mości księże — dodał Polidori, — jak mój przyjaciel zdaje się na wolę niebios, dobre uczynki sprawiają mu niejaką ulgę w jego cierpieniach.
— Nie zasługuję na pochwały i proszę mnie od nich uwolnić, — przerwał notarjusz, z trudnością powściągając wybuch nienawiści — jestem tylko grzesznikiem.
— Wszyscyśmy grzeszni, — odpowiedział ksiądz ze słodyczą, — ale nie wszyscy, drogi przyjacielu, odznaczają się taką, jak ty dobroczynnością. Czy ciągle trwasz w postanowieniu sprzedania swego urzędu, żeby mieć więcej czasu na dobre uczynki?
— Jużem go onegdaj sprzedał, mości księże, i odebrałem umówioną cenę; sumę tę przeznaczam na zakład, o którym panu wspomniałem, i dla którego przygotowałem już przepisy.
— Ach, przyjacielu! — zawołał kapłan ze zdziwieniem, — ileż czynisz dobrego i z jaką skromnością! Powtarzam, że ludzie tobie podobni są arcyrzadcy.
— Tak jest, — wtrącił Polidori, — bo rzadko, który łączy, jak mój Jakób, bogactwa z dobrocią, rozum z dobroczynnością.
Notarjusz znowu zatrząsł się kanwulsyjnie, ale się uspokoił. Człowiek, przenikliwszy od księdza, dostrzegłby tajoną wściekłość w głosie Ferranda; bo nie potrzeba chyba mówić czytelnikowi, że wola obca — wola Rudolfa — zmuszała notarjusza mówić i działać wbrew prawdziwemu jego charakterowi.
— Niestety! — mówił dalej Polidori — drogi nasz Ferrand niedosyć pielęgnuje swoje nieocenione zdrowie. Racz mu powiedzieć, mości książę, razem ze mną, że ma obowiązek, powinność, ochraniać się.
— Dosyć!... dosyć!... bąknął głucho notarjusz, — nie zniosę dłużej tych śmiesznych pochwał.
— Jakóbie, ode mnie, czy chcesz czy nie chcesz, wszystko przyjąć musisz, — rzekł Polidori. — Możeś pan uważał, mości księże, że pierwsze symptomaty nerwowej choroby Jakóba okazały się wkrótce po gorszącem zdarzeniu z Ludwiką Morel?
Ferrand zadrżał.
— Więc pan wiesz o zbrodni tej nieszczęśliwej dziewczyny? — zapytał ksiądz.
— Tak jest. Jakób wszystko mi opowiedział jak przyjacielowi; według niego, nerwowe wstrząśnienie, na które cierpi, pochodzi od zgrozy, jaką go przejęła zbrodnia Ludwiki...
— A pani Seraphin? — przerwał ksiądz — dowiedziałem się o jej nieszczęsnym zgonie i podzielam smutek pana Ferranda.
— Mości księże... proszę... nie wspominaj o mnie.
— A któż twoje cnoty oceni i słusznie pochwali?... czy ty sam? — przerwał Polidori z pozorną tkliwością. — I cóż dopiero powiesz, mości księże, gdy się dowiesz, co uczynił dla ostatniej sługi swojej, Cecylji...
Notarjusz krzyknął:
— Milcz!... milcz!... ani słowa! Zakazuję ci!
— Uspokójże się, — rzekł ksiądz z dobrotliwą powagą.
— Więc wszystko opowiem, chociaż skromność jego na to się oburzy, — rzekł Polidori z uśmiechem.
Ferrand zamilkł, zasłoniwszy twarz rękoma.
— Tak mnie głowa boli... — ocierał zimny pot z czoła.
Polidori roześmiał się i rzekł:
— Chciej uważać, mości księże, że Jakób zawsze jest w takim stanie, gdy idzie o wyjawienie jakiego dobrego uczynku, który dokonał w skrytości; onby rad, żeby nikt o nich nie wiedział... ale ja na to nie zezwolę i muszę oddać mu sprawiedliwość. Wróćmy tedy do Cecylji. Jakób dał jej ojcowskie błogosławieństwo i odesłał do rodzinnego kraju, opatrzywszy ją dostatecznym funduszem.
— Bardzo pięknie! — zawoła! ksiądz rozrzewniony.
— Proszę — wtrącił Ferrand głuchym, urywanym głosem — przestańmy mówić o mnie.
— Pojmuję, — rzekł ksiądz, — że pochwały z ust przyjaciela obrażają twoją skromność; przystąpmy więc do interesu. Stosownie do zadania pańskiego, panie Ferrand, zdeponowałem w banku, pod mojem imieniem sto tysięcy talarów, przeznaczonych na restytucję, która przez moje ręce ma być uskutecznioną.
— Stosuję się w tym względzie, — odpowiedział Ferrand, — do życzenia osoby nieznajomej, która tę restytucję dopełnia, i która mi poleciła oddać panu tę sumę dla wręczenia jej baronowej Fermont. (Tu głos Ferranda nieco zadrżał).
— Z radością wykonam to — rzekł ksiądz.
— Ach, prawda! — zawołał Polidori. — Sto tysięcy talarów zwrócić odrazu, to rzadki wypadek.
— A to jeszcze nie wszystko, mości księże, — dodał Polidori, spojrzawszy ironicznie na Ferranda, — czcigodny nasz Jakób nie poprzestał na tem, że poruszył sumienie nieznajomego, który baronowej Fermont zwraca tak znaczną sumę; uczynił jeszcze więcej...
— Co chcesz powiedzieć? — podchwycił notarjusz.
— A Morelowie?
— Pan wiesz, — odezwał się notarjusz z udaną skromnością, wściekając się w duszy, że go zmuszają taką odgrywać rolę, — pan wiesz, że stary Morel dostał pomieszania zmysłów, dowiedziawszy się o haniebnym występku córki swej, Ludwiki. Liczna jego rodzina umierała z głodu, straciwszy w ojcu jedną podporę. Otóż osoba, która dopełnia dobrowolnej restytucji względem pani Fermont, prosiła mnie, abym jej wskazał jaką ubogą rodzinę potrzebującą wsparcia i zasługującą na nie. Wymieniłem Morelów i otrzymałem kapitał, który panu wręczę, dostateczny dla zapewnienia Morelowi, a po jego śmierci jego żonie i dzieciom, pensji dożywotniej 2.000 franków rocznie.
— Przyjmuję chętnie to nowe zlecenie, — rzekł ksiądz.
— Teraz zaś, mości księże, — dodał Polidori — zobaczysz jak wiele zrobił dla ludzkości nasz Jakób, ustanawiając zakład dobroczynny, o którym już mówiliśmy, przeczytam panu jego plan.
— Sam go wyłuszczę, — przerwał Ferrand, nie mogąc dłużej znieść ironicznych pochwał Polidoriego, — zastanowiłem się, że byłoby dowodem próżności nadać temu zakładowi moje imię.
— O! to zbyteczna pokora! — zawołał ksiądz.
— Wolę jednak, mości księże, aby o mojem imieniu nie wiedziano, postanowienie moje w tym względzie jest stanowcze. Spodziewam się więc, że raczysz zastąpić mnie i z zachowaniem największej tajemnicy, dopełnić ostatnich formalności i wybrać osoby, mające zarządzać zakładem.
— A teraz Jakób przeczyta panu ostateczny plan.
Polidori, oddawna wspólnik Jakóba Ferrand, znał zbrodnie, znał tajne myśli tego nędznika, i nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, widząc notarjusza zniewolonego czytać następujący plan, ułożony przez Rudolfa:
„Projekt banku dla rzemieślników pozbawianych pracy. Miłujcie się społecznie, powiedział Chrystus Pan Słowa te zawierają zaród wszystkich obowiązków, wszystkich cnót, wszelkiej dobroczynności, one przewodniczyły fundatorowi banku. Ograniczony w środkach, fundator pragnął, aby możliwie najwlększa liczba miała udział w ofiarowanej przezeń pomocy i w tym celu udaje się do rzemieślników uczciwych, pracowitych i obarczonych familją, których brak roboty częstokroć przywodzi do ostateczności. Na rękojmię udzielanych z zakładu pożyczek, fundator żąda tylko zobowiązania się dłużnika pod słowem honoru i solidarnego zapewnienia. Przeznacza dwanaście tysięcy franków, rocznego dochodu, na udzielanie pożyczek bezprocentowych, w kwotach od dwudziestu do czterdziestu franków, rzemieślnikom żonatym, zostającym bez pracy, zamieszkałym w okręgu Paryża. Obrał zaś ten cyrkuł, jako mający w ludności swojej najwięcej rzemieślników.
— Przy ustanowieniu Banku, fundator nadewszystko miał na celu: Nie poniżać człowieka przez jałmużnę! nie zachęcać do lenistwa przez dar bezpłodny, ale owszem: gruntować uczucie honoru w klasie pracującej; nieść braterską pomoc rzemieślnikowi, który w okresie bezrobocia, chociaż nie ma zarobku, musi jednak żywić swą rodzinę“.
— Jakiż to dobroczynny pomysł! — zawołał ksiądz rozrzewniony.
Głos Ferranda drżał; nie starczało mu już cierpliwości i odwagi; ale znajdując się pod dozorem Polidoriego, nie mógł i nie śmiał sprzeciwiać się rozkazom Rudolfa.
— Nieprawda, mości księże, że myśl jest wyborna?
— Ach, panie, ja który znam ubóstwo, lepiej niż kto inny, mogę osądzić, jak ważną pomocą dla robotników, pozbawionych chwilowo zatrudnienia, będzie pożyczka, któraby ludziom bogatszym mogła zdawać się nic nie znaczącą! I jakże wiernie wypłacać się będą! żaden nie zrobi panu zawodu, święty to dług, kiedy zaciągnięty na chleb dla żony i dzieci.
— Jakże drogie muszą być sercu twemu, Jakóbie, te żywe pochwały. Lecz, co dopiero powie czcigodny nasz kapłan, gdy pozna twoją fundację bezpłatnego lombardu!
— Czy być może? — zawołał ksiądz zdziwiony.
— Czytaj dalej, Jakóbie, — rzekł Polidori.
Notarjusz zaczął czytać z pośpiechem, bo ta scena była dlań straszliwie męcząca:
„Powyższe pożyczki bezprocentowe przeznaczone są jedynie na pomoc dla rzemieślników, będących chwilowo bez pracy. Lecz trzeba wziąć pod uwagę przypadki dotkliwego niedostatku, kiedy dla koniecznego wypoczynku po zbytecznej pracy, dla pielęgnowania chorej żony lub dziecka, dla przeniesienia się na nowe mieszkanie, dzień, dwa, lub więcej robotnik pozbawiony jest codziennego zarobku. Pragnąc, ile możności, pomóc ubogim braciom, fundator przeznacza 25.000 franków rocznego dochodu na pożyczki, mające być udzielane na zastawy; każda pojedyńcza pożyczka nie będzie przewyższać sumy 10 franków. Pożyczający nie będą opłacać ani procentów, ani żadnych kasztów; winni tylko złożyć świadectwo dobrego prowadzenia się. Administracja Banku znajdować się będzie przy ul. Temple, pod Nr. 17, w domu umyślnie na ten cel kupionym, w samym środku tego ludnego okręgu miasta. Na koszta i utrzymanie administracji przeznacza się 100.000 franków rocznie. Dyrektorem dożywotnim Banku będzie...
Polidori, przerwał notarjuszowi i rzekł do księdza:
— Wybór dyrektora przekona pana, jak nasz Jakób umie wynagradzać krzywdę, której mimowolnie się dopuścił. Wiadomo panu, że przez omyłkę oskarżył kasjera swojego o zabranie sumy, która się potem znalazła. Otóż temu kasjerowi, poczciwemu człowiekowi, nazwiskiem Germain, Jakób oddaje dożywotnie dyrektorstwo banku z pensją 4.000 franków. Wszak to z jego strony bardzo pięknie, szlachetnie?
— Poświęcić cały swój majątek na tak dobroczynne cele! ach! to czyn rzadkiej cnoty!
— Przeszło miljon! — zawołał Polidori — przeszło miljon majątku, zebranego oszczędnością, pracą i nieskazitelną prawością! A jednak znaleźli się nędznicy, co go obwiniali o sknerstwo.
— Odpowiedziałbym im, — zawołał ksiądz, — odpowiedziałbym potwarcom: Piętnaście lat żył jak nędzarz, żeby mógł potem świetnie wesprzeć nędzarzy!
— Jakóbie — rzekł Polidori, trącając lekko notarjusza, doczytaj do końca.
Notarjusz zadrżał i dotknął ręką spoconego czoła.
Czytaj dalej:
„Dyrektorem dożywotnim Banku będzie pan Franciszek Germain, a odźwiernym, teraźniejszy odźwierny tego domu, Alfred Pipelet. Fundator powtarza, że nie przyznaje sobie żadnej zasługi w tem dziele; pomysł jego jest echem tej Boskiej myśli: Miłujcie się społecznie!“
— Zajmiesz wysokie miejsce w rzędzie dobroczyńców ludzkości, — zawołał ksiądz, serdecznie ściskając rękę Ferranda — Ale co panu jest? bledniesz! słabo ci?
— Przejdzie, — rzekł Ferrand, padając na krzesło.
— Ja sam jestem doktorem, mości księże, — rzekł Polidori. — Stan Jakóba wymaga wielkiej troskliwości i poświęcam mu wszelkie moje starania.
Notarjusz zadrżał.
Ksiądz napisał rewers na odebraną sumę, a wręczając go Ferrandowi, dodał:
— Żegnam pana, jutro przyjdę cię odwiedzić, żegnam, szanowny przyjacielu.
Zaledwie ksiądz się oddalił, Ferrand wyrzucił okropne przekleństwo.
— O piekło! — krzyknął piorunującym głosem, — cały mój majątek pochłonięty przez te głupie dobre uczynki! Ja, co gardzę ludźmi, com ich całe życie grabił i oszukiwał, ja muszę fundować zakłady dobroczynne, zniewolony piekielnemi środkami. Ten twój pan jest czartem, djabłem? — zawołał wściekle, stając nagle przed Polidorim.
— Nie mam pana, odpowiedział Włoch spokojnie, — ja, równie jak ty, mam sędziego.
— Jak głupiec być posłusznym najmniejszym skinieniom tego człowieka! — odezwał się znowu Ferrand ze zdwojoną wściekłością. — I zawsze żyć pod tym przymusem, zawsze!
— Albo... pójść na rusztowanie, — wtrącił Polidori.
— O! nie mieć możności uwolnić się od tej piekielnej władzy. Wszak więcej niż miljon poświęciłem, zostaje mi ledwie sto tysięcy franków. Czego dalej mogą chcieć ode mnie?
— Jeszcze nie koniec, Rudolf wie, że wycisnąłeś znaczną sumę na hrabiem Saint-Remy za jego fałszywe weksle, hrabia pożyczył na to pieniądze u jednej wielkiej damy, zapewne będziesz musiał i to zwrócić.
— Ty moim stróżem, nędzniku!
— Cóż robić? Rudolf karze występek występkiem, zbrodniarza przez wspólnika. Kazał mi nie odstępować ciebie, więc idę za tobą, jak twój cień. Zasłużyłem na śmierć podobnie jak ty. Niepodobna było wynaleźć ci stróża wierniejszego ode mnie, uciec nie możemy, złowiliby nas ludzie, co dzień i noc stoją na warcie przy tym domu.
— Wiem o tem, wiem, do czarta!
— A więc znoś cierpliwie, czego nie odmienisz, jeśli będziesz posłusznym. Przynajmniej głowy nam nie utną. Cierpliwości zatem, cierpliwości!
— Nie rozjątrzaj mnie tą ironiczną oziębłością...
— Czy wolisz, żebym cię obarczał wyrzutami? Kto z nas wszystkiemu winien? ty! Czemu nie zniszczyłeś listu, którym cię uwiadamiałem o zamordowaniu brata baronowej Fermont, o tem zabójstwie, które tak zręcznie potrafiliśmy wykierować na samobójstwo?
— Dlaczego, nędzniku? Oto dlatego, bo zapłaciwszy ci 50.000 franków za wspólnictwo w zbrodni, kazałem ci napisać ten list, żeby mieć tarczę przeciw twoim wymaganiom w późniejszym czasie.
— Pomysł był zręczny i rozumny, a jednak ta twoja przezorność nas zgubiła. Jakże mogłeś być tak słabym, tak ograniczonym, żeby tak straszną broń przeciw sobie oddać w ręce... piekielnicy Cecylji?
— Milcz! nie wymawiaj jej imienia! — krzyknął Ferrand wzburzany. — Ale jakiem prawem ów Rudolf mnie karze?
— Słuchaj, Jakóbie, my nie gadajmy o prawie. Książę, odbierając ci majątek zamiast życia, zapewnił los Morela i jego rodziny, i Ludwiki, twojej ofiary; baronowa Fermont, siostra mniemanego samobójcy z Renneville odzyska swój majątek; Genrmain, którego niewinnie oskarżyłeś o kradzież, otrzyma zaszczytną posadę; nakoniec książę zmusza cię do założenia banku dla rzemiieślników, nie mających roboty, abyś tym sposobem okupił krzywdy, wyrządzone społeczeństwu.
— I to właśnie doprowadza mnie do wściekłości, choć mnie inne jeszcze dręczą kartusze.
— Książę wie o tem. Co względem nas dalej postanowi? nie wiem. A ta Cecylja, bodaj ją piorun spalił.
— Powtarzam, milcz! nie mów o niej!...
— Ona zgubiła nas! Głowy bezpiecznie siedziałyby nam na karku, gdybyś się po głupiemu nie zakochał w tej dziewce.
Zamiast wybuchnąć gniewem, Ferrand spytał smutnie:
— Czy ty znasz ją?... Powiedz, czy ty ją kiedykolwiek widziałeś?
— Nigdy. Powiadają, że piękna.
— Piękna! — odparł notarjusz, wzruszając ramionami. — Wiesz co, — dodał z goryczą i rozpaczą — milcz... nie mów o tem, czego nie znasz... Nie potępiaj mnie... Co ja zrobiłem, tybyś zrobił na mojem miejscu... Przed miesiącem, gdyby mi powiedzieli: — Oddaj życie, albo majątek, oddałbym życie.
— Nie rozumiem ciebie, — rzekł Polidori — więc czemu posłuszny jesteś rozkazom człowieka, który jednem słowem może cię oddać na rusztowanie? Czemu przeniosłeś życie nad skarby, kiedy bez nich zdaje ci się ono tak nieznośne?
— Bo widzisz, — odparł notarjusz cicho — umrzeć to znaczy przestać myśleć. A Cecylja?
— Ale nigdy jej nie zobaczysz, ona cię zgubiła!
— A ja, ja kocham ją zawsze i więcej, niż kiedykolwiek, — wykrzyknął Ferrand ze łzami i jękiem, będącemi w dziwnej sprzeczności z jego dotychczasowym udanym spokojem. — Tak, — zawołał, — nie chcę umierać... chcę spłonąć ogniem, co mnie pożera. Bo ty nie wiesz, ta noc, kiedym ją widział tak piękną, tak namiętną, tak czarującą, ta noc nie przestaje trwać dla mnie; zawsze czuję jej tchnienie na mojej twarzy, zawsze słyszę jej głos.
— Jakóbie, — rzekł Polidori tonem poważnym, w którym nie było już ani śladu ironji, — widziałem wiele cierpień, ale podobnych męczarni, jak twoje, jeszcze nie znam. Rudolf nie mógł ukarać cię straszliwiej: skazał cię na życie, albo raczej na wyglądanie śmierci wśród mąk piekielnych.
— Uczynię co każesz, byleby żyć, bo nie chcę umierać. Potępieńcy w piekle mniej cierpią ode mnie! Mnie katuje razem i namiętność i chciwość, obie jednako mnie dręczą. Straszną mi jest utrata majątku, ale utrata życia byłaby jeszcze straszniejszą.
— Zostaje ci przynajmniej ta pociecha, — rzekł Polidori ze zwykłą ironją, — że możesz myśleć o dobrych uczynkach, któremi okupujesz swoje zbrodnie.
— Tak, natrząsaj się ze mnie, przewracaj mnie na rozżarzonych węglach! Czyliż nie wiesz, nędzniku, że nienawidzę ludzi; czyliż nie wiesz, że te moje dobre uczynki przejmują mnie wściekłością i przeciw tym, co mnie do nich zmuszają, i przeciw tym, co z nich będą korzystać?
Ferrand, wycieńczony strasznym wybuchem, upadł na krzesło, załamując ręce i głośne wydawał jęki.
Nagle zapukano mocno do drzwi gabinetu.
— Jakóbie, — rzekł Polidori, — uspokój się, ktoś przyszedł.
Notarjusz nie słyszał go; Polidori otworzył, wyszedł i zobaczył przed sobą starszego dependenta, który zawołał:
— Muszę natychmiast pomówić z panem Ferrandem.
— Cicho, w tej chwili nie można widzieć się z panem Ferrand.
— Z polecenia pana Ferranda byłem u hrabiny Mac-Gregor i uwiadomiłem ją, że on nie może z powodu słabości stawić się na jej wezwanie.
— Cóż odpowiedziała?
— Już wyszła z niebezpieczeństwa, kazała mnie zawołać do siebie i skoro wszedłem, zawołała groźnie: Powiedz ode mnie Ferrandowi, że jeżeli nie przyjdzie do mnie za kwadrans, dziś wieczorem zostanie uwięziony jako fałszerz, bo dziecię, które podał za umarłe, żyje, ja wiem komu oddał nieszczęśliwą dziewczynę i gdzie się ona teraz znajduje.
— Choroba musiała osłabić jej władze umysłowe, chorzy wierzą wszystkiemu, co się im zamarzy.
— Jeszcze muszę panu powiedzieć, że gdy miałem odchodzić, panna służąca wbiegła do pokoju hrabiny i powiedziała jej, że za godzinę książę przyjdzie. Nie wiem, co to za książę.
— Zapewne Rudolf, — pomyślał Polidori, — odwiedza Sarę, której postanowił nigdy w życiu więcej nie oglądać! Nie wiem dlaczego, ale mi się nie podoba to ich zbliżenie się, gdyż może pogorszyć nasze położenie. — A, zwracając się do dependenta, dodał głośno.
Hrabina Sara Mac-Gregor, po kilku dniach, spędzonych w stanie bliskim śmierci, wyszła nakoniec z niebezpieczeństwa.
Zmierzchło. Sara, siedząc w dużym fotelu, oparta na ręku brata, uważnie przeglądała się w zwierciadle, które służąca trzymała przed nią. Była blada jak marmur.
— Djadem, prędzej, prędzej! — zawołała Sara niecierpliwie i biorąc go, sama ubrała nim swe czoło. — Zawiążcie — z tyłu, tak, a teraz odejdźcie.
— Kiedy przyjdzie notarjusz Ferrand, niech zaczeka w niebieskiej salce, a księcia Rudolfa Gerolstein, skoro przyjedzie, zaraz tu wprowadzić. — Domawiając ostatnich słów, zaledwie mogła ukryć swoją dumną radość. — Nakoniec, — zawołała, zostawszy sam na sam z bratem, nakoniec zbliżam się do tej mitry, co była celem, marzeniem całego mojego życia. Wróżba się spełni.
— Saro, uśmierz to uniesienie, — odparł brat surowo, — jeszcze wczoraj wątpiliśmy, czy żyć będziesz, zawiedziona nadzieja zadałaby ci cios śmiertelny.
— Masz słuszność, Tomie; cios byłby zabijający, bo nigdy nadzieje moje nie były tak bliskie ziszczenia! Pewna jestem, że dlatego jedynie nie umarłam, że mi sił dodawała myśl, iż zdołam skorzystać z wiadomości, jakiej mi udzieliła zabójczym, nim mnie uderzyła żelazem. Ta jedna myśl utrzymywała moje życie, zawieszone na włosku. Co za nadzieja! być żoną księcia udzielnego, prawie królową!
— Powtarzam, Saro, wystrzegaj się nierozsądnych marzeń, przebudzenie byłoby straszliwe.
— Nierozsądne marzenia! Jakto, kiedy Rudolf się dowie, że dziewczynka, znajdująca się dziś u św. Łazarza, jest naszą córką, czyliż myślisz, że wtedy...
— Myślę, — przerwał Tom z goryczą, — że książęta powodują się raczej względami politycznemi, niż uczuciami.
— Czy tak mało liczysz na moją (zręczność?
— Książę nie jest już namiętnym młodzieńcem, którego niegdyś usidliłaś, te czasy dawno minęły dla niego, minęły i dla ciebie.
Sara uśmiechnęła się i rzekła:
— Czy wiesz, czemu włożyłam te korale, tę białą suknię? bo pierwszy raz, kiedy mnie Rudolf widział u dworu w Gerolstein, byłam w białej sukni i miałam na głowie też same korale.
— Co? — zawołał Tom zdziwiony, — chcesz wywołać te wspomnienia? nie lękasz się ich wpływu?
— Znam Rudolfa lepiej, niż ty. Bezwątpienia, rysy moje, dziś zmienione wiekiem i cierpieniami, nie są już temi, jakie widział w młodej szesnastoletniej dziewczynie, którą tak kochał. Ale ja byłam pierwszą jego miłością, a ta zawsze zostawia w sercu ślady niezatarte.
— Ale z tem lubem wspomnieniem łączą się i straszne, czy zapomniałaś o smutnym końcu waszego romansu.
— Litość zastąpiła miejsce nienawiści. Od czasu, jak wie, iż byłam bliską śmierci, codzień przysyła barona Graun dowiadywać się o mojem zdrowiu.
— Wie, że jesteś umierająca, że ma się z tobą pożegnać na zawsze. Zbłądziłaś, nie uwiadamiając go w swoim liście o wieści, której mu chcesz udzielić.
— Wiem, dlaczego to robię. To odkrycie przejmie go zdziwieniem, radością, a ja... ja skorzystam z pierwszej chwili jego rozczulenia. Albo dziś, albo nigdy — powie mi: Trzeba małżeństwem uprawnić urodzenie naszego dziecka. Jeśli powie, święcie dotrzyma słowa i nadzieja całego życia mojego spełniona.
— Tak jest, ale trzeba, żeby powiedział...
— I żeby go do tego skłonić, niczego w tak stanowczej chwili nie powinnam zaniedbać. Znam Rudolfa, gdy będzie pewny, że odzyska córkę, przezwycięży swoją nienawiść i nie ulęknie się żadnej ofiary, żeby dziecku swojemu zapewnić los najświetniejszy, najgodniejszy zazdrości. Żałuję, że mnie dziś nie wpuszczono do św. Łazarza, gdzie, jak ci wiadomo, ona ma się znajdować; mimo wszelkich nalegań i próśb, nie otrzymałam żadnych objaśnień, nie mając listu do dyrektora więzienia. Napisałam już do prefekta w twojem imieniu, ale jutro dopiero odbiorę jego odpowiedź, a książę niezadługo przybędzie.
— Jakież dowody przedstawisz Rudolfowi?
— Uwierzy, gdy przeczyta zeznanie, które mi dyktowała zabójczyni; gdy zobaczy twoją korespondencję z notarjuszem i panią Seraphin, aż do mniemanej śmierci dziecięcia; kiedy usłyszy wyznanie notarjusza, który, zatrwożony mojemi groźbami, zaraz tu będzie; uwierzy, kiedy zobaczy portret mojej córki. Te wszystkie dowody przekonają go, że mówię prawdę i obudzą uczucia, skutkiem których ja, choć na dzień jeden, będę udzielną księżną.
Pojazd zaturkotał na dziedzińcu.
— To on! Rudolf, — zawołała Sara.
Tom podszedł do okna i odpowiedział:
— Tak, to on; wysiada z pojazdu.
— Daj mi rękę, bracie, — przerwała Sara i, kładąc rękę jego na swojem sercu, spytała z uśmiechem:
— Czy jestem wzruszona?
— Nie, nie, nic, serce jej nie bije mocniej, — zawołał Tom w osłupieniu, — wiem, jak umiesz panować nad sobą, ale w takiej chwili, kiedy idzie dla ciebie o szczęście albo o śmierć, bo powiadam ci raz jeszcze, chybiona nadzieja cię zabije.
— Czemu się tak dziwisz? Dotąd, czyliż nie wiesz? nic nie wzruszyło serca, nic, prócz nadziei zostać udzielną księżną. Teraz odejdź, słyszę Rudolfa, odejdź! — powtórzyła tak rozkazującym tonem, że brat nie śmiał się opierać.
