Tomasz Rendalen/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Konrad Kurt. mając lat piętnaście, uciekł z domu, bo nie mógł znieść widoku dręczenia matki. Ta cecha dziedziczną już była w rodzie. Chłopak uciekł okrętem do Hullu, gdzie mieszkał jego wuj.
Konrad wychowywał się jednak na stałym lądzie, kosztem wuja. Lekarz orzekł, że system jego nerwowy wiele pozostawia do życzenia, jeśli ma tedy wyrosnąć na zdrowego człowieka, musi zajmować się czemś na świeżem powietrzu, naprzykład ogrodnictwem. W rodzie Kurta, zdawiendawna tkwiło to upodobanie, obrał też chętnie i Konrad zawód ogrodnika.
Po śmierci ojca wrócił cło domu. Musiał teraz utrzymywać siebie i biedną matkę swoją, a nie wiedział jak się wziąć do tego. Czcigodny ojczaszek jego sprzedał ostatki lasu na wyrąb, dalej udziały w warsztatach okrętowych, cegielnię i zapewnił sobie za uzyskaną sumę rentę dożywotnią. Po śmierci przepadła ona, a synowi zostały jeno budynki, ogrody i trochę pola.
Synowi tedy wypadało chyba zacząć od sprzedaży tego pola. Graniczyło ono z miastem i, narówni z najniższą częścią ogrodów, nadawało się doskonale na parcele budowlane. Ale Konrad Kurt uznał, że dość już rozprzedanem zostało, wziął tedy znaczną pożyczkę i obrócił ją na zdrenowanie pola i ogrodów, oraz odrestaurowanie budynków, by się do reszty nie rozleciały. Pozatem rozszerzył cieplarnię i dobudował potem inspekta, słowem dowiódł wszystkim, że może żyć ze swej posiadłości, nawet ciągnąć znaczne zyski ze swych ogrodów, co było w owych czasach zupełną nowością w tych stronach.
Zrazu wysyłał produkty ogrodowe okrętami, w dalsze strony, potem zmieniło się to.
Sypiał i pisywał w pokoju, położonym na lewo od wejścia. Mieszkał tu jeszcze Kurt, a po nim używali tej komnaty z upodobaniem wszyscy późniejsi posiadacze majętności. Pokój sąsiedni służył im za sypialnię, ale mieszkała tam teraz matka Konrada, która nareszcie doczekała się szczęśliwszych czasów.
Służba i robotnicy rozgospodarowali się w kuchni i pokojach po drugiej stronie głównego kurytarza, przecinającego dworzyszcze na dwie połowy, reszta zaś komnat wielkiego budynku stała pustką. Jesienią, suszył jeno Konrad różne produkty rolne w tych salach i komnatach.
Był to człek popędliwy, czasem mrukliwy, czasem hałaśliwy, ale miał dobre serce. Czeladź i robotnicy lubili go, bo dbał o nich szczerze. Osiadłym na górze żeglarzom i rybakom udzielał nasion i pouczał ich, jak mają zakładać ogrody, oraz spieniężać ich produkty.
Z biegiem czasu potworzyły się też wkoło każdego domku spore ogródki. Ziemię brano z ogrodów Kurta, jeśli trzeba było uszlachetnić dziką, leśną glebę. Co niedzielę, przez wiosnę i lato obchodził Kurt tych ludzi i pomagał im. Obyczaj ten zachował do końca życia i były to jedyne chwile, podczas których widywano go poza obrębem ogrodu i piwnicy.
Na wiosnę i latem wstawał o czwartej rano, w jesieni i zimie, gdy się tylko rozwidniło. Latem nosił angielskie, skórzane spodnie i szary płócienny surdut, oraz długi, zielony fartuch i czapkę z wielkim daszkiem. W zimie miał te same spodnie, zapięty szczelnie kaftan marynarski, ten sam fartuch, a na głowie futrzaną czapkę z klapami, zawsze zwieszonemi, które go uderzały po twarzy. Nigdy go nie widywano ubranego inaczej, z wyjątkiem niedziel, kiedy był zawsze ogolony, miał twardy kołnierzyk i nie nosił fartucha.
