<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BJÖRNSTJERNE BJÖRNSON
TOMASZ RENDALEN
POWIEŚĆ
TŁUMACZYŁ
F. MIRANDOLA
LWÓW — POZNAŃ 1924
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO


POWIEŚĆ TA JEST PRZEKŁADEM DZIEŁA POD TYTUŁEM:
„DET FLAGER I BYEN OG PÅ HAVNEN"
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE.

— — — — ODBITO NA PAPIERZE BEZDRZEWNYM — — — —
POZNAŃSKA DRUKARNIA I ZAKŁAD NAKŁADOWY T. A. POZNAŃ






I.
Posiadłość i jej mieszkańcy.

Posiadłość, o której mowa, powstała niezawodnie, jak wszystkie niemal inne wszystkich krajów i czasów, prawem mocniejszego, może też drogą mniej czy więcej wymuszonych małżeństw, lub uczciwego kupna, ale nie brakło tam też pewnie podstępu, chytrości i nikczemnych sztuczek różnego rodzaju. Jak było, niewiadomo.
Przed dwustu laty, obszar tej posiadłości był znaczny. Dwór stał wówczas, jak do dziś dnia, na lesistym stoku góry, ponad miastem. Widać go stąd było cały, zarówno starą dzielnicę po tej stronie portu jak i nową, rozłożoną na przylądku, osłaniającym port, od strony morza. Ale i sam przylądek nie leżał wprost nad pełnem morzem. Były tam różne wyspy i skjery, a pomiędzy niemi utworzyły się dwa kanały, czyli sundy wjazdowe. To wszystko widać było jak na dłoni z wysokości dworzyszcza, a nawet dalej, po prawej stronie dostrzec łatwo było płynący z szumem Elv, co zmierzał, ujęty w gliniaste brzegi, ku morzu. Niegdyś Elv i rodzajne pola u jego ujścia stanowiły część posiadłości, równie jak cały grunt, na którym stanęło potem miasto, wraz z wyspami i linją pobrzeża. Tak się sprawy miały przed dwustu laty.
Budynek główny, to dworzyszcze rozsiadłe, potężne, uwieńczone krótką, niezdarną wieżycą. Po prawej stronie widne długie skrzydło boczne, lewego brak. Poza dworem widnieje dużo starych, zwalistych budynków, służących za stajnie i mieszkania służby. Od wielkich, półkolistych schodów dworu wiedzie aż do placu targowego czcigodna aleja drzew. Po obu jej stronach ciągną się, niemal do samego placu, mury kamienne, brzeżące ogród, aleją przecięty. W prawo i lewo ogrodu, oraz pomiędzy nim a miastem leżą otwarte pola. Na górze, ponad domami widnieją gęste lasy liściaste, zmieszane z iglastemi drzewami, które widać rozpoczęły ponownie cichą walkę o swój byt, w czasach dawnych panowały tu one bowiem niepodzielnie.
Kto pierwszy uprawił te rozłogi ogrodów i pól? Kto pobudował te ogromne domy? Tak pytał każdy, kto je pierwszy raz zobaczył.
Przed dwustu przeszło laty, około 1660-go roku, przybył do portu niemiecki żeglarz, imieniem Kurt. Kazał on tu przemalować swój okręt i zaopatrzyć w nowe maszty, zapewne w tym celu, by go nie rozpoznano. Dziś wiemy, że został on wygnany z ojczyzny za czyn zbrodniczy i że wywodził się z wielkiej książęcej rodziny, o słynnem nazwisku. Ale zbyteczne są nam te szczegóły, dość powiedzieć, że znano go pod imieniem Kurta. Niedługo po przybyciu oświadczył się o rękę córki dziedziczki, a w jak bezceremonjalny sposób konkurował, dowiemy się w dalszym ciągu.
W początkach XVIII-go wieku spisał pewien kościelny, oraz kantor miejscowego kościoła Panny Marji, kronikę miasta i posiadłości, a dzieło to opisuje w następujących słowach te zaloty i dalsze koleje losu niemieckiego zbiega:
