Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Paryża |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz zrana, markiz d‘Harville wolnym krokiem przechadzał się po sypialnym pokoju. Nie kładł się nawet, bo posłanie było nienaruszone.
Markiz d’Harville miał lat trzydzieści. Twarz jego, zwykle przyjemna i spokojna, teraz wydawała się bladą i zmęczoną. Nie zdjął był jeszcze wczorajszego odzienia; zrzucił tylko chustkę z szyi i rozpiął kamizelkę. Na rozdartej koszuli, widać w kilku miejscach krwawe plamy; rozczochrane włosy spadały mu w nieładzie na pobladłe lica.
Na kominku nie paliło się, choć w pokoju było bardzo zimno. D’Harville poszedł do kominka, wziął leżący na nim rozpieczętowany bilecik i odczytał go znowu: „Jutro, o godzinie pierwszej żona twoja pójdzie na ulicę Temple, pod numer 17, na miłosną schadzkę. Bądź tam, a wszystkiego się dowiesz, szczęśliwy małżonku!“
W tej chwili wszedł kamerdyner.
— Czego chcesz? — zapytał markiz gwałtownie.
Kamerdyner, siwy starzec, nie odpowiadając, patrzył na nieład w pokoju, potem, spojrzawszy na markiza, zawołał:
— Krew na koszuli!... o Boże! co to było? Czemu pan nie zadzwonił, jak zawsze, kiedy się panu zdarzają...
— Idź precz!
— Ale... panie... — odezwał się znowu sługa, drżący cały, — pan markiz rozkazał plenipotentowi, żeby przyszedł o wpół do jedenastej z notarjuszem; już czekają.
— Słusznie, — odpowiedział markiz z goryczą; — kto bogaty, powinien zajmować się interesami.
— A możeby wprzódy uprzątnąć? — zapytał smutnie kamerdyner. — Zobaczą taki nieporządek i nie będą mogli zrozumieć, co się w nocy z panem działo.
— A gdyby zrozumieli?
— Nie, nikt o niczem nie wie.
— Tak, tak, nikt o niczem nie wie, — powtórzył markiz ponuro.
Podszedł do zbioru broni, wiszącej na ścianie, przypatrywał mu się uważnie, z dziką jakąś rozkoszą i zawołał:
— Zapomniałeś wyczyścić strzelby; skoro się ubiorę, przyniesiesz mi je do gabinetu; może jutro, albo za parę dni pojadę na polowanie; chcę obejrzeć strzelby.
Ubrawszy się, markiz wszedł do swego gabinetu, gdzie już czekali plenipotent jego, pan Doublet i notarjusz.
— Przyszliśmy przeczytać panu markizowi kontrakt kupna.
— Czytałeś go, panie Doublet?
— Czytałem.
— Więcej mi nie trzeba, podpiszę.
I podpisał akt. Notarjusz wyszedł.
— Po tem kupnie, — zawołał Doublet z triumfującą miną, — dochody pana markiza wynosić będą rocznie 126.000 franków.
— Szczęśliwy jestem, nieprawda, panie Doublet?
— I to nie licząc jeszcze kapitałów, nie licząc...
— Nie licząc wszystkich innych źródeł szczęścia! — przerwał d‘Harville z dwuznacznym uśmiechem. — Mając sto dwadzieścia sześć tysięcy franków dochodu z dóbr i żonę taką, jak moja... i córkę istnego anioła, nic już nie pozostaje do życzenia; nieprawdaż?
— Ho! ho! — odpowiedział plenipotent dobrodusznie, — pozostaje jeszcze do życzenia żyć jak najdłużej... żeby córkę za mąż wydać i zostać dziadkiem...
— Przynieś mi dziesięć tysięcy franków w złocie, a gdyby mnie już nie było w domu, zostawisz u Józefa.
— Za godzinę pieniądze tu będą... Pan markiz nie ma mi nic więcej do polecenia?
— Nic.
Zaledwie Doublet wyszedł, d’Harville upadł na krzesło i, zakrywszy twarz rękoma, gorzko zapłakał. Pierwsze to były łzy od chwili, w której odebrał bilecik Sary.
— O! — mówił sam do siebie, — los okrutnie urągał się ze mnie, kiedy dał mi urodzić się bogatym... Cóż teraz wstawię w tę złotą ramę? moją hańbę, niesławę Klemencji? Niesławę, która może splamić imię mojej córki! Zerwał się z miejsca, oko mu pałało, ścisnął zęby konwulsyjnie i zawołał stłumionym głosem: — Krwi! krwi! Teraz pojmuję jej wstręt, rozumiem, czemu mnie widzieć nie chce... Przerażam ją. Ale czyż moja w tem wina? Czy podobna, aby mnie dlatego zdradzała! Nie powinna nienawidzieć mnie, ale litować się nade mną... I ja będę bez litości... zabiję ją i jego, bo ona mu zapewne wszystko wyznała...
Ta myśl podwoiła wściekłość markiza; czuł jednak, że nie należy okazywać takiego stanu duszy. Wrócił do sypialni z udanym spokojem, zastał tam Józefa.
— Czy moja żona już wstała?
— Nie wiem.
— Idź, dowiedz się.
Kamerdyner wyszedł.
D’Harville co spieszniej dobył ze szkatułki myśliwskiej proch, kule, wyjął z biurka parę krucic angielskich, nabił je i schował do kieszeni długiego rannego surduta.
Józef wrócił i oznajmił panu:
— Można wejść do pani markizy, już ubrana.
D’Harville wziął laskę i kapelusz; wyszedł na róg ulicy, gdzie stawały fiakry, wsiadł do jednego i rzekł do woźnicy:
— Biorę cię na godzinę.
— Dobrze, panie; teraz wpół do dwunastej. Dokąd jedziemy?
— Na ulicę Belle Chasse, na róg ulicy św. Dominika, tam przy murze ogrodu staniesz i zaczekasz.
Markiz spuścił sztory; fiakr zatrzymał się koło samej bramy jego domu. Wtem wybiła dwunasta na zegarze pobliskiego kościoła. Markiza wyszła z domu. — Już? co za grzeczność! boi się, żeby tamten na nią nie czekał, — rzekł markiz sam do siebie z dziką ironją.
Klemencja, przechodząc przez ulicę, uchyliła nieco sukni.
Mimo bolesnych myśli, d’Harville zwrócił uwagę na nogę żony; nigdy ta nóżka nie wydała mu się ładniejszą. Zazdrość i zawiść szarpały mu duszę. Z wściekłością krzyczał na woźnicę: Słuchaj! Widzisz tę panią w czarnym kapeluszu i niebieskim szalu?
— Widzę.
— Jedź za nią krok w krok... jeśli wsiądzie do fiakra, jedź w ślad za nim.
— Słucham, panie.
Markiza wsiadła do fiakra i pojechała; markiz jechał tuż za nią. Przybyli na ulicę Temple.
— Panie, — zapytał woźnica, — tamten stanął przed numerem 17, co mam zrobić?
— Stań i ty.
— Panie, dama weszła do domu.
— Otwórz drzwiczki.
W parę minut markiz, w ślad za żoną, wszedł do domu Czerwonego Jana.