<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Buława
Tytuł Talia
Podtytuł I. [Wstęp]
Pochodzenie Szkice helweckie i Talia
Wydawca Księgarnia Pawła Rhode
Data wyd. 1868
Druk A. Th. Engelhardt
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Talia
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Czegoś oczki zapłakała
Moja piękna panieneczko?
Czy cię mama wyłajała?...
. . . . . . . . . . .
Oj nie to to, nie to, to, to,
Co mnie niespokojną czyni.

(Piosenka)

Maudit soit quiconque a inventé la famille.... [1]

X.X.X.

– No cóż, czy ty jeszcze gniewasz się na mnie moja Klotyldo !... mówił po długim milczeniu Henryk, dorzucając drzew do komina, na którym już płonął błękitny płomyk, choć ledwo kilka listków jesień ozłociła na dworze, a babie lata uganiały jeszcze w przestrzeniach stygnącego błękitu, i dziki krzyk żurawi gubił się tęsknie po mglistych, ołowianych chmurach….

– A za co? Za to żem oddał świadectwo prawdzie, – – dodał po chwili z uśmiechem, w którym było jednak nieco zakłopotania bardzo zakochanego człowieka.

– Czy nie? – No! Moje dziecko! – tu pocałował ją w czoło, – gniew piękności szkodzi!...

Co za wielka historya! Byłaś na balu maskowym u księżnej X*., byłaś już bez maski, miałaś ubiór Lavinii, córki boskiego Tycjana. – Byłaś prawdziwie jego córką – a piękniejszą jak obraz jego córki – Trzeba być jak ty artystką, żeby ten ubiór wybrać, i piękną jak ty, żeby w nim tak wyglądać….
Dosłuchajże mej obrony cierpliwie.
W ten sam wieczór wróciłem ze wsi – stęskniony za tobą – dowiedziawszy się o balu, wziąłem domino – pojechałem – i ujrzawszy cie tak piękną, zamyśloną, pełną gracyi, poezji i dowcipu – i pełną godności w tłumie wielbicieli, w tej atmosferze światła i kwiatów, muzyki i woni, wcisnąłem się w tłum i zaszedłszy ukradkiem, pocałowałem cię w prześliczne ramiona twoje – ot – tak jak teraz – cóż w tem tak potwornego? Nie chciałem cię trapić niepewnością. – Z gniewem, w którym spłonęłaś jak anioł zemsty, zerwałaś się –zdarłaś mi maskę – i – zamiast mi wrócić mój pocałunek – wyjechałaś z balu – i już trzeci dzień karzesz mnie za tę pustą chwilę. – Czy byłabyś zdolna pomyśleć, żem miał chwilę powątpiewania, zazdrości, – żem cię chciał ukarać?... nie – tak nie myślisz. – –

Po twarzy Klotyldy przeszło coś na kształt walki – i ktoś mniej kochający dostrzegłby był, że się już dawno nie gniewała, że tęskniła za dawną harmonią, ale pod wpływem pewnej myśli tajemniczej trzymała się w stanowisku zaczepno odpornem…. Trzy lata – mówił, już nieco gorzko Henryk, siadłszy na podnóżku przy jej krześle, nierad, że jak zwykle nie bawi się jego włosami, a głaszcze tylko spoczywającego obok terrneuwa, – trzy lata szczęścia zbiegło nam jak trzy godziny w raju – nie widziałem chmurki na twoim czole, a jeźlim widział jaką, tom ją umiał z niego zcałować, i ty moje odżegnać umiałaś… a dziś? – czyż ta bagatela miałaby… czy ten rys twojego charakteru byłby mi dotąd uszedł nieznany?...

Nie wzięłaś przecie mojej dłuższej rozmowy z Mimozą za…. Prawda, lubię jej rozmowę, – ale moja droga, rozmowa poety z każdą kobietą wygląda dla kogoś, co nie zna ludzi, na to, jak gdyby się w niej kochał, a tylko z ta, w której się prawdziwie kocha, rozmawia jak gdyby chciał ją otruć i nienawidził ją namiętnie….

Czy może jaki inny powód?... nie! nie! nie ! ty nie możesz pamiętać przykrości i przykrością odpłacać, raptem wprost przeciwną istotą stać się nie mogłaś… nie! To byłoby kamień cisnąć w niebieskie, ciche zwierciadło twego ideału…. Klotyldo moja! Jeden twój uśmiech wynagradzał mi tyle! – tyle smutnej przeszłości….

Przypomnij sobie poznanie nasze. – Ten wieczór podwójnie mi drogi, kiedy po raz pierwszy grano mój dramat. Wtedy właśnie widziałem cię po raz pierwszy – na twarzy twojej czytałem wrażenia duszy, którą w tej chwili ukochałem nad wszystkie szały młodości… i puchar rozkoszy wszystkich rzuciłem ci pod nogi; – wywołanemu przez publiczność rzuciłam wieniec – mam go dotąd – potem nie widziałem cię lat dwa – próżno chciałem cię śledzić – byłem zależny, rok brakowało mi do pełnoletniości. – W tym długim roku czujesz – czym myślał o tobie. – –

Ty wtedy uczyłaś twego krewnego idiotę – jak gdyby Miranda małego Kalibana,…o! nie zapomnę, gdy mi opowiadano cierpliwość twoją i przytomność. – Pomnę jak przy nauce francuskiego języka ten mały złośnik lżył cię i krzyczał: „złaś, głupiaś!” a ty z anielskim uśmiechem go, powiedzże mi jak to się mówi po francusku?... I w końcu jak koncha do słońca, pod promieniem twej duszy, otwarły się władze martwe dziecka, miłością ożywione….