Zaledwie Tom wyszedł bocznemi drzwiami, gdy ukazał się Rudolf. W oku jego, kiedy przestępował próg, malowała się litość, ale, gdy ujrzał Sarę, siedzącą, prawie wystrojoną, cofnął się zdziwiony z ponurem niedowierzaniem. Hrabina, odgadując myśl jego, rzekła mu tonem słodkim i słabym:
— Książę sądzisz, że mnie znajdziesz umierającą, przyszedłeś żegnać się ze mną.
— Ostatnią wolę umierających zawsze poczytywałem za świętą, ale tu widzę niegodny podstęp.
— Uspokój się, książę, — odpowiedziała Sara, — nie zwiodłam cię; podobno mam przed sobą już tylko kilka godzin życia, chciałam ci oszczędzić ponurego widoku, co zwykle otacza konających, chciałam umrzeć tak ubrana, jak byłam przy pierwszem naszem spotkaniu. Niestety! po dziesięciu latach rozłąki, widzę cię nareszcie. Dzięki ci, o dzięki! Ale i książę nawzajem dziękuj Bogu, iż cię natchnął myślą wysłuchania ostatniej mojej prośby; gdybyś jej odmówił, zaniosłabym ze sobą do grobu tajemnicę, która będzie radością, szczęściem twego życia.
— Cóż to znaczy? — zapytał książę zdziwiony.
— Tak jest, Rudolfie, gdybyś nie przyszedł, ta tajemnica byłaby moją zemstą, a może nie, nie miałabym dosyć odwagi, żeby cię tak ukarać! Chociaż wiele przez ciebie cierpiałam, podzieliłabym jednak z tobą to ostatnie szczęście, którem cieszyć się będziesz długo, dłużej ode mnie. Rudolfie! córka nasza... żyje! Nasza córka!
Te słowa, ton prawdy, z którym były wyrzeczone, poruszyły księcia aż do głębi duszy.
— Moja córka! — krzyknął Rudolf w osłupieniu; — czy być może! żyje! — lecz nagle, zastanowiwszy się nad niepodobieństwem takiego trafu i lękając się być ofiarą nowego podstępu Sary, zawołał, — nie, nie, to sen! zwodzisz minie! to kłamstwo, niegodny podstęp! Zmam twoją ambicję, wiem do czego jesteś zdolna, odgaduję cel tego nowego kłamstwa!
— Prawdę mówisz, jestem zdolna do wszystkiego. Tak, chciałam cię oszukać i w tejże chwili, gdy układałam ten świętokradzki zamysł, Bóg dopuścił, że zostałam śmiertelnie ranioną.
— Zaklinam cię, mów; czy bredzisz w gorączce?
— Nie bredzę, Rudolfie. W tej szkatułce, prócz papierów i portretu, dowodzących, że prawdę mówię, znajdziesz kartę, zbryzganą krwią moją. Kobieta, od której mam wiadomość, że córka nasza żyje, dyktowała mi swoje zeznania, gdy zostałam uderzona sztyletem.
— Któż ona jest? skąd wiedziała?
— Bo to taż sama kobieta, której oddano nasze dziecię, rozgłosiwszy jego śmierć.
— Jak się ta kobieta nazywa? czy można jej wierzyć?
— Znam ją. Przed kilku miesiącami, Rudolfie, znalazłeś biedną dziewczynę i odesłałeś ją na wieś. Powodowana zazdrością i nienawiścią, porwałam ją stamtąd, za pomocą kobiety, o której ci mówię. Dziewczynę posadzili u św. Łazarza.
— Już jej tam niema! O! ileż uczyniłaś jej złego, wyrwawszy ją ze spokojnego przytułku.
— Niema jej w więzieniu! — zawołała Sara przelękniona, — co za straszne nieszczęście.
— Potwór chciwości zapragnął jej śmierci! Utopili ją.
— Moja córko! — krzyknęła Sara i stanęła prosto, bez ruchu, jak statua. — Moja córka! — powtórzyła z rozpaczą — utopili moją córkę.
— Gualeza, twoja córka!
— Gualeza; tak, Gualeza, tak ją nazywała ta kobieta, przezwana Puhaczką, utopiona... utopiona... — mówiła Sara, tracąc przytomność.
— Saro, — rzekł Rudolf, równie blady, równie przerażony jak hrabina, — przyjdź do siebie; odpowiedz mi: Gualeza, ta młoda dziewczynka, którą przez Puhaczkę kazałaś porwać z folwarku Bouqueval, była...
— Naszą córką!
— O nie! jesteś w gorączce, nieprzytomna, to być nie może! nie wiesz, jakby to było okropne.
Po chwili milczenia, Sara zebrała myśli i powiedziała Rudolfowi słabym głosem:
— Dowiedziawszy się o twojem małżeństwie i sama zamierzywszy wyjść za mąż, nie mogłam córki naszej zostawić przy sobie; miała wtedy lat cztery. Chciałam zemścić się za doznaną pogardę i dlatego nie oddawałam ci córki, to było niegodnie. Lecz wysłuchaj mnie; czuję, że mnie życie opuszcza, ten ostatni cios mnie dobił!
— Nie! nie! nie wierzę! nie mogę wierzyć. Gualeza mają córką! Wielki Boże! tego nie dopuścisz!
— Słuchaj mnie, książę; miała cztery lata, kiedy brat mój oddał ją na wychowanie do pani Seraphin, wdowie po człowieku, który dawniej u niego służył. Pieniądze, przeznaczone na zapewnienie dziecięciu przyszłości, wręczone zostały notarjuszowi, znanemu z uczciwości. Po roku zaczęli mi donosić, że córka moja zapada na zdrowiu, a w osiem miesięcy później otrzymałam wiadomość, że umarła, co stwierdzono aktem zejścia. W tej to epoce pani Seraphin weszła do służby do Jakóba Ferrand, oddawszy córkę naszą Puhaczce, za pośrednictwem zbrodniarza, znajdującego się teraz na galerach w Rochefort. Puhaczka przy dyktowaniu tego zeznania, przebiła mnie. Weź szkatułkę! Papier tam leży i portret córki naszej w czwartym roku malowany.
Po tych słowach, które wyczerpały jej siły, Sara zemdlona padła na krzesło. Rudolf stał jak piorunem rażony. Są nieszczęścia tak nieprzewidziane, tak groźne, że staramy się nie wierzyć im, póki niezwyciężona oczywistość nie zmusi nas do tego. Rudolf, przeświadczony o śmierci Marji, miał tylko jednę ostatnią nadzieję, że się przekona, iż nie jest jego córką. Zbliżył się do stołu, otworzył szkatułkę, zaczął czytać listy po jednemu i rozpatrywać dołączone do nich papiery.
Z coraz wzrastającą, niewypowiedzianą boleścią, Rudolf mimowoli przekonywał się, że Gualeza była jego córką i że nie żyje. Na nieszczęście, wszystko zdawało się stwierdzać to przekonanie. Głos publiczny oskarżał Marcjalów o pozbawienie jej życia. Nadmienimy tu, że mimo starań doktora Griffon, hrabiego Saint-Remy i Wilczycy, Marja, długo znajdując się w stanie, nie zostawiającym nadziei jej ocalenia, tak była osłabiona moralnie i fizycznie, że odtąd nie była w stanie uwiadomić ani pani George, ani Rudolfa o swojem położeniu.
Taki zbieg okoliczności nie zostawił księciu najmniejszej nadziei. Ostatnią miał jeszcze wytrzymać próbę. Rzucił nareszcie okiem na portret, na który dotąd nie śmiał był spojrzeć.
Gdy Rudolf gorzko płakał, rysy twarzy Sary zmieniły się widocznie. W chwili, gdy marzenie całego jej życia zdawało się zbliżonem do rzeczywistości, traciła całą nadzieję, która ją dotychczas utrzymywała. Ten cios był nad jej siły. Z trwogą, ze strachem, z rozpaczą czekała, co powie Rudolf. Znając jego gwałtowność, wiedzała, że po łzach boleści, nastąpi wybuch zapalczywego uniesienia.
Nagle Rudolf podniósł głowę, wstał, otarł łzy i, zbliżając się do Sary, groźny, nieubłagany, patrzył na nią w milczeniu, potem rzekł głucho:
— Trzeba, abyś się w tej uroczystej minucie dowiedziała o wszystkich nieszczęściach, jakich powodem była twoja ambicja nienasycona, twój kamienny egoizm. Czy słyszysz, kobieto bez serca i wiary?
— Ulituj się, Rudolfie.
— Niema litości dla ciebie, co dawniej, z zimną rachubą, dla dogodzenia dumie swojej, korzystałaś z mojej czystej miłości, udając, że ją dzielisz. Uzbroiłaś syna przeciw ojcu, oddałaś córkę w obce ręce, żeby ci nie przeszkadzała nasycić chciwość twą i zawrzeć związek z bogaczem, teraz przyprawiłaś ją o śmierć. Przeklinam ciebie!
— Ach, odejdź, odejdź, okrutny!
— Wysłuchasz, co ci mam powiedzieć. Przypominasz sobie, że ostatniego dnia, gdyśmy się widzieli, przed siedemnastu laty, nie mogłaś dłużej ukrywać skutków tajemnego naszego małżeństwa. Ojciec zapalił się gniewem, nie wierzył naszemu związkowi i groźnie nakazał, abym mu więcej o tobie nie wspominał. Kochałem cię wtenczas do szaleństwa. Odpowiedziałem ojcu, że nigdy innej żony prócz ciebie mieć nie będę. Na te słowa gniew jego przekroczył wszelkie granice. Zniósłbym wyrzuty, ale kiedy na ciebie począł miotać obelgi, kiedy powiedział, że dla ukarania twojej zuchwałości każę cię postawić u pręgierza, ja wiedziony ślepą namiętnością, śmiałem zażądać, aby nie obrażał mojej żony, dobyłem szpady, rzuciłem się na niego. Bez Murfa, który odwrócił żelazo, zostałbym ojcobójcą! czy słyszysz... ojcobójcą! dla ciebie!
— Niestety, nie wiedziałam o tem nieszczęściu.
— Nadaremnie dotąd usiłowałem odkupić mój występek, dzisiejszy cios jest moją karą.
— A ja, czyliż także nie cierpiałam?
— Przestań dziwić się wstrętowi, jakim mnie przejmujesz. Po targnieniu się mojem na ojca, wzięto mnie pod straż; Polidori również został uwięziony, jako ten, którego staraniem małżeństwo nasze przyszło do skutku. On dowiódł, że ślub był nieprawny, że oszukał mnie ciebie, twojego brata, kazawszy obrządku dopełnić osobie, przebranej za duchownego. Uczynił jeszcze więcej: dostarczył ojcu list twój, pisany do brata, będącego w podróży, list, który Polidori przejął.
— Nieba! czy podobna?
— W liście tym odsłaniałaś z oburzającą bezczelnością swoje ambitne plany.
— O! nieszczęśliwa! teraz wszystko pojmuję!
— A ja, stając w twojej obronie, śmiałem targnąć się na ojca! Wkrótce potem wyjechałem z domu, podróżowałem długo. Wtedy ślubowałem odkupić swój postępek pracą całego życia; nagradzać dobro, ścigać zło, nieść ulgę cierpiącym, zgłębiać wszystkie rany ludzkości, żeby choć kilka dusz zachować od zguby, oto praca, którą sobie naznaczyłem.
Przed niejakim czasem przyjechałem do Francji. Zawsze niosąc pomoc nieszczęśliwym, ale uczciwym ludziom, chciałem tym razem poznać także i tę klasę, którą nędza ciśnie i prowadzi na drogę rozbestwienia i zepsucia, bo wiedziałem, że wsparcie udzielone w porę, słowo szlachetne i pocieszające, często są dostateczne do zatrzymania nieszczęśliwego nad przepaścią. Aby sądzić wszystkich naocznie, wziąłem na siebie ubiór, przejąłem język tej klasy, którą chciałem poznać. W czasie tych wycieczek, po raz pierwszy, ja... ja... spotkałem... — Rudolf zamilkł, gwałtowne wzruszenie głos mu odjęło.
— Czegóż się jeszcze dowiem, o Boże! — zawołała Sara.
— Dowiesz się pani aż nadto wcześnie. Dowiedziawszy się, że wyszłaś za hrabiego Mac-Gregor, nalegałem o oddanie córki; mimo wszelkiego starania się mogłem odkryć, dokąd odesłałeś nieszczęśliwe dziecię, którego przyszłość ojciec mój hojnie opatrzył. Dopiero po dziesięciu laty napisałaś mi, że córka nasza umarła. Niestety! gdyby przynajmniej wtedy umarła, nie znałbym nieukojonej boleści, co odtąd będzie rozpaczą mego życia.
— Teraz, — rzekła Sara słabym głosem, — nie dziwię się twojej nienawiści. Czuję, że nie przeżyję tego ostatniego ciosu.
— O, wiem, ty płaczesz nie nad śmiercią córki, ale nad utratą stopnia, dostojeństwa, do którego pięłaś się z nieugiętym uporem, niechajże te haniebne żale będą ostatnią karą twoją.
— Ostatnią, nie przeżyję jej!
— Ale nim umrzesz, dowiesz się, jakie było życie twojej córki.
— Ach, biedna! może w wielkiej zostawała nędzy?
— Czy pamiętasz, — rzekł Rudolf z dziwnym spokojem, — czy pamiętasz tę noc, kiedy z bratem szukaliście mnie w szynkowni w Cite?
— Pamiętam; ale na co to pytanie?
— Idąc do tej jaskini łotrowskiej, widzieliście na rogach brudnych ulic nieszczęsne istoty, które...
— Tak widziałam. Ohyda...
— Widziałaś je, te istoty, hańbę i zakałę płci swojej? a między niemi... czy dostrzegłaś młodą dziewczynę szesnastoletnią... piękną... o! piękną jak anioł, biedne dziecko, które w poniżeniu swojem, wśród złodziejów i zbójców zachowało wyraz niewinności na twarzy; czy dostrzegłaś tę dziewczynę, mów, mów, tkliwa matko.
— Nie, nie zwróciłam na nią uwagi, — rzekła Sara, którą strach począł ogarniać.
— Doprawdy? — krzyknął Rudolf, śmiejąc się zjadliwie. — Rzecz dziwna. A ja zwróciłem uwagę na nią, ja; i powiem pani, dzięki jakiemu przypadkowi; tylko słuchaj dobrze. Podczas mojej wycieczki do Cite, jakiś człowiek chciał wybić jednę z tych nieszczęśliwych istot, ja obroniłem ją; nie odgadujesz, kto ona była? powiedz, dobra i przezorna matko, nie odgadujesz?
— Nie, nie odgaduję. O! zostaw mnie w spokoju!
— To była Gualeza, Gualeza, twoja córka! — krzyknął Rudolf rozdzierającym głosem.
— Umieram przeklęta, potępiana, — jęknęła Sara.
— O! trzeba, żebyś poznała wszystkie tortury, które córka twoja wycierpiała, tak, pani hrabino, podczas, gdy ty wśród bogactw marzyłaś o mitrze, córka twoja, drobne dziecko, w łachmanach, chodziła wieczorem żebrać po ulicy i znosiła głód i zimno, w mroźne noce marzła na słomie, a kiedy okrutna baba, co pastwiła się nad nią, nie wiedziała, jakim nowym wynalazkiem ją męczyć, wyrywała jej zęby!
— O! chciałabym umrzeć! co za straszne konanie!
— Słuchaj jeszcze: kiedy się uwolniła nareszcie z rąk Puhaczki, błądzącą bez chleba i bez przytułku dziewczynkę ośmioletnią przytrzymali i wsadzili do więzienia. Ach, to był najpomyślniejszy czas życia córki twojej, pani hrabino! W więzieniu co wieczór dziękowała Bogu, że już nie cierpi głodu, nie marznie, nie jest bitą. W więzieniu spędziła najdroższe lata młodości. Nieszczęśliwa, opuszczona, bez podpory, narażona była na wszystkie koleje nędzy i błędu. O! — zawołał Rudolf, nie powstrzymując dłużej swych jęków i łez, masz kamienne serce, egoizm twój nie zna litości, alebyś zapłakała, tak, płakałabyś, słuchając opowiadania twojej córki. Bo ona obdarzona była od natury czarującym wdziękiem, najlepszemi skłonnościami, dożyła dnia, dnia okropnego, kiedy bez roboty, bez chleba, bez przytułku, spotkały ją obrzydłe kobiety wycieńczaną głodem, upoiły... i... Rudolf nie mógł skończyć, z piersi jego wydarł się krzyk rozpaczy, — a to była moja córka! moja córka!
— Przekleństwo na mnie! — mówiła cichym głosem Sara.
— Tak, — zawołał Rudolf, — przeklinam ciebie! bo ty, opuszczając swoje dziecko, jesteś sprawczynią wszystkich jego nieszczęść. Przeklinam ciebie, bo kiedy, wydźwignąwszy ją z błota, umieściłem ją u poczciwych ludzi w spokojnem ustroniu, ty przez wspólników swoich kazałaś ją stamtąd porwać. Przeklinam cię! bo to porwanie oddało ją w ręce Jakóba Ferrand.
Wymówiwszy nazwisko. notarjusza, Rudolf umilkł nagle. Zadrżał, jakby je wymówił po raz pierwszy. Bo też pierwszy raz je wymawiał, odkąd wiedział, że córka jego padła ofiarą zbrodniarza. Rysy księcia przybrały straszliwy wyraz wściekłości i nienawiści. Oniemiały, nieporuszony, stał jak rażony piorunem na myśl, że zabójca jego córki jeszcze żyje.
Sara, mimo wzrastającego osłabienia, mimo wzruszenia, jakie na niej sprawiła rozmowa z Rudolfem, spostrzegła w mim złowieszczą zmianę, zlękła się o siebie.
— Niestety, co ci jest? — spytała ze drżeniem. — Czyliż nie dosyć tylu cierpień, o Boże!
— Nie, nie dosyć! nie dosyć! — zawołał Rudolf, nigdy nie doznałem takiej żądzy krwi, takiej nieprzebłaganej zawziętości. On moją córkę wydał na wszystkie tortury głodu i nędzy, na wstyd, na hańbę! moją córkę kazał zamordować! Zabiję go! — I Rudoilf pobiegł ku drzwiom.
— Gdzie idziesz? nie opuszczaj mnie! — zawołała Sara, wyciągając ku niemu błagalnie ręce, — nie zostawiaj mnie samej! śmierć moja się zbliża.
— Nie będziesz sama, nie... zostawiam cię z cieniem córki.
Sara w rozpaczy, z krzykiem padła na kolana.
— Litości! umieram!...
Już zachodziła noc, kiedy Rudolf pojechał do notarjusza.
Skrzydło domu, w którem mieszka Jakób Ferrand, pogrążone jest w zupełnej ciemności. Wiatr wyje. Deszcz pada. Podobnież wiatr wył i deszcz padał owej nocy, kiedy Cecylja, nim nazawsze wyszła z domu notarjusza, rozogniła zwierzęcą jego namiętność aż do szaleństwa.
W sypialnym pokoju, słabo oświeconym, Ferrand, lekko ubrany, spoczywa na łóżku; rękaw od koszuli zakasany, krwią splamiony i obandażowana ręka dają poznać, że Polidori niedawno puszczał mu krew.
Włoch, stojąc w głowach łóżka, niespokojnie przypatruje się swojemu wspólnikowi.
Nic obrzydliwiej strasznego nad twarz Jakóba Ferrand, pogrążonego w sennem odrętwieniu, następującem zwykle po gwałtownych przesileniach choroby; twarz tę okrywa sina bladość; wychudzenie doszło ostatnich granic; powieki już spuchnięte, krwią zabiegłe, tak nabrzmiały, że sterczą, jak dwa globy czerwonawe wśród trupiej bladości lica.
— Jeszcze jeden równie gwałtowny paroksyzm choroby jak teraźniejszy, a zginął, — rzekł Polidori do siebie. — Areteusz mówi, że większa część ludzi, dotkniętych tą dziwną i straszną chorobą, umiera prawie zawsze siódmego dnia, a dziś szósty dzień, jak piekielna kreolka zapaliła w tym człowieku niezagasły ogień, co go pożera. Straszna choroba! straszna! Koleją w każdym z organów powoduje okropne fenomeny, których nauka nie umie tłumaczyć. Naprzykład tylko co słuch Ferranda był tak nie do uwierzenia czuły, że słowa przeze mnie szeptane jak mogłem najciszej, rozdzierały mu ucho. Skarżąc się, mówił, że czaszka jego jest dzwonem.
Polidori, lubo zuchwały zbrodniarz, jednak był przesądny; ogarnęły go czarne przeczucia; wycia burzy, które same jedne zakłócały ponurą ciszę nocną, przejmowały go strachem, któremu nadaremnie chciał się opierać.
— Teraz, — rzekł schylając się nad nim, — powieki jego nabiegają krwią, powiedziałbyś, że krew spalona przypływa do nich i w nich zbiera się. Jak niedawno organ słuchu, tak teraz znowu organ wzroku okaże jakieś nadzwyczajne zjawisko. Co za męczarnie! jak długo trwają; jaka w nich rozmaitość.
Na dworze wicher wzmagał się.
— Jaka burza! — rzekł Polidori, padając na krzesło i zakrywając twarz rękoma. — Co za noc, co za noc, — po długiem milczeniu rzekł znowu, — nie wiem, czy książę świadomy piekielnej potęgi wdzięków Cecylji i gwałtownych namiętności Jakóba, przewidział, że w człowieku tak silnej woli, tak silnej budowy ciała, niezaspokojona namiętność rozwinie okropną chorobę, której padł ofiarą, ale takiego skutku należało się spodziewać, on musiał nastąpić. Ileż to wypadków! Jaki łańcuch zdarzeń wtrącił mnie w dzisiejsze moje poniżenie! mnie, co spodziewałam się zniewieścić księcia i zrobić z niego narzędzie posłuszne mojej woli, mnie, co z nauczyciela miałem zostać ministrem. Aż nakoniec dziś jestem stróżem więzienia mojego wspólnika. — Polidori zadumał się i wspomniawszy Rudolfa, rzekł do siebie — lękam się księcia i nienawidzę go, ale muszę, drżąc, chylić czoło przed jego wyobraźnią, przed jego silną wolą, która zawsze wybiega poza granicę dróg znanych. O, tak, książę jest nieubłagany. Tysiąc razy lepiej byłoby dla Ferranda, gdyby głowę poniósł na rusztowanie; mniej by cierpiał, gdyby go spalili żywcem, wpletli na koło. Widząc jego męki, zaczynam lękać się końca, jaki mnie czeka. Co się ze mną stanie, co przeznaczono mnie, wspólnikowi Jakóba.
Burza srożyła się na dworze z całą wściekłością; komin stary, popękany, obalony gwałtownością wichru, spadł na dach i na dziedziniec z hukiem grzmotu.
Jakób Ferrand, nagle zbudzony z sennego odrętwienia, poruszył się na łóżku.
Strach mimowolny coraz ’bardziej ogarniał Polidoriego.
— Nie wierzę w żadne przeczucia, — rzekł — ale noc ta zdaje się wróżyć jakieś nieszczęście.
Głuchy jęk notarjusza zwrócił uwagę Włocha.
— Polidori, — szepnął Jakób Ferrand, nie otwierając oczu; — Polidori, co to za hałas?
— Komin spadł z dachu, — odpowiedział Polidori cichym głosem, lękając się urazić słuch chorego — straszny huragan wstrząsa całym domem, noc jest okropna.
— Teraz głos twój dochodzi moich uszu, nie nabawiając mnie tak srogich mąk jak przed chwilą, bo przy najmniejszym szmerze zdawało mi się, że piorun bije w mojej czaszce, a jednak wśród hałasu, wśród tego huku, wśród tych niewypowiedzianych cierpień, rozróżniłem namiętny głos Cecylji, który mnie przyzywał.
— Ale, szalony człowieku, powiadam ci, te właśnie myśli są przyczyną mąk twoich. Choroba twoja nie jest niczem innem, jak namiętnością zmysłową, rozdrażnioną do najwyższego stopnia. Raz jeszcze mówię ci: wyruguj z głowy te obrazy rozkoszy, albo umrzesz!
— Wyrugować te obrazy! — zawołał Jakób Ferrand z zapałem, — o nigdy! nigdy! Tego tylko lękam się, że myśl moja znużona nakoniec, nie zdoła ich więcej wywołać. Cecylja, szatan, którego kocham i przeklinam, ukazuje się oczom moim.
— Jakóbie! — słuchaj, słuchaj mnie! Miej litość nad sobą — zawołał Polidori zalękniony. — Przed chwilą, wszak wiesz, zdawało ci się także, że słyszysz rozkoszny śpiew kobiety, i słuch twój nagle dotknięty został straszliwym bólem. Strzeż się!
— Daj mi pokój, — wykrzyknął notarjusz niecierpliwie i gniewnie, — daj ani pokój! Na co słuch, jeśli nie po to, żeby ją słyszeć, na to wzrok, żeby ją widzieć?
— Ale tortury, jakie potem musisz znosić, nędzny szaleńcze!
— Narażę się na tortury dla cienia, jak narażałem się na śmierć dla rzeczywistości. Wreszcie, o co idzie? ten obraz gorejący starcza mi za rzeczywistość. O, Cecyljo! jakżeś piękna, wiesz dobrze, potworze, że mnie czarujesz, pocóż ta piekielna zalotność, co mnie rozżarza, furjo! czy chcesz, żebym umarł? — wołał notarjusz obłąkany.
— Co ci jest? — zapytał Polidori zdziwiony.
— Zgaś to światło, blask jego zbyt wielki, nie mogę go znieść, razi mnie.
— Co mówisz? — rzekł Polidori ze wzrastającem zdziwieniem, — jedna tu tylko lampa, nakryta daszkiem, słabo świeci.
— Oślepłem! palące światło przenika mi przez zamknięte powieki, pali mnie, pożera. A! teraz ręce mnie trochę od niego zasłaniają! Ale zgaś lampę, jej piekielny blask jest mi nieznośny.
— Ani wątpić, — rzekł Polidori, — wzrok jego nabył teraz czułości niepojętej, jaką miał przed chwilą zmysł słuchu, zginął. Puszczenie krwi w tym stanie zabiłoby go natychmiast. Niema ratunku.
Znowu przeraźliwy, straszliwy krzyk Jakóba Ferrand rozległ się po izbie.
— Okrutniku! zgaśże lampę; jej blask ognisty przenika moje dłonie, widzę jak krew obiega w żyłach, daremnie ściskam powieki z całej siły, światło, jak lawa paląca, przenika je. Ach, co za męki.
Gdy zupełna ciemność zajęła pokój, w którym notarjusz znajdował się z Polidorim, srogie boleści Jakóba Ferranda uśmierzyły się powoli.
— Dlaczego tak długo ociągałeś się ze zgaszeniem lampy? — spytał notarjusz. — Czy chciałeś, żebym wycierpiał piekielne męczarnie? Co za bóle, o Boże! co za bóle!
— Czy ci teraz lżej?
— Doświadczam jeszcze mocnego palenia, ale to nic w porównaniu z tem, co czułem przed chwilą.
— Ostrzegam cię jednak: skoro tylko wspomnienie tej kobiety pobudzi którykolwiek z twoich zmysłów, prawie natychmiast zmysł ten okaże straszne zjawiska, niepojęte dla nauki. Ponieważ przywiązany jesteś do życia, jakkolwiek jest ono nędzne, pamiętaj więc, powtarzam ci, skończysz podczas jednego z tych gwałtownych paroksyzmów, jeżeli jeszcze go wywołasz.
— Dbam o życie, bo wspomnienie Cecylji jest mojem życiem.
— Dokąd idziesz? — rzekł nagle Polidori, słysząc, że Jakób Ferrand wstaje.
— Idę do Cecylji.
— Nie pójdziesz, trzymam cię, nie puszczę, — rzekł Polidori, chwytając notarjusza za ramię.
— Cecylja jest na górze, czeka na mnie, poszedłbym przez ogień, żeby się do niej dostać. Puszczaj mnie. Ona mi powiedziała, żem ja jej stary tygrys, strzeż się, mam ostre pazury.
— Nie wyjdziesz stąd, prędzej przywiążę cię do łóżka jak szaleńca.
— Polidori, słuchaj, jam nie szalony, wiem dobrze, że Cecylja materjalnie tam się nie znajduje, ale dla mnie widma wyobraźni tyleż znaczą, co rzeczywistość.
