Talia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Talia |
Podtytuł | II. Próba dyalogu |
Pochodzenie | Szkice helweckie i Talia |
Wydawca | Księgarnia Pawła Rhode |
Data wyd. | 1868 |
Druk | A. Th. Engelhardt |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Talia Cały zbiór |
Indeks stron |
PÓŁKOWNIKOWA.
EDMUND, jej syn.
OLGA, młoda wdowa.
La troppo cara imagine al mi,
Non vedo altra che ti,
Ti sola sento . . . . .
- Romanza.
Pokój pułkownikowej – drzwi otwarte dają widok na ogród i okolicę wiejską.
- Romanza.
Dzień dobry, moje dziecko; czy wypocząłeś dobrze, po twojej długiej podróży – nie mogłam długo usnąć i oswoić się, że cie mam znowu….
I mnie było tak samo – każdy kątek przypominał mi chwile z życia, i starania i miłość twoją, droga mamo – w tych wszystkich podróżach, które mnie przesyciły, stęskniłem się do tych drogich miejsc, których już nie porzucę. – –
O! to się pokaże – dotąd nie zbawiłaby mnie wiara moja….
Zasłużyłem na to – ale dziś znam ten świat, którego tak pragnąłem, i ludzi także – wyznaję, że ich mam dosyć – lepszych ani gorszych, mędrszych ani głupszych już nie poznam – do tego smutno wyrzec – ale ty mamo, jesteś dziś jedynym moim przyjacielem – miałem ich za wiele – a tylko jednego mieć można. –
Więc takie wrażenia przynosisz z szerokiego świata, który zwiedziłeś chciwie i badawczo? Moje drogie dziecię…
Za tobą zawsze tęskniłem, droga mamo – (klęka u jej nóg) ty we wszystkich burzach byłaś moim aniołem stróżem. Tobie ode mnie życie się należy. – –
O! mój chłopcze, aniołowie stróże mogą być tylko młodzi….
A – rozumiem –
Mój synu, nie krepowałam cię nigdy i w niczem, nie byłam egoistką, wcześnie uczyłam cię myśleć i chcieć – ufając, że reszty dopełni uczucie twoje – i nie zawiodłam się – ufność i miłość twoja są dziś moją nagrodą – ale nie pojmuję, jak w sercu twojem, tyle gorącem i młodem, dotąd nie powstała potrzeba jakiegoś wyłącznego uczucia. – Wiesz, że cię mam jednego; jakikolwiek byłby twój wybór, byle mi dał rękojmię twej pomyślności, pobłogosławiłabym go cała duszą.
Tak, tylko dziś brakuje do tego malej rzeczy, to jest, żebym nad moją matkę nikogo nie mógł i nie chciał ukochać – a do tego – wybacz mi, (całując ją w ręce), ale nie wierzę niestety, by ideały chodziły w spódnicach. – –
Złośniku, możesz być ukarany. –
Widziałem tyle – tyle kobiet – bywałem bałamucony i bałamuciłem się, na szczęście nigdy nie bałamuciłem nikogo, dla tego trochę szacunku dla ciebie jest mi najmilszą z pozostałych trofea – czułem nieraz potrzebę kochania, tęsknotę za czymś wyższem, co każdy człowiek niezezwierzęcony zwie ideałem swoim, ale prawdziwie i silnie nigdy nie kochałem – czasem żartowałem uczuciem i z uczucia, i dziś za pokutę jestem sceptykiem, a choć młody, starym racjonalistą! – a! tak to tak w naszej epoce: nie wierzę w spotkanie tego, co niegdyś ideałem moim marzyłem – wina może nie całkiem moja – pragnę nadal żyć dla ciebie matko, służyć społeczeństwu jak i czem będzie można, w nauce znaleźć resztą wielką niezapełnionych głębi – ale uczuciu tego, co dziś jako syn dla ciebie czuję, nic nie zrówna – a! Dotąd po całych latach zostawiałem cię samą – odtąd pragnę być sługą i synem twoim.
Dziecko twego ojca!
Niewiara twoja mnie smuci, nie wierzysz w uczucie kobiety; gdyby twój ojciec powstał, rozbiłby twoja niewiarę.
Tak – ale prócz ciebie matko, nie widziałem nikogo, podobnej nawet.