Nie bierz mi za złe tych wspomnień, niech nie ubliżają twojej skromności – potrzeba mi ich – bardzo potrzeba!...

Raz dostrzegłem obraz, który mnie zdjął formą i pomysłem. – Młody muzyk , suchotnik, grający noc ostatnia swej wiosny – lampa jak on dogorywa o północy – on przestał grać, ostatnie girlandy tonów jego boskich, splątane w wieńce tęczowe, konają zmartwychwstania skonem – a w ciszy nocnej, marzącemu o sławie dumnemu samotnikowi, siedząc w kącie, w czarnem, gotyckiem krześle hebanowem, śmierć daje brawo kościstymi dłońmi, z uśmiechem mecenasa !... ten obraz był twój. – Rok mój dobiegł – byłem sierotą – miałem wolność, smutny dodatek sieroctwa – wolny jak ptak, samotny i dziki jak ptak, poleciałem za tobą – długo śledziłem cię daremnie – kierowałaś od dzieciństwa prawie łódką twoja sama – roztropnie – ale tajemniczo – a jak mówił świat ekscentrycznie – głównym przymiotem twoim było, że nie umiałaś znieść niewoli ducha – a raczej że umiałaś ją nie znieść – tego ci nie przebaczono – jam to przeczuł Klotyldo moja! Sierota, co sobie wszystko winna, musi mieć dumę swego sieroctwa, zachować sobie jedyna korzyść: niezawisłość – i z siebie tylko sobie sprawę winna, bo bardziej niż kiedykolwiek sama za siebie odpowiada i pokutuje; biada jej, gdy przy tem poczucie godności osobistej nie jest aniołem stróżem. – Ciebie strzegła ona do końca – pamiętasz, po tych dwóch leci ech mego szukania, wchodzę w galeryi Drezdeńskiej do przybytku Sykstyny – nie było w nim nikogo prócz ciebie – siedziałaś na wywyższeniu i kopiowałaś główki dwóch aniołków dolnych, z zadumą na czole dziewczęcem, pełnem tęsknoty i zamyślenia: ta sama błękitna przepaska była na włosach twoich – i ta bransoletka – i ten biały fartuszek w czarne arabeski…pamiętasz?... Stanąłem za tobą – wstrzymałem oddech – nie wiem co mi się działo – ty przeczuciem obejrzałaś się, upuściłaś pędzel – lekki krzyk ci uleciał – a po chwili krótkiej, nie wiem, czy długiej, wobec Sykstyny, zamieniliśmy pierścionki, a Ona z majestatem dziewiczości i macierzyństwa, zdała się błogosławić zaręczynom dwojga tułaczy, samotnych artystów, kochanków ideału, którzy sobie podali ręce – by iść mniej samotnie i pewniej drogą życia. – –

Tu Klotylda ścisnęła dłoń jego, z ledwie stłumionem westchnieniem. – –

– Przypomnij sobie – mówił dalej – nasze poranki Weneckie i noce Neapolitańskie – ślub nasz cichy w wiejskim kościółku Tatrzańskim, gdzie powtórzyliśmy słowa przysięgi, która od dawna związała nieśmiertelnie nasze dusze!... Wspomnij ten miesiąc na Kościelisku, burzę w Morskim oku i pierwsze lato pod temi lipami, tę długą prześliczną jesień i zimę przy tym samym prastarym kominie spędzoną – kiedy uwierzyłaś, że nie żądza sławy, ale ty masz w sercu mem pierwszeństwo – a świerszcz, dawny przyjaciel mej samotności, z kąta zazdrościł tobie….

Jak to?... to wszystko cię nie poruszy, nie rozbroi?... – dodał po chwili zamyślenia, patrząc w jej oczy – aż chodząc dużemi krokami, rzekł: – No więc zadaj mi jaką pokutę – po której będzie z nami znowu jak dawniej – i usiłował żartować – ale usiłował tylko.

– Dobrze! – odrzekła, wznosząc głowę jasnowłosą, z źle ukryta radością – pokutą twoją będzie – żebyś coś dla mnie napisał – a wtedy…

– Zgoda!... zawołał Henryk

– O – zobaczemy.

– Zgoda! zgoda! – zawołał – tak dawno nic nie robiłem – napiszę ci jaką próbę dialogu i jeszcze co drugiego – wybierzesz co zechcesz – zamykam się na drugie trzy dni. – Daj mi tymczasem tę bransoletkę. Przez ten czas – pomyśl o mnie, rzekł całując jej czoło, a po chwili dodał wracając: – tylko zmiłuj się, z suknią nie przysuwaj się za blisko do komina – a uważaj żeby się nasza Ernestynka nie przeziębiła – i rozmyśl rzecz dobrze! – dodał z przyciskiem –żebym ja nie umilkł! – i zamknął drzwi za sobą. – –

– Henryku! Mój drogi Henryku!... zawołała zrywając się jak strwożone ptaszę – i jednym rzutem była przy drzwiach – ale drzwi były zamknięte, a tylko odgłos coraz dalszych kroków gubił się w po komnatach znikając. . . .





  1. Przeklęty jest ktokolwiek wymyślił rodzinę....





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.