<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Stanąwszy w swoim pokoju zawołał pan Malina przez okno na stróża. Wkrótce zjawił się przed nim człowiek z rozczochaną czupryną w butach sznurkami powiązanych.
— Zawołasz tu murarza Jakóba! — rzekł do niego gospodarz domu.
— Jakóba? — odpowiedział stróż zapuściwszy rękę w rozczochrane włosy — tego opoja, który w kanałach sypia?
— Tego samego! Czego się patrzysz na mnie?
— To ladaco, proszę pana!
— Właśnie że ladaco, dla tego biorę go do roboty! Już ja dam sobie radę z nim... pod mojem okiem musi robić! A innemu, porządnemu musiałbym dwa razy tyle zapłacić!
Stróż poskrobał się w głowę. W słowach pana Maliny był rozum i to rozum nielada. Inaczej nie miałby pan Malina takiej dużej kamienicy. Ugiął się przed tym rozumem biedny człowiek w powiązanych butach i wyszedł czemprędzej po biedniejszego jeszcze murarza.
Za chwilę stanęła przed kamienicznym panem postać więcej do nieboszczyka niżeli do żyjącego człowieka podobna. Była chuda i wysoka, z twarzą obrzękłą i sinym nosem. Za cały ubiór służył jej jakiś chałat na pół żydowski, na pół mieszczański.
— Cóż pijaku — ozwał się do niego pan Malina — nie masz jak widzę roboty! Widzę to po twojem wychudłem cielsku! Kapota lata jak worek.
Żywy nieboszczyk skłonił się mu do kolan.
— Niema roboty — odparł suchotniczym głosem — człowiek z głodu umiera!
— Gdybyś był człowiekiem porządnym, miałbyś wszędzie robotę i przyzwoitą płacę!
— Prawda, proszę pana! Cóż robić kiedy się człowiek już takim urodził!
— Będziesz miał u mnie robotę!
— Pan zawsze łaskawy na mnie!
— Widziałeś filar?
— Widziałem... robota będzie nawet trochę niebezpieczna. Trzeba filar rozebrać, fundament pogłębić a tymczasem może się nam usunąć.
— Czy myślisz że takie gadanie co pomoże... że płacę powiększę?
— Zdałoby się, proszę pana... człowiek i na kawałek mięsa nie zarobi.
— Od śmierci głodowej do mięsa jeszcze daleko!
— To prawda panie!
— Lepszy bochenek chleba od głodu!
— Prawda!
— Więc tak jak zawsze ci płacę...
— Cóż robić! Przynajmniej z głodu się nie umrze!
— Przedewszystkiem pilna robota i trzeźwość... od piątej rano do dziewiątej wieczorem!
— Niech i tak będzie... ale to niedosyć!
— Co niedosyć?
— Do tej roboty trzeba budowniczego!
— Tak... budowniczego! Wiem o tem! Wydatki rosną a potem dziwią się lokatorowie, że czynsz wysoki!
Pan Malina nie mógł teraz spokojnie siedzieć na krześle. Wstał i szybkim krokiem zaczął biegać po pokoju mrucząc pod nosem:
— Za kilka linij na grubym papierze daj mu zaraz sto lub dwieście...