Wymagacie bardzo wiele, nieobrachowawszy się z sobą; nie wierzycie w trwałość uczucia kobiecego, bo w własną nie zawsze uwierzyć możecie – ale to rzecz przeznaczenia.
Co to za pismo?
To – zapomniałam ci powiedzieć – ach! I coś dziwnego, że po długich dwóch latach niewidzenia niejedno wyszło mi z myśli, gdym ciebie obaczyła – to nowa znajomość, a raczej bardzo stara.
Jak to? Kobieta wiekowa miałaby to delikatne pismo?
Bynajmniej – stara bo ufna, nie tak dawna, jak serdeczna. – Wiesz, jak trudne w moim wieku nowe znajomości: tej zimy wszelako natrafiłam na młodą kobietę, która zainteresowała mnie i wzbudziła moje współczucie wyjątkowością swego położenia, – przylgnęła do mnie, i zaufała mi jakoś mimowolnie, coraz to więcej przywiązywała się do mnie, i nie wiem jak to się stało, że była codziennym moim gościem – jaki powab mógł ten młody umysł znaleźć w towarzystwie starej i znużonej jak ja kobiety – nie wiem – nie mogłam przypisać tego memu rozumowi – przypisałam więc sercu, które się sercem płaci – i skończyło się tem, że mnie matką nazwała, a ja w końcu bez niej być nie mogłam. –
Gdym opuszczała na lato stolicę, prosiła mnie, bym jej na czas jakiś do siebie przyjechać pozwoliła, – i pisze mi, że lada dzień się wybiera; list się spóźnił i może być lada chwila – ale może to twoją mizantropię razi, – gotowam odprosić – by żadnej przykrości….
O nie! Nie! Droga mamo, któżby nie pragnął poznać miłej i ładnej Polki?...
To dziwne – wszak każde odwiedziny były ci natrętne? – przejrzyj list a poznasz choć profil tej duszy….
„Droga Pani! Nabyłam prawa do twego serca, ty do mnie całej. Z poczciwego dziecka podniosłaś mnie do godności polskiej kobiety, czuję, com tobie winna – i dlatego mówię otwarcie jak dziecko z tobą, bo nie mam nikogo prócz ciebie. – Jednostajność miasta, świata i jego form zmęczyła mnie już nadto, mam mnóstwo wielbicieli, ani jednego człowieka, potrzebująca choć jednego serca, co by mnie jak twoje po macierzyńsku wsparło i przygarnęło; ośmielam się korzystać z twego pozwolenia, droga pani, i przybywam na część lata. – Moja konna jazda, co mi proszę wybaczyć, zrobiła wielkie sukcesa – zresztą mnie godnego wzmianki, zestarzałam się bardzo. Czuję się bardzo osamotniona, ale pomówimy o tem nad tym Bohem rusałczanym, o którym tyle marzyłam!!...”
Moja mamo, daruj mi ten list!...
Ho! ho! ho! Cóż się to z nami dzieje? Pan, co nie wierzyłeś w spotkanie kobiety sobie podobnej…. Ha! Kiedy tak, to powiem ci, że was od dawna miałam na myśli.
O, co w to – to nie wierzę – list prawie każdej kobiety jest fatą morganą jej istoty – mogę wiele powabu znaleźć w jej obcowaniu – ale kochać?... ha! ha!... ja zakochany, marzący po księżycu!... – tylko spotkał kogoś zupełnie nowego, niewidzianego dotąd….
Jesteś poetycznym racjonalistą, to ma dwie strony. – Los jej równie oryginalny jak życie. – Szesnastoletnią dziewczyną wydana przez ojca despotę za starca.
