W Sromowcach na południe położonéj włości,
Gdzie pola i ogrody pełne jałowości;
Gdzie wieśniacy posępne prowadzą dni swoje,
Gdzie nieurodzaj sprawia głód i niepokoje,
Gdzie piasek granitowy zapełniwszy ziemię,
Nędzne wywodzi wszelkich zbóż i jarzyn plemię;
Tylko góry wysokie, wiérzby gałęziste,
I drzewa owocowe posępnie cieniste,
Owocami swojemi przechodnia witają,
Któremi go mieszkańcy chętnie posilają.
Tą wsią idąc, przywita cię wąwóz skalisty,
Zwirami najerzony, dziki i cienisty;
Tak okropny, że czapki nie wstrzymasz na głowie,
Patrząc w górę, ażeby nie upaść w parowie;
Bo skały tak do siebie przybliżone razem:
Że je żadnym nie zdołasz malować wyrazem!
Ta nachyla swe szczyty i zdaje się smucić,
Jak gdyby na przechodnia chciała się przewrócić;
Tamta rozpadlinami czarnemi przeraża,
Że nawet i ptakowi zbliżyć się zagraża;
Inna z łona swojego wysącza strumienie,
Na które nigdy słońca nie świecą promienie.
Jestto parów tak dziki, że nawet roślinie,
Nie da kwiatów rozwinąć, w swéj pustéj krainie;
Jak gdyby był umyślnym zniszczenia siedliskiem,
Nie lubiąc się nasycać życia widowiskiem,
Jak gdyby usiłował groźny i zuchwały
Wszystko widzieć kamienne, jak sam skamieniały!
I zabrania przechodu po swym drobnym głazie,
Bo iść trzeba jak po szkle lub ostrem żelazie. Tym wąwozem Władysław Jagiełło przechodził,
Spotkawszy się z cesarzem Zygmuntem — los słodził
Swojéj pięknéj podróży, która go bawiła,
Serce mu rozrzewniała i umysł wznosiła.
Ze Sromowiec udał się do zamku w Lubowni,
Gdzie spoczywał, bezpiecznym będąc w téj warowni,
Która mu przedstawiała widoki wokoło
Tak pyszne, że się na nich poglądał wesoło;
I gdzie oczarowany powabem natury,
Rozjaśniał czoło z przykréj panowania chmury! — Unużysz się nim wyjdziesz na wyższe polany,
Do Wymiarków, tam ujrzysz obraz niespodziany:
Nie zgłębiony myślami, okiem nie pojęty,
Skała z lasu wystając jakby duch zaklęty,
Jak olbrzym nad przepaścią zdradliwie stojący,
Umyślnie na twe krótkie życie czychający;
Aż po czasie niejakim odetchnąwszy z trwogi,
Cisnąc się przez zarosłe jałowce i głogi;
Spoczniesz w miejscu bezpieczném, otarłszy pot z czoła,
Dowiész się od górala twojego anioła:
Że ta skała dla tego Kopą jest nazwana,
Iż wielkie podobieństwo ma do sterty siana.
Kopa wieki przetrwawszy, stoi niewzruszona,
Od wszystkich podziwiana, a nawet ceniona.
Ona przecięż niewdzięczna — bo nie jeden z gości
Zaledwie z niéj nie roztrząsł w przepaściach swych kości,
Musiał wracać ostrożnie, żałując wyprawy,
I doznawać przymówek, śmiechu i niesławy!
A przecięż za dawniejszych a szczęśliwszych czasów,
Jeden z naszych, panosku, odważnych juchasów
Dostał się na wierzchołek! Tam na chwałę Bogu
Zaśpiewał i zagwizdał i zatrąbił z rogu;
Potem na towarzyszy u stóp skały skinął,
Rozśmiał się i siekiérką w powietrzu wywinął,
I zlazł na dół szczęśliwie — a czyn jego sztuki
Sława niesie w dalekie wnuki i prawnuki!
