<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pan Malina rzadko bywał w domu profesora, co najwięcej cztery razy do roku po czynsze kwartalne. Nie miał on żadnego pociągu ani do jego książek w oślej skórze, ani do jego rozpraw o duchu i materyi. Jako pan kamieniczny był on wyższym nad wszystkie drobnostki, nawet nie imponowała mu czerwona suknia pani profesorowej, ani złote warkocze Anieli nie wywarły na jego kamienicznem sercu jakiegokolwiek wrażenia. Była to według niego po prostu rodzina urzędnicza, stworzona przez Pana Boga na lokatorów cudzych kamienic. Jako materyał zapełniający najwyższe i najniższe izdebki kamienicy miał on tylko jakiekolwiek znaczenie — ale w bliższą poufałość nie wchodził z nim nigdy właściciel kamienicy.
Pan Malina pozdrowił rodzinę profesora dosyć obojętnie, kobietom się ukłonił, panu Filipowi poufale podał rękę.
Ponieważ blada twarz mężczyzny w oknie przeciwległej kamienicy w głąb się gdzieś usunęła — spojrzała Aniela na gościa z pewną uwagą, choćby przez ciekawość tylko.
Znała ona dobrze pana Malinę, ale dzisiaj z przyczepionem przed chwilą przezwiskiem: „materya“, był on dla niej ciekawszym nieco egzemplarzem. Z uśmiechem zaczęła mu się przypatrywać.
Pan Malina mógł bardzo słusznie wyobrażać materyę. Był to niski, grubawy i przysadkowaty mężczyzna z twarzą rumianą, kilkoma grubemi zmarszczkami na tyleż części podzieloną. Prócz zdrowia nic na tej twarzy nie było. Widać z niej, że ten człowiek dobrze je, pije i trawi. Widać było także po jego prostej postaci, że nigdy przy biurku zbyt długo nie siedzi, książek nie czyta — tylko zawsze wyprostowany robotników swoich dogląda. Mógł być ideałem kucharek lub praczek, nie mówiąc już o tych, dla których każdy jest ideałem, kto dobrą kolacyjkę z szampanem zapłaci. Używając wyrażenia ojcowskiego, była to wyborna materya, ale prócz tego nic więcej.
Pan Malina był dzisiaj w niezwykłem ubraniu. Zazwyczaj obchodząc lokatorów po czynsze, ubrany był w wytartym surducie. Miało to oznaczać kłopoty właściciela i stać niejako w harmonji z kłopotami i ubiorem lokatorów. Dzisiaj odstąpił od tej roli. Miał na sobie ubranie jasnokraciaste, wszystko z jednej materyi. Była to więc wizyta według niego w całem znaczeniu tego słowa — bo ubranie było nowe; rozumie się wizyta gospodarza u swego lokatora.
Jakkolwiek zacny gospodarz od dziecka na pana kamienicznego wychowany, nie wielką grzeszył inteligencyą — miał jednak pewien spryt wrodzony, który w stosunkach z lokatorami był mu bardzo potrzebny. Wiedział za pierwszym rzutem oka, komu czynsz podwyższyć o połowę, a komu tylko o dwadzieścia pięć procent. Wiedział czy sądowa eksmisya lokatora zda się na co, czy lepiej i korzystniej jest zaczekać. Wiedział także z pierwszych słów zaraz, czy lokator sam sobie dymiący piec naprawi, czy z komornego coś na to odstąpić trzeba.
Takie i tym podobne stosunki z lokatorami rozwinęły w kamienicznym właścicielu pewien węch i spryt powszedni, jaki naprzykład widzimy u psów i kotów, gdy im chodzi o zgrabne złowienie zdobyczy.
To też po przywitaniu się z zacną rodziną profesora, zatrzymał się pan Malina na środku pokoju w pewnem milczeniu dyplomatycznem. Chciał się pierwej w sytuacyi rozpatrzyć, zanim mógłby przystąpić do interesu.
Nie długo pozwolił czekać zacny profesor.
— Dobrze żeś pan dobrodziej przyszedł — zawołał zaraz po przywitaniu — chodź pan pokażę panu.
I pociągnął gospodarza do szafy bibliotecznej.
