Tajemnicza wyspa (1875)/Tom II/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza wyspa |
Wydawca | Księgarnia Seyfartha i Czajkowskiego |
Data wyd. | 1875 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | J. Pł. |
Tytuł orygin. | L’Île mystérieuse |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Nazajutrz — 20 października — o godzinie siódmej z rana, po czterodniowej żegludze, osiadł Bonawentura lekko na piasku, u ujścia Dziękczynnej.
Cyrus Smith z Nabem, mocno zaniepokojeni burzą i tem, że towarzysze ich bawią tak długo, wyleźli o świcie na szczyt Wielkiej Terasy i ztamtąd ujrzeli wreszcie tak długo oczekiwany okręt.
— Chwała Bogu! Otóż i oni! zawołał Cyrus Smith.
Nab z radości począł tańczyć i kręcić się w koło i klaszcząc w ręce zawołał: „O, mój drogi panie!“ Pantomina ta była bardziej wzruszającą, niż najwymowniejsze słowa.
Pierwsza myśl, która przyszła inżynierowi, gdy liczył osoby stojące na pokładzie Bonawentury, była: że Pencroff nie znalazł rozbitka na wyspie Tabor, albo że tenże wzbraniał się porzucić swą wyspę i zamienić dotychczasowe swe więzienie na inne.
W samej rzeczy na pokładzie Bonawentury prócz Pencroffa, Gedeona Spiletta i Harberta nie było więcej nikogo.
W chwili gdy okręt przybijał, inżynier z Nabem oczekiwali go na brzegu, i zanim pasażerowie wyskoczyli na piasek, rzekł do nich Cyrus Smith:
— Spóźnienie wasze, przyjaciele, niepokoiło nas mocno! Przytrafiło się wam jakie nieszczęście?
— Nie, odparł Gedeon Spilett, przeciwnie, wszystko powiodło się wybornie. Opowiemy ci to zaraz.
— Przedsięwzięcie wasze musiało jednak spełznąć na niczem, rzekł Cyrus Smith, skoro wracacie w trzech, jakeście wyjeżdzali?
— Za pozwoleniem, panie Cyrus, odparł marynarz, jest nas tu czterech!
— Więc znaleźliście rozbitka?
— Znaleźliśmy.
— I przywieźliście go?
— Przywieźliśmy.
— Żywego?
— Żywego.
— Gdzież jest? Kto on jest?
— Jest to, albo raczej był to człowiek! odparł korespondent. Więcej nie możemy ci nic powiedzieć, Cyrusie.
Opowiedziano więc natychmiast inżynierowi wszystko, co ich spotkało w podróży. Jak i wśród jakich okoliczności odbywano poszukiwania, jak jedyne na całej wysepce mieszkanie oddawna już stało pustką, wreszcie jak schwytano rozbitka, który jak się zdawało, przestał już należeć do rasy ludzkiej.
— I otóż dotąd nie wiem, dodał Pencroff, czyśmy dobrze zrobili, żeśmy go tu ze sobą przywieźli.
— Zapewne, żeście dobrze zrobili, Pencroffie! odparł żywo inżynier.
— Ale ten nieszczęsny jest całkiem pozbawiony rozumu!
— Teraz być może — odparł Cyrus Smith. Ale kilka miesięcy temu, nieszczęsny ten był człowiekiem takim jak ja, lub ty. I kto wie, coby się z każdym z nas stało, gdyby dłuższy czas przeżył samotnie na tej wyspie? Biada samotnym, przyjaciele moi; zdaje się, że odosobnienie od ludzi musiało prędko podkopać w nim rozum, kiedyście tę biedną istotę znaleźli w takim stanie!
— Lecz z czego pan to wnosisz, panie Cyrus, zapytał Harbert, że ten stan bydlęcy, w który popadł nieszczęśliwy, nie trwa dłużej, jak od kilku miesięcy?
— Z tego, że dokument, który znaleźliśmy, był świeżo napisany, odparł inżynier, i że tylko rozbitek sam mógł go napisać.
— Chyba, że napisał go towarzysz jego, który przez ten czas mógł umrzeć, zauważył Gedeon Spilett.