Nie miał szerokiego, zuchwałego czoła Kurtów, ale czoło lekko zarysowane, wysokie i nader białe. Wydało się ono może tylko tak białe przy reszcie opalonej twarzy. Oczy dzikie, niespokojne swego rodu odziedziczył jednak w spadku. Twarz jego była dłuższa, niż dawniejszych Kurtów, i dość chuda, a nos nieco zbyt szeroki.
Gospodynie i dzieci wyśledziły rychło, że lepiej jest iść wprost do tego szorstkiego, często krzykliwego człowieka po jarzyny, niźli do jego straganu na rynku, był on bowiem ustępliwy w interesach i w gruncie serca lubił dzieci. Tylko nie można było długo przebierać, a przedewszystkiem targować się.
Wiodło mu się dobrze, krowy i ogród żywiły go coraz to lepiej. Po kilku latach rozeszła się wieść, że od śmierci matki przesiaduje wieczór w wieczór sam jeden i popija whisky, aż do nieprzytomności. Kto chciał się o tem przekonać, musiał iść doń przed samą dziewiątą, gdyż o dziewiątej kładł się spać! Tak uczynił ten i ów i okazało się prawdą, co wieść głosiła. Punktualnie o pół do dziewiątej był z reguły pijany, nie mógł mówić, ale łatwo popadał w płacz.
Doszło to do uszu starego pastora Greena. W młodości nazywano go już „starym“ gdyż skutkiem straszliwego przejścia zbielały mu włosy. Pastor Green zaliczał się do dzielnych pogromców pijaństwa w Norwegji i dziełu tem u poświęcił życie.
Wiedział on dobrze, że nie wystarcza głosić kazania przeciw temu nałogowi, ale że należy go zwalczać czynnie, a zanim się nawróci pijaka, trzeba poznać przyczynę, która wywołała u niego ten nałóg. Zawsze istnieje przyczyna taka i można uratować nałogowca, o ile rzecz nie wynika z dziedzicznego obciążenia, lub nawyczka nie zakorzeniła się oddawna.
Poszedł tedy do Konrada Kurta i tak długo z nim życzliwie rozmawiał, aż się dowiedział, że miał on stosunek miłosny z żoną ogrodnika, u którego uczył się rzemiosła w Anglji. Został ojcem, a kochanka jego zmarła niemal w tym samym czasie, kiedy stracił matkę. Kochali się szalenie i bardzo boleli oboje, że muszą oszukiwać męża, jednak nie było innej rady. Skończywszy, Kurt wybuchnął płaczem i przysięgał, że niema na świecie tak cudownego dziecka, jak jego syn. Pijany był i łkał z tęsknoty, oskarżając się sam porywczemi słowy.
Pastor Green starał się skłonić go, by wyznał wszystko swemu ogrodnikowi, przeprosił go i wziął do siebie chłopca. Ale Kurt nie miał na to odwagi. Pastor Green musiał tedy szukać innej drogi i oto pewnego letniego wieczora zjawił się u Kurta w towarzystwie smukłego, czarnowłosego chłopaka, w wieku lat dwunastu. Kurt był zajęty w ogrodzie. Zerwał się nagle z grządki, nad którą siedział skulony, i zaczął ocierać ręce z ziemi. Potem nagle zmartwiał, zagapił się, spozierając z pod czapki z daszkiem, to na pastora, to na czarnowłosego chłopca i wreszcie poznał żywe, dzikie oczy, długi, za szeroki trochę nos i szczupłą twarz syna. Bezwiednie jął mówić po angielsku:
— I beg your pardon, but this lad...
Nie mógł więcej rzec, pastor zabrał tedy głos i oddał mu syna.
Wieczora tego, zapomniał Kurt o flaszce z whisky, a gdy jej dobył dnia następnego, chłopiec wziął flaszkę i cisnął przez otwarte okno na głaz. Trafił świetnie! Potem, równie celnemi rzutam i roztrzaskał szklankę, cukiernicę i łyżeczkę. Wszystko znalazło się pośród kamieni, rozpryśniete w kawałki.
Ojciec patrzył przez chwilę na syna, potem zaś wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem.