<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W tej chwili cała rodzina Hardych jest w domu. Pani Hardzina siedzi w czerwonej sukni w tak zwanym salonie — przy oknie stoi Aniela, a w małym narożnym pokoiku szpera coś między książkami pan Filip.
Nagle podniesionym głosem ozwał się zacny profesor:
— Bójcie się Boga! co tu się dzieje?
Pani Hardzina zawsze wzorowo bała się Boga — toż i teraz z wyrazem bojaźni na rumianej twarzy swojej zerwała się z fotelu, Anielka nie wiedzieć zkąd złapała nagle raczka na twarzy i jakby na gorącym złapana uczynku uciekła szybko od okna.
— Cóż ci jest? — zapytała zacna małżonka, wtykając z ostrożnością głowę do małego pokoiku.
— Ależ to nieszczęście! — wołał w szafie profesor — prawdziwe nieszczęście!
— Jakie nieszczęście? — z pewną obawą zapytała córka.
— Widziałem wprost do drugiej kamienicy z naprzeciwka! — huczał w szafie głos profesora.
Na twarz Anieli wystąpił jeszcze żywszy rumieniec.
— Cóż ojciec widział? — zapytała zwolna — ja nic a nic nie widziałam! Jak ojca kocham, nic nie widziałam!
— Nie mogłaś widzieć... ale ja widziałem!...
— Cóż ja temu winna, kochany tatulku... ja nic nie widziałam! Szyby z naprzeciwka błyszczą się...
— Co ty tam pleciesz — zawołał w szafie pan Filip — chodź tu a obaczysz!
Biedna dziewczyna chwiejnym krokiem zbliżyła się do ojca. Pan Filip wyjął głowę z szafy.
— Patrz teraz! — mówił do córki — patrz prosto między oślim grzbietem Tacyta a złoconym brzegiem Owidyusza.
— Nic nie widdzę! — szeptała zakłopotana Aniela.
— Jakto nie widzisz? — burczał profesor fizyki — przecież promienie słońca choćby tylko odbite...
— Jak ojca kocham, nic nie widzę!
— Czy jesteś czy udajesz ślepą?
— Ależ, Filipie — łagodziła małżonka — ty zawsze czemś prześladujesz biedną Anielkę. Cóż ona temu winna, że się wszystkim podoba i że każdy rad na nią patrzy. Przecież oko nic nie ukradnie i nic nie grzeszy!
Profesor zwrócił twarz do żony. Wyglądał on teraz bardzo tragicznie. Na resztkach siwych włosów wisiała pajęczyna w fantastycznych festonach — na łysinie zazwyczaj mocno błyszczącej osiadły grube warstwy kurzu z szafy bibliotecznej. Oczy miał zacny profesor szeroko otwarte, a na ustach drżało jakieś słowo dla małżonki nie bardzo przychylne.
— Cóż to... nie obrażając Pana Boga... czyście obie spały? Mówię do jednej, mówię do drugiej, a jedna i druga odpowiadają ni w pięć ni w dziewięć.
— Ty-bo zawsze plotkom uwierzysz! — replikowała pani Hardzina.
— Plotkom? — powtórzył profesor.
— Ciekawa jestem — dodała Aniela — jak ja mogę co w kamienicy naprzeciwko widzieć i dla czego ojciec każe mi tutaj za to w ciemny kąt szafy patrzyć!...
Profesor wyprostował się z powagą. Wyglądał w tyftykowym szlafroku jak mandaryn.
— Coście jadły dzisiaj? — zapytał z powagą.
— Cośmy jadły? Przecież ty jadłeś to samo!
— Uchowaj Boże! Ja przecież jestem przy zdrowych zmysłach, a u was widać w głowach jakieś zboczenia...
Trzeba wiedzieć, że profesor Hardy, obok katedry fizyki, uprawiał także w wolnych chwilach filozofię. A że należał do idealistów mimo swego tak realnego zawodu, walczył zapalczywie przeciw prądom tak zwanego pozytywizmu. W tym celu robił różne eksperymenta na sobie i swojej rodzinie, aby się przekonać gdzie się kończy materya, a gdzie się duch zaczyna. Przedewszystkiem zajęty był obecnie badaniem wpływu pokarmu czyli materyi na bieg myśli czyli ducha, jak się zwykł wyrażać. Po każdym obiedzie, który składał się z mięsa, jarzyn lub leguminy, notował w duchu pilnie wszystkie swoje myśli i porównywał je z myślami poobiednemi wczorajszego postu. Badania te rozciągał także i na rodzinę swoją, badając jej myśli i uczucia sposobem sokratesowskim.
— Coście jadły? — zawołał po niejakim czasie — bo nietylko myśli wasze inaczej funkcyonują, ale nawet i oczy nie widzą tego, co ja widzę!
I zacny profesor zadumał się teraz nad pytaniem które sobie w duchu zadał: czy materya (potrawy) jednako u wszystkich na ustrój mózgowy wpływa, czy też u różnych osób różne wywołuje skutki? Czy kotlety dzisiejsze z szpinakiem mogą u jednych sprawić jakieś wizye niczem niewytłumaczone, a innym zaćmić nerwy wzroku że nic nie widzą?...
Gdy zacny profesor nad tem ważnem pytaniem przemyśliwał i w duchu niecne zasady materyalizmu różnemi argumentami zwalczyć usiłował — zbliżyła się pani Hardzina do szafy i zawołała:
— Toż to na ulicę ztąd widać!
— A prawda! Teraz widzę! — dodała Aniela.
— Widzicie!
— Widzimy!
Teraz widocznie zamigotał biały odblask światła w ciemnym kącie szafy. Był to rzeczywisty dowód separacyi filaru z kamienicą.
O tej projektowanej separacyi wiedział już dawno pan Filip, nie wierzył jednak aby to tak prędko nastąpić miało. Teraz przekonał się naocznie, a z nim cała Hardów rodzina uznała grożące niebezpieczeństwo. Szpara między kamienicą a filarem była już tak znaczną, że nawet przedzierała się przez nią biaława smuga zewnętrznego światła.
— Otóż masz! — wołał biedny profesor — znowu się przeprowadzać!
— Kto się trzy razy przeprowadzi, to tak jakby się raz spalił! — westchnęła zacna małżonka.
— A ja tak się już przyzwyczaiłam do mego pokoiku — dodała Aniela, rzuciwszy tęskne spojrzenie na przeciwległą kamienicę.
Biedny profesor nie słyszał słów żony i córki. Był on cały zatopiony w kontemplacyi bardzo smutnej. Wodził oczyma po złoconych i oślich grzbietach swoich książek, tak systematycznie w szafie ustawionych. A wszystko to trzeba będzie zburzyć i całą bibliotekę nanowo ustawić! A co w drodze popsuje się, podrze a nawet przepadnie! A co takie przeprowadziny kosztować będą! Ile zmartwienia będzie z ludźmi nieobeznanymi z książkami, nieumiejącymi takie skarby ocenić!...
Profesor bardzo posmutniał. Smutek ten udzielił się także i zacnej małżonce. Powiodła okiem po meblach świeżo czerwonym rypsem pokrytych. Co to się stanie z tego wszystkiego! Podrze się lub przypadnie kurzem! Ludzie prości nie umieją się z takiemi rzeczami obchodzić! Smutna, bardzo smutna perspektywa!
Najwięcej może odbił się ten smutek na bladej twarzy Anieli. Smutno spojrzała w okna, jakby tam jakiejś pocieszającej myśli szukała.
Nagła zmiana miejsca jest dla młodej dziewczyny zawsze smutnem wydarzeniem. Ona już uporządkowała tu cały swój mały światek, już zapełniła różnemi rojeniami wszystkie najbliższe przestrzenie — już nawet poczęła tu pewne dzieje swego serduszka... a tu zrywa się złota przędza i trzeba znowu nanowo ją nawiązywać, tak jak wiatrem wyrzucony z swego gniazda pająk szuka nanowo cichego kąta, gdzieby mógł uprząść siatkę swoją!...
Czyż to nie należy do dziejów młodocianego życia, jeżeli przez tę zaciszną ulicę tyle i tyle razy się przeszło i tam na zakręcie spotkało się raz pana Karola, a drugi raz pana Józefa? Czyż można tak prędko o tem zapomnieć, że pan Zygmunt pięć razy odprowadzał już do samych drzwi tej kamienicy i od tego czasu kilka razy przechodził tą ulicą patrząc się zawsze w okna białemi ubrane firankami?... Albo ten pokoik z ponsowemi meblami! Tu między oknami siedział raz pan Gustaw i bardzo wiele rozmawiał z nią o muzyce i poezyi! W tamtym znowu kącie pod piecem bawiono się raz w sekretarza, przyczem tyle słodkich słówek doleciało do jej pięknego uszka!...
I wszystkie te wiośniane wspomnienia trzeba pożegnać, trzeba się do nieznanej przeprowadzić kamienicy, gdzie wszystko będzie tak obce, tak zimne!...
Zaprawdę dosyć powodu do smutku. Nawet ta szara kamienica naprzeciwko...