— To niepodobna, kochany Spilett.
— A to czemu? zapytał korespondent.
— Ponieważ w takim razie dokument wspominałby o dwóch rozbitkach, odparł Cyrus Smith, a wspomina tylko o jednym.
Harbert opowiedział w kilku słowach koleje żeglugi, kładąc szczególny nacisk na ów dziwny fakt chwilowego oprzytomnienia więźnia, gdy na chwilę, podczas najstraszniejszej burzy, odezwał się w nim nagle marynarz.
— Masz zupełną słuszność, Harbercie, przywiązując tak wielką wagę do tego faktu, odparł inżynier. Ten nieszczęsny nie jest z pewnością bez nadziei uleczenia, rozpacz to wtrąciła go w taki stan. Tutaj znajdzie ludzi sobie podobnych, a ponieważ ma jeszcze duszę, więc tę duszę ocalimy!
Wtedy wydobyto rozbitka wyspy Tabor z przedniej kajuty okrętu, w której się znajdował. Inżynier okazywał wielką litość nad nim, a Nab wielkie zdumienie. Nieszczęsny, skoro tylko dotknął stopą ziemi, objawił natychmiast chęć ucieczki.
Lecz Cyrus Smith, zbliżywszy się do niego, z giestem pełnym godności położył mu rękę na jego ramieniu i patrzył na niego z niewymowną słodyczą. Nieszczęsny, jak gdyby pokonany chwilowym wpływem przewagi moralnej, uspokoił się zwolna, spuścił w dół oczy, pochylił czoło, i nie stawiał więcej żadnego oporu.
— Biedny samotnik! szepnął inżynier.
Cyrus Smith przypatrywał mu się uważnie. Na pozór nieszczęśliwa ta istota nie miała w sobie nic ludzkiego, lecz Cyrus Smith, tak jak poprzednio korespondent, odkrył w jego wzroku jak gdyby przelotny błysk rozumu.
Postanowiono więc odludka, albo raczej nieznajomego — gdyż tem mianem nazywali go odtąd nowi jego towarzysze — umieścić w jednej z izb Pałacu Granitowego, zkądby nie mógł im uciec. Dał się zaprowadzić bez oporu i przy ciągłej pieczy a staraniu, można mieć było nadzieję, że kiedyś osadnikom wyspy Lincolna przybędzie w osobie jego nowy towarzysz.
Cyrus Smith podczas śniadania, które Nab zastawił co prędzej — gdyż Pencroff, korespondent i Harbert umierali prawie z głodu — kazał sobie opowiedzieć z wszystkiemi ważniejszemi szczegółami wyprawę i pobyt na wyspie Tabor. Zgodził się pod tym względem zupełnie z przyjaciołmi, że nieznajomy musiał być z pochodzenia Anglikiem lub Amerykaninem; myśl tę nasuwała nazwa okrętu „Brytanja,“ prócz tego zdawało się inżynierowi, że z pod tego zarostu zapuszczonego i tych długich kudłów spadających z głowy, przebijają charakterystyczne rysy anglo-saksońskiej rasy.
— Lecz wracając do rzeczy, rzekł Gedeon Spilett do Harberta, nie opowiedziałeś nam jeszcze dotychczas jakim sposobem spotkałeś się z tym dzikim człowiekiem. Dotąd wiemy tylko że byłby cię pewnie udusił, gdyby się nam nie było udało przybiedz ci na czas w pomoc.
— Dalibóg, trudno mi opowiedzieć, jak się to stało, odparł Harbert. Byłem właśnie, jak mi się zdaje, zajęty zbiorem nasion, gdy nagle usłyszałem jakgdyby łoskot lawiny spadającej z wysokiego drzewa. Zaledwie miałem czas odwrócić się... Ten nieszczęsny, który zapewne siedział ukryty na drzewie, rzucił się na mnie. Wszystko to razem nie trwało tak długo, jak tu opowiadam, i gdyby nie pan Spilett i Pencroff...
— Moje dziecię! rzekł Cyrus Smith, byłeś istotnie w niebezpieczeństwie, lecz gdyby nie to, możebyście byli nie znaleźli tej biednej istoty i nie mielibyśmy jednego towarzysza więcej.