— Nie wyjdziesz, bezpieczeństwo własne nie pozwala mi wypuścić cię, muszę cię zatrzymać.
— Więc ja muszę cię zabić.
Nagle Polidori krzyknął.
— Zbrodniarzu, raniłeś mnie w rękę, ale dłoń osłabiona zadała mi tylko lekką ranę, nie wymkniesz się.
— Rana twoja śmiertelna, zadałem ci ją zatrutym sztyletem Cecylji, zawsze nosiłem go przy sobie. Niedługo zaczekasz na działanie trucizny. A! puszczasz mnie przecie, na co mnie zatrzymywałeś? Umrzesz, a ja idę do Cecylji, — dodał Ferrand, omackiem w ciemności szukając drzwi.
— O! jęczał Polidori, — ramię mi drętwieje, obejmuje mnie chłód śmiertelny. Ratujcie, — zawołał zbierając siły, — ratujcie, umieram!... — I padł na ziemię.
Trzask szklanych drzwi, otworzonych w oddaleniu tak gwałtownie, że kilka szyb wyleciało, donośny głos Rudolfa i spieszne kroki kilku osób, zdawały się odpowiadać rozpaczliwemu krzykowi Polidoriego.
Jakób Ferrand, znalazłszy nakoniec wśród ciemności drzwi, prowadzące do przyległego pokoju, otworzył je i wpadł, trzymając w ręku niebezpieczny sztylet.
W tejże chwili, z przeciwnej strony, wbiegł Rudolf, pałający gniewem i zemstą.
— Potworze! — krzyknął idąc do Ferranda, — zabiłeś moją córkę! Teraz... — książę nie skończył, cofnął się przerażony.
Powiedzianoby, że słowa jego raziły Ferranda jak uderzenie pioruna.
Rzucając sztylet i obiema dłońmi zasłaniając oczy nędznik padł twarzą na ziemię z rykiem boleści, w którym nie było nic ludzkiego.
W ciemnym pokoju, w którym dotąd zostawał, bóle wzroku uśmierzyły się, ale, gdy wszedł do komnaty mocno oświetlonej pełnym blaskiem słońca, wróciły straszne bóle, niepodobne do wytrzymania.
Przerażający był widok konającego człowieka, co wijąc się w gwałtownych konwulsjach, szarpał paznogciami posadzkę, jakby chciał w niej wydrapać dziurę, gdzieby się skrył przed męką, jaką mu sprawiało działanie światła.
Rudolf, jeden ze służących jego i odźwierny domu, stali w osłupieniu.
Pomimo słusznej nienawiści, książę doznał przelotnego uczucia litości dla niesłychanych cierpień Jakóba Ferrand i kazał zanieść go na sofę.
Bliski skonania, przypomniał sobie jeszcze, że Cecylja nazwała go swoim tygrysem i nieprzerwanie w bredzeniu nazwisko to powtarzał.
Wyobrażał sobie, że jest tygrysem, a wściekły i chrapliwy krzyk, zgrzytanie zębów, konwulsyjne ściąganie muskułów czoła i twarzy, wzrok ognisty, nadawały mu niekiedy jakieś przelotne podobieństwo do tego dzikiego zwierza.
— Tygrys, tygrys jestem, — powtarzał głosem przerywanym, skulony w kącie pokoju, — tygrys jestem. Ile krwi! poszarpane trupy w mojej jaskini! Gualeza, brat tej wdowy...
Rudolf i inni świadkowie tej sceny stali nieporuszeni, w milczeniu jakby zostawali pod brzemieniem okropnego snu.
— Ach tak, Ludwika Morel, znam ciebie, — odezwał się znowu Ferrand. — Cóż mi ona daje? Głowę swoją, uciętą przez kata? ta głowa na mnie patrzy, mówi do mnie, sine wargi ruszają się, przyzywają mnie. A ta druga, kto jest? Jakóbie, jam księżna Lucenay, patrz na mą kibić, na mój uśmiech, na moje zuchwałe oczy, chodź ze mną, chodź! A tamta, co się do mnie zwraca? Cecylja! Cecylja! Piekło z wami! idę! — wykrzyknął Jakób Ferrand, podnosząc się i wyciągając ręce ku widziadłom, ale natychmiast znowu padł nawznak, bez ruchu, oczy wystąpiły na wierzch, okropne konwulsje wykrzywiały mu twarz.
Zbrodniarz konał wśród ciągłych widziadeł szepcząc.
— Noc ciemna, mary, ogniste szkielety, obejmują mnie, chwytają, ciało moje goreje, Cecyljo!
Takie były ostatnie słowa Jakóba Ferrand.
Czytelnik nie zapomniał, że Gualeza po uratowaniu przez Wilczycę, została przeniesiona do domu doktora Griffon.
Uczony doktór, przez wysokie związki, dostał był oddział w jednym ze szpitalów cywilnych Paryża. Tam, na ubogich chorych próbował nowych sposobów leczenia, których potem używał w praktyce swojej, jaką miał w najpierwszych domach stolicy.
W rozumieniu tego księcia nauki, jak go nazywano, chorzy szpitala byli tylko materjałem dla spostrzeżeń, dla doświadczeń, a kiedy z prób czynionych na biednym ludzie wynikały czasem prawdy użyteczne, nowe odkrycia, doktór w takim razie cieszył się tak serdecznie, tak szczerze triumfował, jak generał po zwycięstwie, które go dużo kosztowało żołnierzy.
Chory, który się dostał do oddziału doktora Griffon, stawał się ciałem i duszą własnością nauki. Ani przyjaciel, ani nawet bezinteresowny słuchacz nie dowiadywał się o jego skargach.
Mówiono choremu wyraźnie, że, będąc przyjętym do szpitala z litości, stanowi odtąd cząstkę dziedziny naukowej doktora, i że chory i jego choroba powinny odtąd być przedmiotem wprawy, doświadczeń, prób doktora Griffon i jego uczniów.
Kobiety i dziewczęta nieraz były zmuszone zadać gwałt wszelkim uczuciom wstydu i opowiadać najskrytsze swojej tajemnice, narażać się na najprzykrzejsze materjalne poszukiwania wobec licznego zgromadzenia, a prawie zawsze ciężkie te próby pogarszały stan chorych.
Trudno wyobrazić sobie obraz smutniejszy nad widok sali szpitalnej w nocy.
W jednym z końców tej sali ciemność była prawie zupełna. Nagle powstał tam jakiś hałas, bieganina, otwierano i zamykano drzwi; siostra miłosierdzia ze świecą w ręku zbliżyła się do jednego z ostatnich łóżek.
Jedna chora skończyła dni swoje.
Wśród kobiet, co nie spały i były świadkami tej sceny, znajdowały się trzy, których nazwiska już wspomnieliśmy w ciągu naszej powieści.
Baronówna Fermont, córka nieszczęśliwej wdowy, ofiary chciwości Jakóba Ferranda; uboga praczka, której Gualeza dała była niegdyś resztę swoich pieniędzy; nakoniec Joanna Duport, siostra Pique-Vinaigra, bajarza więzienia La Force.
Znamy baronównę Fermont i Joannę Duport, praczka zaś, którą teraz pierwszy raz widzimy, była to kobieta dwudziestoletnia, miała suchoty w ostatnim stopniu; wiedziała, iż niema dla niej ratunku i gasła powoli.
Łóżka ich stały tak blisko siebie, że mogły rozmawiać ze sobą po cichu, nie będąc słyszane przez siostry miłosierdzia.
— Otóż znowu jedna umarła, — odezwała się praczka półgłosem, myśląc o kobiecie, która tylko co skonała i mówiąc sama do siebie. — Przestała cierpieć, szczęśliwa!
— Szczęśliwa, jeżeli niema dzieci, — dodała Joasia.
— Ja miałam jednę tylko córkę, — przerwała praczka, — straciłam ją niemowlęciem; żal mi jej dla mnie, ale dla niej lepiej, że umarła; smutnyby ją los czekał na świecie, zbyt młodo zostałaby sierotą, bo moje życie niedługie. Muszę umrzeć jak ta aktorka, która teraz skończyła.
— Więc to była aktorka?
— Tak jest i zauważ jaki los ją spotkał. Była kiedyś piękna, jak dzień; miała dużo pieniędzy, pojazdów, brylantów; ale na nieszczęście zeszpeciła ją ospa; wtenczas przyszedł niedostatek, potem bieda, nędza, aż nareszcie oto umarła w szpitalu. Nigdy nikt nie przyszedł ją odwiedzić; jednakże przed czterema albo pięcioma dniami napisała do jednego pana, którego znała dawniej z dobrych swoich czasów, i który ją bardzo kochał; prosiła go, żeby przyszedł zamówić jej pogrzeb, bo dręczyła się myślą, że ciało jej po śmierci pokrają w kawałki.
— A ten pan nie przyszedł!...
— Nie.
— Ponieważ o tem mówimy, — rzekła praczka nieśmiało, — prosiłabym cię o jednę przysługę.
— Mów, proszę.
— Gdybym umarła nim stąd wyjdziesz, o czem nie wątpię prawie, chciałabym, żebyś się upomniała o moje ciało. Taż sama dręczy mnie obawa, co i biedną aktorkę. Schowałam tu trochę pieniędzy, wystarczy na pogrzeb.
— Moja kochana, wybij sobie te myśli z głowy.
— Niejedna z tych, co tu leżą, — rzekła praczka, była daleko bogatsza od niej. Przywieźli tu wczoraj wieczorem, krótko przed tobą młodą panienkę, najwyżej piętnastoletnią. Tak była osłabiona, że kroku sama stąpnąć nie mogła. Zakonnica mówiła mi, że ta panna i matka jej są to osoby znakomite, ale straciły majątek.
— Więc i jej matka tu jest?
— Niema jej, bo tak była chora, że jej nie mogli zabrać. Biedne dziecko, nie chciała w żaden sposób odstąpić matki; zemdloną wynieśli z mieszkania. Zakonnica opowiada, że gospodarz domu, z obawy, żeby u niego nie pomarły, doniósł o ich stanie komisarzowi.
— Gdzie ta panna leży?
— Tam, w tem łóżku naprzeciw ciebie.
— I ma dopiero piętnaście lat?
— W jednych latach z moją starszą córką, — rzekła Joanna, nie mogąc wstrzymać się od łez na myśl o córce.
— Ponieważ zaprzyjaźniłyśmy się, powiem ci wszystkie moje nieszczęścia i to mi ulży. Mąż mój był z początku dobrym rzemieślnikiem, potem rozpuścił się, nareszcie rzucił mnie z dziećmi, sprzedawszy wszystko, cośmy mieli. Trzy dni temu siedziałam z dziećmi przy robocie; wtem mąż wchodzi, zaraz z twarzy poznałam że pijany. Przyszedłem po Katarzynę, — rzekł do mnie. Cała krew zagotowała się we mnie, bo wyobraź sobie, zła kobieta, z którą on żyje, namawiała go oddawna, żeby korzystać z młodości Katarzyny.
— O! niegodziwa!
— Za nic w świecie nie puszczę córki z tobą — powiedziałam mężowi, wiem co z nią chcecie zrobić. Mąż mój wtedy wpadł we wściekłość, oderwał córkę ode mnie, uderzył mnie pięścią w piersi tak mocno, że padłam. Krew rzuciła mi się z ust, byłam napół umarła, nie mogłam się ruszyć, ale wołałam na Katarzynę: — Nie idź z nim, lepiej niech mnie zabije, wkońcu straciłam przytomność. Gdym przyszła do siebie, chłopczyk mój płakał.
— A córka?
— Zabrał ze sobą! — odpowiedziała ze łzami biedna matka, — wybił ją i gwałtem wyciągnął z domu.
— Nie lękaj się o córkę, ona cię pewnie kocha.
— Ach, moja droga, młode dziecko, czy to potrafi oprzeć się namowom, strachowi, złym radom, złym przykładom. Biedna moja Katarzyna, taka słodka, tak do mnie przywiązana!
— O! widzę, że cierpiałaś dużo, jakże ja mogę skarżyć się — rzekła praczka, ocierając oczy. — A chłopczyk twój?
— Dla nich to nie chciałam iść do szpitala, czekałam do ostatniego momentu, ale codzień po kilka razy pluję krwią, gorączka mnie trawi, ruszyć się nie mogę, tem mniej pracować. Ja tu leżę, a kto tam o nich ma staranie, kto ich wyżywi?
— Ach, to okropna rzecz! Czyliż nie masz dobrych sąsiadów?
— Są równie biedni jak ja, a mają pięcioro dzieci, dwoje dzieci więcej, to ciężar... obiecali mi jednak że moim dadzą jeść, choć trochę przynajmniej przez tydzień. Miałam jeszcze dobrą znajomą, pannę Rigolettę, posyłałam do niej, ale mi powiedzieli, że wyjechała na wieś i idzie zamąż.
Podczas rozmowy dwóch kobiet dzień nastał. Ruch niezwykły oznajmił o przybyciu doktora Griffon, który wkrótce wszedł do sali, w towarzystwie starego hrabiego Saint-Remy — przyjaciela jak wiemy pani Fermont i jej córki, a niespodziewającego się wcale, że nieszczęśliwą dziewczynę znajdzie w szpitalu.
Gdy doktór wszedł do sali, twarz jego zimna i surowa rozjaśniła się; rzucając wkoło spojrzenie pełne powagi i dumy, skinieniem głowy odpowiedział na uprzejme ukłony zakonnic.
Na twarzy hrabiego Saint-Remy ponury malował się smutek. Próżne zabiegi w wynalezieniu pani Fermont, haniebna podłość Florestana, który nad śmierć przeniósł sromotne życie, napełniały mu serce goryczą.
— Doprawdy, — rzekł, — nie wiem, doktorze, dlaczego dałem się namówić, żeby tu przyjść. Nic bardziej nie zasmuci, jak widok tych sal napełnionych chorymi.
— Ba! ba! za kwadrans przejdzie, ty, filozof, znajdziesz tu obszerne pole do spostrzeżeń, a przyjaciel nie zna jeszcze teatru mojej sławy. Dumny jestem ze swego stanu, czyliż mi to zganisz?
— Nie, zaiste; i po tylu staraniach, które poświęciłeś Marji, uratowanej przez ciebie od śmierci, niczego odmówić ci nie mogłem... Wilczyca, która ją pielęgnuje z niewypowiedzianą troskliwością, powiedziała mi, że Marja spała bardzo dobrze. Czy dziś można dozwolić jej pisać?
Po krótkiem zastanowieniu, doktór odpowiedział:
— Można... Póki nie przyszła jeszcze zupełnie do zdrowiawia, obawiałem się najmniejszego natężenia umysłu... Ale teraz nie widzę powodu, żeby jej bronić pisać.
— Przynajmniej będzie mogła zawiadomić osoby, co się nią zajmują.
Podczas rozmowy hrabiego z doktorem, mnóstwo studentów weszło do sali; Griffon bowiem przyszedł nieco wcześniej niż zawsze, a teraz czekał aż wybije godzina zwykłej wizyty.
— Czy wszystka ta młodzież idzie za tobą do łóżka każdej chorej? — zapytał Saint-Remy, — obecność tylu mężczyzn musi im być nadzwyczaj przykra.
— Co znowu! chorzy nie mają płci.
— Słuchaj, doktorze, jesteś najlepszym, najgodniejszym człowiekiem, winienem ci życie, uznając, że posiadasz rzadkie zalety, ale nawyknienie i zamiłowanie w nauce sprawiają, że na pewne kwestje zapatrujesz się w sposób, który mnie oburza. Odchodzę... — dodał Saint-Remy, zwracając się ku drzwiom.
— Jakież bo, kochany hrabio, dziwne masz skrupuły! Niezupełnie wszakże cię uwalniam. Żmudnem byłoby dla ciebie chodzenie od łóżka do łóżka, zgoda na to; zostań więc na tem miejscu, zawołam cię tylko do dwóch albo trzech ciekawszych chorób.
— Niech i tak będzie, ponieważ chcesz koniecznie...
Wybiło pół do ósmej.
— Zaczynamy, panowie, — rzekł doktór Griffon, i rozpoczął wizytę na czele licznego grona słuchaczów.
Gdy przyszedł do pierwszego łóżka z prawej strony, którego firanki były zasunięte, zakonnica oznajmiła mu:
— Numer pierwszy umarł dzisiaj o godzinie pół do czwartej.
— Tak późno? to mnie dziwi; wczoraj rano byłem prawie pewien że do wieczora skończy.
— Co za mnóstwo ludzi chodzi za doktorem? — spytała Joanna Dupart sąsiadki swojej, praczki.
— To asystenci i studenci.
— Ach, mój Boże, czy wszyscy ci mężczyźni będą przy tem kiedy mnie doktór będzie pytał i oglądał?
— Niestety! będą... Uczą się na nas... Co ty chcesz?... my dlatego tylko tu jesteśmy, na to przyjmują nas do szpitala.
— A! rozumiem, — rzekła Joanna Duport z goryczą, — nic darmo! A jednak są to rzeczy nader przykre. Gdyby nas słyszała ta biedna panienka naprzeciwko, ona jak mówią była bogata, może nigdy nie zrobiła kroku bez matki. Pomyśl tylko, co to z nią będzie!
— Ach prawda; mój Boże! drżę cała na samo wspomnienie. Nieszczęśliwe dziecko!
Po spiesznem zbadaniu kilku chorych, które mu nie podały żadnych ciekawych spostrzeżeń, doktór Griffon stanął nareszcie przy Joannie Duport. Na widok tłumu uczniów chciwych widzenia i nauki, cisnącego się naokoło łóżka, nieszczęśliwa kobieta, drżąca ze strachu i wstydu zasłoniła się kołdrą.
— Nowy numer! — rzekł doktór, patrząc na arkusz, na którym było wypisane nazwisko i rodzaj słabości pacjentki. Potem utkwił w niej długie badawcze spojrzenie.
— Jak się nazywasz? — Joanna Dupant — odpowiedziała z westchnieniem przelękniona pacjentka.
— Ile masz lat?
— Trzydziesty siódmy.
— Czy jesteś mężatką?
— Niestety, panie, zamężną — rzecze z cicha Joanna.
— Masz dzieci?
— Mam dwóch chłopczyków i córkę szesnastoletnią.
Nastąpiło jeszcze kilka pytań, których powtórzyć niepodobna i na które Joanna, rumieniąc się, ledwie wyjąkała odpowiedzi przy tak wielkiem zgromadzeniu słuchaczów.
— Ach, pianie, wierzaj mi pan, był pijany, inaczej tak by się ze mną nie obszedł.
— Czy pijany, czy nie pijany, moja kochana, mnie nic do tego, ja nie jestem żadnym sędzią i tylko chcę wiedzieć jak rzeczy były. Więc rzucił cię o ziemię i deptał nogami, nieprawdaż?
— Tak! — rzekła Joanna, zalewając się łzami.
— Musisz mieć boleści w brzuchu? — przerwał doktór — doznajesz ociężałości, znużenia, mdłości?
— Tak jest, panie. Przyszłam tu dopiero wtenczas, kiedy już zupełnie opadłam z sił; inaczej nie odstąpiłabym dzieci, biedne, nikogo nie mają prócz mnie.
— Twarz blada, wycieńczenie sił zupełne; przytem jednak puls dosyć mocny, twardy i częsty — rzekł niewzruszony doktór, przerywając Joannie. — Uważacie panowie: opressja, palenie in epigastro, te symptomaty zapowiadają nam hematemesin, skomplikowaną może cum hepatitide, czego domyślać się każę żółtawy kolor białka ocznego; Subjekt odebrał silne uderzenie w części nadżołądkowe i brzuszne; womit krwawy jest zapewne skutkiem jakiego uszkodzenia organicznego. — I szybkiem targnieniem, doktór Griffon, odrzucając z łóżka kołdrę na bok, prawie zupełnie odkrył Joannę.
Joanna musiała znieść publicznie badanie, trwające długo, bardzo długo. Wskutek tej okrutnej sceny, Joanna doznawała tego gwałtownego wzruszenia, iż dostała ataku nerwowego, na który doktór Griffon zapisał osobne lekarstwo.
Wizytacja trwała dalej.
Doktór wkrótce przyszedł do łóżka baronówny Klary Fermont. Po nocy spędzonej w boleściach, biedna panienka wpadła w gorączkową senność, nim doktór ze swoim orszakiem wszedł do sali i dotąd nie przebudziła się.
— Nowy subjekt, panowie — rzekł książę nauki, przebiegając arkusz podany przez ucznia. — Rodzaj choroby: febra nerwowa wolna. Tam do kata! — zawołał z wyraźnem ukontentowaniem — jeżeli dyżurny nie omylił się w djagnozie, to znaleźliśmy chorobę bardzo ciekawą. Choroba ta jest jedną z najciekawszych przez swoje cechy właściwe. Starożytność dobrze ją znała, jakoż pisma Hipokratesa nie pozostawiają najmniejszej w tym względzæ wątpliwości. — Doktór trącił pannę Fermont w ramię, żeby ją zbudzić.
Pacjentka otworzyła duże, głęboko zapadłe oczy.
Kto wyrazi jej osłupienie, jej przestrach?
Gdy mnóstwo młodzieży otaczało łoże, doktór wsunął dłoń pod kołdrę, żeby ją wziąść za rękę i zbadać puls.
Panna Fermont, zbierając wszystkie siły w jednym krzyku rozpaczy, zawołała:
— Matko! ratuj! matko!
W chwili gdy na krzyk nieszczęsnej dziewicy stary hrabia Saint-Remy, poznając jej głos, zerwał się z krzesła, drzwi sali otworzyły się i młoda kobieta w żałobie, weszła szybkim krokiem w towarzystwie dyrektora szpitala.
To była markiza d‘Harville.
— Zaklinam pana — rzekła do dyrektora mocno wzruszona — zaprowadź mnie pan do panny Fermont.
— Niech pani będzie łaskawą iść za mną — odpowiedział dyrektor z ukłonem. — Panna Fermant leży w tej właśnie sali, pod numerem 17.
— Nieszczęśliwa! ona tu — zawołała pani d’Harville, ocierając łzy — ach, to okropne.
Markiza, spiesząc za dyrektorem, zbliżyła się do grona osób zebranych przy łóżku panny Fermont, gdy dały się słyszeć następne sława, wymówione tonem oburzenia:
— Powiadam panu, że to jest prawdziwe zabójstwo.
— Ale, kochany hrabio, posłuchaj tylko.
— Powtarzam, doktorze, że obchodzenie się twoje jest nieludzkie. Uważam pannę Fermont za moją własną córkę; zabraniam ci zbliżać się do niej i natychmiast każę ją stąd zabrać.
— Ależ, drogi przyjacielu, to jest przykład nerwowej gorączki arcyrzadki, to była dla mnie jedyna sposobność.
Klemencja słuchała tych słów ze wzrastającym niepokojem, ale tłum uczniów był tak skupiony, że nie mogła się przez niego przedrzeć, aż nareszcie dyrektor zawołał głośno:
— Proszę panowie, — zrobić miejsce, pani markiza d‘Harville przychodzi odwiedzić numer 17.
Uczniowie, widząc kobietę w całym blasku piękności, usunęli się z uszanowaniem.
— Pani d‘Harville! — zawołał hrabia Saint-Remy, odpychając doktora i biegnąc do Klemencji. — Ach, sam Bóg panią tu zesłał. Pani, racz ją zobaczyć, a wy, panowie, w imię waszych sióstr, zaklinam was, zlitujcie się nad biedną panienką, zostawcie ją samą z panią markizą i zakonnicami. Gdy przyjdzie do siebie, każę ją zaraz stąd wynieść.
— Dobrze, wypiszę ją ze szpitala — rzekł doktór — ale nie puszczę jej z rąk, muszę ją leczyć, czy chcesz, czy nie chcesz, będę ją leczył, jak kiedyś ciebie, niewdzięczny Saint-Remy, bo jej gorączka jest równie ciekawa jak ta, którą ty niegdyś miałeś.
— Przeklęty człowieku, dlaczego jesteś tak uczony! — rzekł hrabia, wiedząc, że w samej rzeczy nie może powierzyć panny Fermont doświadczeńszemu lekarzowi.
Podczas sceny, którą opowiedzieliśmy, Klemencja z dwiema zakonnicami rzeźwiły pannę Fermont, ciągle zemdloną.
Hrabia Saint-Remy, głęboko wzruszony, spoglądał na ten tkliwy obraz, gdy wtem okropna uderzyła go myśl; zbliżył się do Klemencji i rzekł do niej głosem stłumionym:
— Pani, a matka tej nieszczęśliwej?
Markiza odpowiedziała mu z głębokim smutkiem:
— Biedne dziecię; nie ma już matki.
— Wielki Boże! umarła!
— Wczoraj wieczorem, dopiero po powrocie moim, dowiedziałam się o adresie pani Fermont i o tem, że jest bardzo chora. O pierwszej po północy byłam u niej z doktorem. Ach panie! co za nędza! nędza najokropniejsza! i żadnej nadziei ocalenia nieszczęśliwej kobiety.
— Oby Bóg pani nagrodził tyle dobroci — rzekł Saint -Remy. — Przepraszam panią, że dotąd nie wymieniłem mego nazwiska, ale smutek, wzruszenie... Jestem hrabia Saint-Remy, mąż pani Fermont był moim najbliższym przyjacielem.
— Ach, panie, jeszcze nie wiesz o wszystkiem, pani Fermont padła ofiarą niegodziwego oszusta.
— Może notarjusza? — miałem tego człowieka w podejrzeniu.
— Niestety, to nie jest jedyna jego zbrodnia. Szczęściem jednak niegodziwiec został ukarany i mogłam zamknąć oczy pani Fermont, uspokoiwszy ją co do przyszłości córki, która odbierze swój majątek.
— Odbierze! jakto?... notarjusz...
— Musiał zwrócić wszystko, co sobie przywłaszczył szkaradną zbrodnią: bo kazał był zamordować brata pan Fermont i rozgłosił, że ten nieszczęśliwy skończył samobójstwem, strwoniwszy fortunę siostry.
— Ach to okropne! Ledwie wierzyć mogę. Zbrodniarz popełnił dwa zabójstwa. Zamordował panią Fermont, jest sprawcą mąk, które znosi niewinna jej córka.
— Jest sprawcą innego zabójstwa, równie strasznego — przerwała markiza.
— Co słyszę!
— Przed kilku dniami pozbył się biednej dziewczyny, kazawszy ją utopić...
Saint-Remy cofnął się, spojrzał zdziwiony na markizę d’Harville, wspomniawszy Gualezę i zawołał:
— O Boże! — pani, jakiż dziwny zbieg okoliczności, kazał ją utopić, gdzie?
— W Sekwanie pod Asnieres, jak mi mówiono.
— To ona! to ona!...
— O kim pan mówisz?
— O dziewczynie, którą ten zbrodzień chciał pozbawić życia.
— Czy imieniem Marja?
— Pani ją znasz?
— Biedna... kochałam ją bardzo. Ach, gdyby pan wiedział jak była piękna, jak dobra. Ale skąd pan wiesz o niej?
— Doktór Griffon ma o niej staranie.
— Co pan mówisz?
— Poczciwa kobieta, z narażeniem własnego życia, uratowała ją w naszych oczach.
— Dzięki ci, o Boże! — zawołała Klemencja ze łzami. — Mogę więc uwiadomić go, że Marja jeszcze żyje. Ach, gdybyś pan wiedział, jak jestem szczęśliwa... A gdzie ona teraz jest?
— Pod Asnieres, w domu pana Griffon, przyjaciela mego; tam ją przeniesiono, tam mają o niej najczulsze starania. Była chora, ale od dwóch dni wyszła z niebezpieczeństwa. Doktór pozwala jej dziś pisać do znajomych.
— O, panie, ja, ja sama chcę mieć szczęście powrócić ją osobom, które mniemana jej strata pogrążyła w smutku.
A zwracając się do zakonnicy, która zajmowała się panną Fermont, zapytała:
— I cóż, pani, czy panienka przychodzi do siebie?
— Jeszcze nie. Biedna, ledwie czuć jak puls jej bije.
— Zaczekam, żeby ją zabrać skoro się orzeźwi. Lecz powiedz mi, pani, w liczbie chorych kobiet co tu leżą, czy nie znasz której, co szczególniej zasługuje na pomoc, i którejbym mogła się czem przysłużyć, nim wyjdę ze szpitala?
— Ach pani, Bóg panią zsyła — rzekła zakonnica — oto tu — dodała, wskazując na łóżko, gdzie leżała siostra Pique-Vinaigra — jest kobieta bardzo chora i istotnie godna litości.