Pan Malina ujrzał szparę na wskroś. Twarz jego nic jednak nie wyrażała w tej chwili.
— Czy pan widzi? — zapytał tragicznie profesor.
— Widzę — odparł spokojnie dyplomata.
— I cóż pan na to?
— Ja?... na to?... nic!
Profesor uderzył się po biodrach.
— Jak to nic! — zawołał — mienie pana, podstawa bytu i stanowiska społecznego, niezbędna materya, na której gruntują się najidealniejsze pragnienia ludzkie... jednem słowem, kamienica rozchodzi się na cztery części świata, i grozi upadkiem i rewolucyą wszystkiego tego, co dzisiaj na tem miejscu istnieje... a pan tak obojętnie mówisz o tem? Spojrzyj pan jeszcze raz.
Pan Malina westchnął lekko, ale pozycyi nie zmienił.
— Ta szpara — mówił dalej pan Filip — ta mała na pozór przestrzeń, która wcisnęła się między ścianę i filar, to przepaść która się niczem nie da zapełnić! Takie rysy w materyi okazują, że nastąpił już w niej rozkład... tak samo jak i w społeczeństwie podobne zarysowania się są zwiastunami śmierci, upadku a co najmniej rewolucji!
Pan Malina z uwagą patrzał na profesora.
— Powiedz pan teraz — pytał wreszcie profesor — co pan zamyślasz robić?
— Sam nie wiem jeszcze — odpowiedział pan Malina z pozorną spokojnością.
— Jeżeli się zaraz nie weźmiesz pan do gruntownej reparacyi, to cały róg kamienicy może runąć!
— Być może.
— I pan mówisz to tak obojętnie?
— Cóż innego mogę robić? Zostawię tak do pewnego czasu!
— To być nie może! Wszystko się zawali!
— Nie przeczę, że to może nastąpić!
— W takim razie nic mi nie pozostaje innego jak w... wyprowadzić się?
Profesor wykrztusił ostatnie słowo z widoczną trudnością. Pan Malina pilnie patrzał na niego.
— Wyprowadzić się! — z boleścią zawołała pani Filipowa.
— Wyprowadzić się! — smutno westchnęła Aniela i szybko spojrzała w okno przeciwległej kamienicy, gdzie właśnie ukazała się znowu blada twarz mężczyzny.
Uśmiech zadowolenia przemknął po twarzy pana Maliny. Widocznie myśl wyprowadzenia się była dla lokatorów dosyć bolesna. Westchnął i odparł.
— Tak w samej rzeczy... nic mi innego nie pozostaje, jak utracić najlepszego z moich lokatorów.
Profesor spojrzał z niedobrym zamiarem na właściciela domu, pan Malina uznał za stosowne usunąć się pół kroku.
— Coś pan powiedział? — zawołał głosem grobowym pan Filip — czy pan wiesz coś pan powiedział?
— Wiem dobrze! — odparł gospodarz.
— Czy wiesz pan co to w ogóle wyprowadzanie się lokatora, a w szczególności — profesora? Czy pan wiesz ile jest wart ten porządek (profesor wskazał tutaj na bibliotekę), ten porządek duchowy, który jest podstawą całego świata w ogóle a w szczególności podstawą pracy człowieka-myśliciela? Czy pan wiesz ile dni i nocy strawiłem nad tem, aby ten porządek utrwalić? A teraz przy tym stole gdy siedzę i piszę, to myśli moje i argumenta snują się w tym samym porządku wzorowym w jakim pan widzisz tutaj te ośle grzbiety!... Pomięszaj je, a zgryziesz kilka piór i do ładu nie przyjdziesz! Cha, cha, cha! I pan myślisz, że ja z tąd tak łatwo się wyprowadzę; że zamiast dalej postępować w ułożonym porządku, stworzę sobie piękniejszy chaos od tego jaki był przed początkiem świata!... Nie, na to trzeba zwaryować!
— Umiem ocenić całe położenie szanownego pana profesora! odpowiedział pan Malina — wiem jaki kapitał pracy zmarnuje się przy przeprowadzeniu...
— Doskonale powiedziałeś pan: kapitał pracy. System i porządek, to kapitał pracy!
— Ile to odsetek traci się z tego kapitału...
— Strach! lichwa, lichwa!