Był to właśnie najdrażliwszy temat dla zacnego właściciela domu. Praca wymagająca pewnej inteligencyi i nauki a tem samem i lepszej zapłaty miała w nim nieubłaganego nieprzyjaciela. Pojmował on tylko zwykłą ręczną robotę, która zużywa czas i siły fizyczne. Według niej mierzył wszelką zapłatę. Wyższe prace, jak naprzykład prace inżynierskie, adwokackie, nauczycielskie lub inne, przy których zasób nauki i siły umysłowe się zużywają, nazywał po prostu zdzierstwem niegodnem poczciwych ludzi. Kapitałem były tylko u niego pieniądze lub kamienica — kapitału nauki i pracy nie uznawał. Lekceważył tych wszystkich, którzy z tego kapitału żyją a często nawet litował się nad ich stanowiskiem tak upośledzonem. Nie mógł im darować lepszych wygód życia, wykwintniejszych mebli a ekwipaż poczytywał za grzech śmiertelny. Gdy coś podobnego ujrzał, mawiał zaraz do znajomych:
— Co ten okrzesany proletaryat wyrabia! Meble, służba, konie... a to wszystko odbija się panie dobrodzieju na nas, którzy coś posiadamy! Adwokat, rejent, doktor, za kilka głupich liter każą nam płacić sumy... a o budowniczych i inżynierach już nie mówię, bo ci już pewnie na tym świecie nie przejdą przez ucho igielne a po śmierci nie wejdą do królestwa niebieskiego!... Czy kto słyszał n. p. za jeden plan domu... parę arkuszy papieru... dwa, trzy tysiące!... To istni antychryści... to koniec świata!
Przy takich wyobrażeniach żałować należy, że zacny miejski konserwatysta nie żył w kraju, w którym parlamentarne stosunki byłyby mu pomogły do wyniesienia się na jaki piedestał sławy publicznej.
Pozbawiony publicznego stanowiska, pan Malina musiał w głębi duszy ukrywać nienawiść przeciw ludziom, którzy nie mając majątku nieruchomego, żyli z pracy swojej dosyć okazale i dostatnio. W duchu wypowiedział im wojnę, a walkę z nimi rozpoczynał wtedy, gdy trzeba było im za jakąś pracę zapłacić więcej, niżeli się płaci ubogiemu wyrobnikowi.
Do tych ludzi, którym na pozór tak łatwego zarobku zazdrościł i z tego względu serdecznie ich nienawidził, należał na pierwszem miejscu — budowniczy! Cieśla przynajmniej daje materyał, blacharz daje blachę, kowal i ślusarz dają żelazo, a budowniczy nic nie daje prócz arkusza poliniowanego papieru, i za to bierze stosunkowo najwięcej! Czyż to nie jest proste zdzierstwo?
To też słusznie zadrżały nogi pod panem Maliną, gdy mu obdarty murarz powiedział, że do reparacyi domu według przepisów miejskich trzeba wziąć budowniczego!
— Znaczny a niesłuszny wydatek! — wołał chodząc po pokoju. — Chcesz w kasie pożyczyć pieniędzy, bierzesz budowniczego, który przez pięć minut patrzy na kamienicę przez okulary, a potem za to tyle każe sobie zapłacić, ile ja za jeden pokój przez cały rok biorę!... Czy jest to sprawiedliwość? Jabym całemi godzinami patrzał już nie mówię na frontowe ściany, ale na wszystkie zatyłki kamienic, gdyby mi takie honorarya płacili!...
— To to prawda — odparł żywy nieboszczyk — ale cóż robić, jeżeli jest takie rozporządzenie!
— Prawda, że na to nie ma rady! Ha... to trzeba pomyśleć o jakim budowniczym! Czy znasz jakiego?
— Pan Anzelm...
— Fiu, fiu, fiu! Pan Anzelm, to pan całą gębą! On za cztery linie na papierze kazałby sobie tysiączek zapłacić. Znam go dobrze!
— Adalbert...
— Cóż tam znowu! Już trzecią kamienicę stawia! do takich panów nie idę po robotę!
— Sylwiusz...
— Taki sam jak tamci. Jeździ karetą! Biedny murarz wymienił jeszcze kilka nazwisk znanych w mieście budowniczych, ale wszyscy ci należeli według zdania pana Maliny do rzędu tych ludzi, którym się dobrze dzieje na świecie i którzy za to lepiej od innych każą sobie płacić.
— Ty mnie nie rozumiesz! — rzekł w końcu zniecierpliwiony gospodarz. — Powiedz mi, wiele ty bierzesz odemnie za jeden dzień roboty?
Murarz wymienił z smutkiem bardzo skromną cyfrę.