Ta skała jest największą tu osobliwością,
Odwiedzana od gości z wielką przyjemnością;
Mężczyźni i niewiasty tak się nią zajmują,
Że sobie na pamiątkę jéj postać rysują.... Takie cuda w Pieninach znajdują malarze,
Jako najokazalsze przyrody ołtarze;
Przy których człowiek pełny miłości i wiary,
Składa Bogu najczystsze swych uczuć ofiary. Przestąpiwszy granicę za bystrym Popradem,
Walczącym bez ustannie z kamiennym nieładem;
Z niezwykłą przyjemnością podziwiamy ziemię,
Żywiącą pracowite, pobratymcze plemię,
Któréj język, i serca te same przymioty
Dodają nam do dalszéj podróży ochoty.
Więc od Staréj-Wsi[1] drogą wiodąc szypkie kroki,
Nieznanych wiosek Spizkich bawią nas widoki:
Gibet, Gurków, Labsanka, Rusbach, Litmanowa,
Kamionka, Jarzębina, Wyborna, Rellowa,
Święty Jerzy, Totfalu, Oszturna i inne
Mające czyste domki i ludy niewinne;
A stanąwszy na górze Klauzy nie małéj,
Uderza nas ze wszystkich stron widok wspaniały:
Leżą piękne miasteczka nad Popradu wodą,
Oddechające dobrym bytem i swobodą —
Ale my zwracając się w Jezierską dolinę,
Pełną zbóż, jarzyn, sadów i pastwisk krainę,
Którą niegdyś dotknęło smutne wydarzenie
W niedzielę, gdy święcono Pańskie przemienienie:
Ulewa nadzwyczajna wszystko tu zalała,
I wszystko ku Pieninom z falami zabrała;
Przezco nędza i srogi głód długo panował,
Nim siebie i swe bydło wieśniak wychodował;
Nim doczekał się biédny następnego roku,
Żyjąc w słabéj nadziei lepszego widoku.
Dziś niema ani śladu urwania się chmury,
Uśmiechają się zbożem równiny i góry. Jesteśmy na Magurze przy karczmie wysoko,
Zkąd już obraz daleki bystre widzi oko,
A wioski, które wtyle zostały za nami,
Zdają się zapadłemi we mgle nizinami,
A pod nogą roślinność bujna, choć posada
Z piasku, ziemi krzemiennéj i opok się składa.
Wszystko przed nami dumne ciemno-szafirowe,
Siwe, zółte, zielone i fioletowe;
Gdzieniegdzie różowemi jaśniejąc barwami,
A gdzieniegdzie śrebrnemi śmieje się smugami,
A wszystko tym piękniejsze im dziksza przyroda,
A jedyna w téj stronie przy drodze gospoda
Zaprasza przechodzących ściany drewnianemi,
Opatrując do życia potrzeby piérwszemi.
Tu zjeżdżają się goście i tu spoczywają —
Tu biorąc wiadomości — cierpliwie czekają,
Bo górale tu wiedzą kiedy burza spadnie,
I kiedy będzie słota — a po słocie ładnie?...
Więc i my najęliśmy przewodnika, który
Zna dokładnie doliny i lasy i góry.
Jestto góral przyjemny, wysmukły i silny,
Zdaje się, że nam będzie usłużny, przychylny;
Twarz jego ogorzała, a oczy pogodne,
Malują czyste serce i myśli swobodne;
Czoło wzniosłe, nos ściągły, wąsy ogolone,
A włosy kruczéj barwy za ucho spuszczone;
Koszula na nim krótka z grubego przędziwa,
Choć wstążką zawiązana, nieznacznie odkrywa
Zdrowe piersi, z których się głos wykrada miły,
A ramiona i plecy burką się okryły;
Pas szeroki wznosi się pod pachy, jak dziwo,
A wisi na rzemyku i nóż i krzesiwo;
Spodnie ciasne i białe, a kierpce skórzane,
Zgrabnie do nóg rzemieniem są przymocowane;
Za małym kapeluszem wygląda fajeczka,
Torba pełna u boku, w ręce siekiéreczka
Nazywana ciupagą, zgrabnie wyrobiona,
Jedyna w niespodzianym przypadku obrona.