— Więc masz nadzieję, Cyrusie, że ci się uda wskrzesić w nim na nowo człowieka? zapytał korespondent.
— Mam nadzieję, odparł inżynier.
Po śniadaniu Cyrus Smith z towarzyszami swymi powrócili nazad na brzeg morza. Tu przystąpiono do wyładowania z okrętu przywiezionych przedmiotów. Inżynier przepatrzył dokładnie wszystką broń i narzędzia, nie znalazł jednak najmniejszej wskazówki co do osoby nieznajomego.
Nierogaciznę schwytaną na wysepce, uznano za wielce cenny dla wyspy Lincolna nabytek. Zaprowadzono ją do obory, gdzie z łatwością mogła się oswoić.
Obie baryłki zawierające: jedna proch, a druga śrót, podobnie jak i pudełko z kapslami, doznały najlepszego przyjęcia. Postanowiono nawet założyć małą prochownię, albo po za Pałacem Granitowym, albo też w górnej pieczarze, gdzie nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo wybuchu. Mimo to miano i nadal używać pyroksylu, substancja ta bowiem dawała znakomite rezultaty, nie było więc powodu zastępywać ją zwyczajnym prochem.
Gdy okręt wyładowano, odezwał się Pencroff:
— Sądziłbym, panie Cyrus, że byłoby roztropnie, umieścić Bonawenturę w miejscu bezpiecznem.
— Alboż mu nie dobrze przy ujściu Dziękczynnej? zapytał Cyrus Smith.
— Nie, panie Cyrus, odparł marynarz. Połowę czasu siedzi na piasku, i to go osłabia. Bo widzisz pan, jest to sobie chwacki okręcik i dzielnie się trzymał podczas burzy, która nas zapadła w powrocie.
— Czy nie możnaby go utrzymać na wodzie, w samej rzece?
— Możnaby, bez wątpienia, panie Cyrus, ale to ujście nie przedstawia żadnego schronienia, i sądzę, że przy wiatrach wschodnich, mógłby Bonawentura wiele ucierpieć od morskich bałwanów.
— Więc gdzież go chcesz umieścić, Pencroffie?
— W porcie Balonowym, odparł marynarz. Mała ta przystań, ze wszystkich stron zasłoniona skałami, wydaje się jakby stworzoną dla niego.
— Czy nie zadaleko to trochę?
— Ba! od pałacu Granitowego nie dalej jak trzy mile, i to gładką drogą, prosto jak strzelił.
— Dobrze więc, Pencroffie, odprowadź Bonawenturę na jego miejsce, odparł inżynier chociaż jabym go wolał mieć bliżej pod okiem. Gdy będziemy mieli czas, musimy dla niego urządzić mały porcik.
— Wyśmienicie! zawołał Pencroff. Port z farusem, z tamą i z warstatem okrętowym! Nie! doprawdy, panie Cyrus, przy panu wszystko jest bagatelą!
— Tak jest, mój dzielny Pencroffie — odparł inżynier — lecz tylko wtedy, gdy ty mi dopomagasz, w każdej naszej robocie trzy czwarte części zasługi do ciebie należą!
Harbert z marynarzem wsiedli więc znów na Bonawenturę, podnieśli kotwicę, rozpięli żagiel i pędzeni wiatrem mknęli szybko ku przylądkowi Ostrego Szponu. W dwie godziny później spoczywał okręt na spokojnych wodach przystani Balonowej.
Czyli też nieznajomy w pierwszych dniach swojego pobytu w Pałacu Granitowym zdradzał czemkolwiek, że zdziczała natura jego złagodniała? Czy na dnie tego zamglonego umysłu błysnęło żywsze światełko? Czy wreszcie obudzała się na nowo dusza w tem ciele? Tak, bez żadnej wątpliwości, i to do tego stopnia, że Cyrus Smith i korespondent zapytywali sami siebie, czyli u tego nieszczęśliwego wygasł był kiedy rozum do szczętu.