— Jak trudno w takiem zamięszaniu myśl pierwotną znowu pochwycić!
— Co mówisz! Wcale jej nie można pochwycić!
— A jaka rujnacya w meblach! — wtrąciła pani Filipowa.
— Wszystko się podrze, poplami, poobciera!...
— Zawsze boleśnie jest rozstawać się z własnym kątem! — dodała Aniela z melaneholijnem wejrzeniem po za ten kąt własny.
— Człowiek się przyzwyczaja, a potem wszystko traci... ale konkluzya tego wszystkiego jest bardzo smutna!
Przy tych słowach swoich posmutniał pan Malina. Profesor patrzał z pewnym strachem na niego.
— Mówiłeś pan o konkluzyi — zaczął po chwili nieśmiałym głosem.
— Tak — odparł z smutną miną pan Malina — konkluzyą jest, że prawdopodobnie trzeba się wyprowadzić!
— Straszne rzeczy! Wyprowadzić się! — krzyknęła na raz cała profesorska rodzina.
Przecież w parę tygodni — nieśmiało ozwał się profesor — można nowy filar wybudować!
— To prawda! — zauważył gospodarz.
— Ja z tego pokoiku narożnego mogę się na ten czas usunąć!
— Na nic się nie przyda! Nie chcę państwu robić żadnego zawodu!
— Zlituj się pan! Wyprowadzać się! Toż tak jakby się człowiek raz spalił.
— Prawda! Nie ma na to rady!
— Przecież pan musisz reparować!
— Niestety, niema na to widoków.
— Dla czego?
— Możemy o tem pomówić.
Pan Malina miał teraz na twarzy wyraz pewnego zadowolenia. Zdawało się, że doszedł już do upragnionej granicy, na której miał traktować z lokatorem.
— Widzisz pan — zaczął po chwili — na reparacyę trzeba pieniędzy. Gotówki u właściciela domu nigdy niema... bo podatki, illuminacye, kominowe etc., a pożyczać w publicznej instytucyi nie chcę, bo to zaraz w gazetach drukują. Z tego wypływa, że wolę aby mi pustką jakiś czas mieszkanie stało, aż się fundusz zbierze.
Profesor spojrzał z uwagą na żonę.
— Czy dużo panu potrzeba? — zapytał.
— Tyle, ile dwie całoroczne należytości od pana dobrodzieja wynoszą.
Nastąpiła uroczysta pauza. Pan Malina był już u kresu swego planu dzisiejszego.
Profesor zbliżył palec jednej ręki do palca drugiej i zaczął szybko młynka obracać. Podczas tego niemniej szybko obracały się jego myśli. Były one przy bibliotece, przy meblach, garderobie i sprzętach kuchennych. Obliczał mniej więcej koszta i straty przeprowadzenia, nie myśląc już o stracie drogiego czasu.
Takie same funkcye odbywały się w głowie zacnej pani profesorowej. Miała ona jeszcze więcej kłopotów, bo profesor nie wiedział o wszystkich drobnostkach.
Aniela obliczała także pewne straty swoje przyczem od czasu do czasu wzdychała. Mimowoli patrzała przytem na przeciwległą kamienicę, w oknach której uporczywie ukazywała się blada twarz mężczyzny.
Po chwili przestał profesor obracać palcami i spojrzał z pewnem znaczeniem na żonę.
— Dwuletniego czynszu mego potrzeba panu — ozwał się z pewną obawą — możebyśmy się jakoś porozumieli.
— W samej rzeczy, że można się porozumieć! — dodała żona.
— Ach toby najlepiej było! — wtrąciła córka.
Profesor wyrósł na dwa cale w górę.
— Jeżeli żona moja i córka tak mówią — zawołał z nietajoną radością — to ja nic nie mam przeciw temu i głosem doradczym daję moją aprobatę!
I z dumą spojrzał zacny profesor na ośle grzbiety w szafie bibliotecznej, których już nie będzie rugował. Niemniejszą dumą napawała go myśl, że mówiąc o aprobacie, uratował wobec osób trzecich powagę swojej roli domowej.
— Rachunek krótki — zauważył pan Malina — razem wyniesie wszystko dwa tysiące...
