Tomasz Rendalen/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nikt, zaprawdę, nie był tak silnie, jak Konard Kurt, przekonany, że syn jego jest genjuszem. Nie mówiąc już o jego wyszkoleniu w botanice, posiadał zupełną biegłość w zawodzie ogrodniczym i nie było czynności w podwórzu, stajni, czy kuchni, którejby nader rychło nie opanował. Wychował się pośród czeladzi ogrodniczej, kuchennej i polnej i wyuczył wszystkiego doskonałe. Nie było co do tego wątpliwości.
Teraz wziął się do poznania statków i łodzi, by w tym zakresie nabrać biegłości. Nie widział dotąd portu.
Równie łatwo uczył się po norwesku. Pokonał to w paru tygodniach. Zaczął od klątw. Ojciec zaśmiewał się, słysząc, z jak dziwnym akcentem klnie. Umiał też porywająco opowiadać. Zanim jeszcze wyuczył się dobrze języka, zainteresował robotników swemi historyjkami, które były w istocie zdumiewające. Pozwalał sobie na przeróżne figle, a wszyscy się śmiali. Poznawszy dobrze język, wygadywał niestworzone rzeczy.
Ojcu sprawiało największą radość, gdy, skryty za wysokim żywopłotem, słuchał słów syna. Chłopak opowiadał robotnikom o dworze angielskim, gdzie był, jak mówił, paziem. Wraz z kilku towarzyszami poprzedzał zawsze piękną, młodą królowę, a za nimi dopiero szli dworzanie w ogromnych perukach. Musiał widzieć coś takiego w teatrze, lub na obrazku. Niezrównane były także jego czyny wojenne w Indjach, podczas wycieczki, jaką tam zrobił w towarzystwie królowej angielskiej!
Odtąd ojciec nie pijał whisky, ale upajał się przygodami syna. Co za genjusz!
Ach, co za genjusz! Jedną z ważniejszych klęsk ogrodu stanowiły koty, które przybywały masami z miasta i wyjadały ptaki. Pewnego dnia chwycił John... takie bowiem imię nosił najmłodszy z Kurtów... jednego z największych szkodników i postanowił go żywcem ukrzyżować. Ponieważ żaden, z najmłodszych nawet robotników, nie chciał w tem wziąć udziału, przeto John zamknął narazie kota, dał mu obficie jeść, a potem udał się do portu, by znaleźć kilku urwipołciów.
Ojciec usłyszał niebawem radosne okrzyki oraz wrzaski rozpaczy, a wszystko było tak niezwykłe, że pospieszył zobaczyć, co się dzieje. Ujrzał krzyżowników, jak wykonywali taniec indyjski przed wiszącym na drzwiach stajni, opływającym krwią kotem. Uniesiony radością, chłopiec nie dostrzegł ojca, który w tej chwili wcale nie uznawał jego genjuszu. Rozważając rzecz później, przyznać musiał, że pomysł był istotnie niezwykły, a rzecz wykonana wedle wszelkich reguł sztuki. Nie łatwo to zresztą ukrzyżować kota żywcem.
Pewnego dnia, gdy szalała burza, ojciec zabronił Johnowi iść do portu, a chłopak wzamian za to poszedł do ogrodu, poprzecinał korzenie pewnej ulubionej jabłoni ojca, która po raz pierwszy owocowała właśnie, i przykrył je z powrotem ziemią dla niepoznaki. Ojciec nie uczuł tym razem zachwytu nad pomysłem i misterną pracą Johna, zapomniał też o jego genjalności, natomiast zrobił porządną rózgę i zaczaił się nań.
Chłopak nie przeczuwał i przeczuć nie mógł, że dostanie w skórę. Gdy jednak niemożliwość ta stała się faktem, John poskoczył do drzwi z wyrazem dzikiego strachu w twarzy. Ale ojciec rzucił się nań jak tygrys, cisnął o ziem i nabił go, uczuwając dziką radość. Chłopak krzyczał, prosił, błagał, klękał, wił się i padał na ziemię. Oczy mu wyszły z orbit, a krzyk przeszedł w szaleńcze, głuche wycie. Twarz mu zsiniała.