A z mowy jego czystym i uprzejmym tonem
Poznać, ze jest przejęty ojców zabobonem;
Lecz pomimo przesądów niewinnego błędu,
Ten człowiek wart naszego szacunku i względu.
Więc nie traćmy daremnie czasu — ranku chłodem
Józef Bigos powiedzie nas, idący przodem.
A my z teką w ołówki i papier obfitą,
I strzelbą na ramieniu dokładnie nabitą,
Wyszedłszy w Imie Boże. — Na końcu Magury,
Jakgdyby u nóg naszych wspaniałość natury,
Niepojętéj słowami, pędzlem, ani pieniem,
Uderza nas czarami, paląc zachwyceniem: Witajcie malownicze w olbrzymiéj wielkości
Tatry! pełne powabów cudownéj piękności!
O wy góry Sarmackie![2]... gdybym w me ramiona
Mógł was objąć, przycisnąłbym do mego łona!
Lecz w znak tego życzenia przyjmcie powitanie,
Serdeczny zachwyt i cześć i uszanowanie,
Jakie swemi wdziękami obudzacie we mnie,
Spokojnie, lubo, miło, drogo i przyjemnie!
O! ileż tu uczucia, ile rozrzewnienia,
Ile myśli budzicie, ile uwielbienia?!.... Jak dawno tych gór pasmo stoi utworzone,
Bóg rzucił nieprzejrzaną dla ludzi zasłonę;
Tylko ciekawość błędna słabego rozumu,
Przybliża się niepewnie do Wszechmocy-umu:
A pismo święte mówi; „Gdy świat był zalany,
Tylko został Noego ród uratowany;
Arka jego po morzu wzburzoném pływała,
Aż na górze Ararat wstrzymaną została,
Tam z rodziną swą Noe i ze zwierzętami
Wyszedł i utrzymywał się między górami.
A gdy się lud rozmnożył musiał na doliny
Rozejść się, by wyżywiać swe liczne rodziny;
Oddając się połowu ryb i polowaniu,
Ale góry w szczególném miał poszanowaniu;
Zawsze górami myśli swoje miał zajęte” —
Więc i Tatry niech będą nam drogie i święte!... — Widzimy na dolinach rzucone szałasy,
Polany między lasem, daléj gęste lasy.
A ten świat granitowy w swojéj rozciągłości,
Jest morzem nieprzebraném szacownych piękności;
Uderza nas potęgą cudów swoich mile,
Lecz przewodnik przerywa zachwycenia chwilę:
„Ta kraina, co umie każdego roztkliwić,
„Panosku nie zdoła nas przez zimę wyżywić!
„Musimy się po świecie daleko rozchodzić,
„I w dalekich równinach przykre błota brodzić!
„Chodzimy mając drutu na sobie obręcze,
„Ażeby, gdzie się trafi, zatrudniwszy ręce
„Można siebie posilić — idąc coraz daléj,
„A na głód i na nędzę człowiek się nie żali,
„Bo cóż skarga pomoże?... człek jakoś wytrwały,
„Choć często kąska chleba nie widzi dzień cały;
„Nie może się przywiązać do równin zwyczajów! —
„Na wiosnę z mały zyskiem, wraca do swych krajów,
„Gdzie jest zdrowsze powietrze, widoki ładniejsze,
„I gdzie wszystko jest milsze, słodsze i wdzięczniejsze!
„Niewymownie cieszę się panosku kochany,
„Że mówicie po polsku, boć człowiek stroskany
„Gdy gości nierozumie, których oprowadza;
„O! jakże wasza mowa mą duszę osładza??
„Tu z dalekich okolic przychodzą panowie,
„Tu bywają nieznacznie przebrani królowie;
„Nie mogą się nacieszyć owych gór wytworom,
„Naszéj mowie, szczerości i naszym ubiorom!” Spuszczając się z Magury na dolinę Zdżaru,
Widać spad rzeki Wilby wśród polnego jaru,
Nad którego brzegami chaty rozrzucone
Wyglądają, miejscami gęsto ożerdzione.