Joanna Duport, zaledwie ocucona po gwałtownym ataku nerwowym, którego dostała po badaniu doktora Griffon, nie spostrzegła dotąd pani d’Harville. Jakież więc było jej zdziwienie, gdy markiza, podchodząc do łóżka, rzekła do niej z dobrocią:
— Moja kochana, nie troszcz się o dziatki; ja będę miała staranie o nie; myśl tylko o tem, żebyś prędzej przyszła do zdrowia i mogła wrócić do nich. Uspokój się, nie troszcz się wcale o dzieci, nawet, jeżeli chcesz, każę cię dzisiaj odwieźć do domu, będziesz się leczyć u siebie, niczego ci nie zbraknie i będziesz razem z dziećmi.
— O mój Boże! cóż to ja słyszę! — zawołała Joanna. — Skąd tyle łaski dla mnie? czem na nią zasłużyłam?
— Za to wszystko błogosław jednę osobę — przerwała Klemencja lekko rumieniąc się na wspomnienie o Rudolfie, — osobę, która nauczyła mnie litować się nad nieszczęśliwymi.
W pół godziny potem, markiza d’Harville, której towarzyszył hrabia Saint-Remy, odwiozła do siebie młodą sierotę, nie wiedzącą jeszcze, że matka jej przeniosła się do wieczności.
Tegoż dnia zaufany sługa pani d‘Harville najął dwie solidne izdebki i wnet umeblował sprzętami kupionemi w Temple. Wieczorem Joanna już tam znajdowała się razem z dziećmi i kobietą, najętą do doglądania jej w czasie choroby.
Początek wiosny zbliżał się, słońce zaczynało nieco przygrzewać, niebo było czyste, pogodne. Marja, oparta na ręku Wilczycy, doświadczała sił swoich, przechadzając się po ogródku przy domu doktora Griffon.
Ożywcze ciepło słońca i ruch, wywołały lekki rumieniec na bladych licach Gualezy; niedługo chodziła a już uczuła się bardzo znużoną, i usiadła na ławeczce.
— Gdyby tylko hrabia Saint-Remy prędzej wrócił — rzekła do towarzyszki — i przyniósł mi pozwolenie od doktora, żebym napisała do pani George. Jak ona musi być niespokojna, a może i pan Rudolf. Zapewne myślą, że już nie żyję.
— Tak zapewne myślą i ci, co cię kazali utopić.
— Więc tobie zawsze się zdaje, że to nie przypadkiem się wydarzyło, Wilczyco?
— Przypadkiem? Tak, Marcjalowie nazywają to przypadkiem... mówiąc Marcjalowie, wyłączam mojego.
— Czekajcie póki o was powiem panu Rudolfowi, muszę dotrzymać obietnicy, inaczej jakże ci się wywdzięczę? ocaliłaś mi życie, podczas choroby miałaś o mnie steranie...
— Czy słyszysz? — przerwała Wilczyca, wstając — słychać pojazd, zbliża się, stanął u furtki.
— Ach, Boże! — zawołała Marja — zdaje mi się, że poznaję młodą i piękną damę, którą widziałam u św. Łazarza, która była bardzo łaskawa dla mnie.
W tejże samej prawie chwili nadszedł hrabia SaintRemy z markizą. Pani d‘Harville przybiegła i czule uścisnęła Gualezę, wołając:
— Droga, kochana Marjo! Ach, uratowana, cudownie uratowana od strasznej śmierci. Jakżem szczęśliwa, że cię znajduję. Wszyscy twoi przyjaciele już gorzko opłakali twoją śmierć.
— Ja szczęśliwa jestem, że panią widzę; nie zapomniałam, ile mi pani okazałaś dobroci i łaski — rzekła Marja z tkliwą skromnością.
— Nie mamy ani chwili do stracenia — rzekła znowu markiza — zabieram cię ze sobą, Marjo; przywiozłam szal, ciepły płaszcz; chodź, chodź ze mną, dziecię moje. Pan zaś, panie hrabio, bądź tak dobry dać Wilczycy mój adres, aby mogła przyjść jutro pożegnać się z Marją. Tym sposobem będziesz musiała nas odwiedzić — dodała markiza, zwracając się do Wilczycy.
W kilka minut potem pani d’Harville z Gualezą odjechały do Paryża.
Rudolf, po zgonie Jakóba Ferrand, tak strasznie ukaranego za zbrodnie, wrócił do siebie; niepodobna wyrazić, co się działo w jego duszy. Po nocy bezsennej przyzwał do siebie sir Waltera Murfa, aby staremu, doświadczonemu przyjacielowi udzielić okropnej wieści, dotyczącej Gualezy. Poczciwy Murf stanął jak piorunem rażony; lepiej niż ktokolwiek inny był w stanie ocenić ogrom żalu księcia.
— Odwagi — rzekł nakoniec Murf, ocierając oczy, bo i on od łez wstrzymać się nie mógł. — Tak, męstwa trzeba, wiele męstwa! Tu niema pociechy. Żal ten musi pozostać niewyleczonym...
— Słusznie mówisz. Co wczoraj czułem, nie jest niczem w porównaniu z tem, co czuję dziś...
— Wczoraj cios był świeży. Skutki jego codzień będą dotkliwsze. Uzbrój się książę w odwagę, smutna przyszłość nas czeka.
— Dłużej tu nie zostanę, nienawidzę Paryża, wkrótce wyjadę...
— Dobrze, mości książę.
— Jutro wstąpimy do Bouqueval. Zamknę się na kilka godzin w pokoju, gdzie córka moja przepędziła jedyne szczęśliwe dni życia, zabiorę wszystko, co po niej zostało, książki, które czytała, jej suknie, sprzęty. A w Gerolstein, przy grobowcu ojca mego, każę postawić domek i w nim taki sam urządzić pokoik. Tam będę opłakiwał córkę.
— Książę, zapominasz — wtrącił Murf — że jutro w Bouqueval odbędzie się ślub Rigoletty z synem pani George. Książę, zapewniłeś los Germaina, dałeś Rigolecie posag, ale oprócz tego, obiecałeś być ma ich weselu.
— Nie, nie, smutek lubi samotność, ty pojedziesz zamiast mnie. Poproś panią George, żeby zebrała wszystko, co było własnością mojej córki, żeby kazała odrysować dla mnie jej pokój.
— Czyliż książę pojedziesz, nie zobaczywszy się nawet z markizą d’Harville?
Słysząc to imię, Rudolf zadrżał. Pałał ku niej głęboką miłością, czuł, że tylko jej przywiązanie może słodzić jego cierpienia, lecz wyrzucał sobie tę myśl, juko niegodną uczuć ojca.
— Wyjadę — odpowiedział — nie zobaczywszy się z markizą. Pisałem do niej, ona wie, jakim ciosem była dla mnie śmierć Marji. Gdy się dowie, że Marja była moją córką, sama pojmie, że tak wielkie nieszczęście trzeba znosić samotnie.
Wtem zastukano do drzwi i wywołano Murfa. Wrócił po chwili, tak blady, tak zmieszany, że Rudolf zapytał?
— Cóż się stało?
— Markiza d’Harville...
— O Boże, czy znowu jakie nieszczęście?
— Nie wiem.
— Poproś ją, choćbym miał umrzeć na miejscu! — rzekł Rudolf, opierając się o krzesło, bo nagi pod nim drżały.
Niespodziewana, niezwykła wizyta markizy, obudziła w Murfie i Rudolfie też same niepewne i nieprawdopodobne nadzieje, ale jednemu i drugiemu zdawały się do tego stopnia bezzasadnem, że ani Rudolf, ani Murf nie śmiał się z niemi odezwać.
Markiza d’Harville nie wiedziała, że Marja jest córką Rudolfa, dlatego też nie znajdowała żadnej potrzeby myśleć o przygotowaniu do odebrania wiadomości, że ta, którą miał za umarłą, żyje, zostawiła ją jednak w pojeździe, nie będąc pewną, czy Rudolf zechce dać się poznać Marji i przyjąć ją u siebie. Ale spostrzegając głęboką rozpacz, wyrytą ma licu Rudolfa, widząc ślady łez w jego oczach, Klemencja sądziła, że go dotknęło jakieś nieszczęście, boleśniejsze, niż mogła dlań być śmierć Gualezy, zapomniawszy więc o powodzie swego przybycia, zawołała:
— Wielki Boże!... mości książę, co się stało?
— Pani nie wiesz? Ach, więc wszelka nadzieja stracona.
Pośpiech pani, życzenie rozmowy ze mną...
— O! proszę, nie mówmy o tem, co mnie tu sprowadza Mości książę, w imię ojca mojego, któremu ocaliłeś życie, mam niejakie prawo pytać o przyczynę smutku, w którym cię zastaję. O! błagam księcia, mów, zlituj się nad mojem udręczeniem.
— Dowiedz się pani — rzekł nareszcie Rudolf przerywanym głosem — od czasu, jak pani doniosłem o śmierci Marji, dowiedziałem się, że była ona moją córką.
— Marja? — zawołała markiza tonem radosnego zdziwienia.
— Tak jest, i przed chwilą, gdy mi pani kazałaś powiedzieć, że chcesz widzieć się ze mną natychmiast, przez chwilę myślałem, że... ale nie, widzę, że się omyliłem — i Rudolf padł na krzesło, zakrywając twarz rękoma.
Pani d’Harville stała w osłupieniu, nieporuszona, milcząca, ledwie śmiała odetchnąć, nakoniec, uniesiona religijną wdzięcznością, zapomniawszy o obecności Rudolfa i Murfa, przyklękła i wyszeptała:
— Dzięki ci, o Boże! że wybrałeś mnie, abym mu doniosła, że córka jego żyje.
Chociaż wymówione pocichu słowa te, doszły do uszu Rudolfa i Murfa. Książę spojrzał na markizę; niepodobna wyrazić rozlicznych uczuć, które malowały się na jego twarzy.
— Żyje... gdzież ona jest? — spytał, drżąc cały jak liść.
— Na dole, w moim pojeździe.
Gdyby Murf nie był się rzucił z szybkością strzały i zatrzymał go, Rudolf wybiegłby na ulicę.
— Książę! zabijesz ją! — rzekł Murf.
— Od wczoraj dopiero zaczyna wracać do zdrowia — dodała Klemencja.
— Książę, wróciłeś mi ojca. Bóg dobrotliwy dozwala mi księciu powrócić córkę — odpowiedziała Klemencja.
— Jak została uratowana? kto ją ocalił? — zawołał Rudolf. — Patrzcie, jak jestem niewdzięczny, jeszcze o to nie spytałem.
— Dobyła ją z wody śmiała kobieta.
— Pani ją znasz?
— Znam. Jutro do mnie przyjdzie.
— Winienem jej wiele — rzekł książę — ale potrafię się uiścić. Teraz — dodał, uspokoiwszy się o tyle, że na twarzy jego nie było znać wzruszenia; — teraz jestem panem siebie. Murfie, idź, przyprowadź moją córkę.
— Czy tylko książę jesteś pewny siebie? — spytała Klemencja — nie zdradzisz się?
— O, bądź pani spokojną, wiem, ma jakiebym ją naraził niebezpieczeństwo, Murfie, proszę cię, nie ociągaj się.
— Natychmiast pójdę, tylko mi książę pan pozwól minutę czasu, przecież człowiek nie z żelaza — rzekł poczciwy anglik, ocierając ślady łez — nie trzeba, żeby wiedziała, że płakałem.
— Dzielny człowieku! — zawołał Rudolf, ściskając go za rękę.
Murf poszedł ku drzwiom, ale stanął w pół drogi i spytał:
— Mości książę, a co jej powiem?
— Tak jest, a co jej powie? — zapytał książę Klemencję.
— Że pan Rudolf życzy ją widzieć, nic więcej.
— Zapewne, że pan Rudolf życzy ją widzieć, to będzie dosyć. No, idź.
— Bezwątpienia, trudno wymyślić coś stosowniejszego — rzekł Murf, prawie tyleż wzruszony, co pani d‘Harville. — Powiem jej, że pan Rudolf chce ją widzieć. Tak niczego się nie domyśli, niczego spodziewać się nie będzie. — I Murf nie ruszył się z miejsca.
— Sir Walterze — rzekła doń Klemencja — boisz się.
— Prawda, pani, nie przeczę.
— Więc, przyjacielu — wtrącił Rudolf — miej się na ostrożności; zaczekaj raczej chwilę, jeżeli nie jesteś pewnym siebie.
— No, teraz już za siebie ręczę — rzekł Miurf, pociągnąwszy herkulesową ręką po oczach — w moim wieku takie wzruszenie jest zupełnie śmiesznem; nie lękaj się, książę, niczego. — I Murf wyszedł mocnym krokiem z twarzą spokojną.
Chwila milczenia nastąpiła po jego wyjściu. Klemencja, rumieniąc się, przypomniała sobie, że jest u Rudolfa sama z nim. Książę zbliżył się do niej i rzekł prawie z obawą:
— Jeżeli obieram ten dzień, tę minutę, żeby pani uczynić szczere wyznanie, to jedynie dlatego, że uroczystość tego dnia, tej minuty, powinna wyznaniu memu większą jeszcze nadać wagę. Odkąd panią widziałem, kocham cię. Dopóki powinność kazała mi ukrywać miłość, ukrywałem ją; dziś pani jesteś wolna, powróciłaś mi córkę, czy chcesz być jej matką?
— Ja, mości książę! — zawołała markiza.
— Błagam panią, nie odrzucaj mej prośby, niechaj ten dzień ustali szczęście całego życia mojego — dodał Rudolf.
I Klemencja oddawna kochała księcia, kochała go namiętnie; zdawało się jej, że to sen; wyznanie Rudolfa, wyznanie tak proste i szczere, tak poważne i czułe, uczynione w takiej chwili, napełniało duszę jej niewymowną radością; odpowiedziała jednak, wahając się:
— Mości książę, moim obowiązkiem przypomnieć, jaki między mami przedział...
— Pozwól mi, pani — przerwał Rudolf — myśleć przedewszystkiem o mojem sercu, o mojej córce drogiej, uszczęśliw nas, nas oboje. Przed momentem stałem samotny, bez rodziny, niechże mogę powiedzieć: moja żona, moja córka; niechaj nakoniec to biedne dziecię, które nie miało rodziny, znajdzie ojca, matkę i siostrę, bo pani masz córkę, która będzie także moją córką.
— Ach, książę, na tak szlachetne wyrazy można odpowiedzieć tylko łzami wdzięczności — — zawołała Klemencja. — Ale otóż idzie córka księcia.
— O! nie opieraj się dłużej — rzekł Rudolf głosem wzruszanym i błagalnym — zaklinam cię, powiedz: nasza córka.
— Dobrze więc, nasza córka — szepnęła Klemencja w chwili, gdy Murf, otwierając drzwi, wprowadził Marję.
Marja, wysiadłszy z pojazdu markizy, przeszła przez przedpokój, napełniony służbą w bogatej liberji, salon, gdzie znajdowali się oficjanci, drugi salon, gdzie był szambelan z adiutantami księcia. Jakież było zdziwienie biednej Gualezy, nie znającej dotąd nic wspanialszego nad dom folwarczny w Bouquevial, gdy przebywała sale błyszczące od złota, jedwabiów, zwierciadeł i malowideł. Skoro weszła, pani d‘Harville podbiegła ku niej i, obejmując ją jedną ręką, zaprowadziła ją do Rudolfa, który, oparty na kominku, nie był w stanie kroku posunąć. Murf co spieszniej stanął w oknie, zakryty dużą firanką, bo nie był dosyć pewny siebie.
Na widok swojego dobroczyńcy, swojego zbawcy, który poglądał na nią w niemem uniesieniu, Marja, już mocno zmieszana, zaczęła drżeć.
— Uspokój się, moje dziecię — rzekła do niej pani d‘Harville — przyjaciel twój, pan Rudolf czekał cię niecierpliwie, był bardzo o ciebie niespokojny.
— O, bardzo, bardzo niespokojny — wyjąkał Rudolf, nie ruszając się z miejsca, a serce zalewało mu się krwią na widok bladej, słodkiej twarzy córki. Mimo całej mocy charakteru, musiał ma moment odwrócić się, aby nie zdradzić głębokiego wzruszenia.
Na skinienie markizy d‘Harville, Rudolf zbliżył się do córki i rzekł:
— Nareszcie, dziecię moje, powrócona jesteś swoim przyjaciołom! Nie opuścisz ich więcej. Nadewszystko teraz zapomnij nazawsze, ile cierpiałaś.
— Tak jest, moja droga — dodała Klemencja — największy dasz nam dowód przywiązania, zapominając o przeszłości.
— Panie Rudolfie! pani George, która mi pozwoliła nazywać się matką, czy zdrowa?
— Zdrowa zupełnie, dziecię moje. Ale czy wiesz, mam ci udzielić ważnych wiadomości.
— Mnie, panie Rudolfie?
— Od czasu, jakem cię widział ostatni raz, zrobiłem wielkie odkrycie, dowiedziałem się, kto są twoi rodzice.
— O Boże!
— Wiem, kim jest twój ojciec.
W głosie księcia odzywało się stłumione łkanie. Marja, głęboko wzruszona, żywo zwróciła się ku niemu; szczęście, że miał czas obrócić głowę w inną stronę.
Poczciwy Murf, ciągle stojący za firanką; ucierał nos z piorunującym hałasem, bo płakał jak dziecko.
— Tak jest, droga Marjo — dodała spiesznie Klemencja — ojciec twój żyje i jest człowiekiem wysoko postawionym, człowiekiem znakomitym.
— Ojciec mój! — zawołała Marja, z wyrazem radości, który męstwo Rudolfa na nową wystawił próbę.
— Jakże go pokochasz, gdy go poznasz! — rzekła markiza.
— Od tego dnia nowe życie zacznie się dla ciebie nieprawdaż, Marjo? — dodał książę.
— O! nie, panie Rudolfie — odparła Gualeza z prostotą. — Nowe życie moje zaczęło się od dnia, w którym się pan nade mną ulitowałeś, w którym odesłałeś mnie na folwark.
— Ale ojciec twój kocha cię — rzekł książę.
— Tego nie znam, a panu winnam wszystko, panie Rudolfie.
— Więc minie kochasz tyle, co ojca?
— Kocham, czczę i błogosławię pana nad wszystkich ludzi, panie Rudolfie, bo mnie wydźwignąłeś! — odpowiedziała Marja z zapałem. Lekki rumieniec ł na jej twarzy, a niebieskie oczy, wzniesione, błyszczały słodkim ogniem.
Nastąpiło krótkie milczenie.
— Widzę, moje dziecię — rzekł nakoniec Rudolf, zaledwie zdolny ukryć radość — że w twojem sercu zajmuję miejsce ojca.
— Nie moja to wina, panie Rudolfie. Może to i niedobrze; ale pana znam, a ojca nigdy nie widziałam; ojciec nie zna mojej przeszłości, może pożałuje, że mnie znalazł, a ponieważ, jak pani mówi, jest wysokiego rodu, bezwątpienia będzie się mnie wstydził.
— Wstydzić się ciebie! O! jakżem szczęśliwy, że mogę cię wznieść równie wysoko, jak wielkie było twoje poniżenie! Czy słyszysz? dziecię lube... córko droga. Ja, ja jestem twoim ojcem!
— Boże! — krzyknęła Marja, składając ręce — wolno mi więc było kochać mego dobroczyńcę tyle, ile go kochałam. To ojciec mój! mogę go kochać. Boże!... dzięki. — Nie mogła skończyć. Wstrząśnienie było zbyt mocne. Marja zemdlała w objęciu księcia.
W tej chwili Dawid, murzyn doktór, wszedł spiesznie ze szkatułą apteczną i z papierem w ręku, który oddał Murfowi.
— Dawidzie — zawołał Rudolf — córka moja umiera. Uratowałem ci życie, ratuj ją, ratuj mi dziecię.
Jakkolwiek zdziwiony słowami księcia, Dawid pobiegł do Marji, wziął ją za puls, przyłożył rękę do jej czoła, i zwracając się do Rudolfa, który czekał jego wyroku, rzekł:
— Niema najmniejszego niebezpieczeństwa, mości książę.
— Czy tylko napewno? żadnego niema niebezpieczeństwa?
— Żadnego, kilka kropli eteru, a przyjdzie do siebie.
— Ach, dzięki ci, Dawidzie, dobry mój Dawidzie — zawołał książę z tkliwością. I, zwracając się do Klemcncji, dodał: — Ona żyje, nasza córka żyć będzie.
Tymczasem Murf spojrzał na papier, który mu oddał Dawid, wchodząc, zadrżał i z przerażeniem spojrzał na księcia.
— Tak jest — rzekł doń Rudolf — wkrótce córka moja będzie mogła panią d’Harville nazywać matką.
— Mości książę — odezwał się Murf ze drżeniem — wczorajsza wiadomość była fałszywą.
— Co mówisz?
— Gwałtowne przesilenie choroby, długie odrętwienie było powodem mniemania, że hrabina Sara umarła.
W tej chwili Dawid oświadczył, że trzeba chorą przenieść do ogrodu, aby miała więcej powietrza.
Murf natychmiast otworzył drzwi do ogrodu i razem z Dawidem wytoczyli fotel, na którym spoczywała Gualeza.
Rudolf pozostał sam z Klemencją.
— O! pani — rzekł Rudolf do markizy — pani nie wiesz, kim jest hrabina Sara Mac-Gregor? — jest matką mojej córki! I ja myślałem, że ona nie żyje.
Markiza zbladła, serce w niej zamierało.
— Oszukała mnie i oddaliła od siebie córkę, kiedy się jej trafił mąż.
— Teraz pojmuję, dlaczego książę tak ją nienawidzisz.
— Po dwakroć fałszywemi doniesieniami nastawała na zgubę pani, rozumiejąc, iż zmusi mnie, żebym ją pokochał, jeśli mnie odłączy od wszystkich osób, które kocham.
— Jakiż bezecny rachunek!
— I nie umarła.
— Możeszże książę żalić się na to? — rzekła Klemencja, ocierając płynące z oczu łzy. — Książę ma względem niej do spełnienia wielki obowiązek. Sam powiedziałeś, że Marję o tyle wywyższysz, o ile dotąd była poniżona. Książę winieneś uznać ją za córkę i ażeby tego dokonać, winieneś wziąść ślub z hrabiną.
— Nie, nie! Ja miałbym nagradzać krzywoprzysięstwo, kamienny egoizm, okrutną ambicję matki bez serca. Nie! uznam Marję za córkę, pani przyjmiesz ją jak swoje dziecię, ona znajdzie w pani prawdziwą matkę. Chcę podzielić życie moje między panią i między córką moją, was tylko obie kochałem i kocham.
— Córka zostaje księciu do osłody życia, niewdzięczny jesteś, jeżeli tego szczęścia nie cenisz tak, jak tego godne.
— O! pani, nie kochasz tyle mnie ile ja kocham ciebie, Klemencjo.
— Książę, wzniosłeś mnie na to wysokie stanowisko; co czynię dobrego, wszystko jest dziełem księcia, każdą dobrą myśl księciu winnam i do księcia ją odnoszę. Trzeba wywieźć Marję do Gerolstein, tam ona odrodzi się, przeszłość będzie dla niej przykrym snem, dawno minionym.
— A pani?... a pani?
— Ja? ja mogę wszystko księciu powiedzieć, moja miłość będzie mi obroną, przyszłością, wszystkie moje dobre uczynki z niej będą wpływały. Codzień będę do księcia pisać; i spodziewam się odbierać wiadomości o tej, którą choć chwilę nazywałam moją córką. Gdy przyjdzie starość, gdy nam wolno będzie nie taić się dłużej z miłością, przyjadę do Niemiec, będę mieszkała w jednem mieście z księciem, i tak dojdziemy do końca życia, które mogło być przyjemniejsze, ale przynajmniej będzie zacne i cnotliwe.
— Mości książę! — rzekł Murf, wchodząc do pokoju — córka księcia już przyszła do siebie i pragnie widzieć się z księciem.
Odkąd dowiedziała się od Rudolfa o zamordowaniu Marji, hrabina Sara Mac-Gregor, udręczona odkryciem, niweczącem wszystkie jej nadzieje, doznając zbyt późno zgryzot sumienia, wpadła w straszliwą gorączkę, rana jej, napół zagojona, otworzyła się znowu i długie zemdlenie dało nawet powód do wieści, że rozstała się ze światem.
Leżała na łożu boleści, nie czując sił ani chęci do życia, które nie mogło zaspokoić jej ambitnych planów.
Tomasz Seyton wszedł do pokoju, z trudnością ukrywając głębokie wzruszenie, skinieniem ręki oddalił dwie służące, będące przy Sarze, która zaledwie zdawała się spostrzegać obecność brata.
— Jak się masz? — rzekł do niej.
— W tymże samym zostaję stanie, czuję wielkie osłabienie, niekiedy bolesną duszność. Dlaczego Bóg nie zabrał mnie ze świata przy ostatnim paroksyzmie?
— Saro — rzekł Tom Seyton po chwili milczenia — jesteś między życiem a śmiercią, mocne wzruszenie mogłoby cię zabić, równie jak może cię ocalić.
— Nic mnie już wzruszyć nie zdoła. Okropne wyrzuty księcia zabiły we mnie ambicje, uczucie macierzyńskie obudziło się przy obrazie straszliwych mąk mojej córki.
— A jednak — rzekł Seyton, wahając się i ważąc niejako każde słowo — gdyby przypadkiem, przypuśćmy rzecz zupełnie nieprawdopodobną, cud, gdybyś się dowiedziała, że córka twoja żyje, jakżebyś zniosła takie odkrycie?
— Na jej widok umarłabym ze wstydu i rozpaczy.
— Nie wierz temu, upoiłabyś się triumfem swojej ambicji, bo przecież, gdyby córka twoja żyła, książę zaślubiłby cię, sam ci to powiedział.
Tom znajdował się w najtrudniejszem położeniu. Z polecenia Rudolfa, oczekującego w przyległym pokoju, miał uwiadomić Sarę o uratowaniu Marji, a nie wiedział, jak do tego przystąpić. Stan hrabiny był taki, że lada chwila należało się obawiać jej zgonu, nie można więc było odkładać obrzędu ślubnego in extremis, który miał uprawnić urodzenie Marji. Książę w tym celu przybył z duchownym; Murfa i barona Graun przywiózł na świadków, książę Lucenay i lord Douglas, uprzedzeni naprędce przez Toma, mieli być świadkami hrabiny i właśnie przyjechali.
— Siostro — rzekł Tom poważnym i uroczystym tonem — jestem w okrutnem położeniu... Jedno słowo moje ci wróci życie, a może cię zabije.
— Powiedziałam ci już, Tomie, że odtąd nic mnie wzruszyć nie zdoła.
— Dowiedz się zatem, że istotnie córka twoja żyje...
— Córka moja?
— Żyje, powiadam, książę już czeka z duchownym. Marzenia twoje spełniają się, będziesz małżonką udzielnego księcia.
Tom wymówił te słowa, zatapiając w siostrze wzrok pełen obawy i szukał w jej twarzy najmniejszej oznaki wzruszenia. Zdziwił się niemało, nie dostrzegając w Sarze żadnej prawie zmiany.
— Cóż mi odpowiesz? — spytał Tom.
— Nic, zdziwienie, radość niespodziana! Nakoniec, jestem u celu życzeń.
— Nie omyliłem się — pomyślał Tom Seyton. — Ambicja wzięła górę, siostra ocalona! — A odwracając się do siostry, dodał;
— Siostro, wyglądasz, dziwnie ponuro.
— Czy chciałbyś żebym się śmiała? Czy myślisz, że nasycona ambicja nadaje twarzy wyraz słodyczy i tkliwości? Poproś księcia, Tomie!
Rudollf Wszedł i zamknął drzwi.
— Brat wszystko pani powiedział? — zapytał książę.
— Jedno słowo, mości książę.
— Mów pani.
— Pragnęłabym widzieć córkę.
— Niepodobna. Zaledwie wraca do zdrowia. Gwałtowne wstrząśnienie groziłoby jej śmiercią.
— Ale przynajmniej uściśnie matkę.
— Na co to? przecież pani zostałaś księżną.
— Nie jestem, nią i nie będę, dopóki nie ucałuję córki.
Rudolf spojrzał na hrabinę z tkliwem zdziwieniem.
— Jakto? nad zaspokojenie ambicji wyżej cenisz...
— Zaspokojenie uczucia matki. To księcia zadziwia?
— Tak jest, niestety!