Zbiegli się wszyscy parobcy i robotnicy, otwarto drzwi, a ojciec, rozwścieczony tem, zaczął bić stojących w progu, potem pobiegł ku tym, którzy zjawili się w drugich drzwiach. Oszalał, podobnie jak chłopak, ale ta przerwa dozwoliła czmychnąć Johnowi.
W godzinę potem znalazł się pośród ogrodników, miły, zręczny i wesoły. Pomagał to temu, to innemu, mówił z każdym życzliwie i przychlebnie. Potem jął opowiadać o małpach, zamieszkujących szczyty Gibraltaru. Jest tam mnóstwo, mówił, małp. Siadają na szczytach granitów skalnych i gapią się na Afrykę. Naśladował ich ruchy, zgrzytał zębami, sykał, udawał ciekawego, zuchwałego, trwożnego, czy obrzydliwego, zupełnie jak małpy. Oczywiście musiał widzieć gdzieś małpy, chociaż nie było to na Gibraltarze.
Ojciec, widząc rozradowanie chłopca, poszedł za nim, skrył się jak zawsze i wysłuchał wszystkiego.
Wieczorem odbyła się pomiędzy ojcem a synem rozmowa w tymże samym, dawnym pokoju Kurtów. Obaj płakali, ściskając się, John przyrzekł, że będzie grzeczny, a ojciec obiecał, że go nigdy nie wybije... nigdy!
W cżas jakiś potem dostał pewien chłopak, służący do posyłek we dworze, nowy świąteczny kaftan. Brat owego chłopca, sternik, dostał ów kaftan w którymś z angielskich miast portowych od jakiejś kobiety niemal za darmo, a wszyscy głosili zgodnie, że w całem mieście nikt nie posiada tak pięknego kaftana. Kiedy atoli ów chłopak chciał się wystroić w najbliższą niedzielę, spostrzegł, że kaftan pocięto na pasy w sposób kunsztowny wprawdzie i nieznaczny, tak, iż wisząc wydawał się nietknięty, ale były to jeno szmaty bez użytku.
Podejrzenie padło oczywiście na Johna, który zabawiał się właśnie w porcie wiosłowaniem. Nikt nie wyjawił jednak niczego, gdyż wszyscy lubili chłopca i pamiętali, jakie dostał cięgi. Andrzej Berg, tak się zwał poszkodowany, nie mógł powstrzymać łez, gdyż miał tylko ten jeden kaftan, który był całą jego radością, więc Kurt spostrzegł, że coś się stało, i wyświetlił prawdę.
Dziwna to zaprawdę rzecz, że John nie przewidział, iż poszlaki padną zaraz na niego, po awanturze z kotem i jabłonią. Może myślał, że to wyłącznie sprawa pomiędzy nim a poszkodowanym, lub też liczył na obietnicę ojca, że go już nigdy nie wybije?
Wrócił wesoły, rozbawiony z portu i od samej furtki ogrodu zaczął chlubić się czynami całego dnia. Nagle usłyszał wołanie ojca, stojącego w oknie, odkrzyknął żywo: idę! i w kilku skokach przebył schody.
Ujrzawszy na stole kaftan i nową, należycie splecioną rózgę, pobladł jak ściana, stracił przytomność i, kręcąc się w kółko, powtarzał chrypliwie, nie mogąc jakby schwycić tchu:
— To nie ja! To nie ja!
Gdy jednak ojciec podniósł rózgę, zawołał szybko naturalnym głosem:
— To moja wina! To moja wina!
— Czy poprosisz o przebaczenie?
— Tak, tak, tak, tak!
Padł na kolana, złożył nad głową ręce i zawołał:
— Przebaczenia! Łaski! Przebaczenia!
— Czy przeprosisz tego chłopca?
— Tak, tak! Gdzież on jest? — krzyknął, zerwał się na nogi i poskoczył do drzwi, nie spuszczając osłupiałego spojrzenia z ojca.