Daléj lasy, a z lasów ostrymi szczytami
Wystrzelają opoki nazwane Szragami;
W których różne załamki, różne pochyłości,
Wybocza i urwiska, parowy, wklęsłości,
Wystają nad lasami dumą okazałe
Malownicze, okropne, pyszne i nie małe!
Gdzie tylko bujne trawy mogą owce brodzić,
A za niemi juhasy i psy[3] muszą chodzić.
Tam idąc, chociaż nogę niekiedy zamaczam,
Na trud i niewygodę skargi nie naznaczam,
Bo chcąc złożyć należną chwałę przyrodzeniu,
Potrzeba mieć przyjemność nawet w utrudzeniu!
A idąc przez polanę[4] na górę Wysoką,
Spoczywamy wśród trawy pod siwą opoką,
W któréj mała jaskinia wygląda zdaleka,
A zbliżywszy się do niéj zadziwia człowieka:
Jest to miejsce szczególne, zwane Organami,
Gdzie woda w głębi ziemi bełkocąc falami,
Wydaje różne tony, jakby jakie młyny,
Albo jakie ukryte pod ziemią maszyny,
Których koła i tryby utworzone, wiecznie
Obracać się bez przerwy zmuszone koniecznie. Wyżéj idąc, gdy krok twój odpocznie na chwilę,
Tatra, Matra i Fatra przywita cię mile
Swojemi upłazami, które do tarasów
Podobne są, a żadnych nie piastują lasów;
Tam minąwszy stroniki[5], gdy staniesz na szczycie,
Przeszyje cię obawa o zdrowie i życie;
A wiater jakby z niemi był w porozumieniu,
Wyrywa z pod nóg twoich kamień po kamieniu! Daléj Kopa ubrana gadzi-korzeniami[6],
Nagradza wszystkie trudy dwoma widokami:
Na południowej stronie węgierska kraina,
Roztacza się głęboko jak karta jedyna;
Czerwienieją się zamki dawne i świątynie,
Za któremi w błękitnéj mgle już oko ginie.
Na północ pojawia się dawnéj Polski ziemia,
Na któréj się lud różny gnieździ i rozplemia;
Gdzie z ubiegłéj przeszłości dochowanych znaków,
Stoi Ryga, Gdańsk, Poznań, Warszawa i Kraków;
Gdzie naród kochał Boga i Bóg był z narodem....
Lecz poco nam się smucić tych myśli zawodem?
Lepiéj zwróćmy uwagę na każde stąpienie,
Bo upłazy[7] stroniki czynią przerażenie,
Łatwo upaśdźć na grapach[8], albo się pomylić,
I długo błędnym torem daremnie się silić!
Bo Kopa jest wysoka, przykro pochylista,
A zdaleka zdaje się że zieloność czysta
Mchów i traw ją pokrywa — a ona tymczasem,
Porosła jest zwikłanym kozodrzewu[9] lasem,
Który pnie się wysoko nad jodłowe lasy,
A jest jasno-zielony, jak w Andach pampasy.
Oto widać Biały-staw w malownéj przestrzeni,
A kozodrzew na brzegach pięknie się zieleni;
A woda otworzywszy paszczę na człowieka,
Chce połkąć go, a człowiek od brzegu ucieka!
Jezioro wydaje się małe, lecz w około
Chcieć obejść go, potrzeba zagrzać sobie czoło.