— Przecież trzeba coś na procent od zaliczonego naprzód kapitału odtrącić! — rzekła pani Filipowa.
— Zdaje mi się, że się nie rozumiemy — odparł słodko gospodarz — wyprowadzenie kosztowałoby co najmniej pięćdziesiąt...
— I to jeszcze mało! — przerwał sumienny profesor.
— Pewnie, że mało... a procent licząc po pięć... zawsze państwo jeszcze zarobicie!
— Bez wątpienia! — dodał zacny profesor.
Profesorowa spojrzała z ukosa na męża.
— Co ty mówisz? — rzekła — w taki sposób jeszcze powinniśmy panu Malinie dopłacić!
Rozśmiał się z politowaniem zacny profesor. Przymrużył jedno oko i rzekł:
— U kobiet długie włosy a krótki rozum. Przecież wiesz o tem, wiele przeprowadzenie kosztuje. Jeżeli zaś zacny gospodarz pozwala nam tu zostać i dla naszej wygody zaraz reparacyę filaru rozpocznie, to przecież jeszcze za to nie będzie nam procentów płacić.
I mrugnął drugiem okiem do rozpromienionej twarzy pana Maliny. Zacny gospodarz był już tak szczęśliwy, że książek swoich nie będzie z miejsc ruszał, że nie zważając na dalsze remonstracye małżonki odszedł do biurka, aby tak korzystny z gospodarzem interes zaraz od ręki zakończyć.
— Ależ jest jeszcze dość czasu! — zawołała ze strachem małżonka, widząc że profesor wyjmuje z szuflady cały stos papierów wartościowych, od których trzeba dopiero kupony odcinać — można to później załatwić!
— Daj pokój serce — odparł uszczęśliwiony lokator — żelazo trzeba kuć póki gorące... pan Malina gotów się inaczej namyślić!
Pan Malina uśmiechnął się.
— Być może... odparł... w samej rzeczy zaczynam porywczości mojej żałować! Materyał podrożał...
— Nie, nie... słowo się rzekło... kobyłka u płotu.
Rzekłszy to rzucił pan Filip cały stos listów zastawnych na stół, aż wiatr po pokoju powiał. Pan Malina oblizał się na ten widok. Był tylko ciekawy, czy te listy wprost do niego przejdą, czy tylko kupony.
— Podaj nożyce! — zawołał dźwięcznym głosom profesor jak wódz blizki zwycięztwa.
— Ależ Filipie! — remonstrowała małżonka.
— Cicho bądź, abym się nie pomylił! — odfuknął szczęśliwy bohater, który się od klęski uratował.
I rozpoczęła się miła dla każdego finansisty operacya. Nożyce szczękały, papier szeleściał lub skrzypiał, a podłużne okrawki opadały systematycznie jak padają na łanie pokosy od zręcznej dłoni kosarza.
Dla pana Maliny był to widok niezwykły. Listy zastawne były niepośledniej wartości. Liczył i liczył w duchu i jeszcze końca nie było! Cały dwuroczny czynsz samemi kuponami półrocznemi! Jakiż to znakomity kapitał reprezentują te kupony!
Zdziwienie jego nie miało końca. Wiedział, że pan Filip posiada jakiś niewielki kapitalik uciułany w tych czasach, gdy miewał na stancyi różnych chłopców zamożniejszych rodzin, ale nie wiedział że ten kapitalik do tak poważnej dochodził cyfry!
Gdy się już operacya skończyła i dostateczna ilość kuponów w kieszeni pana Maliny spoczywała, uśmiechnęła się pani Filipowa a poprawiając włosy Anieli, ozwała się do męża patrząc z pewnem znaczeniem na pana Malinę.
— Dobrze że nikt z obcych nie widział posagu naszej Anielci... inaczej trudnoby się było opędzić od dzisiejszych konkurentów!
Pan Malina przyznał słuszność pani Filipowej a zapiąwszy kieszeń z pieniędzmi, pożegnał się z zacną rodziną tak czule i serdecznie, jak to pierwej nigdy nie robił. Pana Filipa pocałował w twarz dwa razy — cztery razy obcmokał pulchne rączki pani Filipowej a Anieli tak się nisko ukłonił, jakby była damą dworską z gwiaździstym na piersiach orderem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.