Za starca, z tradycją osiemnastego wieku, który pragnął jak najdłużej dzieckiem ją zachować, dogadzał jej i nadskakiwał, jak dziadek wnuczce. – W miesiąc po ślubie umarł jej ojciec, w rok utraciła męża, przy którym płakała, jak wnuczka za dziadkiem, bo dobrym był dla niej, i umarł, zostawiając ja panną wielkiego imienia i majątku – których nie potrzebowała mając własne. – Piękna, szlachetna, w pączku już miała umysł niepospolity, miała już paść ofiarą pochlebstw, oszczerstw i chciwości ludzkiej, kiedy ją spotkałam, a wkrótce pod pozorem żałoby obrała na czas jakiś dom mój za mieszkanie. Powiedziano, że jest zakochaną, gdy się usunęła od ludzi. – Korzystając z tego, starałam się nieraz podsunąć jej dobrą książkę, obudzić potrzebę pracy i celu życia, poczucie powinności – to wszystko miała już z natury, tylko pot5rąciłam te struny, a czysto oddźwiękły – polubiła naukę, ukochała literaturę naszą i poetów, poczuła się kobietą – Polką. – Z całą siłą obudziła się w niej miłość ojczyzny, którą każda z nas podwójnie czuje, aż do zrzucenia jarzma, każda na świat przynosi i z życiem tylko dzieciom przekazuje – bo bez tego, jak bez oddychania, żyć niepodobna.
O tobie nie mówiłam jej nigdy – zaledwo wie, że mam syna, co podróżuje – ale gdy cię tu zastanie – – nie pomyślałam nad tem… niepodobna byś znowu odjeżdżał – tyś mi przede wszystkiemi drogi!...
Zapewne – to niepodobna – to by jej mogło zaszkodzić… ale – gdyby na przykład – (myśli) a!... moja mamo! nęci mnie pewien pomysł – wiesz, żem sceptyk – chcąc osądzić i przeniknąć jej istotę, udam, żem ślepy – – nie zwróci na mnie uwagi, i tak poznam ją najlepiej….
Nie pozwalam…
Przebiorę się za dawnego nauczyciela tej szkółki, który ociemniał i tu z waszej łaski żyje – wybornie!
Nie pozwalam! Z takimi rzeczami nie godzi się żartować, to mogłoby mi jej serce odstręczyć. –
Ale nie! nie! Mamo! nigdy nie zrobiłem ci żadnej przykrości, tak rzadko o co prosiłem – to pierwszy z moich figlów, tak mi się plan mój składa… żalisz się, żem smutny, przysięgam, że wesół będę jak nigdy – lecz tylko na ten raz… mamo droga….
Ha, widzę, żem słabą matką – wymogłeś na mnie lecz pod warunkiem, by odpowiedzialność w razie złych skutków, cała moją była…. Ten pierścionek oddala mi dawniej, zapewniając, że go bez mojej rady nikomu nie odda – rozumiemy się!...
Przypuśćmy – więc ja – zakochany, jak upiór rozmawiający z księżycem nad wodospadami… błagający, by przeszły przez płomienie serca mego … a! to wyśmienite! –
Może to mieć i poważną stronę swoją, dla tego jedynie przystaję….
To ona!... coś dziwnego mi się dzieje!... jak sarna wyskoczyła z pojazdu – po raz pierwszy zbiegnąć i ręki jej podać nie mogę.
Zaraz, co za gracja!... taka niepospolita powierzchowność….
Idźże!...
Zaraz – zaraz.
A! witajcie!
Moja droga! dziecko ty moje!
Rok minął – droga pani! I ja tutaj? – nie wierzę sobie sama, tak tu uroczo w tej ustroni, że dotąd snem mi się zdaje. –
Nie mogę się tobą nacieszyć. –
Nie moje dziecię, zastępowałam – zastępować matkę można, zastąpić ją – nigdy! Czuję to, bo i mnie ją zastępowano, ale mi jej nikt nie zastąpił – ale spocznij – rozgość się nieco – to gorąco musiało cię bardzo znużyć.
O nie – w nocy spałam wybornie w pojeździe, a do dnia obudziłam się już tu, nad samym Bohem, którego oczerety ozłacał właśnie wschód słońca… wtedy pojęłam słowa poety: „I mnie matką Ukraina.”
Dopiero dziś doszedł mnie list twój – piszesz mi, żeś się zestarzała – moje ty stare dziecko – wyglądasz jak pączek leśny…
Bogu dzięki, że ze szklarni miejskich – od czasu jak zaczęłam myśleć nad sobą, wszystko co mnie bawiło, zaczęło mnie nudzić, świetność balów i stroje straciły swoje powaby, wizyty męczyły mnie, szczebiotanie płytkich próżniaków stało mi się nieznośne – jednej operze dochowałam wiary – świat ogadał mnie, żem zakochana – w istocie zakochałam się w tajemnicach myśli i natury i zatęskniłam do szlachetniejszego świata… ciekawość przyjaciółek i domysły konkurentów wypłoszyły mnie z miasta, tu w ciszy będę dalej kształcić się, myśleć i pracować.