— Uważaj, książę, co czynisz, minuty życia mego są może policzone. Wrażenie, jakiego doznałam, może mnie ocalić, może mnie i zabić. W tej chwili zgromadzam wszystkie siły, całą energję, żeby je zwalczyć. Chcę widzieć córkę, a jeżeli nie, ręki księcia nie przyjmę i urodzenie jej nie zostanie uprawnione.
— Marji tu niema, trzebaby posłać po nią do pałacu.
— Więc poślij książę natychmiast, a na wszystko się zgodzę. Ponieważ minuty moje są może policzone, ślub odbędzie się tymczasem, zanim Marja przyjedzie.
— Zobaczysz Marję. Napiszę do niej.
— Pisz, książę, tu, przy biurku, gdzie zostałam raniona.
Napisawszy list, Rudolf wstał i rzekł do hrabiny:
— Poślę ten bilet córce, ona może tu być za pół godziny. Czy mogę teraz wprowadzić księdza i świadków?
— Możesz, albo raczej błagam, nie zostawiaj mnie samej!
Rudolf zadzwonił, jedna ze służebnych Sary weszła.
— Poprosić sir Waltera Murfa.
Służebna oddaliła się.
— Ten związek smutny jest, Rudolfie — odezwała się hrabina z goryczą. — Dla mnie smutny, dla ciebie będzie szczęśliwy.
Wtem wszedł Murf.
— Przyjacielu — rzekł doń książę — poślij ten list natychmiast przez adjutanta, niechaj weźmie mój pojazd i niezwłocznie wraca tu z Marją. Poproś księdza i świadków do przyległej sali.
— O Boże! — wykrzyknęła Sara, gdy Murf się oddalił — daruj mi siły, abym ją mogła widzieć przed śmiercią.
— Ach, dlaczegóż nie byłaś tak dobrą matką!
— Dzięki tobie nauczyłam się przynajmniej żałować za błędy.
— Więc nie zostało w tobie śladu nieubłaganej ambicji, co cię zgubiła! O, dlaczegóż ta poprawa jest tak późna!
— Późna, Rudolfie, ale głęboka, szczera, przysięgam.
— Saro! przez litość...
— Rudolfie, ostatnią mam prośbę, daj rękę...
— Ach! masz ręce jak lód! — zawołał Rudolf.
— Tak, czuję, że umieram.
— O! uspokój się, Bóg ci przebaczy, przyjmie twój żal szczery.
— A ty, Rudolfie, czy mi przebaczysz? O! powiedz. Niezadługo, gdy córka nasza tu będzie, nie będziesz mi mógł wybaczyć w jej obecności. Skoro umrę, co ci szkodzi, że mnie kochać będzie?
— Bądź spokojna, o niczem się nie dowie.
— Rudolfie! przebaczenia! przebaczenia! Czy będziesz bez litości? Czyliż nie jestem dosyć nieszczęśliwa?
— Niechaj ci Bóg tak wybaczy, jak ja wybaczam.
— Przebaczasz mi z głębi serca?
— Z głębi serca! — powtórzył książę wzruszonym głosem.
Hrabina z radością i wdzięcznością przycisnęła rękę Rudolfa do ust i rzekła:
— Poproś księdza, mój drogi.
Na znak damy przez Rudolfa, wszedł duchowny, a za nim Murf i baron Graun, świadkowie księcia, książę Lucenay i lord Douglas, świadkowie Sary, na końcu Tom Seyton. Baron Graun odczytał intercyzę, świadkowie podpisali, a gdy się skończył smutny i uroczysty obrzęd, skłonili się w milczeniu i odeszli.
Zostawszy sam na sam z Rudolfem, Sara, rzekła do niego słabym głosem.
— Nie staje mi już sił, czuję, że umieram, nie zobaczę jej!
— Zaraz tu będzie, uspokój się, Saro, zobaczysz ją.
— Nie mam nadziei, ten przymus... O! trzeba było siły nadludzkiej. Ciemność zachodzi mi na oczy.
— Saro, słuchaj, słuchaj! zdaje mi się, że jedzie, to ona! ona, córka twoja!
— Rudolfie... nie powiesz jej... że byłam złą matką...
Turkot pojazdu rozległ się na bruku dziedzińca. Hrabina tego nie spostrzegła. Już tylko wymawiała wyrazy bez związku; Rudolf schylił się ku niej, przejęty boleścią, ona go nie widziała.
— Przebaczenia!... widzieć córkę... Jak księżnę pochować...
Takie były ostatnie słowa ambitnej Sary.
Nagle wszedł Murf.
— Mości książę, księżniczka Marja...
— Nie! — zawołał z żywością Rudolf, — niechaj nie wchodzi. Powiedz Seytonowi, żeby przyszedł z księdzem Bóg nie raczył dozwolić jej ostatniej pociechy, żeby raz uścisnęła swoje dziecię.
Dwa tygodnie upłynęło, odkąd Rudolf, przez wzięcie ślubu z konającą Sarą, uprawnił urodzenie Marji.
Nadeszła wilja środopościa. Oznaczywszy tę datę, zaprowadzimy czytelnika do Bicetre.
Ogromny ten gmach, przeznaczony na szpital dla warjatów, jest także przytułkiem dla blisko osiemdziesięciu biednych starców, którzy, aby tam byli przyjęci, powinni mieć najmniej lat siedemdziesiąt i być dotknięci ciężkiem kalectwem. W epoce powieści naszej, osadzano tam także skazanych na śmierć winowajców, po zapadłym wyroku. W jednej więc z dolnych komnat gmachu, wdowa Marcjal z córką Tykwą czekały dnia, w którym miały odnieść zasłużoną karę. Ani matka, ani córka nie chciały założyć apelacji od wyroku, ani podać prośby o ułaskawienie. Mikołaj, Szkielet, z kilku jeszcze zbrodniarzami, zdołali byli uciec z więzienia La Force w wilję dnia, w którym mieli być przywiezieni do Bicetre.
Dzień był pogodny. Jedenasta wybiła na zegarze, gdy dwa fiakry stanęły u zewnętrznej kraty gmachu, z pierwszego wysiadła pani George z synem Germainem i Rigolettą, z drugiego Ludwika Morel z matką.
Germain i Rigoletta pobrali się od dwóch tygodni. Czytelnik łatwo sobie wyobrazi, jak żywą wesołością, jakiem szczęściem jaśniała twarz ładnej gryzetki.
Rysy Germaina wyrażały szczęście spokojne. Rigoletta, chociaż teraz już była panią Germain, chociaż Rudolf dał jej 40.000 franków posagu, nie chciała jednak, na co i Germain się zgodził, zmieniać stroju gryzetki na poważniejszy kapelusz.
Pani George napawała się widokiem syna i synowej.
Ludwika Morel, po dokładnem śledztwie uznana za niewinną, została uwolnioną; nadobna jej twarz, wyrażała słodką, smutną rezygnację. Dzięki dobrodziejstwom Rudolfa, i matka Ludwiki, towarzysząca jej teraz, odzyskała zdrowie.
Pani George oświadczyła odźwiernemu, stojącemu przy wejściu do Bicetre, że główny lekarz zakładu wezwał ją, aby przybyła przed południem ze wszystkimi znajomymi; wpuszczono ich zatem na wielki dziedziniec, wysadzony drzewami. Pani George, opierając się na ręku syna, poszła naprzód, za nią szła Rigoletta z Ludwiką.
— Jakżem rada, że cię widzę, droga Ludwiko! — rzekła gryzetka.
— Ach! panno Rigoletto, jakże dobre masz serce!...
— Przedewszystkiem, kochana Ludwiko, trzeba ci wiedzieć, że już nie jestem panną Rigolettą, ale panią Germain.
— Słyszałam, że wyszłaś za mąż...
— Wszelako bezwątpienia niewiadomo ci, — przerwała znowu pani Germain, — że wyszłam za mąż dzięki tej osobie, która była nas wszystkich dobroczyńcą, twoim, twojej rodziny, moim, Germaina, jego matki!
— Pana Rudolfa. O! błogosławimy go codzień. Adwokat odwiedzał mnie i powiedział mi, że dzięki panu Rudolfowi, notarjusz Ferrand, aby nagrodzić swoje okrucieństwa, zapewnił pensję dożywotnią mnie i mojemu biednemu ojcu. Nieszczęśliwy! ciągle tu jeszcze zostaje, ale podobno ma się lepiej.
— I dziś z nami wróci do Paryża, jeżeli nadzieje godnego lekarza sprawdzą się.
— Dałby to Bóg!
— Pewna jestem, że go ze sobą zabierzemy. Doktór jest zdania, że trzeba teraz sprawić na nim mocne wrażenie i że widok osób, które ojciec twój codzień prawie widywał, nim dostał pomieszania, może przyspieszyć jego wyzdrowienie. O ile ja mogę sądzić, skutek zdaje mi się niezawodny.
— A ja nie śmiem jeszcze wierzyć.
— Zobaczysz, że wszystko pójdzie dobrze. Ale wracając do pana Rudolfa, i do mojego wyjścia za mąż, trzeba ci najprzód wiedzieć, że przeze mnie posłał do więzienia rozkaz, za którym Germain został uwolniony. Ach, Ludwiko! nie mogę się wstrzymać od łez, ile razy o tem wspomnę; ta pani George, którą tu widzisz, to była matka Germaina.
— Matka jego?
— Tak jest, odebrali go jej, gdy był jeszcze dzieckiem, i nigdy nie spodziewała się widzieć go na świecie. Pomyśl tylko, jak oboje byli uszczęśliwieni. Kiedy już pani George dosyć się napłakała, dosyć wycałowała syna, przyszła kolej na mnie. Pan Rudolf zapewne musiał jej wiele dobrego o mnie napisać, bo, ściskając mnie, zawołała, że nigdy nie zapomni, co uczyniłam dla jej syna. „A jeśli chcesz, matko, rzekł Germain, to i Rigoletta będzie twoją córką“. Jako ślubny prezent, dostałam od p. Rudolfa dużą skrzynię z różowego drzewa, a na wierzchu, na porcelanowej tablicy, napisano złotemi literami: Praca i dobre postępowanie, miłość i szczęście. Otwieranm i cóż znajduję? czepeczki, materje na suknie, kolczyki, łańcuszek złoty, rękawiczki, chustki, słowem, całą wyprawę.
— Szczęście ci sprzyjało, bo byłaś tak dobrą.
— Lecz to jeszcze nie wszystko. Na dnie skrzyni leżał pugilaresik, na którym były wyszyte słowa: Sąsiad ofiaruje sąsiadce. Otwieram. Znajduję w nim dwie koperty, jednę z adresem Germaina, drugą z moim; w kopercie dla Germaina była dla niego nominacja na dyrektora Banku Ubogich z roczną pensją 4.000 franków; w kopercie pod moim adresem bilety bankowe na 40.000 franków na posag dla mnie.
— Co za szczęście, że tak wielkie bogactwa dostały się w udziale człowiekowi tak dobroczynnemu jak pan Rudolf.
— Zapewne, jest bogaty, ale czy to na tem koniec!... Moja Ludwiko, dowiedzieliśmy się, że dobroczyńca twój, nasz, jest... zgadnij czem on jest? on jest księciem!
— Książę!
— Powiadam ci: książę; tak jest, książę! A ja mówiłam mu, że kiedyś będzie mi podłogę froterował! Wyobrazisz sobie moje pomieszanie. Widząc tedy, że to taki pan, nie śmiałam odmawiać przyjęcia posagu... Przywitawszy panią George z największą dobrocią i ścisnąwszy za rękę Germaina, książę mi powiedział: Cóż, sąsiadko, jak się mają twoje kanarki? Pewien jestem, że teraz wesoło śpiewasz na wyścigi z niemi. Tak jest, mości książę, odpowiedziałam, szczęście nasze wielkie, a zdaje nam się jeszcze większe i jeszcze milsze, ponieważ że je winniśmy księciu panu. Zapomniałam jeszcze powiedzieć ci, że na folwarku Bonqueval mieszkała przede mną jedna z moich towarzyszek więzienia, nazwiskiem Gualeza.
— Ha, tem lepiej, — rzecze Ludwika z goryczą, — więc i ona także szczęśliwa.
— Droga Ludwiko, przyjdą i dla ciebie lepsze czasy. Kogóż to tam widzę? Patrzaj, to pan Pipelet z żoną, jakaż mina wesoła, uradowana...
W rzeczy samej, pan Pipelet z szanowną małżonką zbliżał się dosyć szybkim krokiem. Alfred w spiczastym kapeluszu, jak zawsze, miał na sobie nowy zielony surdut, kołnierz: od koszuli zakrywał mu połowę twarzy. Anastazja wystroiła się w nową suknię z amarantowego merynosu. Fizjognomja Alfreda, zwykle tak poważna i zadumana, jaśniała teraz radością. Zdaleka spostrzegł Ludwikę i Rigolettę, przybiegł i wykrzyknął głębokim basem:
— Wyjechał! niema go!
— Mój Boże, panie Pipelet, co ci się stało?
— Wyjechał! Cabrion!!!... — wykrzyknął Pipelet, oddychając z niewypowiedzianą radością, jakby mu spadł z piersi ciężar ogromny. — Wynosi się z Francji na zawsze, na wieki! wyjechał!
— Przez kogo dowiedzieliście się o jego wyjeździe? — spytała Rigoletta.
— Powiedział nam o tem przyjaciel pana Rudolfa. Ale, ale, pani nie wiesz? dzięki rekomendacji mojej perły lokatorów, Alfred został odźwiernym lombardu i banku ubogich, który się ustanawia w naszym domu, — rzekła Anastazja.
— Dobrze nam się składa, — rzecze Rigoletta, — bo mąż mój, z łaski pana Rudolfa, jest dyrektorem tego banku.
— I nareszcie, — przerwał Pipelet, — w momencie gdy konie ruszyły, Cabrion widzi mnie, poznaje, odwraca i krzyczy: Odjeżdżam na zawsze! twój przyjaciel dozgonny! Szczęściem, że trąbka pocztowa zagłuszyła jego ostatnie słowa i to nieprzyzwoite tykanie, którem gardzę, bo przecież Bogu dzięki, wyjechał!
— I więcej nie wróci, — rzekła Rigoletta, wstrzymują się od śmiechu. — Ale czego nie wiesz, panie Pipelet, i co cię bardzo zadziwi, to jest, że pan Rudolf był...
— Był? czem był?
— Był przebranym księciem.
— Gdzież znowu, żartujesz pani! — zawołała Anastazja.
Alfred wbrew zwyczajowi zdjął szpiczasty kapelusz i nisko się ukłonił, wołając:
— Książę!... książę!...
Wtem pani George stanęła, przywołując Rigolottę.
Doktór Herbin, mężczyzna lat dojrzałych, miał fizjognomję przenikliwą zarazem pełną dobroci, a głos jego, zawsze harmonijny, nabierał niezwykłej słodyczy, gdy mówił do obłąkanych. Doktór był jednym z owych lekarzy, którzy najwcześniej w leczeniu chorób umysłowych użyli dobrego obchodzenia się z obłąkanymi zamiast strasznych sposobów przymusu, jakie dawniej były rozpowszechnione.
Doświadczenie przekonało, że dla obłąkanych odosobnienie jest równie zgubne, jak jest zbawienne dla zbrodniarzy.
— Myślałam, — rzekła pani George do doktora Herbin, — że nie zbłądzę, towarzysząc synowi memu i synowej, chociaż nie znam pana Morela. Położenie tego poczciwego człowieka tak mnie zajmuje, iż nie mogłam się oprzeć chęci być świadkiem chwili, gdy zupełnie wróci do rozumu.
— Chociaż, — odpowiedział doktór, — nie mogę ręczyć za skutek środka, którego użyć zamyślam, zawsze jednak spodziewam się, że widok córki i innych osób bliżej mu znajomych, wywrze najpomyślniejszy wpływ. Jeżeli się pani nie lęka widoku obłąkanych, przejdziemy kilka dziedzińców, aby dojść do jednej z zewnętrznych budowli, dokąd odesłałem Morela, bo dziś nie kazałem go prowadzić do folwarku, jak zwykle.
— Do folwarku? — spytała pani George, — proszę pana, alboż tu jest folwark?
— To dziwi panią i rzecz istotnie zdaje się dziwna. Tak jest, mamy folwark, którego płody są pomocą znaczną dla zakładu, a który uprawiają obłąkani.
Na znak dany przez doktora, furta się otworzyła. Z pięćdziesięciu mężczyzn, ubranych w jednakową odzież szarego koloru, przechadzało się, rozmawiało, albo siedziało w zamyśleniu, grzejąc się na słońcu. Były między nimi twarze, na których tylko wprawne oko dostrzegłoby pewne oznaki pomięszania. Obaczywszy doktora, wielka ich liczba cisnęła się koło niego, podając mu ręce z wyrazem zaufania i wdzięczności; on nawzajem powitał ich uprzejmie i po przyjacielsku. Niektórzy z nieszczęśliwych, zbyt oddaleni od doktora, aby go uścisnąć za rękę, zbliżyli się z niejaką obawą do gości dla powitania się z nimi.
— — Dzień dobry, przyjaciele moi, — mówił do nich Germain, podając im rękę z największą dobrocią.
— Proszę pana, — rzekła pani George pocichu do doktora, — czy to są warjaci?
— Tak jest, i z małym wyjątkiem najniebezpieczniejsi z całego zakładu.
Doktór wskazał człowieka silnej budowy ciała, czterdziestoletniego, mającego długie włosy, czoło szerokie, cerę żółtą, twarz myślącą. Zbliżył się on poważnie do doktora i rzekł mu z wyszukaną grzecznością, chociaż widoczne było, iż zadaje sobie gwałt, aby nie wybuchnąć gniewem.
— Panie doktorze, zdaje mi się, że raz przecie winna przyjść na mnie kolej bawić i wodzić ślepego; ośmielę się zrobić panu uwagę, iż popełniają największą niesprawiedliwość, pozbawiając go rozmowy ze mną i każąc mu słuchać bezsensownych bredni głupca, zupełnie obcego wszelkim pojęciom naukowym, gdy ja tymczasem wytłumaczyłbym mu układ świata i bieg ciał niebieskich...
— Nie myśl pani, — odezwał się doktór pocichu do pani George, — że mówi on bez sensu; często z niepojętą bystrością rozwiązuje najtrudniejsze zagadnienia geometrji i astronomji, lecz, niestety, padł ofiarą żądzy do nauk i dumy; zdaje mu się, iż zebrał sam jeden wszystkie wiadomości ludzkie i że zatrzymując go tu, pogrążamy ludzkość w najgłębszej ciemnocie. — A, zwracając się do warjata uczonego, doktór mu powiedział: — Rozkażę, aby twemu żądaniu stało się zadość.
— Ja względem nauki jestem tem, czem była arka Noego dla fizycznego świata, — wykrzyknął warjat, zgrzytając zębami i rzucając naokoło spojrzenie obłąkane.
— Wiem, kochany przyjacielu.
— Jesteście wrogami światła! — zawołał ściskając pięści. — Ale ja zgruchotam was, jak szkło, — dodał zagniewany.
— Ach, gaduła, ciągle mi przerywa, — rzekł doktór z uśmiechem, klepiąc go poufale po ramieniu. — Mogłoby się komu zdawać, że ja nie wiem, na jaki szacunek zasługujesz... No, pójdźmy do ślepca, zaprowadź mnie do niego.
— Wyznam panu, — szepnął Germain doktorowi Herbin, — że był moment, kiedy lękałem się wybuchnięcia paroksyzmu.
— Ach, panie, — odparł doktór — dawniej przy pierwszem groźnem przeczeniu, związaliby go, wybili, oblali zimną wodą, i tem dopiero nabawiliby go niewyleczalnej choroby; tymczasem, jak pan widzisz, że przy pewnem sposobie obchodzenia się, te nagłe wybuchy ustają równie szybko jak powstały.
— O jakimże on mówi ślepcu? czy i to jest osoba urojona? — spytała pani George.
— Bynajmniej; ale historja tego człowieka jest bardzo dziwna. Znaleźli go w jaskini łotrowskiej na Polach Elizejskich, był tam przykuty w podziemiu, a przy nim leżał trup kobiety, tak strasznie pokaleczony, że nie można go było zupełnie rozpoznać.
— Ach, to okropne! — rzekła pani George ze drżeniem.
— Patrz pani, to on.
Wszystkie osoby, towarzyszące pani George cofnęły się przerażone na widok Bakałarza, bo on to był. Nie będąc obłąkanym, udawał warjata i niemowę. Zamordował Puhaczkę nie w paroksyźmie szaleństwa, ale w napadzie gorączkowej wściekłości.
Po uwięzieniu w szynkowni na Połach Elizejskich, gdy ochłonął z chwilowego szału, przyszedł do siebie w jednej z cel więzienia Comciergerie.
Spodziewał się zatem pozostać na zawsze w Bicetre, jako warjat i niemowa. Tak jest, na zawsze, gdyż takie było wtedy jego życzenie, bo w samotnym lochu u Czerwonego Janka, gdy zostawał sam na sam ze wspomnieniami o swoich zbrodniach, zgryzoty sumienia ogarniały jego żelazną duszę.
Tak więc człowiek ten, w sile wieku, atletycznej budowy, człowiek, co bez wątpienia miał być jeszcze długie lata, zdrowy na umyśle, miał spędzić wszystkie dni swoje wśród obłąkanych, w zupełnej ciemnocie, inaczej, gdyby go odkryto, poszedłby na rusztowanie za nowe zbrodnie, albo zostałby skazany na wieczne więzienie wśród zbrodniarzy, którymi się tem więcej brzydził, im więcej żałował swych występków.
— O Boże, matko, — szepnął Germain matce — jakże ten ślepy zdaje się pogrążony w rozpaczy!
— Prawda, moje dziecię, — odpowie pani George — mimowolnie serce mi się ściska, widok ten boli mnie!
Ledwie pani George to wyrzekła, gdy Bakałarz zadrżał; twarz jego, pokrajana od szwów, zbladła, pod bliznami; podniósł żywo głowę i tak nagle odwrócił się w stronę, gdzie stała pani George, że ta krzyknęła ze strachu. Bakałarz poznał: był to głos żony, a ze słów jej domyślił się, że mówi z synem.
— Przyjacielu, — rzekł doktór do Bakałarza — jak się masz?
Bakałarz milczał.
— Czy nie słyszysz? — rzekł znowu doktór, uderzając go zlekka po ramieniu.
Bakałarz nie odpowiedział; spuścił głowę, po chwili z jego oczu ociemniałych spadła łza.
— Płacze, — rzekł doktór.
— Ach, jakiż to biedny człowiek!! — zawołał Germain rozrzewniony.
Bakałarz zadrżał; znowu słyszał głos syna, słyszał, że syn lituje się nad nim.
— Co cię tak zasmuca? — zapytał go znowu doktór.
Bakałarz nic nie odpowiadając, zakrywał ciągle twarz.
— Niczego się od niego nie dowiemy, — rzekł doktór.
— Pozwól pan, pocieszę go, — odezwał się uczony warjat. A biorąc za ramię obłąkanego młodzieńca, który bełkocąc klęczał przed Bakałarzem.
— Pójdź precz, ty, nudziarzu!
Doktór, spostrzegając przykre wrażenie, jakie ta scena sprawiła na pani George, — rzekł do niej:
— Zaraz będziemy u Morela i, jeżeli nadzieja moja ziści się, radość napełni duszę, na widok poczciwego człowieka przywróconego godnej żonie i godnej córce.
Doktór odszedł przewodnicząc innym.
Bakałarz, został sam z uczonym warjatem, który zaczął mu tłumaczyć bardzo wymownie bieg ciał niebieskich.
Ale Bakałarz go nie słuchał. Z głęboką rozpaczą myślał o tem, że nigdy nie usłyszy głosu żony, głosu syna. Nie mogąc wątpić o słusznem obrzydzeniu, jakie czuli dla niego, o nieszczęściu, wstydzie, strachu, w jakie pogrążyłoby ich wyjawianie jego nazwiska, wołałby raczej zostać skazanym na śmierć, niż przyznać się do nich. Jedna tylko, ostatnia zostawała mu pociecha, że choć na chwilę wzbudził jakąkolwiek litość w sercu syna. I mimowoli przypomniał sobie słowa, które mu powiedział Rudolf przed wymierzeniem strasznej kary: Zbrodniarzu, nadużyłeś swej siły, ja zniszczę twoją siłę. Dziś serce masz zamknięte dla skruchy, kiedyś będziesz płakał nad swemi ofiarami. Z człowieka zrobiłeś się dzikim zwierzem, nie szanowałeś nawet żony i dziecka, a kiedyś ostatnia twoja prośba do Boga będzie o to, abyś umarł przy żonie i synu.
— Przejdziemy teraz do budowli, w której znajduje się Morel, — rzekł doktór.
— Stanęliśmy na miejscu, — rzekł doktór zatrzymując się przed domem. Tu znajdziemy Morela.
— Jaki jest rodzaj jego warjacji? — zapytała pocichu pani George, strzegąc się, aby Ludwika nie słyszała.
— Wyobraża sobie, że jeżeli w ciągu dnia nie zarobi tysiąca trzystu franków, dla opłacenia długu zaciągniętego względem notarjusza zwanego Ferrand, Ludwika będzie musiała umrzeć na rusztowaniu za zbrodnię dzieciobójstwa.
— Ach panie, ten notarjusz był potworem! zawołała pani George.
— Chciej pani tu zaczekać z resztą towarzystwa, pójdę zobaczyć, jak się ma Morel. Proszę cię, Ludwiko, uważaj dobrze, skoro zawołam: Wejdź! ukaż się natychmiast ale sama. Gdy powiem: Wejdźcie, inne osoby przybędą za tobą.
— Ach panie, serce we mnie omdlewa, — rzekła Ludwika — ocierając łzy, — biedny ojciec, gdyby ta próba została bez skutku!
Doktór wszedł do pokoju z zakratowanem oknem, skąd był widok na ogród.
Dzięki spoczynkowi, zdrowym pokarmom, wygodzie, Morel nie był już nędzny i wybladły. Gdy doktór wszedł, Motrel, siedząc zgarbiony, niby obracał kamień i mówił:
— Tysiąc trzysta franków, pracować trzeba... pracować.
Doktór wyjął z kieszeni sakiewkę, wysypał złoto na dłoń i znienacka rzekł:
— Kochany Marelu, dosyć pracowałeś, zarobiłeś nareszcie tysiąc trzysta franków, których ci trzeba na ocalenie Ludwiki. Oto są... I doktór rzucił złoto na stół.
— Ludwika ocalona! — wykrzyknął szlifierz zgarniając złoto. — Lecę do notarjusza!
— Wejdź — krzyknął doktór.
Ludwika stanęła we drzwiach, którędy Morel chciał wychodzić. Osłupiały, cofnął się o dwa kroki i wypuścił złoto z ręki. Przez kilka minut spoglądał na Ludwikę z najgłębszem zdziwieniem, nie poznając jej jeszcze, zdawało się iż usiłuje zebrać myśli, potem, zbliżając się coraz więcej, patrzył na nią z ciekawością niespokojną i bojaźliwą:
— Dobrze... dobrze... szepnął doktór Ludwice, — dobry znak, kiedy pawiem: Wejdźcie, rzuć mu się na szyję i nazwij go ojcem.
Twarz Morela wyrażała bolesną niepewność, zamiast wlepić oczy w córkę, chciał raczej uniknąć jej widoku. Mówił do siebie pocichu głosem przerywanym.
— Nie!... nie!... to sen!... To nie Ludwika.
— To nie Ludwika.
— Wejdźcie! — rzekł doktór donośnie.
— Ojcze!... poznajże mnie! jestem Ludwika, córka twoja! zawołała zalewając się łzami i rzucając się w jego objęcia, a w tej chwili weszła żona Morela, Rigoletta, pani George, Germain i Pipelelt z żoną.
— O Boże! — mówił Morel wśród tkliwych pieszczot córki. Nagle zamilkł, uchwycił Ludwikę za głowę, wpatrywał się w nią i wykrzyknął po kilku chwilach wyrastającego ciągłe wyruszenia — Ludwiko!!
— Teraz będzie zdrów — rzekł doktór.
— Mężu! drogi mężu! — wołała żona, całując go.
— Żona! — rzekł Morel, — żona i córka!
— I ja także, panie Morel, — rzecze Rigoletta.
— Wszyscy jesteśmy, panie Morel, — dodał Germain.
— Panna Rigoletta! pan Germain! — mówił szlifierz, poznając każdą z osób z nowem zdziwieniem.