Przy tej myśli najsmutniej zrobiło się Anieli.
— Przecież tę szparę można zalepić! — ozwała się biedna ze łzami w pięknych oczach.
— Można wapnem zatynkować! — dodała matka.



Profesor ciągle myślał. Na jego czole rysowała się wielka powaga.
— Można zalepić i wapnem zatynkować — powtórzył machinalnie słowa żony i córki, i myślał dalej.
— To będzie najlepiej — szczebiotała Aniela.
— I najtaniej! — dodała matka.
Wyprostował się zacny profesor.
— Słowa wasze — zawołał — dowodzą tylko że w tej kwestyi stoicie na gruncie czystego idealizmu. I ja rad bym z wami stanąć na tym gruncie, ale proste zasady fizyki nie pozwalają na to. Mur jest materyą, a każda materya ma prawa nieubłagane. A prawa te z duchem nie stoją tym razem w żadnej styczności!... Duch i materya — to są często tak różne rzeczy, że w żadnej z sobą nie stają spójni! Głupstwem wierutnem jest, jeżeli są ludzie którzy w jednem widzą tylko przyczynę a w drugiem rezultat! Duch nie może być nigdy rezultatem materyi! To też bezduszne są mrzonki materyalistów!
Zacny profesor wszedł już tutaj na ulubiony swój temat. Pracował on właśnie nad dziełem, w którem chciał dowieść, że materja na ducha wcale nie wpływa i jedno i drugie są zupełnie odrębne czynniki świata. Nic dziwnego, że przy tej sposobności musiały kobiety wysłuchać małego traktaciku, który ustawicznie błąkał się po głowie poczciwego profesora. A miał on dla niego tem większą ponętę, że przez takie gruntowne opracowanie jednego z zagadnień filozoficznych może kiedyś uzyskać katedrę filozofii! Dniem i nocą wzdychał do tej ziemi obiecanej, do owych biblijnych gron olbrzymich jakie ztamtąd byli wynieśli eklererzy żydowskiego narodu, a które czasami pojawiały się przed nim w postaci pieniędzy pobieranych przez profesora uniwersytetu. A były to obok zamiłowania naukowego wielce rozkoszne marzenia gimnazyalnego fizyka!
Z tych dzisiejszych jego badań naukowych weszło nawet coś w codzienne stosunki rodziny. I tak, jeżeli profesor chciał niechęć swoją lub pogardę wyrazić — to używał wtedy tego słowa: materya! Niezdarna służąca, która twarde mięso z jatek przyniosła, była nazwana — materyą. Zacna małżonka, gdy w słowach swoich gorętszych czasem z logiką się rozminęła, dostała nazwę — materyi. Nawet Aniela, gdy zanadto była roztargniona, dowiedziała się że jest... materyjką! Czasami przechodziła ta nazwa po za sferę domową. I tak Jpan Antoni Malina, gospodarz i sumienny egzekutor czynszów kwartalnych, był przy tej sposobności także materyą nazwany.
Za to słowo: duch, dostawało się wszystkim i wszystkiemu co tylko na jakąś pochwałę zasługiwało. Służąca, która obiad „duchem* wydać umiała, była w wielkich łaskach. Stary emeryt i przyjaciel domu pan Walenty był — dobrym duchem rodziny i t. d.
Z tego widać, że zacny profesor był nieprzyjacielem materyi i walczył zapamiętale w obronie ducha. A walka ta na polu filozoficznem prowadzona, miała mu kiedyś otworzyć podwoje do katedry filozofii i kasy rządowej, w której pobierali pensye profesorowie uniwersytetu. I w słabych chwilach swego życia wierzył pan Filip, że to kiedyś nastąpi — tylko nieubłagane zwierciadło odbierało mu czasem tę rozkoszną nadzieję. Był on bowiem już siwy i łysy — a jego antagonista miał czarną i bujną czuprynę. Gdyby materya — rozumował — w takim razie profesor — była rzeczywiście z duchem tak ściśle spojona, to miałbym już dawno bujne, czarne włosy, jak tego ustawicznie pragnę!
Po krótkiem zamięszaniu, w jakie wprawiła go rozmowa o separacyi filaru od ściany kamienicznej, prawił profesor dalej:
— Chcąc tę szparę zalepić wapnem... to jest czysty idealizm. Wygląda on bardzo pięknie, ale z uporną materyą w żaden sojusz nie może się wdawać. Materya ma swoje prawo grawitacji. Dąży do środka ziemi. Ponieważ filar tworzy linię pochyłą a ściana ma być pionową — dla tego może być tylko ta alternatywa, że albo ściana od filara, albo filar od ściany odchodzi. Jeżeli zaś jedno z tych jest faktem — to fakt ten będzie dalej postępować według praw fizyki — i szpara będzie coraz większą! Wapno nie sklei zatem tak ciężkiej materyi, a raz rozpoczęty proces pochylania się ściany lub filaru pójdzie dalej. Wniosek ztąd, że trzeba albo gruntownej reparacyi, albo wyprowadzić się!
Ach! wyprowadzić się! — powtórzyły żałośnie obie kobiety.
— Tak... wyprowadzić się — tragicznym głosem zawołał antagonista materyi — i to wyprowadzić się prędko, bo są pewne sytuacye, w których duch przeciw materyi nic nie pomoże... przeciwnie, materya nad duchem górę bierze!
— Co się stanie z temi meblami, które dopiero od pół roku mają świeże pokrycie? — westchnęła małżonka.
— A te obrazki i lanszafty, które znowu trzeba będzie przybijać i porządkować! — dodała córka.
Profesor patrzał z pogardą na obie.
— To nic — zawołał z tragicznym ruchem ręki — to wszystko... materya! Ale tu patrzcie! Co tu duchów... w oślej i papierowej skórze! A wszystko to wyjąć, przewieść i znowu poukładać! To praca Syzyfa!
Profesor patrzył przy tych słowach na szafę biblioteczną i z powagą kiwał głową.
Po chwili ozwał się z namaszczeniem:
— Życie ludzkie podobne jest do wielkiej szafy bibliotecznej. U ludzi porządnych i systematycznych jest wszystko w porządku, jak tutaj w tej szafie. W dolnych pułkach jako fundament wszystkiego jest „teologia“. Dalej idzie: pedagogia: historya, geografia, fizyka następują potem, a koroną wszystkiego — filozofia! Pomięszaj to wszystko razem jak groch z kapustą, to będzie... encyklopedya! Z końcem zeszłego wieku encyklopedyści sprowadzili rewolucyę!... Czy wiecie teraz co jest rewolucja? Jeżeli te wszystkie książki razem się pomięszają, jeżeli materya nad duchem górę weźmie...
— Przeprowadziny, to prawdziwa rewolucya! — westchnęła pani profesorowa, chcąc się dostroić do swego męża.
— Rzadko kiedy wypowiedziałaś lepsze słowo! — podjął z widocznem zadowoleniem profesor — nad systematycznym porządkiem naszego domu zatknie rewolucya swój sztandar czerwony i długich tygodni potrzeba będzie, zanim w uspołecznieniu tych oto książek i sprzętów domowych ład jaki będzie można zaprowadzić! I wcalebym się nie dziwił, gdyby Wujek zeszedł się z Renanem lub starym Straussem, Kant z Häcklem, Talmud z Moralnością, a Koran z uchwałami sejmu galicyjskiego! Powiadam wam dalej, że wcale nie byłoby to rzeczą wyjątkową, gdyby ta czerwona kanapa musiała oprzeć się o szafę spiżarnianą, nie wspominając już nic o innych mniej szlachetnych sprzętach i meblach! Każda bowiem rewolucya jest negacyą wszystkiego co jest wywrotem tego, co dzisiaj porządek stanowi!...
— I odbiera nam najprzyjemniejsze widoki! — szepnęła zcicha Aniela, patrząc ukradkiem w okno, w którem jakby przypadkiem ukazała się jakaś blada twarz... mężczyzny, patrząca wprost do mieszkania rodziny profesorskiej.
— Masz słuszność — prawił dalej profesor zapatrzony w szafę — rewolucya odbiera nam widoki najbliższej naszej przyszłości i pogrąża nas w ciemny, bezbrzeżny zamęt!
— Nawet człowiek nie wie, gdzie teraz mieszkać będzie! — wtrąciła pani profesorowa — może w jakiej dziurze...
— Prawda... jesteśmy bez jutra!
Profesor wyrzekł te słowa z wielkiem patos, bo wobec nowych przeprowadzin był naprawdę w usposobieniu prawdziwie dramatycznem.
W tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
Aniela pośpieszyła jako awangarda.
— Kto tam? — zapytał główny korpus domu.
Aniela zajrzawszy do przedpokoju wiedziała już kto — ale nie mogła głośno o tem główny korpus zawiadomić. Użyła więc wybiegu, który profesor bardzo dobrze zrozumiał.
— Materya! — zawołała półgłosem niby od niechcenia.
Profesor zrozumiał córkę. Do pokoju wszedł Jpan Antoni Malina.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.