Ostrożnie z ogniem – uważaj, byś nie straciła głównego wdzięku i nitki w życiu, jego celu – byś nie zasłabła na literatkę z profesji; uważam, że pewne brawowanie wyrobiło się w tobie – to mnie trwoży – cel w naszem życiu główny jest: uszczęśliwiając być szczęśliwą – reszta pomocą, ozdobą i środkiem w życiu – uważaj, by w głębinach wiedzy, której szlachetny głód cię pali, nie zatopić wiośnianych instynktów serca, która żywo czuje, które kiedyś – ukocha…
Kiedyś … dziwnie mi wygląda – dziś dalszam od tego niż kiedykolwiek – rękę oddałam bez namysłu memu mężowi, przywiązałam się do niego, opłakałam go serdecznie, ale kochałam go tylko przez wdzięczność, a tego wielkiego uczucia, o jakim myślałam, nie czułam nigdy – dziś nie wierzę, bym je kiedykolwiek czuć mogła (z zamyśleniem) – może mnie świat już niegodną tego uczcił…. Ale to dziki temat – co to za książka?...
Syna?...
Tak – ten latawiec od ukończenia szkół podróżuje i przysyła mi szkice swoich wrażeń; najmilsza wiadomość jednak, jaką mi przysłał, jest ta, że im dłużej świat zwiedza, tem szczęśliwszy i dumniejszy, że jest polakiem.
O – widać, że jest synem swojej matki – pozwoli pani ten zeszyt – tyle marzyłam o tatrach – a wstydzę się, że ich dotąd nie widziałam – (przeglądając) co za łatwość, co za obrazowość – wszędzie –małym środkiem osiąga cel wielki. – Zdaje mi się, że słyszę szum sosen w chmurach, zestrojony z szumem wodospadów, grzmiących po skalach, w dymiące otchłanie – przepiszę sobie ten ustęp, szkoda prawdziwie, że to dyletant… a! ta dylatanterya!...
Co to? Znajome mi akordy – tyle czucia – pani ma artystę w domu?
Ślepy!...
Tak – ubogi chłopiec, który lat kilka, ukończywszy nauki, pracował nad dziećmi wiejskiemi w naszej szkółce, a czytając przy tem po nocach, wzrok utracił. – Niedawno ociemniał, a jako przyjaciel i współuczeń mego syna przyjął gościnność w jego domu.
O! Biedny człowiek – te akordy – to niepospolity artysta:
O gdyby oczy moje
Mogły powiedzieć ci,
Ile cię kocham! i twoje
Tak odzwierciedlić mi,
Padłbym jak ranne ptaszę u twych nóg!
Ta pieśń… jedna z moich najulubieńszych!... nie śpiewam jej od utraty mego męża – ano spróbuję drugą strofę – czy go to zdziwi?... poznamy się w pieśni….
O mój miły, gdybym śmiała
Tak w oczy spojrzeć ci,
Łza by moja mnie wydała,
A znasz takie łzy?...
Łzy które widzi anioł stróż i Bóg!...
Prześlicznie moja droga –wyobrażam sobie jego zdziwienie – odśpiewałaś to jak skowronek, i oczarować go musiałaś.
Teraz strofy podwójne.
A więc chodźmy dłonią w dłoni,
Przez świat wielki, przez to życie,
Wieńce gwiazd czujem na skroni
Jaśniejszych jak na błękicie…
Przez odmęty burz przepłyniem
Jako anioł za aniołem,
Jeśli zginiem, to wraz zginiem,
Jako sokół za sokołem….
A nad niemi anioł wiosny
Skrzydeł swoich cień roztoczy,
O! dzień jasny! Dzień rozkoszny!
Niemą wieczność, patrz mi w oczy!...
Patrz mi w oczy!...