— A każdy inny, porządny murarz wiele bierze?
— Przynajmniej trzy razy więcej, proszę pana — pokornie odparł blady nędzarz.
— Czy robota jego lepsza?
— Gdzie tam panie! Czasem gorsza!
— A zkąd się bierze ta różnica płacy?
— Ot, szczęście proszę pana. Jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą!
— Otóż widzisz... trzeba tych drugich szukać. Tacy są najtańsi!
Murarz westchnął.
— Gdybyś ty miał całą kapotę na sobie — prawił dalej pan Malina — gdybyś nie był taki blady jak nieboszczyk, a na domiar nie miał tego czerwonego nosa... to jabym także z tobą inaczej mówił! Możebym ci nie śmiał zaproponować tyle ile ci dzisiaj daję!
— Cóż robić, kiedy człowiek szczęścia nie ma!
— Otóż mnie potrzeba takiego budowniczego, który jak powiadasz szczęścia nie ma, który nie ma całej kapoty i butów całych, a głodny jest jak pies żydowski!
Murarz uśmiechnął się.
— To pan dobrze mówi! Taki zrobi za co bądź!
— Otóż takiego potrzebuję człowieka. Są ludzie, którym jak z kamienia nic nie idzie. Ciąży na nich jakaś klątwa. Świat nie patrzy na nich, gdy oni rękę po zarobek wyciągają. W domach takich ludzi jest nędza, głód i zimno. Taki człowiek nie podnosi głowy do góry, nie imponuje swoją nauką czy talentem, ale bierze chomont na pochyły kark z uległością jak szkapa w karecie!... Otóż takiego człowieka potrzebuję!
Murarz poskrobał się w głowę.
— Taki byłby najlepszy to prawda...
— Taki człowiek — mówił dalej pan Malina — przyjmie wszystko co mu dasz, i można na niego pokrzyczeć, jeżeli potrzeba. Kontentować się musi tem, na co służący pana Anzelma nie chciałby się popatrzyć...
— Nie żal to żyć, kto ma taki rozum!
Pan Malina uśmiechnął się i mówił dalej:
— Jeżeli weźmiesz konia z pańskiej stajni i do fury z nawozem go zaprzęgniesz, to będzie dęba stawał i bił kopytami... a weź zdechlaka od żyda i daj mu garniec owsa, to będzie cały dzień chodził i możesz walić w niego batem co wlezie!
Murarz podziwiał rozum pana Maliny, nie myśląc przytem o sobie.
— Otóż chciałbym takiego zdechlaka — mówił dalej zacny gospodarz — któremu co bądź dam do pyska, a który tak samo pociągnie jak i inny koń rasowy.
— Nie przymierzając... pan mówisz o budowniczym.
— Tak... widać że to tam znowu taka wielka sztuka nie jest... święci garnków nie lepią... jaki taki budowniczy, byle tylko nosa do góry nie zadzierał i z nadmiaru owsa nie brykał... rozumiesz mnie?
— Rozumiem panie!
— Może jaki stary pijak... podobny do ciebie.
— Takiego nie znam!
— Coś w tym rodzaju... człowiek, któremu się jak tobie nie wiedzie, który ma do wyboru albo kawałek suchego chleba, albo głód dokuczliwy...
Murarz z rozrzewnieniem obtarł nos połą.
— Dobrze panie... pomyślę o tem.
— Czy masz kogo na myśli?
— Zdaję mi się, że mam.
— Stary pijak?
— Nie... młody, początkujący!
— Taki będzie najlepszy! Poprzestanie na czem bądź.
— Wiele robi ten co musi!
— Jeżeli tak, to już dobrze!
— Kiedy mam go przyprowadzić?
— Jutro o dziesiątej!
Na tem skończyła się konferencya i minął jeden z dni szczęśliwych, jakim łaskawe nieba wyjątkowo obdarowały zarazem właściciela domu jak i jego zacnego lokatora. Obaj byli z siebie zadowoleni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.