— A, starzy przyjaciele z dołu! — rzecze Anastazja, zbliżając się zkolei z Alfredem.
— Pan Pipelet, żona jego, tyle ludzi koło mnie, zdaje mi się, że tak długo... Ale ty, ty Ludwiko! ty sama! — zawołał nakoniec, przyciskając córkę do serca.
— Drogi ojcze, tak to ja! to matka! to nasi przyjaciele!
— Czekajcie jeszcze, czekajcie, pamięć mi wraca. — I z przerażeniem dodał: — a notarjusz?
— Umarł — rzecze Ludwika.
— Umarł? Więc teraz wierzę, możemy jeszcze być szczęśliwi! Ale skąd się tu wziąłem? poco tu jestem?
Doktór posłał po fiakra.
Morel, jak się to często zdarza w chorobach umysłu, wcale nie pamiętał ani wiedział, że długo był niepoczytalny. W kilka minut później, z żoną i córką wyjechał z Bicetre, nie domyślając się nawet, w jakiem dotąd pozostawał miejscu.
Dnia następnego zajaśniało pogodne słońce.
Był to dzień śródpościa.
Wdowa i Tykwa siedziały w ciemnej izbie, do której światło dochodziło tylko przez okienko we drzwiach.
Wdowa siedzi w koszuli, której rękawy są zeszyte w kształcie worka, taką koszulę kładą skazanym na śmierć winowajcom, aby targnąć się nie mogli na własne życie. Siedzi na brzegu łóżka i utkwiła spojrzenie w córce.
Przy drzwiach, pod okienkiem, weteran, łysy z białym wąsem o poważnej twarzy pełni wartę przy dwóch kobietach, skazanych na śmierć.
— Jakie tu zimno! a oczy mnie palą, męczy mnie pragnienie, straszne pragnienie! — odezwała się Tykwa.
Stary żołnierz wstał, nalał wody w szklankę, zaniósł, i napoił ją, bo zaszyte rękawy koszuli krępowały jej ruchy.
Wypiła chciwie i rzekła:
— Dziękuję panu...
— Pani, czy nie napijesz się? — spytał weteran wdowy.
Wdowa nie odpowiedziała nawet.
— Która godzina? — spytała Tykwa.
— Zaraz będzie wpół do piątej, — odparł starzec.
— Za trzy godziny! — szepnęła Tykwa, ze smutnym uśmiechem, wspominając o chwili, naznaczonej dla wymiaru kary — za trzy godziny... — Nie śmiała domówić.
— Jesteś śmielsza ode mnie, matko... tobie nie strach...
— Wszystko jedno. Za trzy godziny umrzesz jak prawdziwa córka rodu Marcjalów. A więc śmiało!
— Lepiejby było, żebyś pozwoliła jej pomówić z księdzem — rzekł żołnierz.
— Śmiało córko moja! pokażemy, że kobiety mają więcej odwagi, niż mężczyźni.
— Major Leblond był najwaleczniejszym oficerem 3 pułku strzelców. Widziałem jak, przy szturmie Saragossy, śmiertelnie raniony wyzionął ducha. Przed skonaniem, przeżegnał się.
Tykwa wlepiła wzrok w ogorzałą twarz weterana; głęboka blizna przecinała mu lewą szczękę i ginęła mu pod białym wąsem. Proste jego wyrazy sprawiły głębokie wrażenie na córce wdowy.
— Czemu nie słuchałam słów księdza? — krzyknęła.
— Znów to samo? — zawołała wdowa ze wzgardą.
W tej chwili zaskrzypiał ciężki rygiel i drzwi się otwarły.
— Już! — wrzasnęła Tykwa — i konwulsyjnie zerwała się z miejsca — o Boże! zmienili godzinę! oszukali nas!
— Tem lepiej, — rzekła wdowa ponuro.
— Pani, — rzekł wchodząc urzędnik więzienny — przyszedł syn pani, czy chcesz się z nim widzieć?
— Wpuść go pan, — odparła wdowa.
Marcjal wszedł.
Weteran został w izbie; przez ostrożność nie zamknięto drzwi, przez które widać było chodzących po korytarzu żołnierzy, i siedzącego na ławce stróża więziennego.
Marcjal był również blady jak matka. Na licu jego malował się strach, rozpacz, ledwie stał na nogach. Przyszedł, bo matka posłała po niego, bo uważał za rzecz konieczną wypełnić ostatni rozkaz matki.
Wdowa rzuciła na niego przenikliwe spojrzenie i rzekła:
— Widzisz, co zamierzają zrobić z twoją matką i z twoją siostrą?
— Niestety! wszak mówiłem ci matko, nieraz.
— Zabiją nas, jak zabili twego ojca.
— Boże wielki, cóż ja wam pomogę teraz.
— Jesteś kontent; odtąd, nie kłamiąc, będziesz mógł mówić, że matka twoja już nie żyje.
— Gdybym był złym synem, nie przyszedłbym wcale.
— O! gdybym ciebie słuchała, a nie jej, nie dostałabym się tu! — zawołała Tykwa głosem rozdzierającym duszę.
— Tyś, matko, wszystkiemu winna, przeklinam cię.
— Widzisz jej skruchę, radujże się.
Marcjal przystąpił do Tykwy.
— Nieszczęśliwa siostro! ach, teraz zapóżno!
— Nie zapóźno, żeby się przez tchórzostwo okryć wstydem! — przerwała wdowa — szczęściem, Mikołaj zbiegł, Franciszek i Amandyna już są zepsuci, a douczy ich nędza.
— Nadzieje twoje nie spełnią się, — odparł Marcjal z oburzeniem, — ani ja, ani one nie boimy się teraz nędzy. Wilczyca uratowała z wody dziewczynę, którą Mikołaj chciał utopić, rodzice jej ofiarowali nam grunta w Algierze, może tam przyjdzie zajrzeć Arabom w oczy, ale ja z Wilczycą nie boimy się. Jutro wyruszamy w drogę z dziećmi i nigdy nie wrócimy do Europy.
— Czy prawdę mówisz? — spytała wdowa.
— Ja nigdy nie łżę, — odparł Marcjal.
— Teraz kłamiesz mnie na złość.
— Czemu na złość? co cię w tem gniewa?
— To, że z wilcząt zrobią się baranki.
— Matko, poco kazałaś mi przyjść?
— Myślałam, że obudzę w tobie duszę, że cię napoję nienawiścią, ale kto duszy niema, temu i nienawiści wlać nic można. Podły jesteś!
Na korytarzu słyszeć się dały ciężkie kroki. Stróże wnieśli dwa krzesła, a przybyły urzędnik rzekł do wdowy drżącym głosem;
— Czas, pani...
Wdowa wstała. Tykwa jęknęła.
Czterech ludzi weszło. Trzej trzymali w ręku po kłębku szpagatu. Czwarty, w czarnem odzieniu, z białą chustką na szyi, podał urzędnikowi papier. Był to kat.
Rozpacz Tykwy zamieniła się w strach, odejmujący przytomność. Patrzyła mętnemi oczyma, ale nie widziała nic.
Wdowa pozostała sobie wierną; sama pomagała zdejmować z siebie koszulę, krępującą dotąd jej ruchy.
— Gdzie mam usiąść? — spytała mocnym głosem.
— Tu — odpowiedział kat, wskazując na krzesło.
Wdowa ruszyła a mijając córkę rzekła:
— Córko! pocałuj mnie.
— Nie! nie! — krzyknęła Tykwa i padła bez czucia na ręce pachołków.
Twarz wdowy zachmurzyła się, łza zakręciła się w jej oczach; w końcu spotkała spojrzenie syna.
— A ty? — rzekła do niego.
Marcjal, łkając, rzucił się w jej objęcia.
— Dosyć! — rzekła wdowa, tłumiąc wzruszenie i wyrywając się z uściśnień syna — czekają na mnie, — dodała.
Uczucie macierzyńskie, które się na chwilę odezwało, zgasło natychmiast.
Marcjal, wpół umarły, boleścią i strachem przejęty, wyszedł za weteranem.
Dwaj pachołkowie kata, posadzili na krześle Tykwę ledwie żywą. Jeden trzymał ją, drugi związywał jej ręce i nogi szpagatami, tak szybko i zręcznie, jak pająk wysnutą z siebie nicią wikła swą zdobycz. Inni pachołcy uczynili toż samo wdowie.
— Toalety skończone, wybieramy się... czy się pani czem nie posilisz? — spytał kat grzecznie.
— Obejdzie się... dzisiaj najem się ziemi.
Wstała z krzesła; ręce miała w tył związane; więzy na nogach dozwalały jej stawiać małe kroki. Kat chciał ją podtrzymać, lecz wdowa rzekła nakazującym głosem:
— Nie dotykaj mnie... mam dobre nogi, dobre oko... pod gilotyną przekonasz się, że mam i dobry głos.
Słońce jasne przygrzewało, dzień był wiosenny, pogodny, cudny... Wsadzono wdowę z córką do zamkniętego fiakra. Woźnica spał; kat go zbudził.
— Przepraszam, — rzekł woźnica; — skleiły mi się oczy; całą noc woziłem maski.
— Jedź... do rogatki św. Jakóba.
— Czy tam?... jak się to dziwnie plecie! tamtych wiozłem na bal, tych na rusztowanie!
Nowa wspólność stosunków zawiązała się między Marcjalem i Szurynerem; Rudolf darował Marcjalowi grunta w Algierji, obok folwarku jaki tamże przeznaczył był dla Szurynera.
Po wypuszczeniu Germaina z więzienia, Szuryner bez trudności dowiódł sędziom, że okradł sam siebie, wyjaśnił powody, które go skłoniły do tak dziwnego postępku, i został uwolniony.
Pragnąc wynagrodzić nową usługę Szurynera, Rudolf pozwolił mu mieszkać w pałacu, i obiecał że go weźmie z sobą do Niemiec.
Lecz kiedy Rudolf odzyskał córkę, wszystko się zmieniło. Mimo wszelkiej wdzięczności dla człowieka, co mu ocalił życie, Rudolf nie mógł brać ze sobą do Niemiec świadka poniżenia Gualezy.
Rudolf ofiarował Szurynerowi najświetniejszą nagrodę: pieniądze, folwark w Algierji, wszystko, coby tylko chciał. Szuryner, głębokim żalem dotknięty, wyrzekł się wszystkiego, i pierwszy raz w życiu... zapłakał. Rudolf musiał użyć swojej powagi, żeby go zniewolić do przyjęcia dawniejszych darów.
Nazajutrz książę wezwał Wilczycę i Marcjala, i nie mówiąc im, że Gualeza jest jego córką, zapytał, co może dla nich uczynić? Widząc ich pomieszanie, przypomniawszy sobie, co mu Marja powiedziała o ich charakterze, ofiarował im dość znaczną sumę pieniędzy, i grunta stykające się z folwarkiem darowanym Szurynerowi.
Rudolf nie omylił się. Marcjal i Wilczyca przyjęli łaskę z zapałem, z uniesieniom radości, i zawarli znajomość z Szurynerem.
Znajomość ta wkrótce zamieniła się w przywiązanie żywe, szczere, serdeczne.
Szuryner zmienił się zupełnie. Junacka śmiałość, wesołość, któremi zawsze odznaczało się jego męskie oblicze, zastąpił głęboki, ponury smutek; głos jego nawet był mniej mocny; cierpienie moralne, dotychczas mu nieznane, skruszyło, zniweczyło jego energję.
Tkliwie spoglądał na Marcjala.
— Miej odwagę! — mówił do niego — zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Pamiętaj o żonie, pamiętaj o dzieciach, których masz być ojcem. A wreszcie... wszak wkrótce już wyjedziemy z Paryża...
— Wszystko jedno, Szurynerze; zawszeć to matka... zawszeć to siostra... Lecz ja powinienbym pocieszać ciebie, nie ty mnie... Gdy Paryż zostawimy za sobą, smutek twój zmniejszy się...
— Tak... jeśli wyjadę z Paryża... — rzekł Szuryner cicho i zadrżał. — Słuchaj, Marcjalu, wyśmiejesz mnie, wszystko mi jedno... Jeśli mi się dzisiaj co stanie, to przekonasz się, że się nie myliłem.
— Co to ma znaczyć?
— Widzisz: dawniej często pokazywał się we śnie sierżant, którego zabiłem... Dawno już nie miałem tego snu... a dzisiejszej nocy... znowu go widziałem.
— Przypadek!... Smutek z powodu rozstania się z dobroczyńcą, myśl że będziesz musiał mnie odwieźć do Bicetre, wszystko to razem wzburzyło ci krew... a stąd... przykry miałeś sen...
Szuryner zwolna potrząsnął głową.
— Miałem ten sen w wilję odjazdu pana Rudolfa... bo dziś wyjeżdża, dowiedziałem się o tem, o jedenastej zrana, przez rogatkę Charenton... Pójdę tam... obaczę go raz... ostatni...
— On jest tak dobry, iż się nie dziwię, że go tak kochasz...
— Kocham!... o, kocham go, Marcjalu. Choćby spać na gołej ziemi, jeść chleb czarny, być jego psem... byle być przy nim... Niczego mi więcej nie trzeba, niczego więcej nie pragnę... Ale on nie chce.
— Kiedy opuścimy Francję, zapomnisz. Będziemy pracowali, żyć będziemy samotnie, strzelać się będziemy z Arabami...
— O! strzały do mnie należą; wszak ja bezżenny, służyłem w wojsku. Ty masz żonę, masz brata i siostrę, a ja, mam tylko pilnować swojej skóry. I o tę nie dbam, jeżeli nie ma być osłoną dla pana Rudolfa. Dawaj mi tu Beduinów!
— Smutek cię nie zabije; zestarzejemy się w Algierze i co wieczór powiemy jeden drugiemu:: Bracie, składaj dzięki panu Rudolfowi! To będzie nasza codzienna za niego modlitwa.
— Ach, Marcjalu, ty mnie już prawie uleczyłeś.
— Więc dobrze; zapomniałeś o śnie?
— Postaram się zapomnieć.
— Przyjedźże do nas o czwartej; dyliżans odjeżdża o piątej.
— Przyjdę... Otóż jesteśmy w Paryżu; pójdę za rogatkę i zaczekam na pana Rudolfa.
Fiakr stanął; Szuryner wysiadł.
— Pamiętaj, Szurynerze, o czwartej.
— Punkt o czwartej będę.
Szuryner znalazł się wśród gęstego tłumu pospólstwa, które, wychodząc z przedmiejskich szynkowni, skupiało się przy rogatce Charenton, aby potem stamtąd zalać bulwar św. Jakóba, gdzie miała się odbyć egzekucja. Chociaż był już jasny dzień, zdala jednak grzmiały jeszcze muzyki szynkowne.
Trzebaby mieć pędzel malarza pełnego fantazji jakim był Rembrandt albo Callot, żeby skreślić dziwaczny okropny obraz tej tłuszczy. Wszyscy prawie, mężczyźni, kobiety i dzieci, byli w starych ubiorach maskaradowych; ci, których nie stać było na taki przepych, uczepili przynajmniej na sukniach łachmany krzyczącego koloru; kilku młodych chłopaków ubrało się w suknie kobiece, podarte, zabłocone; a wszystkie twarze, spodlone rozpustą i występkiem, pijane, błyszczały dziką radością na myśl, że po nocy spędzonej na wszetecznej brudnej zabawie, będą świadkami ścięcia dwóch kobiet, dla których rusztowanie stało gotowe.
Tłuszcza ta, składała się z bandytów i kobiet, złego życia, wyrzutków ludności paryskiej, którym codziennego chleba dostarczały jedynie występek i zbrodnia.
Szuryner popychany, unoszony od tłumu, oparł się o mur jednej z szynkowni, i przez otwarte okno, kiedy brzmiąła ogłuszająca muzyka, obaczył dziwaczną scenę.
W dolnej sali domu, wzdłuż murów, stały ławy i stoły, okryte resztkami biesiady; wszędzie stłuczone talerze, powywracane butelki; na środku kilka par maskowanych tańczyło zapamiętale. Szuryner zwrócił uwagę na dwóch tancerzy, odznaczających się od reszty huczną, szaloną, wściekłą wesołością; jeden przebrany był za niedźwiedzia; całą twarz okrywał mu kaptur włochaty, zrobiony ze skóry czarnej owcy; dziury wycięte dla oczu, i szeroka szpara przy ustach, dozwalały mu widzieć, mówić i oddychać. Był to Mikołaj Marcjal, zbiegły z więzienia, syn wdowy, brat Tykwy, dla których rusztowanie wznosiło się o kilka kroków... Namówiony do takiego postępku ohydnej nieczułości, bezczelności zuchwałej, przez towarzysza, zakamieniałego bandytę, także zbiegłego, nędznik śmiał pod maską podzielać ostatnie zabawy karnawału z rozhukaną tłuszczą, co go otaczała.
Naprzeciw niego tańczył mężczyzna wysoki, chudy; ten sadzą posmolił sobie twarz i jedno oko zasłonił szerokim czarnym plastrem; cały dół twarzy owinął dużą chustką czerwoną; tańczył z wielką energją, był to Szkielet.
Znajoma nam gospodyni szynkowni pod Białym Królikim siedziała na ławie, pilnując chustek i salop tancerek; Kulas, syn Czerwonego Janka, wypuszczony z więzienia, i na żądanie ojca oddany do starego Micou, którego uwięzieni zbrodniarze nie wydali, także był w liczbie tańczących.
Wkrótce dla tych ludzi rozognionych winem, ruchem, krzykiem, za ciasno było w sali, Szkielet zadyszmy, zawołał:
— Precz!... od drzwi! wyjdziemy na bulwar. Śmierć uczciwym ludziom! Wiwat złodzieje i rozbójnicy!
Te przechwałki, te groźby tygrysie, a przytem śpiewy bezecne, krzyki, świstania, wycia, wzmogły się jeszcze, kiedy banda Szkieleta, wypadłszy z szynku, wdarła się gwałtownie w sam środek ściśniętego tłumu.
Nagle tumult powiększył się jeszcze o dwa nowe wypadki.
Wóz, w którym siedziała wdowa z córką, otoczony oddziałem jazdy, ukazał się zdala na rogu bulwaru; cała masa ludu rzuciła się w tę stronę, wydając dziki okrzyk ukontentowania. W tejże chwili, z przeciwnej strony, nadjechał kurjer, śpieszący do rogatki Charenton. Miał liberję galową, na guzikach herb księstwa Gerolstein, na ramieniu zawiązaną krepę, znak żałoby, z powodu śmierci Sary.
Kurjer wstrzymał konia, i zaczął jechać stępa, ale im dalej, tem trudniej mu było torować sobie drogę; po chwili nie mógł już ani cofnąć się, ani posunąć się dalej, zewsząd otaczał go tłum.
— Rozporzemy ci brzuch, jeśli piśniesz, przeklęty służalcze! — zawołał Szkielet i uchwycił konia za cugle.
Kurjer, mężczyzna silny i śmiały, rzekł do Szkieleta, zamierzając się biczem:
— Jeśli nie puścisz konia, chlasnę cię. Pojazd pana mego jedzie z tyłu za mną, już słyszę trzask biczów, puszczaj.
— Twego pana? — powtórzył Szkielet. — A mnie co do tego, że on twój pan! Zabiję go, jeśli mi się spodoba.
Kulas podsunął się do kurjera, uchwycił go za nogę i z całej siły uwiesił się na niej. Kurjer zachwiał się na siodle i trzonkiem od bicza mocno uderzył Kulasa po ciemieniu.
Natychmiast wściekła tłuszcza rzuciła się ma kurjera. Zrzucany z konia, powalony ma ziemię, wśród złorzeczeń zapamiętałych i krzyków, byłby może poszarpany na sztuki, gdyby przybycie Rudolfa nie nadało innego kierunku zwierzęcej zajadłości rozhukanego motłochu.
Rudolf w żałobie podobnie jak i Marja, trzymał w dłoniach rękę córki i napawał się jej widokiem. Cudne lico Marji, z pod czarnego krepowego kapelusza, zdawało się jeszcze bielsze i świeższe.
— Nie masz mi za złe żem cię zbudził tak rano i że przyśpieszyłem chwilę naszego wyjazdu? zapytał Rudolf z uśmiechem.
— O! nie, mój ojcze, ranek tak piękny...
Marja schyliła się, ojciec ucałował ją czule.
W tej to chwili pojazd wjechawszy w tłum ludu, zaczął posuwać się bardzo wolno.
Rudolf zdziwiony spuścił okno i po niemiecku spytał sługę idącego przy drzwiczkach:
— Co to jest, Franc? Co za tumult?
— Mości książę, ciżba tak wielka, że konie dalej iść nie mogą.
— Skądże takie zbiegowisko?
— Mości książę, słyszę, że tu niedaleko mają teraz gilotynować jakieś kobiety.
— Franc, rozkaż pocztyljonom zawrócić.
Sługa nie mógł dalej mówić. Tłum rozjuszany krwawemu przechwałkami Szkieleta i Mikołaja, nagle otoczył pojazd. Mimo gróźb i usiłowań pocztyljonów, zatrzymano konie i Rudolf ujrzał ze wszech stron otaczające go twarze straszne, dzikie, groźne.
— Ojcze, strzeż się! — wołała Marja.
— Czyś ty pan? — zapytał Szkielet, wsunąwszy ohydny łeb aż do pojazdu.
Rudolf odpowiedział ozięble:
— Czemu zatrzymujecie pojazd?
— Bo się nam tak podoba, — odparł Szkielet, kładąc kościste ręce na drzwiczkach — wczoraj ty gniotłeś pospólstwo, dziś pospólstwo ciebie zgniecie, jeśli się ruszysz.
— Ojcze, zginęliśmy — szepnęła Marja pocichu.
Rudolfowi nie stało cierpliwości, niespokojny o Marję, której przestrach wzrastał z każdą chwilą, wiedząc, że śmiałością ukróci zuchwałość nędznika, wyskoczył z pojazdu żeby schwycić Szkieleta za gardło. Zbójca cofnął się, sięgnął z kieszeni długi nóż w formie sztyletu i rzuci; się na Rudolfa.
Marja, widząc że życie ojca zagrożone, krzyknęła, wyskoczyła i obejmując Rudolfa zasłoniła go sobą.
I książę i ona zginęliby bez ratunku, gdyby nie Szuryner, który z samego początku zamieszania, poznawszy liberje księcia zdołał po nadludzkich prawie usiłowaniach, zbliżyć się do Szkieleta.
W chwili, gdy ten zamierzał się nożem na Rudolfa, Szuryner jedną ręką zatrzymał ramię bandyty, a drugą uchwycił go za kołnierz i napół przechylił go w tył.
Chociaż napadnięty niespodzianie i z tyłu — Szkielet potrafił odwrócić się, poznał Szurynera i wykrzyknął:
— Ha! stary znajomy! Teraz mi nie ujdziesz!
I rzucając się na niego, utopił mu nóż w piersi.
Szuryner zatoczył się, ale nie upadł, otaczający tłum podpierał go.
— Warta! warta idzie! — zawołało kilka głosów.
Na ten okrzyk, na widok zabójstwa, cała tłuszcza przed chwilą skupiona, lękając się policji, rozbiegła się na wszystkie stromy, zniknęła jakby cudem.
Warta, za nadejściem na miejsce zbrodni, znalazła tylko Rudolfa, córkę jego i rannego Szurynera.
Służący księcia posadzili go i oparli o drzewo.
Wszystko to stało się niemal w mgnieniu oka, obok szynkowni, skąd wybiegł Szkielet ze swą bandą.
Książę blady i wzruszony, trzymał w objęciach omdlewającą Marję, gdy tymczasem pocztyljoni naprawiali zaprzęgi porwane przez tłum.
— Przenieście nieszczęśliwego tu do szynku, — rzekł Rudolf do swoich ludzi, ty zaś — dodał mówiąc do kurjera, — wsiądź na kozioł i wracaj z pojazdem do pałacu, jedź po doktora Dawida, znajdziesz go jeszcze.
W sali gospodarz szynkowymi przewiązał ranę Szurynera serwetami. Kobiety (a w ich liczbie gospodyni szynkowni pod Białym Królikiem) pomagały mu, krzątając się koło umierającego.
Szuryner otworzył oczy, gdy Rudolf wchodził. Na widok księcia, lica jego okryte trupią bladością, ożywiły się nieco, uśmiechnął się i rzekł słabym głosem:
— Panie Rudolfie, co za szczęście, że tam byłem!
— Mężny i pełen poświęcenia, jak zawsze! — odpowiedział książę, głęboko wzruszony, — powtórnie ocalasz mi życie.
— Kwita między nami, panie Rudolfie. Powiedziałeś mi, że mam serce i honor, a to słowo. O! duszę się. Jedna łaska — daj mi książę rękę, czuję, że umieram...
— Będziesz żył — zawołał Rudolf, schylając się — nad Szurynerem i ściskając jego zimne dłonie.
— Widzisz, pan, jest sprawiedliwość tam na górze. Ja zabiłem nożem, ginę od noża...
Wtem Szuryner ujrzał Marję, której dotąd nie był spostrzegł. Zdziwienie malowało się na twarzy konającego i rzekł:
— Ach, Boże — Gualeza.
— Tak, to moja córka. Błogosławi cię, żeś jej zachował ojca.
W tej chwili wszedł Murf z Dawidem.
— Dawidzie, — rzekł książę, ocierając łzy, — czyliż dla niego żadnej niema nadziei?
— Żadnej, już nie żyje, — odpowiedział doktór zbadawszy uważnie ranionego.
Tymczasem scena niema i straszna zaszła między Gualezą a gospodynią z pod Białego Królika, której Rudolf nie był poznał.
Kiedy Szuryner wymówił imię Gualezy, obrzydła baba podniosła głowę i poznała Marję. Poznała też Rudolfa, mianowali go księciem, on Marję nazywał córką. Taką przemianą zdziwiona, gospodyni utkwiła wzrok w dawniejszej swojej ofierze.
Marja blada, przelękniona, nie mogła znieść jej spojrzenia.
Wróciłem teraz z Gerolstein, spędziwszy trzy miesiące z księciem i jego rodziną. Nigdy może nie czułem większej potrzeby otworzenia przed tobą serca mego, dobry Maksymiljanie, dobry mój przyjacielu.
Od trzech miesięcy nadzwyczajna we mnie nastąpiła odmiana. Zbliżam się do jednej z owych chwil, które rozstrzygają cały los człowieka. Zaklinam cię, przyjeżdżaj; potrzeba mi pociechy, a sam oddalić się stąd nie mogę, ojciec mój bardzo słaby, przywołał mię z Gerolsteinu.
Wiele ci mam do powiedzenia, epokę najpełniejszą, najromantyczniejszą w mojem życiu. Osobliwy i smutny traf! W ciągu tej epoki byliśmy z sobą rozłączeni, my dwaj przyjaciele, dwaj bracia!
Od trzech miesięcy serce moje przepełniają uczucia nadzwyczajnie słodkie lub smutne. Czy pamiętasz, jakeśmy w roku przeszłym marzyli na zwaliskach Oppenfeldu?
Było to trzy dni przed krwawym pojedynkiem, w którym, w kłótni o karty mój sekundant zabił młodego francuza, Saint-Remy. Ale, czy nie wiesz co się stało z niebezpieczną syreną Cecylją, którą przywiózł Saint-Remy do Oppenfeld?
— Otrzymawszy sześciomiesięczny urlop, opuściłem Wiedeń, i czas niejaki bawiłem tu przy ojcu. Był wtedy zupełnie zdrowy, i radził mi, abym pojechał w celu widzenia się z ciotką moją, księżniczką Juljanną, ksienią klasztoru w Gerolstein. Wiesz, że babka moja była cioteczną siostrą dziada panującego dzisiaj księcia Gerolstein, a Gustaw Rudolf dotąd uprzejmie nazywa ojca mego i mnie kuzynami. Wiesz także, że wyjeżdżając na długi czas do Francji, rządy księstwa poruczył ojcu mojemu.
Nad Renem dowiedzieliśmy się, że książę Rudolf spotkał się we Francji z hrabiną Mac-Gregor i zaślubił ją in extremis, aby uprawnić córkę, zrodzoną z pierwszego tajemnego małżeństwa, rozwiązanego później z woli nieboszczyka księcia Gerolsteinu. O tej to księżniczce Amelji, opowiadał nam lord Dudley w Wiedniu. I któżby wtedy mógł pomyśleć. Osobliwy traf!