Nikt mnie tu nie mógł milej przywitać, jak ta piosenka – niegdyś nuciłam ją dzieckiem, nie rozumiejąc jej prawie, dziś śpiewam z jakąś dziwną tęsknotą… z uczuciem jakiejś próżni w sobie… przeszłość moja już za mną. – –
Pomówiemy o tem – chodź do ogrodu – pokażę ci z bliska nasz Boh, a Bohowi naszą Rusałkę….
Chodźmy – ale pani pozwoli tę książkę…
W istocie trzeba by być ślepym… (przeciera oczy) co mi jest? Czy to ja, czy nie ja… to boska istota!…
Dziwne – wczoraj jeszcze skończyłam tę podróż, a dziś znowu ją zaczęłam – ależ ta obrazowość – te myśli, to talent granitowy, w którym są żyły prawdziwego geniuszu…. Co za zarozumiałość! Zdaje mi się, jakby dusza bardzo mi pokrewna ją utworzyła! Pragnęłabym go kiedyś spotkać! To mój człowiek – jeśli nie mam zbytku dobrej opinii o sobie, to tego jednego bać bym się powinna, – czuję niebezpieczeństwo. – – Coraz smutniej mi na tym świecie, pełnym zgiełku i szumu – w sercu pusto – ta potrzeba kochania czegoś , przywiązania się, jest klęską, a zarazem rozkoszą każdej kobiety… natura tego powoju, co sam nie może ro0ść ku niebu….
Ach! To ten nieszczęśliwy! Jaki on piękny… i on ślepy!... czegóż bym nie uczyniła, by przewidział… te włosy tak mu na to czoło spadają… co za szlachetna postać… on błądzi… trzeba mu pomóc –
Tędy, tędy – ja panu pomogę.
Wiem, że zadziwiam pana. – To nic – to siostra, chcąca pomóc bliźniemu, Jestem przyjaciółką choć młodszą, Pułkownikowej, którą uwielbiam, kocham i szanuję jak matkę, wiem od niej o panu, jego pracach i nieszczęściu… boleję nad niedolą użytecznego ziomka – a mam już dla pana wdzięczność za miłą chwilę, którą mi sprawiłeś.
Ja – pani?
Tak – tą pieśnią, którą znałam i lubię od dawna.
To głos pani mi pomógł – przemówił mi do duszy tak, że się w niej zrobiło jasno jak o świcie zorzy – wybacz pani.
Pan niemniej wrażenia uczyniłeś na mnie, – w śpiewie przeczułam duszę, która musiała wiele cierpieć, albo spotykać cierpienie, widzę pana raz pierwszy, a to współczucie tak nas zbliża, że zdaje mi się znać pana. – Oddałabym panu moje oczy, byleś widział. . . .
Pani!... żart ten tylko tobie przebaczam.
Nie żartuje w ten sposób, powtarzam, że bym je panu oddała, byleś mógł widzieć… (hamując się) byleś mógł… uczyć dalej dzieci, to taki wielki zawód – oto chłodnik, tu ławka – ale pan przyszedłeś tu po ciszę – a ja zawadzam – nim odejdę uzbieram panu trochę kwiatów –
Pan musi je znać po woni… to fiołek – to konwalia – to jaśmin – to róża.
O! znam kolory tych kwiatów – oślepłem późno – dzięki! Ale niech mi pani mówi o naturze – głos pani tak mile mnie przenika….
Dobrze – w naturze cicho jak w nas.
Tak – choć nieraz w głębi śpi burza. –
Ani chmurki na niebie – słońce już wysoko – chór skrzydlaty odzywa się wesoło – w błękitach nad stepami dzwonią skowronki, drzewa stoją w cichości – nad falistą gierlandą kwiatów drży ruchoma gierlanda motyli… to cisz chwili południowej – tylko dzwon cerkiewny ozwał się nad stepami. I Boh nasz rusałczany szumi i wije się wśród dzikich oczeretów….
Ten daleki szum Bohu, co spada z pod młynka, przypomina mi Dunajec w Tatrach moich….
Pan zna Tatry? – tylko co pożarłam wspomnienia po nich przez syna Pułkownikowej – niech mi pan mówi o Tatrach….
Moje słowo za ciasna ramą dla tych obrazów. –
Zna pan pięć stawów? Jaki jest charakter ich?...