Zrazu, przywykł żyć bezustannie pod gołem niebem; do tej wolności niekiełzanej, jakiej używał na wyspie Tabor, objawiał nieznajomy kilkakrotnie przytłumioną wściekłość, tak że obawiano się, by przez okno Pałacu Granitowego nie rzucił się na dół. Zwolna jednak uspokajał się coraz więcej i można mu było pozwolić swobodnie się poruszać.
Była więc nadzieja i to nie mała. Już pozbył się był popędu mięsożerczego i przyjmował pokarm mniej bydlęcy niż ten, jakim się żywił na wysepce, a mięso gotowane nie obudzało w nim więcej tego wstrętu, jaki objawił na pokładzie Bonawentury.
Cyrus Smith korzystając raz z chwili, kiedy nieznajomy spał, obstrzygł mu włosy i ów gęsty zarost na twarzy, które tworzyły razem rodzaj grzywy i nadawały mu pozór tak dziki. Zdjął z niego także szmatę, którą się opasywał, i przyodział go należycie. Dzięki tym staraniom nieznajomy odzyskał napowrót twarz ludzką i zdawało się nawet, że wzrok jego złagodniał. Widocznem było, że twarz tego człowieka, gdy ją ożywiał jeszcze promień inteligencji, musiała być nawet piękną.
Cyrus Smith wziął sobie za zadanie spędzać codziennie kilka godzin w jego towarzystwie. Pracował przy nim i zajmował się różnemi rzeczami w ten sposób, aby zwrócić jego uwagę. Wszak jeden błysk mógł wystarczyć, aby rozświecić na nowo tę duszę, jedno wspomnienie, aby wskrzesić rozum w tym mózgu. Wszak widzieli go, jakim był podczas burzy na pokładzie Bonawentury!
Prócz tego zwykł był inżynier mówić przy nim głośno, tak by zarówno za pomocą słuchu i wzroku przenikać do głębi ten umysł strętwiały. Pomagali mu w tem czasem ten, czasem ów towarzysz, a czasem wszyscy razem. Najczęściej rozmawiali o rzeczach dotyczących żeglarstwa, które więcej od innych musiały obchodzić żeglarza. Chwilami zdawało się, że nieznajomy zwracał niby uwagę na to, co mówiono, i wkrótce przyszli osadnicy nasi do przekonania, że ich poczęści rozumie. Czasami nawet twarz jego przybierała wyraz niezmiernie bolesny, co świadczyło o wewnętrznem cierpieniu, gdyż twarz jego nie mogła kłamać do tego stopnia; mimo to milczał ciągle, chociaż kilka razy zdawało się, jakoby z ust jego wymknęło się słów kilka.
Bądź co bądź, ta biedna istota była spokojną i smutną! Ale czy spokój ten nie był tylko pozornym? Czy smutek ten nie był tylko skutkiem niewoli? Na to niepodobna było jeszcze odpowiedzieć. Ponieważ patrzał tylko na pewne przedmioty i to w obrębie ograniczonym, ponieważ zostawał w ciągłej styczności z osadnikami, do których musiał w końcu przywyknąć, żadnych nie miał potrzeb, lepiej był żywiony, lepiej odziany, więc natura jego fizyczna musiała się zwolna odmienić, ale czy to był ogień nowego życia, który go przenikał, czyli też, ażeby użyć wyrazu, który właśnie do niego dał się zastosować, przyswajał się tylko jak zwierzę do swojego pana? Była to kwestja nadzwyczaj ważna i Cyrus Smith niecierpliwił się, ażeby ją coprędzej rozwiązać, lecz nie chciał naglić chorego! Dla niego nieznajomy był tylko chorym! Czy też ten chory wyzdrowieje kiedy?
Inżynier śledził go dzień i noc! Jak on czatował na tę duszę, jeśli się godzi tak wyrazić! Jak on każdej chwili był gotów ją uchwycić i przytrzymać!
Osadnicy z żywem współczuciem śledzili wszystkie fazy tej kuracji podjętej przez Cyrusa Smitha. Pomagali mu także w tem dziele ludzkości, i wszyscy, z wyjątkiem może niewiernego Pencroffa, podzielali wkrótce jego ufność i nadzieję.