Konrad szedł za nim z podniesioną rózgą, nie śmiejąc jednak uderzyć.
John padł na kolana przed poszkodowanym, zerwał z siebie własny kaftan i kamizelkę i dał je chłopcu, choć nikt tego nie wymagał. Z kieszeni kamizelki wypadła angielska, złota moneta i kilka srebrniaków norweskich. Pieniądze te dał również John poszkodowanemu.
Ojciec doznał takiego wzruszenia, że musiał odejść.
Niedługo potem robotnicy siedli do jedzenia, a John urządził im znowu przedstawienie z gibraltarskiemi małpami. Potem udał się z pełnem zaufaniem do ojca i spytał, czy może dać robotnikom część plonów, jakie dziś zebrali w ogrodzie. Ojciec zezwolił, a John pomagał robotnikom w odnoszeniu ciężarów do domu. Konrad stał w oknie i patrzał.
Następny psikus Johna odbył się na wodzie. Doświadczywszy, iż figle na lądzie powodują groźne następstwa, zapragnął spróbować, żali woda nie stanowi wolnego terenu.
Wyjechał na morze łódką, zabierając małego chłopca. Umyślił rzucić go w wodę, by potem uratować. Może czytał o czemś takiem, może też chciał zobaczyć przestrach malca. I zobaczył to w istocie. Malec nie umiał pływać, sądził jednak, że John nie wykona swego pomysłu. Ale gdzietam! Chłopak widząc, że źle, zaczął wrzeszczeć, tak że i Johna zaraził strachem. Nie ustąpił jednak. Malec czepił się ubrania Johna, ale tenże oderwał go. Potem skazaniec przywarł kurczowo do burty łodzi. Silny John oderwał go znowu. Wkońcu zrozpaczony, chwycił się steru, ale został strącony w toń. John skoczył za nim i uchwycił w chwili, gdy szedł pod wodę. Silną dłonią trzymał go nad falą, ale nie zdołał wsadzić z powrotem, bo malec dostał skurczu. Nadbiegli ze wszystkich stron ludzie i wypłynęli na ratunek, sądząc, że ktoś kogoś morduje.
John nie wrócił tego wieczora do domu. Przez kilka dni szukali go domownicy, potem policja, oraz mnóstwo mieszkańców, litujących się nad ojcem.
Nakoniec znaleziono go daleko na hali. Spostrzegłszy ludzi, legł na ziemi i, wrzeszcząc co sił, oświadczył, że nie wróci, póki mu nie przysięgną, iż nie zostanie obity.
Ten ostatni czyn rozsławił go w całem mieście, a wszyscy uznali, na jego korzyść, czy niekorzyść, mniejsza z tem, że niepodobny jest do innych dzieci i ma zmysły nie całkiem w porządku. Z tego powodu pobłażano mu też potem w szkole, to znaczy nie koledzy, gdyż młodzi są nieubłagani, ale nauczyciele. Dopuszczał się straszliwych rzeczy, zwłaszcza różnych nieprzyzwoitości w czasie, gdy podrósł, i to tak dalece, że nie możemy o nich pisać.
Ale ojciec wstawiał się zawsze za nim, a nauczyciele patrzyli przez palce, mając współczucie dla Konrada, który tak dzielnie przebijał się przez życie.
John uczył się doskonale, a skończywszy szkołę miejscową, postanowił zostać kadetem. Ojciec dał zaraz przyzwolenie, pewny, że w szkole wojskowej nawyknie do porządku i dyscypliny. Ale John nie potrzebował nawykać do posłuchu, a nieporządnym nie był nigdy. Szło tu o inne rzeczy i niejednokrotnie chciano go wydalić.