Niech pani sobie wyobrazi przyszła dolinę Jozafat – przestwór dzikości – w ogromnej przestrzeni, złożonej ze skał rozwalonych – poszarpanych w harmonijnym nieładzie chaosu, - drzewo, ni ptak, ni chwast nie żyje w tej dolinie grozy śmiertelnej – na bryłach bryły, a na bryłach bryły na bryłach, wielkie, szerokie, jak gruzy Babelu, jakby czekały, by myśl jaka w nich wyryć… wśród tych chaotycznych przestrzeni kamiennych pięć zwierciadlanych stawów, czystych jak pierwsza miłość, cichych, jak prawe sumienie – tylko skały i gwiazdy w nich kąpią czoła – czasem jaki orzeł nadpłynie błękitem, krzyknie przerażony i znika w nieskończonościach bezbrzeżnych, skąd żeglował – stawy te łączą się z sobą, leżąc jeden niżej drugiego – aż masa wód ich razem połączona grzmi po stromych biodrach skał, jak z wieżyc odwiecznych, w dymiącą otchłań Siklawy; – o ile w górze nad spadem dziko i martwo, o tyle spadając w dół rozbija się piana o puchy zieloności i górskich kwiatów, skąd wąwozem kwiecistym dalej niewstrzymana, jak myśl ze świata materyi w świat ducha – w każdej z tęcz tego wodospadu czuć arcydzieło Stwórcy, któremu słowo doczesną mogiłą….
Czuję! Widzę!... ależ… podobny obraz znalazłam w tych podróżach.
Pisaliśmy je prawie razem – jesteśmy tak zbliżeni, że nas za jednego człowieka brać można.
Szczęśliwi!... (po pauzie) I pan straciłeś oczy! – czyż nie lepiej, gdybym ja je była straciła.
Co za bluźnierstwo! Któż bardziej, jak kobieta z duszą pani, potrzebny jest dzisiejszemu społeczeństwu? Skoro pani spotka człowieka… który… cię będzie godzien…
A!.... co mi jest… oszalałam?... czy to sen?... straszny sen! Stało się!...
Dzięki. – – Pan już dawno przestał czytać? –
Od – kilku – lat….
W jakim kierunku pan głównie dla siebie pracowałeś?
Z powołania byłem nauczycielem – obok tego dzieje zbiorowe miały dla mnie demoniczny powab – starałem się przytem zawsze poczuwać stanowisko Polski w dziejach powszechnych – później wielki kosmos natury dał mi do tego tło w naukach przyrodzonych, filozofia życia dorzuciła jeszcze kilka cichych pewników, sztuka kilka kwiatów, za któremi śledząc, rzuciłem się namiętnie w świat grecki, na końcu którego czarowała mnie ostatnia… postać nieśmiertelnego Byrona… ale wypłynąłem i stamtąd, ukochałem nade wszystko literaturę i dzieje nasze, bacząc na ich stanowisko i powołanie w przyszłości….
A średnie wieki miały dla pana wiele powabu?...
Tak – ale mimo bohaterskości ich, mimo myśli, co powlekła tłumy zachodu pod mury Jeruzalem, mimo tumów gotyckich, rycerstwa, wdzięku dam…(ile że pani widzieć nie mogę…) mimo ich czaru całego, nie pragnąłbym ich powrotu.
A – mnie szkoda średnich wieków, bo je ukochałam.
Choćby Tasso!
O wdzięku niewieści! Pani przegląda jakąś drugą książkę?...
Keapseak z kobietami Shakespeara.
Lękam się Keapspeaków dla pań.
Jak to?
Wpatrując się w te typy idealizowane, młode dusze pozbywają się własnej indywidualności, woni i pieśni przyrodzonej, i czasem dochodzą aż do artystycznej kokieterii….
Nie poczuwam się do tego – gdyby pan miał oczy, widziałby pan, żem nie straciłam typu, jaki mi Pan Bug dał, – Keapseaki rzadko mi dogadzają, całe moje szczęście, że czytam wielkiego Williama, którego trzymam na kolanach, choć taki wielki.
Zaczyna od dziewicy Orleańskiej.
Podziwiam epopeję dramatyczną Henryków, ale Joanny po angielsku nienawidzę – to Achillesowa pięta mistrza, – choć tak potężnie znać lwi pazur w tym typie czarownicy.