Nieznajomy, jak powiedzieliśmy, był zupełnie spokojny i okazywał dla inżyniera, którego wpływ wyraźnie uczuwał, rodzaj przywiązania. Cyrus Smith postanowił zatem przedsięwziąć z nim próbę, przenieść go w inne miejsce, przed ten Ocean, na który oczy jego zwykły były dawniej patrzeć, na brzeg boru, który miał mu przypomnieć owe lasy, w których upłynęło tyle lat jego życia!
— Lecz możemy-ż być pewni — rzekł Gedeon Spilett — że puszczony na wolność, nie umknie nam?
— Jest to próba, którą trzeba przedsięwziąć — odparł inżynier.
— Niech będzie! — rzekł Pencroff. — Skoro kawaler nasz zobaczy tylko przed sobą czyste pole i poczuje wolność, drapnie, że aż się za nim zakurzy!
— Ja tak nie sądzę, — odparł Cyrus Smith.
— Sprobujmy więc — rzekł Gedeon Spilett.
— Sprobujmy — odparł inżynier.
Tego dnia, a było to 30. października, upłynęło było właśnie dziewięć dni, jak rozbitek z wyspy Tabor siedział uwięziony w Pałacu Granitowym. Na dworze był upał i słońce ciskało na ziemię jaskrawe promienie.
Cyrus Smith z Pencroffem udali się do izby zamieszkiwanej przez nieznajomego i zastali go leżącego przy oknie i patrzącego w niebo.
— Chodź, przyjacielu — rzekł do niego inżynier.
Nieznajomy powstał natychmiast z ziemi. Wlepił naprzód wzrok w Cyrusa Smitha, potem szedł za nim, podczas gdy marynarz, który nie wiele obiecywał sobie po całej tej próbie, krok w krok postępował za nieznajomym.
Skoro przybyli do drzwi, Cyrus Smith i Pencroff kazali mu wsiąść do kosza, podczas gdy Nab, Harbert i Gedeon Spilett czekali na niego u stóp Pałacu Granitowego. Kosz spuścił się na dół i w kilka chwil potem byli wszyscy zgromadzeni nad brzegiem morza.
Osadnicy oddalili się nieco od nieznajomego, aby mu pozostawić więcej wolności.
Nieznajomy postąpił kilka kroków naprzód, ku morzu, i oko jego zapłonęło nagle żywym ogniem, lecz nie próbował bynajmniej ucieczki. Patrzał tylko na fale morskie, które łamiąc się o wysepkę, konały zwolna na piasku.
— To tylko morze — zauważył Gedeon Spilett — łatwo przypuścić, że nie pobudza w nim chęci do ucieczki!
— Tak jest — odparł Cyrus Smith — trzeba go zawieść na terasę, na brzeg lasu. Z tej próby prędzej da się coś wywnioskować.
— Zresztą nie będzie mógł uciec — zauważył Nab — bo wszystkie mosty są zwiedzione.
— O! właśnie też miałby się czem odstraszyć, to takim strumyczkiem, jak Potok Glycerynowy? — zawołał Pencroff. — Jednym susem by go przeskoczył!
— Obaczymy — odparł Cyrus Smith, który nie spuszczał oka ze swojego pacjenta.
Zaprowadzono go teraz ku ujściu Dziękczynnej, i lewym brzegiem rzeki weszli wszyscy na Wielką Terasę.
Przybywszy w to miejsce, gdzie się zaczynały pierwsze wspaniałe drzewa boru, których liście z lekka kołysał wietrzyk, nieznajomy zdawał się połykać chciwie tę woń przejmującą, rozlaną w powietrzu, i głębokie westchnienie wydarło się z jego piersi!
Osadnicy stali z tyłu, gotowi zatrzymać go przy pierwszym kroku do ucieczki!
I w samej rzeczy biedna istota już-już miała się rzucić w potok dzielący ich od lasu, skupił nogi do skoku jak sprężynę.... lecz w tej samej prawie chwili cofnął się nazad, przykląkł na wpół, i duża łza spłynęła mu po twarzy!
— A! płaczesz! — zawołał Cyrus Smith — więc jesteś znów człowiekiem!