Klasztor świętej Hermenegildy, w którym ciotka twoja jest ksienią, leży blisko samego Gerolsteinu.
Tego dnia, kiedym przyjechał, powiedziała mi, iż nazajutrz będzie wielkie przyjęcie u dworu i książę oświadczy o bliskiem swem małżeństwie z margrabiną d‘Harville, która niedawno przybyła do Gerolsteinu z ojcem swoim, hrabią d’Orbigny.
— Mój kochany, — rzekła ciotka — jutro zobaczysz Perłę Gerolsteinu.
— O kim mówicie, ciotko?
— O księżniczce Amelji.
— O córce księcia? Lord Dudley mówił o niej w Wiedniu z takim zapałem, żeśmy to uważali za przesadę.
— W moim wieku przy moim charakterze, i w mojem położeniu trudno się zapalać; możesz przeto uwierzyć bezstronności mojego sądu. W życiu mojem nie widziałem dziewczęcia bardziej zachwycającego, niż księżniczka Amelja. Nie ja jedna znajduję się w takiem położeniu: Znasz dumną księżniczkę Zofję?
— Tak, znam... jej straszna ironja...
— Zofja przyjechała tu onegdaj z Domu przytułku, który zostaje pod opieką Amelji. Czy wiesz — rzekła do mnie, lubię satyrę, lecz gdybym dłużej mieszkała z córką księcia, stałabym się bezbronną...
— A, więc moja kuzynka jest czarnoksiężniczką!
— Największy jej powab leży w połączeniu łagodności, skromności i powagi. A co dziwniejsze, że księżniczka Amelja od niedawnego jeszcze czasu używać zaczęła praw swego dostojeństwa... przedtem zostawała ona przy swojej matce, hrabinie Mac-Gregor.
— A w rozmowach z ciotką czy też księżniczka nie wspominała czegokolwiek o dawniejszem swojem życiu?
— Nigdy. Na jej prośbę, książę założył salę ochrony dla szesnastoletnich dziewcząt, sierot, które w tym wieku nie mogą się ochronić od ponęt występku albo od musu nędzy. Odwiedzając je często, widzę, jak kochają księżniczkę biedne sieroty. Codziennie tam kilka godzin przepędza...
— Jeżeli ona jest istotnie kobietą tak niepospolitą — rzekłem — tedy się mocno zmieszam, gdy jutro będę przedstawiony; wiesz ciotko, jak jestem bojaźliwy. Wydam się księżniczce prostakiem i niezgrabnym!
— Nie lękaj się — odpowiedziała ciotka z uśmiechem — tem bardziej, że jesteś jej starym znajomym. Czy przypominasz sobie, kiedyś wyjeżdżał w podróż do Rosji i Anglji, mając lat szesnaście, kazałam odmalować twój portret, w ubiorze, jaki miałeś na pierwszym kostiumowym balu u nieboszczki księżnej.
— Tak, w kostjumie pazia z szesnastego wieku.
— Znakomity nasz malarz, Fritz Mokker, odmalował bardzo trafnie twój portret i nadał mu koloryt staroświeckich obrazów. Przybywszy do Niemiec, księżniczka Amelja odwiedziła mnie wraz z ojcem swoim, a dostrzegłszy twój portret zapytała naiwnie: „Czyja ta ładna twarz z wieków upłynionych?“ Ojciec uśmiechnął się, skinął na mnie, abym milczała, i rzekł: „To portret jednego z naszych kuzynów; miałby teraz, jak widzisz, kochana Ameljo, blisko trzysta lat, w młodym już wieku okazywał dobre serce i niepospolitą odwagę.
— Księżniczka Amelja — mówiła dalej ciotka — uwierzywszy niewinnemu żarcikowi, zgodziła się z ojcem co do wyrazu dobroci i odwagi, malującego się na twarzy pazia, i długo przypatrywała się portretowi. Potem, kiedym przyjechała widzieć się z nią w Gerolsteinie, z uśmiechem zapytała mię, co porabia „Starodawny jej kuzynek“. Wtedy opowiedziałam jej wszystko, i wyznałam, że pięknym paziem jest mój siostrzan, książę Henryk Oldenzaal, liczący lat dwadzieścia jeden, kapitan gwardji Cesarsko-Austrjackiej; i że portret z wyjątkiem ubioru, jest podobny nadzwyczaj do swego oryginału. Na te słowa zarumieniła się księżniczka Amelja, i przybrała zwykłą sobie powagę. Widzisz, że nie będziesz obcym człowiekiem dla twojej kuzynki. Uspokój się więc, i utrzymuj honor swego portretu, dodała ciotka śmiejąc się.
Zostawszy w domu sam jeden, i zastanawiając się nad rozmową z ciotką, nie mogłem pomyśleć bez tajemnej radości o tem, że księżniczka Amelja zwróciła uwagę na mój portret.
Największym byłaby nierozsądkiem opierać jakiekolwiek nadzieje na tak dziwnej okoliczności, przyznaję się do tego, ale zawsze byłem otwartym względem ciebie. Mamże wyznać... uwaga ta obudziła we mnie nadzieje tak płoche, że dzisiaj, rzucając spokojnem okiem na przeszłość, pytam sam siebie: jak mogłem oddawać się marzeniom, które widocznie wiodły mię ku przepaści.
Dom nasz jest starożytny, ale ubogi w porównaniu z ogromnemi posiadłościami księcia, jednego z najbogatszych książąt Związku Niemieckiego. Nadto, mam zaledwie dwudziesty pierwszy rok, jestem tylko kapitanem gwardji, bez osobistych zasług: nigdy książę nie wybrałby mię dla swojej córki.
Osobliwa i niewytłumaczona sprzeczność! Wiesz, jak skromnego jestem o sobie zdania... wszelako pyszniłem się, że portret mój uderzył mocno księżniczkę... Miałem dosyć rozumu, aby pojąć, że ogromna przestrzeń na zawsze nas rozdziela.
Wśród okropnych mąk pędziłem noc całą i następny ranek. Nadeszła godzina przyjęcia u dworu.
Chociaż klasztor o ćwierć tylko mili leży od Gerolsteinu, w krótkim tym przejeździe, tysiączne myśli snuły mi się po głowie.
Stanąwszy w alei, wiodącej do pałacu, wyjrzałem z karety, chcąc kazać stangretowi wracać do domu, lecz wtem baron Koller jadący z żoną za mną, kazał także się zatrzymać. Spostrzegłszy mię rzekł: Proszę do naszej karety. Jedziemy także do pałacu...
Nie widziałeś pałacu w Gerolsteinie? Wszyscy podróżni twierdzą, że to najwspanialszy pałac w Europie, wyjąwszy Wersalski. Spojrzawszy nań, dziwię się, że mi zaraz na myśl nie przyszła moja nicość, Amelja bowiem była córką księcia, pana tego pałacu, tej straży, tych nieprzeliczonych skarbów! Adjutant wprowadził mię na salę, w chwili kiedy Liszt zasiadał do fortepianu (w tym dniu był koncert u dworu). Głębokie milczenie nastąpiło po lekkim gwarze rozmów. Czekając końca muzycznego dzieła, które Liszt odgrywał z właściwą sobie doskonałością, stanąłem we drzwiach.
Wtedy pierwszy raz ujrzałem księżniczkę Amelję.
Nie trzeba ci mówić, że księżniczka Amelja odróżniała się od świetnego orszaku nietyle wysokiem swojem znaczeniem, ile pięknością i wdziękami.
Księżniczka miała na sobie białą suknię i wstęgę orderową. Przepaska z pereł ślicznie odbijała od jasnych włosów; jagody pokrywał lekki rumieniec.
Nie mogę ci wyrazić, co czułem wówczas, wszystko, cokolwiek mówiła mi ciotka o niewyczerpanej dobroci księżniczki, wszystko mi w myśli stanęło.
Nagle przypadkiem obróciła wzrok w tę stronę, gdzie ja stałem.
Wiesz, jak ściśle przestrzeganą jest u nas etykieta i hierarchja stopni. Ze względu na mój tytuł i pokrewieństwo z księciem, osoby, pośród których stanąłem, powoli usuwać się zaczęły, tak, że sam jeden zostałem w pierwszym rzędzie u drzwi prowadzących do galerji.
Dlatego też księżniczka Amelja spostrzegła mię i zauważyła; gdyż na jej twarzy ukazało się ździwienie i mocno się rumieniła.
Widziała mój portret w klasztorze u ciotki, poznała mię, rzecz bardzo prosta. Popatrzyła na mnie nie więcej nad sekundę, ale jej spojrzenie wstrząsnęło mną gwałtownie, potężnie. Twarz moja była w ogniu, spuściłem oczy i przez kilka minut nie śmiałem ich podnieść na księżniczkę; kiedym spojrzał na nią rozmawiała z księżną Zofją, która ją słuchała z czułem zajęciem.
Kiedy Liszt grać przestał, książę zbliżył się ku niemu, i nader grzecznemi słowy wynurzył przed nim wrażenie, jakiego doznał. Wracając na swoje miejsce, Rudolf mię spostrzegł, uprzejmie skinął głową i coś powiedział księżniczce Amelji, pokazując na mnie. Ta, spojrzawszy w moją stronę, odpowiedziała coś księciu, który uśmiechnął się i zarumieniła się znowu.
Byłem jak na torturach.
Skończył się koncert, ja poszedłem za adjutantem. Ten przyprowadził mnie do księcia, który postąpił kilka kroków naprzód, powitał mnie uprzejmie, wziął za rękę i rzekł do księżnej Zofji.
— Proszę pozwolić przedstawić sobie kuzyna mego, księcia Henryka Herkausen-Oldenzaal.
— Ameljo! — mówił dalej książę, obracając się do córki, — przedstawiam ci twego kuzyna, księcia Henryka; jest to syn najlepszego z moich przyjaciół którego, niestety, mie widzę tu dzisiaj.
— Proszę powiedzieć ojcu swemu, że zawsze miło mi jest widzieć przyjaciół ojca mojego i zawierać z nimi znajomość, — odpowiedziała Amelja z zachwycającą prostotą.
Nigdy nie słyszałem takiego głosu; słodki, świeży, dźwięczny, przenikający wprost do duszy.
— Nazywajcie się poprostu kuzynem i kuzynką, według starego naszego zwyczaju, — przerwał książę wesoło, — między krewnymi niemasz tytułów.
— Czy kuzynka pozwoli prosić się do kontrendansa?
Nie mogę ci wyrazić, drogi przyjacielu, ile mnie uszczęśliwiła i zarazem zasmuciła ojcowska uprzejmość księcia, jego względy, dobroć, wezwanie, abyśmy etykietalne tytuły zamienili na familijnie, to wszystko pobudzało mnie do najwyższej wdzięczności, ale tym więcej wyrzucałem sobie nieszczęsną miłość, która nie mogła, nie powinna była być pochwalaną przez księcia Rudolfa.
Dałem sobie słowo (i dotrzymałem), nie uczynić najmniejszej wzmianki wobec kuzynki o mojej miłości, lękałem się jednak, żeby moje wzruszenie, moje oczy mnie nie zdradziły. Uczucie to wszakże, lubo milczące, tajemne, już mi się zdawało występkiem.
Przypomniawszy sobie portret, spodziewałem się, że księżniczka Amelja będzie podobnież nieco zakłopotana jak i ja, i nie omyliłem się, pamiętam pierwszą rozmowę naszą.
— Co za szkoda, że tak mało jestem podobny do moralnego portretu, skreślanego przez księcia, jak i do pazia z szesnastego wieku!
— Mylisz się, kuzynie, — przerwała z miłą prostotą — podczas koncertu spojrzałam w tą stronę, gdzieś stał i natychmiast poznałam, chociaż inny na sobie masz ubiór.
Potem, chcąc zapewne zmienić przedmiot rozmowy, który ją nieco mieszał, rzekła:
— Jak zadziwiający jest talent Liszta, nieprawdaż? Nie potrafię wytłumaczyć tego co czułam, kiedy Liszt odgrywał tę smutną melodję.
— Dzięki Bogu, że wy kuzynko nie możecie dobrać żadnych słów do tak smutnej muzyki.
Powiedzenie moje było może nieostrożnem, ona nie chciała odpowiedzieć, może też nie słyszała go, dość, że nagle wskazała na swego ojca.
— Patrz, kuzynie, na mego ojca, jak piękny! Z jaką czułością wszyscy mu towarzyszą wzrokiem. Zdaje mi się, iż więcej go nawet kochają, niżeli poważają.
— Ach, zawołałem, nie w samym tylko pałacu kochają go. Jeżeli błogosławieństwa całego narodu dosięgną potomności, imię Rudolfa, księcia Gerolsteinu stanie się nieśmiertelnem. Nikt go więcej ode mnie nie kocha i nie uwielbia. Oprócz rzadkich przymiotów, niezbędnych wielkim monarchom, posiada on dobroć, jaka zjednywa miłość panującym.
— Nie wiesz kuzynie, do jakiego stopnia masz w tym wypadku słuszność, zawołała księżniczka coraz mocniej wzruszona.
— O wiem! a wszyscy jego poddani także o tem wiedzą, kochają go tak, iż smucą się jego smutkiem, weselą się jego radością, szacunek powszechny dla margrabiny d‘Harville świadczy i o szczęśliwym wyborze księcia i o zaletach przyszłej jego małżonki.
— Margrabina jest najgodniejszą przywiązania ojca mego, nie umiem pochwalić jej lepiej.
— A możesz kuzynko ocenić ją z największą sprawiedliwością, znałaś ją bezwątpienia we Francji?
Zaledwie wyrzekłem ostatnie słowa, nagle myśl jakaś uderzyła księżniczkę Amelję, spuściła oczy i przez chwilę tak była smutna, ażem osłupiał.
Tańczyliśmy ostatnie figury, kuzynka przeszła na drugą stronę, a kiedy ją odprowadziłem na jej miejsce, jeszcze mi się wydawała smutną.
Nazajutrz należałem do małej liczby osób zaproszonych na wesele księcia z margrabiną d’Harville. Nigdy księżniczka Amelja nie była tak wesoła i szczęśliwa, jak podczas tego obrzędu. Patrzyła na ojca i macochę z pobożnem uniesieniem, które jej dodawało więcej jeszcze powabów.
W dniu tym kuzynka była wesołą, mówiła wiele; prowadziłem ją pod rękę, gdy wyszliśmy wieczorem na przechadzkę do ogrodu wspaniale oświecanego. Mówiąc o małżeństwie ojca, rzekła do mnie.
— Zdaje mi się, że szczęście tych, których kochamy, droźszem jest dla nas nad własne nasze szczęście; bo w kosztowaniu własnego szczęścia zawsze się znajduje jakiś cień egoizmu.
Przytaczam to zdanie, z tysiąca innych, żebyś mógł poznać serce tej zachwycającej istoty.
W kilka dni później, miałem długą rozmowę z księciem. Książę przy końcu rozmowy, powiedział mi, że ustała pora wojen powszechnych; że ja powinienem korzystać z mojego urodzenia, stosunków, wychowania i przyjaźni ojca z księciem M. i wstąpić do zawodu dyplomatycznego zamiast wojskowego, dodając przytem, że wszelkie przedmioty wielkiej wagi, rozstrzygane dawniej na polu bitwy, nadal rozstrzygane będą na kongresach; że umysł wzniosły i zacny grać teraz może szlachetną, znakomitą rolę w sprawach politycznych. Oświadczył nawet, iż wstawi się za mną, gdzie wypadnie.
Pojmujesz, przyjacielu, że książę nie oświadczyłby się z tem, gdyby miał jakie względem mnie widoki. Dziękowałem mu z najwyższą wdzięcznością, dodając, że czuję całą wartość jego rad i do nich się zastosuję.
W początkach zrzadka bywałem u dworu, lecz potem na usilne żądanie księcia odwiedzałem go codzień, o godzinie trzeciej po południu.
Prawdziwa prostota panowała tam w domowem pożyciu. W czasie pogody jeździliśmy konno, w złą porę zabawialiśmy się muzyką; ja śpiewałem z księżną i kuzynką; głos jej tak był czysty i wyrazisty, że nie mogłem jej słuchać bez głębokiego wzruszenia.
Dni przemijały jak sen; kuzynka powoli przywykła obchodzić się ze mną jak z bratem.
Cóż ci mam jeszcze powiedzieć? Brat i siostra, spotkawszy się po długiej rozłące, nie żyliby w większej przyjaźni.
Zdawało mi się nawet, że księżniczka zgoła nie wie o mojej gwałtownej namiętności; jedna okoliczność zachwiała we mnie to przekonanie, opowiem ci ją.
Gdyby ta przyjaźń braterska mogła trwać wiecznie, możeby wystarczyła dla mnie; ale napawając się jej słodyczą, wiedziałem, że wkrótce obowiązki służby odwołają mię do Wiednia, przewidywałem, że wkrótce, książę zechce wydać swą córkę za mąż.
Dręczyły mię te myśli, tem więcej, że zbliżała się chwila mego odjazdu. Kuzynka wkrótce spostrzegła zaszłą we mnie zmianę. Na dzień przed moim odjazdem, powiedziała mi, że od niejakiego czasu widzi mię smutnym, zadumanym. Przypisywałem smutek swój tęsknocie, nie mającej przyczyny.
— Nie mogę ci wierzyć! — rzekła — ojciec mój obchodzi się i tobą, jak z synem, wszyscy cię kochają; uważać się za nieszczęśliwego, znaczy być niewdzięcznym.
— Prawda, uczucia nie zmieniają się — mówiłem — ale zmienia się położenie. Kiedy wrócę po kilku latach, czyliż może trwać jeszcze ta bliska pomiędzy nami przyjaźń?
— Dlaczego nie?
— Bo wtedy, będziesz już pewno zamężna, kuzynko, inne mieć będziesz obowiązki i zapomnisz zupełnie o swoim biednym bracie.
Przysięgam ci, że ani słówka więcej nie powiedziałem.
Nie wiem co się z nią stało: zatrzymała się przez, chwilę w milczeniu i smutna, potem nagle wstała, blada, zmieszana i odeszła pospiesznie.
Tegoż dnia wieczorem, odebrałem list od ojca; wzywał mię, abym natychmiast przyjeżdżał.
Na drugi dzień udałem się do pałacu księcia na pożegnanie.
Książę powiedział, że kuzynka moja jest słaba, i że on w jej imieniu pożegna się ze mną. Uściskał mnie serdecznie, powtórzył dobre rady i dodał, że zawsze z radością widzieć mnie będzie w Gerolsteinie.
Powróciwszy tu, zastałem ojca w trochę lepszym stanie; leży jeszcze słaby, ale niebezpieczeństwo minęło.
Wczoraj w nocy siedziałem sam jeden u jego łóżka i myślałem, że zasnął; łzy mi płynęły na wspomnienie szczęśliwych dni, spędzonych w Gerolsteinie.
Ojciec spostrzegł łzy moje; zaczął mię wypytywać z największą czułością; powiedziałem, że niespokojny, jestem o jego zdrowie, ale nie dał się oszukać.
Teraz wiesz o wszystkiem, Maksymiljanie; powiedz, czyliż nie powinienem wpaść w rozpacz! Co czynić? co postanowić?
Jak zdołam ci opisać moje cierpienia? Co stąd wyniknie, o Boże! Wszystko stracone...
Kończyłem ten list; tymczasem ojciec wstał z łóżka, przyszedł do gabinetu.
— Do kogo piszesz taki długi list? zapytał.
— Czytaj, ojcze!
— Myślę, że kochasz się namiętnie, a namiętność — prędzej czy później złym staje się doradcą. Lepiej jest iść prostą drogą. Trzeba spróbować szczęścia.
— Nie rozumiem cię, ojcze — odparłem.
— A więc mówmy wyraźniej. Ja dziś jeszcze napiszę do księcia.
— Napiszesz do księcia?
— Napiszę, że kochałeś się do szaleństwa w jego córce.
— Na miłość Boga, nie pisz!
— Czy kochasz swoją kuzynkę?
— Kocham, ale...
— Będę więc prosił księcia o jej rękę dla ciebie.
— Ależ podobna nadzieja byłaby nierozsądkiem z mojej strony.
Wiesz, mój ojciec jest najlepszym z ludzi, ale nieugięty, kiedy idzie o to, co on nazywa swoją pewnością; sądź więc o mych cierpieniach, o mojej trwodze! Jak przyjmie książę nierozsądne nasze oświadczenie? Czy się tem nie obrazi? Czy się rozgniewa księżniczka Amelja, że dopuściłem ojca mego do podobnej prośby, bez jej zezwolenia?
Ach! lituj się nade miną, przyjacielu!... Sam nie wiem, co mam czynić! Zdaje mi się, że patrzę w przepaść.
Wkrótce napiszę do ciebie. Bądź zdrów. Twój na zawsze.
Pokoje w Pałacu Gerolsteinskim, zajmowane przez Marję (nazywać ją będziemy księżniczką Amelją tylko urzędownie), upiększone były, staraniem Rudolfa, z największą wytwornością i przepychem. Z balkonu jej kapliczki odkrywał się widok klasztoru świętej Hermenegildy. Mury jego wznosiły się nad zielonością, a nad nimi panowała góra lasem porosła.
W piękny poranek letni Marja bawiła się przypatrywaniem temu ślicznemu widokowi.
Zadumanie Marji, bladość, wzrok nieruchomy i gorzki uśmiech, wszystko znamionowało głęboki smutek.
W tej chwili weszła do pokoju dama średniego wieku, poważnego i szlachetnego oblicza, ubrana z wytworną prostotą. Ostrożnie zakaszlała, żeby zwrócić uwagę Marji.
— Cóż takiego, kochana moja hrabino? — zapytała Marja.
— Idzie mi o biedną sierotę... Opuściła ona Gerolstein wprzód, niżeliście, księżniczko, założyli tu dobroczynny przytułek dla dziewcząt-sierot. Ojciec jej wyjechał do Ameryki, porzuciwszy żonę i córkę; matka wkrótce umarła; córka (miała podówczas tylko szesnaście lat), wyjechała do Wiednia ze swym uwodzicielem, który ją wkrótce opuścił. Pierwszy krok na drodze występku doprowadził nieszczęśliwą do ostateczności; stała się ona hańbą niewieścią.
Marja spuściła oczy, zarumieniła się i zadrżała, co nie uszło uwagi hrabiny. Pomyślała więc, iż obraziła księżniczkę, mówiąc o przedmiocie tak ohydnym, dodała przeto zmieszana:
— Proszę wybaczyć... obraziłam was zapewne, zwracając uwagę na tę nieszczęśliwą...
— Masz słuszność, hrabino!... Proszę, mów dalej — rzekła Marja, — wszelkie błędy godne są politowania, skoro po nich następuje żal.
— Dwa lata spędziła nieszczęśliwa w tej ohydzie, ale żal spóźniony przywiódł ją tutaj. Prosi o przyjęcie do klasztoru. Przekonana jestem o szczerości jej żalu, bo ani potrzeba, ani wiek nie są tego powodem. Liczy ona dopiero osiemnaście lat, piękna, ma pieniądze, które chce rozdać pomiędzy zakłady dobroczynne, jeżeli przyjęta będzie do klasztoru.
— Biorę ją pod swoją opiekę, — rzekła Marja bardzo zmieszana.
Wtem wszedł Rudolf z dużym bukietem w ręku.
Hrabina odeszła.
Marja rzuciła się w objęcia ojca i oparła głowę o jego ramię.
— Dzień dobry, dziecię moje, — rzekł Rudolf, całując ją i niespostrzegając jej zasmucenia... — Patrz, ile tu róż; one to spóźniły moje przybycie... nigdy jeszcze nie przynosiłem takiego bukietu... Weź...
Rudolf odsunął się i spojrzał na córkę: płakała... Rzucił więc bukiet na stół i rzekł do niej:
— Płaczesz!... Mój Boże!... cóż się z tobą stało?
— Nic, nic... dobry ojcze, — odpowiedziała, ocierając łzy.
— Dziecię moje! — przerwał Rudolf, patrząc na córkę z niepokojem. — Ty coś ukrywasz przede mną... Twój uśmiech smutny, wymuszony... Zaklilnam cię, powiedz prawdę...
— O! wiesz, jak ja lubię kwiaty... Zawsze je lubiłam, pamiętasz, jak chowałam zeschłe listki...
Na to smutne wspomnienie Rudolf zawołał:
— Nieszczęśliwa!... Słuszne więc są moje podejrzenia!... Wśród blasku i przepychu, zawsze myślisz o przeszłości.?...
— Przebacz, ojcze, ja cię zasmuciłam...
— Tak, smutny jestem, bo te wspomnienia okropnemi dla ciebie być muszą... zatrują one twe życie, jeżeli oddawać się im będziesz.
— Każde twoje słowo jest nowym dowodem, jak bardzo mnie kochasz!
— Cóż czynić!... Trudne moje położenie... Nie mówiłem ci ani słowa, lecz ustawicznie o tobie myślałem. Biorąc żonę, spodziewałem się, że to ci da spokój. Żona moja znała ciebie w nieszczęściu; wszyscy ją poważają, i jeżeli ona przyjęła ciebie za córkę, za siostrę, tedy możesz być przekonaną, że wszelkie twoje mimowolne błędy są okupione sowicie nieszczęściami, jakie wycierpiałaś. Czyliż nie mówi ona, że byłaś tylko ofiarą, że tobie wyrzucić można chyba nieszczęście. Wszystkoś zgładziła dobrem, jakie tu czynisz...
— Ojcze!...
— Pozwól, niech wszystkie moje myśli wynurzę przed tobą, skoro traf naprowadził mnie na tę rozmowę... Poświęciłbym dla twojego spokoju miłość ku Klemencji, przyjaźń Murfa, gdybym mógł przypuszczać, że ich obecność tutaj w smutny sposób przypomina ci o przeszłości...
— Czyliż możesz tak myśleć, ojcze?... Owszem, oni wiedzą... czem ja byłam, a przecież kochają mnie; czyliż oni nie są dla mnie jawnymi świadkami zapomnienia i przebaczenia... Chciałbyś poświęcić dla mnie Markizę i Murfa?... I czemże zasłużyłam na takie ofiary?...
— Czem? biedne dziecię moje!.. Do owej chwili, w której zostałaś mi powróconą, nie znałaś nic innego, prócz nędzy, goryczy, poniżenia... ja sobie wyrzucam wszystkie twoje cierpienia, jakbym był ich przyczyną; zato, kiedy widzę, że jesteś wesoła, myślę, że już otrzymałem przebaczenie... Mój cel jedyny, moje jedyne życzenie — dostarczyć tobie tyle szczęścia, ile zniosłaś cierpień; tak cię wywyższyć, jak byłaś poniżona; zdaje mi się, że ostatnie ślady przeszłości znikają, kiedy ci okazują szacunek osoby najznakomitsze, najczcigodniejsze.
— Nie mnie szacunek okazują, ale stopniowi, który mi dać raczyłeś.
— Nie twoją godność, lecz ciebie kochają, ciebie tylko!... za twoją skromność, twoje przymioty, dobroć twoją.
Wtem drzwi się otworzyły i weszła księżna Gerolstein z listem w ręku.
— List do ciebie z Francji, — rzekła mężowi. — Sama go przyniosłam, ażeby powiedzieć dobry dzień mojej leniwej córce, której dziś jeszcze nie widziałam — dodała z czułością Klemencja — pocałowawszy z czułością Marję.
— List bardzo w porę, — rzekł wesoło Rudolf, przebiegłszy go oczyma, — rozmawialiśmy o przeszłości, o tym potworze, z którym bezustanku walczyć musimy... bo on zagraża szczęściu i spokojowi córki naszej.
— Mój Boże! melancholja, którąśmy w niej spostrzegli...
— Jest — skutkiem nieszczęśliwych wspomnień; szczęściem, poznaliśmy teraz nieprzyjaciela i zwyciężymy go.
— Od kogo ten list, mój Rudolfie? — zapytała Klemencja.
— Od miłej Rigoletty, żony Germaina!
— Od Rigoletty! — zawołała Marja, — jakie szczęście! Dowiemy się, co się z nią dzieje.
— Mój drogi, — szepnęła Klemencja Rudolfowi, — czy ten list nie obudzi w niej smutnych wspomnień?
— Właśnie te wspomnienia ja chcę zniszczyć... Pewien jestem, że w liście Rigoletty znajdę przeciwko nim wyborną broń... ona kochała i umiała cenić naszą córkę.