Przymilał się stale profesorom swym i to go ratowało. Robił zresztą ogromne postępy i miał zapał do zawodu. Odznaczył się zwłaszcza jako doskonały kierownik mustry. Gdy on przewodził, panował na placu ruch i ożywienie, a także gęsto padały klątwy i wyzwiska. Stało się to jego specjalnością, tak, że wszyscy oficerowie razem nie wyrzucili tylu klątw w roku, co on w tygodniu. Posiadał też niewyczerpany zapas dykteryjek, mówił tak barwnie, obrazowo, że zachwycał wszystkich, chociaż naogół nie wierzono, jego słowom.
John Kurt wyrósł na człowieka chudego, kościstego i gibkiego, jak trzcina. Nosił jasną, coprawda, rzadką brodę, która miejscami rosnąć nie chciała, i to nadawało twarzy jego wyraz niespokojny. Brzydkim się stawał wprost, gdy mu rozbłysły dziko oczy. Ale czoło miał czyste i wybitnie białe. Przelatywały po niem błyskawice w chwilach wzburzenia i w takich znowu momentach nie był brzydki.
Posiadał wielką nastrójowość, oraz siłę narzucania swych stanów innym. Ambicją mężczyzny w wieku Johna jest zazwyczaj zostać oficerem i wojownikiem, to też wołał on głośno na cały świat, że człowiekiem zostaje się dopiero po skończeniu szkoły wojskowej.
Tem większe było zdziwienie towarzyszy, znajomych, a zwłaszcza ojca, gdy porucznik John wniósł pewnego dnia prośbę o zwolnienie z wojska i odprawę tę, w łasce zresztą, otrzymał.
Niedługo potem wrócił do domu, a gdy go pytano o powód, mawiał, że wojskowość, to błazeństwo, niegodne porządnego człowieka. Dodawał, że oficerowie, to małpy wyszkolone, które robią podobne małpy z młodych, silnych chłopców, generałowie, to małpy starsze, a król, to arcymałpa.
Czem chce zostać, pytano, on zaś odpowiadał: skoczybrózdą, rolnikiem, ogrodnikiem, jak ojciec. Gospodarka rolna, to jedyne przyzwoite i solidne zajęcie, godne w pełni wolnego człowieka.
Chadzał teraz zababrany po uszy, grzebał z robotnikami w ziemi i przez całe lato był wszystkim przykładem.
Ale tylko przez lato. Nie skończyła się jeszcze jesień, a już mu obmierzło ogrodnictwo. Opuścił dom i pojechał okrętem na południe. Przez kilka lat nie dawał o sobie wieści, aż wrócił pewnego dnia wiosennego niespodzianie.
Zwiedził, jak powiadał, wszystkie kraje i morza. Ile razy wymieniono przy nim kraj, lud, morze, rzecz szczególną, czy wybitnego człowieka, wszystko to rzekomo widział, a z owym człowiekiem przyjaźnił się, lub znał go przynajmniej.
Nie wszystko było zmyślone, gdyż mnóstwo zebrał wiadomości, a wiele z nich mógł posiąść jeno na miejscu. Korespondencja jego świadczyła też, że zaznajomił się z przedziwnemi osobistościami. Pewnego nawet razu zjechał doń późną jesienią, by polować na niedźwiedzie, pewien angielski lord.
Czemuż wrócił? Twierdził, że chciał ojcu zamknąć oczy. Ale ojciec był zdrowiuteńki, w dniu jego powrotu, niemal równie rzeźki jak w chwili odjazdu. Mawiał, że znieść nie mógł myśli, iż ojciec może chory śmiertelnie, gdy on daleko. Od tej pory otaczał ojca czułością wielką, a podstarzały Konrad dał z sobą robić wszystko.
John wyprawiał różne cuda z ojcem. Raz domagał się, by nic nie jadł, potem zaordynował mu tusz zimny i ciepły, a pewnego dnia położył go bez żadnej wyraźnej potrzeby do łóżka i ponakrywał pierzynami, by wywołać poty.
Konrad rzucał synowi często spojrzenie znaczące i dziwne. Nie było w niem troski, ni zaufania, a tem mniej humoru. Widniała natomiast jakaś chłodna ciekawość, jakby pytał:
— Czy to naprawdę mój syn, John?