Zgoda na to. Dalej Julinetta, bardzo ją pan uwielbia?
Nie do entuzjazmu – ale nikt jej lepiej nie pojął – podziwiam zwłaszcza oddanie obojętności, z jaką gotowa jest iść za mąż, nim ujrzała Romea, a potęgę boleści i odwagę po jego poznaniu.
To samo myślałam. – Dalej Jesica.
Jako sztuffaggio dziewczęcia lekkiego – mam jednak wstręt do tego typu.
A – jużci Kordelia! To niebieska tajemnica na ziemi!... Kordelia i Marquis Poza to moje dwie najmilsze gwiazdy na niebie poezji….
Może nie mam słuszności, ale dla mnie tylko Desdemona!... ta kobieta wyższa nad pospolite formy świata, w którym wzrosła, zdolna zająć się człowiekiem, który zaimponował jej zasługą i nieszczęściem, brawująca wszystko dla niego, kochająca do ostatka i tryumfująca nadludzkim przebaczeniem….
Jestem zwyciężony. – A – pani gdybyś spotkała takiego Otella, któryby w życiu postradał wiele, lecz serce zachował młode i gotowe do ofiar – człowieka ubogiego – nieszczęśliwego.
Z rozkoszą podzieliłabym jego nieszczęście, którego by tem samem dla nas nie było!
Pani mnie nie pojmuje… wybacz pani….
I tak nieszczęśliwy, nie śmiałby podnieść oczu… aż… do pani…
Ha!... pan byś… Cenię nieśmiałość ubogiego – komu innemu nie odsłoniłabym, co się w duszy mej dzieje… ale pańskie oczy, pańskie ubóstwo…
A któż pani powiedział, że nieśmiałość ubogiego pozbawia go dumy?
Mój panie…
Ha! Ja już nic nie wiem, tylko, ze panią kocham! Kocham! Kocham! Ha! Stało się!
Wstań – odtąd jesteśmy swoi, prowadzić cię będę, mówić o świecie, a ty mnie o tajemnicach duszy twojej – kocham cię – nie lękam się niczego – wytrwam – (gorąco) o czemu nie jestem ciemną! Kiedy ty ślepym jesteś!...
Olgo!... Olgo!... jeszcze słowo!... przebacz – mam wyznać. – – –
Wstań – Pułkownikowa – jak ja jej powiem? – –
Moja Olgo, chodźmy się przejść, dosyć czytałaś.
Dobrze, tylko zarzucę coś cieplejszego.
Ta – albo żadna.
Przyrzekła ślepemu?
Tak!...
Ach!... widzę, że miłość ślepa… strach mnie bierze, jak jej to odkryć, cale uczucie mogłoby prysnąć o ten wymysł, mówiłam ci: „Nie zartuj z ogniem”… sama nie wiem….
Chodźmy – mam pani tyle – tyle powiedzieć….
O cudna istota i jaż cię godzien byłem? Ja śmiałem cię okłamać, a ty za to ukochałaś – ślepego?... mniemane ubóstwo i nieszczęście gotowa dzielić z uśmiechem?... Boże mój, teraz przewidziałem, dotąd byłem ciemny. – Wątpiłem i jestem ukarany – a – po cóż idą ku tej kładce nad rzeką – mogą łatwo stracić równowagę – matka chce przejść – Olga ją wyprzedza – tam młyńskie koła! Weszła – och ! chwieje się … traci przytomność… Wzniosła rękę… spadnie! Ha!...
Dzięki Ci wielki Boże!...
Mój wybawca… (zrywając się) ha!... Co to jest… on nie ślepy?...
On nie ślepy?...
O tak – ślepy miłością – przebacz mu to kłamstwo, z miłości której nie wierzył, bo nie znał ciebie – upokorzenie karą za to wątpienie, a daruj mu, gdy ci wyznam, ja, słaba matka, że to Edmund, syn mój!...
Na kolanach wyznaję moją winę – sędzio mój wspaniały!...
Pan mogłeś… (Długie milczenie.)
On – nie ślepy!...
Boże mój nie daj mi oszaleć!...
Uszczęśliw go!...
A przez niego – ciebie!
Takiego dnia wam życzę wszystkie matki!