To czystéj wody morze białém jest nazwane,
Że odbija w swém łonie białą brzegu ścianę;
A granity wokoło patrzącpatrząc się grapami,
Gniewają się dymiące swych rozpadlisk mgłami;
Zdaje się pluć w jezioro, aby jego łono
Rozdąsać i zakłócić swą burzą szaloną;
Ale staw jest spokojny — daje się rysować,
I z swymi strażnikami dokładnie cieniować;
Podróżny wprawną ręką gdy wszystko odkrada,
Przewodnik niecierpliwy, tak mu opowiada:
„Panosku! ten staw-biały z brzegów swych wytworem,
„Oświécany był dawniéj nocą i wieczorem,
„Od wiérzchu skały Tatry, tam długo nieznany
„Był dyjament ogromny, karbunkułem zwany;
„Którego sława różnych królów tu nęciła,
„A chciwość ich nagrodę temu naznaczyła:
„Ktoby go mógł dostawić do tronu jestestwa,
„Za co dostałby od nich w świecie pół królestwa!!
„Więc ta wielka nagroda wielu zachęcała,
„Ale tam żadna ludzka noga nie postała;
„A kamień sobie błyszczał, — królowie smutnieli,
„Że takiego klejnotu u siebie nie mieli.
„Aż jeden strzelec chodząc sobie przepaściami,
„Po perciach, za szybkiemi jak wiatry, kozami;
„Strzelał do tego blasku, ale jego strzały
„Puszczane z łuku tylko się tam odbijały;
Więc zrobiwszy ugodę o duszę z szatanem,
„Ażeby dyjamentu tego został panem;
„By mógł wierzchołek Tatry koniecznie ustrzelić,
„I — choćby odrobiną królów rozweselić.
„Naciągnął łuk i zmierzył — ręka mu zadrzała,
„Grzmot rozległ się wokoło, woda zakipiała;
„Oderwał się wiérzch góry, ale nie bez szkody,
„Bo karbunkuł się stoczył do głębokiéj wody,
„I przepadł z swojém światłem tak piękném, na wieki,
„A myśliwy nie wyszedł z szatana opieki!” — Daléj pomiędzy rypy[10] w nieładzie zwalone,
Idźmy w stronę północną, gdzie grapy spiętrzone
Rozmaitemi w koło wystając szczotami[11],
Iskrzą się niknącemi przed ciepłem śniegami,
Z pod których wytryskają szumiące strumienie,
Swawolnym biegiem swoim zajmując wejrzenie;
Przyprowadzając nad brzeg Zielonego-stawu,
Gdzie kierdele[12] przez lato dość mają potrawu:
Witaj Stawie-zielony! wśród pysznéj przyrody
Połyskujesz się, czysty, jak kryształu wody;
Twe łożysko rozciągłe, chociaż nie szerokie,
Ale za to niezmierne zimne i głębokie;
Wktórem się przeglądają ciemierzyce[13] latem,
Kurze-ziela i mlecze z szafirowym kwiatem.
↑Stara wieś, miasteczko na węgierskiéj stronie położone, na mapach stoi O’ Falu.
↑Tatry u starożytnych nazywane były górami Sarmackiemi czyli sławiańskiemi.
↑W każdym szałasie juhasy mają psa jako wiernego strażnika i przyjaciela. Rodzaj tych psów jest na równiach prawie nieznany, są białe z długiemi obwisłemi kudłami, pyskiem podłużnym. Oczy mają czarne, połyskujące, świadczą o ich sile i śmiałości. We dnie jeden albo dwa psy wychodzą z owcami i są tam bardzo użyteczne. Zmuszają owce trzymać się gromady, oddalające wracają.
↑Grapy, czyli turnie albo grzbiety skaliste razem ze sobą połączone.
↑Kozodrzew albo Kozodrzewina, rodzaj krzewistéj sosny nigdy w drzewo nie wyrastającéj, z przyczyny ostrego powietrza. Kozodrzewina rośnie po skałach na takiéj wysokości, gdzie już lasy nie rosną. Kozodrzewina widziana zdaleka wydaje się bujną trawą, a tymczasem są to krzaki 10 do 12 stóp wysokie, na sposób rozchodniku rozkładająca się, jest nadzwyczajnie giętka i smolna, a tak mocno powikłana, że człowiek nie jest w stanie z łatwością przechodzić. Gorale zapewniają że dostała swą nazwę od kóz i kozłów dzikich w niéj bezpiecznie ukrywających się.