Rudolf czytał list głośno:
„Jaśnie oświecony Książę! „Ośmielam się pisać do Was, Książę, ażeby donieść o nowem szczęściu, jakie nas spotkało, i prosić o nową łaskę, lubo wiem, że wszystko Tobie winniśmy, a zwłaszcza błogi byt, jakiego kosztujemy, ja, mój Germain i jego dobra matka.
„Od dziesięciu dni jestem przejęta radością, bo dziesięć dni temu urodziła mi się córka. Ja widzę w niej żywy portret Germaina, on zaś utrzymuje, że to druga ja, a mama twierdzi, że dziewczynka podobna do nas obojga. W rzeczy samej, ma śliczne błękitne oczy, jak Germain, i czarne, kędzierzawe włosy, jak ja. Mąż mój, wbrew swojemu zwyczajowi, jest bardzo niesprawiedliwy, ciągle chce ją trzymać na kolanach u siebie, a ja właśnie do tego mam prawo; nieprawdaż, mości Książę?“
— Poczciwi ludzie! jak oni muszą być szczęśliwi! — rzekł Rudolf. — Jaka dobrana para!
— I jak Rigoletta godna jest swojego szczęścia! — dodała Marja.
— Ja też błogosławiłem zawsze losowi, że mi nastręczył sposobność do zawarcia z nią znajomości, — rzekł Rudolf i czytał dalej:
„Przepraszam, że zajmuję Was, Książę, naszemi drobnemi sprzeczkami, które zwykle kończą się pocałunkiem. Zresztą, często Ci dzwonić musi w uchu, bo my codzień powtarzamy z Germainem: jakeśmy szczęśliwi! i zaraz po tych słowach następuje Wasze imię... przepraszam za tę plamę... Napisałam Pan Rudolf, według dawnego zwyczaju, lecz zamazałam. Spodziewałam się, że zwrócisz uwagę na mój znaczny postęp w pisaniu i ortografjî; Genmain mnie uczy, i teraz już piszę nie takiemi dużemi laskami, jak wtedy, kiedy temperowałeś mi pióra...“
— Trzeba wyznać, — rzekł Rudolf z uśmiechem, — że moja Rigoletta trochę chwali się; zapewne Germain częściej całuje jej rączkę, niżeli uczy...
— Nie, jesteś niesprawiedliwy, — przerwała Klemencja — litery trochę za wielkie, ale czytelne.
— Słusznie, postęp znaczny; dawniej nie zmieściłaby na ośmiu, stronicach tego, co teraz napisała na dwóch, — rzekł Rudolf i czytał dalej:
„Tak, Mości Książę, temperowałeś dla mnie pióra; kiedy my, Germain i ja, wspominamy o tem, aż wstydzimy się, że tak mało względem nas byłeś dumny. Ale ja znowu nie o tem mówię, o co chciałam prosić. Mąż mój także was prosi, rzecz bardzo ważna!
„Racz Książę wybrać imię dla naszej córki, tak już ułożyliśmy z ojcem i matką chrzestnymi; a czy wiecie, kto oni są? Ludzie szczęśliwi, podobnie jak my, i szczęście swoje winni Tobie i pani d‘Harville... Słowem, jest to Morel i Joanna Duport, siostra biednego Pique-Vinaigra; spotykałam się z nią w więzieniu, odwiedzając Germaina, a później pani Margrabina wzięła ją ze szpitala.
„Muszę Wam powiedzieć, Książę, dlaczegośmy zaprosili w kumy Morela i Joannę Duport; zaprosić w kumy ludzi poczciwych, którzy winni są szczęście swoje panu Rudolfowi i pani d‘Harville, znaczy okazać wam raz jeszcze naszą wdzięczność... A przytem Morel i Anna są najpoczciwsi ludzie. Równego z nami stanu, jak mawiamy z Germainem, „nasi krewni w szczęściu“, bo podobnie należą do familji uszczęśliwionych przez Ciebie, Książę“.
— Jestem pewien, że w liście miłej Rigoletty znajdę broń przeciw naszemu nieprzyjacielowi — smutkowi, — rzekł Rudolf, zwracając się do córki. — Czy słyszysz, jak się wyraża zdrowy rozsądek tej poczciwej i prawej duszy. Mówi dalej o Ludwice: „Była ona bardzo nieszczęśliwa, ale nie występna; a jej narzeczony tak jest szlachetny, że to pojmuje.
„Pawiem Wam jeszcze, Mości Książę, że Joanna Duport, z łaski Margrabiny, uzyskała separację z mężem, wzięła do siebie starszą córkę i założyła sklep, gdzie sprzedaje własne i dzieci swoich roboty. Handel jej idzie bardzo pomyślnie. Są to ludzie najszczęśliwsi, a wszystko z łaski Twojej, Książę, i z łaski margrabiny.
„Genmain będzie pisać do Was, jak zwykle, przy końcu miesiąca o Banku, wszyscy dłużnicy płacą regularnie i widać, jak polepsza się byt w naszej dzielnicy. Wszyscy błogosławią Cię, Książę, bo jest wyborna gazeta, która głosi wszystkie twe dobrodziejstwa. Tą gazetą jest pani Pipelet, a stary Alfred zawsze się z nią zgadza. Aby zakończyć opis wszystkich uszczęśliwionych przez Ciebie, Książę, powiem, co Genmain wyczytał w gazetach o Marcjalu. Bronił on w Algierze z nadzwyczajną odwagą swojej kolonji przeciw arabskim rabusiom, a żona jego strzelała z karabinu, jak stary grenadjer. Odtąd ją przezwano „Panią Karabinową“.
„Przepraszam, że list mój taki długi; ale myślałam, że nie będziesz gniewał się za wiadomości o ludziach, których uszczęśliwiłeś. Piszę z Bouqueval; od początku wiosny tu mieszkam, na zimę powrócimy do Paryża. Ale mówiąc o Bouqueval, wiesz zapewne, Mości Książę, gdzie się teraz obraca dobra Gualeza; przy zdarzonej sposobności racz jej oświadczyć, że tu wspominają o niej, jak o najlepszej dziewczynie, a ja zawsze myślę: pan Rudolf nią się opiekuje, musi więc i ona być szczęśliwą, jak my, a na tę myśl szczęście moje wydaje mi się jeszcze słodszem.
„Książę, spodziewam się, że nie odmówisz naszej prośbie?
„Żegnam Cię, Mości Książę! Kiedy córka nasza zacznie sylabizować, najprzód przeczyta imię Rudolfa, a potem słowa, które kazałeś napisać na koszyku z moją wyprawą:
„Praca i dobre sprawowanie się. — Honor i szczęście“.
„Mam honor zostawać z najwyższym szacunkiem i wdzięcznością.
— Kochana Rigoletta! — rzekła Klemencja, rozrzewniona listem, który przeczytał Rudolf.
— Nie mogliśmy wybrać ludzi godniejszych opieki! — odpowiedział Rudolf.
Zwrócił się do Marji, a ujrzawszy jej bladość i smutek, zawołał:
— Ależ co ci jest?
— Ojcze! nie obwiniaj mnie o niewdzięczność... Ale pomimo czułego twego przywiązania, pomimo czułości drugiej mojej matki, blasku, znaczenia, pomimo twojej wielkości... hańba moja złagodzoną być nie może... Nikt zniszczyć nie zdoła przeszłości... Jeszcze raz, przebacz mi... ukrywałam dotąd przed tobą... Wspomnienie o dawnej mojej hańbie doprowadza mnie do rozpaczy i zabija...
— Czy słyszysz, Klemencjo? — zawołał Rudolf zrozpaczony.
Klemencja wziąwszy z czułością rękę Marji, rzekła:
— Czyliż przywiązanie nasze, miłość wszystkich, którzy cię otaczają, a której jesteś godna, czyliż to wszystko nie przekonywa cię, że przeszłość powinna być dla ciebie snem tylko?... Nie traćmy nadziei, znamy teraz przyczynę twego smutku i zwyciężymy go, mamy za sobą: rozsądek, słuszność i miłość naszą!
Po długiem milczeniu Marja wzięła rękę Rudolfa i rękę Klemencji, i mówiła drżącym głosem:
— Pamiętasz, ojcze, pamiętasz tę straszną scenę, która poprzedziła nasz wyjazd z Paryża, kiedy zatrzymano karetę naszą przy rogatkach?
— Pamiętam — odpowiedział Rudolf ze smutkiem — Biedny Szuryner! Drugi raz ocalił mi życie i umarł w oczach naszych, powtarzając: „Bóg sprawiedliwy, ja zabiłem, mnie zabijają“!
— I w tej chwili, — mówiła dalej Marja przerażona, — czy wiesz, kogo ujrzałam? Wpatrywała się we mnie ostro, a wzrok jej ściga mnie od tej chwili!
— Czyj wzrok? o kim ty mówisz? — zawołał Rudolf.
— O gospodyni z pod Białego Królika, — rzekła zcicha Marja.
Tak, spotkanie się z tą kobietą w chwili, kiedy Szuryner mówił: „Bóg jest sprawiedliwy“! zdawało mi się wyrzutem losu za moje pyszne zapomnienie przeszłości, którą załagodzić powinnam pokutą i żalem.
— Ale ty byłaś przymuszona do tej przeszłości, nie powinnaś odpowiadać za nią, nieszczęśliwe dziecię!
— Ale z tem wszystkiem wiodłam życie wśród hańby, — odpowiedziała, — i nic w świecie nie zdoła zniszczyć wspomnień o tem. Ścigają mnie one nawet w objęciach ojca...
— Odtąd, — mówiła dalej, — ciągle sobie powtarzam z gorzkim wstydem: Tu mnie poważają najdostojniejsze osoby, a ja w Paryżu żyłam w plugastwie, ze złodziejami i zbójcami. Starcy mi się kłaniają, szlachetne i znakomite damy ubiegają się o moje towarzystwo. A to obłuda, hańba! Bowiem gdyby się dowiedzieli, czem ja byłam, wówczas, jak sprawiedliwa i okropna byłaby dla mnie kara!
— Ale my, ja i matka twoja, nie gorsi jesteśmy od innych, znamy twoją przeszłość, a przecież kochamy ciebie.
— Miłość rodzicielska was zaślepia.
— A twoje dobre uczynki? A założenie instytutu sierot? Czyliż się tem nie okupują błędy, których nie popełniałaś dobrowolnie?
Przeczytawszy list, Rudolf zamyślił się smutno, nagle promień nadziei rozjaśnił mu czoło, i znowu zbliżył się do córki.
— Co takiego, mój ojcze? — zapytała.
— Nowe powody obawy o ciebie. Wyznałaś przed nami połowę tylko twoich cierpień.
— Mów, ojcze, — przerwała Marja, zarumieniwszy się.
— Teraz mogę mówić, pierwej zaś nie mogłem, bo nie wiedziałem, że straciłaś wszelką nadzieję w przyszłość. Chcesz wstąpić do klasztoru?
— Jeżeli pozwolisz ojcze!
— Chcesz nas opuścić! — zawołała Klemencja.
— Klasztor świętej Hermenegildy obok Gerolsteinu, często widzieć was będę.
— Pamiętaj, że te śluby są wieczne. Masz tylko lat osiemnaście i może kiedyś...
Utkwiwszy wzrok w córce, Rudolf mówił dalej:
— Co myślisz o księciu Henryku, twoim kuzynie?
Marja zadrżała i zarumieniła się.
— Ty kochasz go?
— Nigdy nie pytałeś się o to, ojcze! — odpowiedziała, ocierając łzy.
— Jak myślisz? Czy Henryk wie o twojej miłości?
— Nie! pewno nie wie, — zawołała Marja przerażona.
— A on, jak sądzisz, czy kocha ciebie?
— Nie, nie! Spodziewam się, że nie. Byłby zbyt nieszczęśliwy...
— Skądże się wzięła ta miłość, moje dziecię?
— Sama nie wiem! Pamiętasz ojcze portret pazia?
— W klasztorze, portret Henryka... Kochałaś więc, jeszcze go nie widząc?
— Nie kochałam, lecz czułam ku niemu pociąg, o który obwiniałam siebie, ale cieszyła mnie myśl, że nikt się nie dowie o smutnej tajemnicy, jaka mnie wstydem okrywała we własnych moich oczach. Ja, ja śmiałabym kochać! Na koniec ujrzałam Henryka na koncercie, natychmiast go poznałam, uderzające było podobieństwo z portretem.
Jakich mąk doświadczyłam w duszy, kiedy wypytywał mnie o moją młodość, o przeszłość. Och! kłamać, zawsze kłamać, zawsze się lękać, zawsze oszukiwać, zawsze drżeć przed spojrzeniem tego, kogo się kocha, jak zbrodniarz przed nieubłaganym wzrokiem sędziego! Odjazd księcia przekonał mnie, że kocham go więcej, niżelim sobie wyobrażała! Ta fatalna miłość przepełnia miarę moich cierpień. Teraz wiesz o wszystkiem, ojcze, powiedz, co mi pozostaje oprócz klasztoru?
— Inna jest przyszłość, wesoła, radosna — przerwał Rudolf, — miłość twoja ku Henrykowi nie uszła uwagi przenikliwego mego przywiązania, przekonałem się, że on także ciebie kocha.
— Nie, nie, ojcze, to być nie może!
— Kocha cię namiętnie do szaleństwa!
— O Boże! mój Boże!
— Słuchaj. Ojciec Henryka w tym liście prosi mnie o rękę twoją dla syna.
— O, jakże mogłabym być szczęśliwą! — zawołała Marja, zakrywszy twarz rękami.
— Jeżeli chcesz, będziesz szczęśliwą, — rzekł Rudolf z czułością.
— Nigdy! nigdy! czy zapomniałeś?
— Pamiętam o wszystkiem. Możecie wziąć ślub tajemnie, świadkami będą Murf z twojej strony, Graun ze strony Henryka, potem wyjedziecie do Szwajcarji lub Włoch, będziecie żyć nieznani nikomu. Czy wiesz, dlaczego chcę, żebyście żyli na ustroniu? Przekonany jestem, że w samotnem szczęściu zapomnisz o przeszłości, która teraz dlatego cię tak gnębi, że jest w gorzkiej sprzeczności z ceremonjalnemi hołdami, które cię ciągle otaczają.
— Rudolf ma słuszność, — zawołała Klemencja.
Marja powoli poddała się wpływowi słów ojca i słodkiej nadziei; przyszłość uśmiecha się do niej.
— Idę odpisać, że zgadzam się na twe małżeństwo z Henrykiem. — rzekł Rudolf, ściskając Marję z niewypowiedzianą radością, — rozłączymy się nie na długo. Zapomnisz o wszystkiem, zwłaszcza, kiedy zostaniesz matką.
— Ach! — krzyknęła Marja z największem przerażeniem, bo słowo matka przebudziło ją ze snu rozkosznego, — nie godnam jest tego świętego imienia.
Marja wstała blada, piękna majestatem niezwyciężonego nieszczęścia.
— Ojcze! zapomnieliśmy, że przed ślubem książę Henryk powinien wiedzieć o mojem przeszłam życiu?
— Nie zapomniałem o tem, on wiedzieć powinien i o wszystkiem się dowie.
— Chcesz więc, abym umarła, będąc poniżona w jego oczach?
— Ale dowie się, jaka fatalność pogrążyła cię w przepaść!
— I zrozumie, że może cię nazwać żoną, kiedy ja córką ciebie nazywam, — dodała Klemencja, ściskając Marję.
— Ale ja kocham zanadto, szanuję zanadto księcia Henryka, żebym mu miała oddać rękę, której się dotykali paryscy złodzieje!...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wkrótce po tej bolesnej scenie czytano w Gazecie Rządowej Gerolsteinskiej, 0co następuje:
„Wczoraj w opactwie Św. Hermenegildy, w obecności Księcia Jegomości panującego i całego dworu, odbyły się obleczyny Jej Wysokości Amelji, księżniczki Gerolsteinskiej.
Uspokoiwszy mnie co do zdrowia ojca twojego, droga Klemancjo, czynisz mi nadzieję, że go przywieziesz przy końcu bieżącego tygodnia. Spiesz się z powrotem. Lękam się, żeby ta podróż niespodziewana nie nabawiła cię słabości.
Biedna córka nasza jutro wykona profesję... 13 Stycznia! Fatalny dzień!... 13-go Stycznia porwałem się do szpady na ojca!
Ach! zbyt wcześnie mniemałem, że jużem pozyskał przebaczenie! Słodka nadzieja pędzenia życia z tobą i córką kazała mi zapomnieć, że dotąd ona tylko cierpiała karę, ale nie ja, że jeszcze na mnie kolej przyjść musi...
I nadeszła chwila kary, odkąd nieszczęśliwa córka odkryła przed mami podwójne tortury swego serca, „nieuleczalny wstyd przeszłości i nieszczęśliwą miłość dla Henryka“.
Te dwa gorzkie, palące uczucia zniewoliły ją do wstąpienia do zakonu... Cóż było odpowiedzieć na te straszne słowa: „Zanadto kocham Henryka, żebym oddać mu miała rękę, której dotykali paryscy złodzieje“! Widziałem ją dziś rano; mniej blada niż zwykle, mówi, że nie jest słaba, ale jej zdrowie niepokoi mnie śmiertelnie... Nie wie ona jeszcze, że księżniczka Juljanna zrzekła się na rzecz jej dostojeństwa ksieni, jutro, w dniu profesji, córka nasza wybrana będzie ksienią klasztoru, za jednomyślną zgodą wszystkich zakonnic.
Od tego czasu, jak ona znajduje się w klasztorze, wszyscy jednomyślnie wychwalają jej pobożność, ścisłość w wypełnianiu przepisów reguły zakonnej... W klasztorze pozyskała tenże wpływ, jaki wywierała wszędzie, mimo swej wiedzy, co mu więcej dodaje siły.
Dzisiejsza rozmowa z nią przekonała mnie o tem, czego się wprzód domyślałem. W samotności klasztornej, wśród surowych ćwiczeń żywota zakonnego, nie znalazła ona ani pokoju ani zapomnienia; nie żałuje sobie swego postanowienia, ale cierpi, mówiła mi:
— Obwiniam siebie o to, że nie mogę nie myśleć szczęśliwem życiu z wami, z kochanym mężem, gdyby mnie los obronił od poniżenia, które na wieki zhańbiło moją przeszłość. Mimowolnie, życie moje dzieli się między te bolesne żale, a okropne wspomnienia Paryża... Błagam Boga, aby mnie wybawił od tych pokus, lecz prośby moje nie są wysłuchane... zapewne jestem niegodna Jego łaski, bo się zaprzątam ziemskiemu rzeczami.
— Nadzieja znowu mi zabłysła i rzekłem do córki:
— Jeżeli tak, jest jeszcze pora... Wolna jeszcze jesteś; wyrzeknij się surowego, ciężkiego życia, skoro ono nie przynosi tych pociech, jakich oczekiwałaś. Jeżeli trzeba cierpieć, cierp więc w naszych objęciach; nasze przywiązanie zmniejszy siłę twych boleści... — Smutnie skinęła głową...
— Nie... niemasz dla mnie innego miejsca, prócz klasztoru... Jeżeli jutro dowiedzą się, z jakiego steku nieczystości wydźwignąłeś mnie, może mi wybaczą, widząc mnie u podnóża krzyża, jako pokutnicę... Lecz nikt mnie nie usprawiedliwi, gdy ujrzy w twoim pałacu, wśród blasku i przepychu.
I cóżem mógł na to odpowiedzieć?... Wyszedłem więc z zakrwawionem sercem. Przyjeżdżaj prędzej, sercem i duszą najukochańsza.
Twój R.
P. S. Zapomniałem ci powiedzieć, że zdrowie Henryka nieco się polepszyło; niema już niebezpieczeństwa.
Klasztor świętej Hermenegildy o godz. 4-ej zrana.
Nie trwóż się Klemencjo, chociaż godzina, o której piszę ten list i miejsce, skąd go wysyłam, przestraszą cię zapewne.
Dzięki Bogu, niebezpieczeństwo minęło, lecz przesilenie było okropne.
Wczoraj, zakończywszy list do ciebie, przypomniałem sobie, dręczony jakiemi przeczuciem o bladości i wyraźnych cierpieniach na twarzy córki; przypomniałem, że musi ona przepędzić całą noc w zimnym kościele, i posłałem Murfa i doktora Dawida do klasztoru, na wszelki przypadek, gdyby zabrakło jej sił do przepędzenia na modłach całej nocy w miesiącu styczniu w zimnym kościele. Pisałem nawet do Marji, ażeby dla oszczędzenia zdrowia uwolniła się od tego obrzędu, ale nie chciała przystać na to. O pierwszej godzinie po północy usłyszałem głos Murfa i zadrżałem... Nadbiegł co tchu z klasztoru.
Córka nasza, pomimo swej odwagi i mocnej woli, nie zdołała znieść ciężkiej próby. O godzinie ósmej wieczorem uklękła i modliła się aż do północy; wtedy, zwyciężona słabością, nerwowem, wewmętrznem wzruszeniem, padła bez zmysłów. Wezwano natychmiast Dawida; Murf przyjechał do mnie. Pośpieszyłem natychmiast do klasztoru. Księżniczka Juljanna uspokoiła mnie, zapewniając, że niemasz niebezpieczeństwa. Dawid wkrótce przyszedł z oznajmieniem, że się polepszyło i znowu udała się do kościoła.... Chciałem, aby ją zatrzymano, lecz Dawid zapewnił, że nie trzeba sprzeciwiać się jej żądaniu, bo pozostaje ona teraz pod wpływem gwałtownego nerwowego wzruszenia; przytem obiecano, że przed jutrznią wyjdzie z kościoła, aby nieco odpocząć i przygotować się do obrzędu.
Udałem się do kościoła, do naszej loży, skąd widać chór. W słabo oświeconym kościele klęczała i gorąco się modliła.
Ja także ukląkłem i zacząłem się modlić.
Wybiła trzecia godzina. Dwie zakonnice zbliżyły się ku niej i coś rzekły półgłosem. Przeżegnała się, wstała i wyszła z niemi dość pewnym krokiem, ale tak blada, jak zasłona...
Nie idę do niej: niech odpocznie. Zastaję w opactwie, żeby się znajdować na obrzędzie.
Nie posyłam ci teraz tego listu; zaczekam końca obrzędu... Boleść mnie do ostatka przygnębiła... Lituj się nade mną...
Dzień trzynasty Stycznia — podwójnie fatalna dla mnie rocznica!
Straciliśmy córkę... na zawsze! Wszystko się skończyło... wszystko! Posłuchaj! Wczoraj ubolewałem, że ciebie tu niema... dziś cieszę się z tego... bo nadtobyś wiele ucierpiała! Zrana rozbudził mnie głos dzwonu... głos pogrzebowy... Tak,,, córka nasza umarła dla nas... W mogile lub klasztorze — dla nas wszystko jedno. Umarła...
Umarła... Patrz, jak dawny jest ten wyraz... mianowicie, kiedy się pisze o córce ukochanej... o pięknej, dobrej, zachwycającej... Zaledwie osiemnaście lat, i już umarła dla świata!...
W południe odbył się obrzęd z wielką uroczystością.
Byłem obecny przytem... Smutek ciążył nad ludem zgromadzonym w kościele... Dwóch podoficerów, z mojej gwardji, starzy żołnierze, płakali...
Po skończonej procesji, wprowadzono ją na salę kapituły, gdzie czekałem na nią, mając tam prawo wnijścia, jako panujący.
Ach! czuję w sobie samym, że córka nasza odniosła cios śmiertelny... I cóż... życie jej byłoby tak nieszczęśliwem!
W sali obrad kapituły wszystkie miejsca zajęły zakonnice. Marja siedziała na ostatniem krześle po lewej stronie; tak słaba, iż opierać się musiała o rękę jednej z towarzyszek.
Wśród powszechnego milczenia księżniczka Juljanna wstała i poważnym, uroczystym głosem rzekła: „Wiek podeszły zniewala mnie do złożenia urzędu; mam na to pozwolenie Ojca Świętego, i przedstawię błogosławieństwu Jaśnie Oświeconego Arcybiskupa Oppenheimskiego, tudzież zatwierdzaniu Jego Wysokości Księcia pana naszego, tę z pomiędzy was, którą na miejsce moje wybierzecie“.
Córka nasza nie wiedziała, że będzie wybraną. Ksieni ogłosiła, że wybór padł na siostrę Amelję, za życia księżniczkę Gerolsteinu.
Radość była powszechna; tylko Marja bardziej jeszcze zbladła i upadła na kolana.
Księżniczka Juljanina chciała ją podnieść, lecz ona odpowiedziała:
— Nie mogę przyjąć tego dostojeństwa... Niech wyznam, kto jestem; wtenczas poznacie, żem niegodna.
Błagalnym głosem przemówiłem do niej:
— Córko moja!... zaklinam cię!...
Zrozumiała mnie, zamilkła i spuściła głowę.
— Córko moja!... — podchwyciła ksieni — skromność twoja cię uwodzi... Jednomyślność wyboru przekonywa, że jesteś godna zająć moje miejsce... Dla nas życie twe zaczęło się od tej chwili, kiedyś wstąpiła w dom Boży. Gdybyś nawet była występna, próba twoja zgładziłaby wszystkie twe winy.
— Teraz mogę przyjąć nagrodę, — odpowiedziała Marja, lecz pozwólcie odłożyć obrzęd na inny dzień, bo czuję się bardzo słabą.
Zaledwo posadzono ją w krzesło przełożonej, zemdlała. Wystaw sobie moje przerażenie... Zanieśliśmy ją do pokojów ksieni.
Dawid dał spieszną pomoc i zapewnił mnie, że słabość jej była skutkiem znużenia i bezsenności.
Zastałem sam jeden z córką.
— Ojcze! przebacz... zapomnij, że chciałam wszystko wyznać. Mówiąc, skąd wydźwignąłeś mnie, dałabym powód do posądzenia cię o fałsz... a ty ukrywałeś tajemnicę dlatego tylko, żeby mi zapewnić świetne dni życia... O! przebacz mi...
Zamiast odpowiedzi pocałowałem ją; uczuła, że płakałem.
Całowała mi rękę i mówiła:
— Teraz mam się lepiej... ale umarłam dla świata i pragnę rozdzielić niektóre rzeczy pomiędzy moich przyjaciół... Czy pozwolisz ojcze?
— Poślijcie pani George kałamarz... ona mnie nauczyła pisać, kiedym mieszkała na wsi. Proboszczowi w Bouqueval, który mnie uczył religji, proszę oddać krucyfiks.
— Dobrze, dziecię moje!
— Perły moje odeślijcie dobrej Rigolecie, a złoty krzyżyk z emalją — odważnej żonie Marcjala, która mi życie uratowała... Wszystko to rozdajcie imieniem Marji.
— Dobrze... czy nie zapomniałaś o kim?
— Zdaje się, że nie...
— Przypomnij sobie... jest człowiek, równie nieszczęśliwy jak ja....
Zrozumiała mnie, ścisnęła mi rękę; lekki rumieniec zabłysnął na bladej twarzy.
— Lepiej się on ma, — rzekłem, — niebezpieczeństwo od rany, którą zadał sobie, już minęło... Cóż jemu przeznaczysz na pamiątkę?
— Mój klęcznik... Jak często oblewałam go łzami, błagając nieba o udzielenie sił, abym zapomnieć mogła Henryka, bo nie czułam się godną jego miłości...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W tem miejscu list Rudolfa kończy się następującemu słowami, które zaledwo wyczytać można:
— Murf dokończył ten list... Myśli mi się mącą... Od zmysłów odchodzę... Ach! dzień trzynasty Stycznia.
Przypisek Murfa był następujący:
„Z rozkazu Księcia Jmści, winienem oznajmić fatalną wiadomość. Przed trzema godzinami, kiedy pisał ten list, przyszła księżniczka Juljanna i powiedziała, że księżniczce bardzo słabo...
Książę zastał już konającą! trzymała na piersiach suche listki swojej róży.
Padł na kolana przy jej łóżku i zapłakał.
Księżniczka Amelja spojrzała na niego, siliła się uśmiechnąć i rzekła gasnącym głosem:
— Dobry ojcze, przebacz... także Henryk... dobra matko... przebaczcie!
Takie były jej ostatnie słowa.
Godzinę ciągnęło się spokojne konanie...
Kiedy umarła książę nie wyrzekł ani jednego słowa... straszne było jego milczenie i spokój... Zamknął oczy, pocałował jeszcze kilka razy, wziął listki róży i wyszedł z celi.
Powróciwszy do mieszkania, pokazał mi zaczęty list i rzekł:
— Nie mogę pisać... Napisz do księżnej, że nie mam już córki!