Kurt starał się o rękę Jaśnie Wielmożnej panny Ingeborgi, córki Klausa. Ingeborga kryła się przed czarnym, cudzoziemskim konkurentem, który zazwyczaj przychodził w zaloty pijany, na strych, do piwnicy, do stajni, lub wybiegała w pola i do lasu. Jaśnie Wielmożny pan Klaus, syn Mateusza, musiał dobywać Kurtowi piwa z piwnicy i zastawiać mu wszystko, czego chciał, a gdy nie był w stanie odnaleźć córki dla rozmowy z gościem, Kurt bił nieraz gospodarza i szalał, biegając po calem dworzyszczu i tłukąc, co mu wpadło pod pięści. Poprzysiągł także, że skręci kark każdemu, ktoby się ośmielił wziąć Ingeborgę za żonę. Toż samo obiecał umiłowanej i całej rodzinie, gdyby była powolną komuś innemu, prócz niego.
Otóż powiadano, że o rękę dziewicy zabiega niejaki Hans Fürst, przy placu targowym zamieszkały. Kurt udał się doń w wielki piątek, kiedy Hans jeszcze leżał w łóżku, i sprał go tak grubą pałką, że biedny Hans przez czas długi wyglądał jak krwawa masa. Ozdrowiawszy, nie śmiał pokazywać się w mieście, ile razy przybywał żeglarz Kurt ze swemi okrętami, co się działo coraz to częściej od, tej pory. Bał się go również burmistrz JMć. pan Bernard von Klöwer, który miał zbójnickiego Kurta pociągnąć do odpowiedzialności. Kurt opuścił kotwice swych okrętów tuż przy statkach burmistrza. Miał teraz dwa, pełne armat i załogi. Burmistrz nie śmiał wychodzić sam i urzędować, a przeto opuścił miasto, które przez cały rok było pozbawione władzy. Później wybrano na burmistrza pewnego Niemca, powolnego we wszystkiem Kurtowi, a poprzednik jego dostał gdzieindziej urząd.
Wszyscy powiadali, że Kurt zdobył swój pierwszy okręt na Morzu Północnem jako korsarz, a gdy potem jeździł dwoma, ustaliło się mniemanie, że i drugi musiał zrabować. Ale załoga milczała, to też nie zaczepiano go wcale.
I stało się, że otrzymał rękę panny. Pewnego dnia przybył pisarz Jego Ekscelencji pana namiestnika Ulryka, Fryderyka Giildenlöwe z poleceniem Najjaśniejszego, dziś spoczywającego w Panu, króla Fryderyka III-go do Jaśnie Wielmożnego pana Klausa, syna Mateusza, właściciela dóbr, oraz do rady i obywateli miasta. List królewski wzywał wszystkich, by dopomogli żeglarzowi Kurtowi, który pochodzi z wysokiego niemieckiego rodu, do otrzymania ręki Jaśnie Wielmożnej Ingeborgi, córki tegoż Klausa. Władca przyobiecywał wszystkim, którzy poprą ową sprawę, swą szczególniejszą życzliwość i nakazywał im służyć Kurtowi jak najgorliwiej.
Stało się wedle królewskiej woli. Pisarz ów, przy były okrętem Sorena Rasmussena z Oslö (z Chrystjanji), był Niemcem, źle po duńsku mówiącym. Domagał się on z racji swej misji wystawnego przyjęcia, czego mu nie odmówiono, zamieszkał na ratuszu, pozostał aż do ślubu i służyć mu musieli, oraz gościć go wszyscy obywatele.
Wesele odbyło się bardzo wspaniale, ale wśród gorzkich łez Ingeborgi i jej ojca, wiedzieli oni bowiem, że raz na zawsze skończyły się dobre czasy. Podczas uroczystości weselnej upił się Kurt, nabił pisarza i odpędził go od stołu. Oświadczył, że niegodnym jest biesiadować z uczciwymi obywatelami i szlachetnemi damami, albowiem nie jest wcale pisarzem namiestnika, ale wędrownym cyrulikiem, który był swego czasu dozorcą lasów szwagra Kurta na Pomorzu.
Nieszczęsny cyrulik uciekł na przylądek, stamtąd na północny holm i, przywoławszy przejeżdżający statek, dostał się na jego pokład. W ten sposób zakończono weselne gody, ale Kurt nic sobie z tego nie robił, bo miał już żonę.
Oszustwo to odbyło się w ten sposób: Żeglarz Kurt pojechał do Oslö i spotkał tam pewnego Holsztyńczyka, Bregentwedta, rotmistrza w służbie namiestnika. Znali się jeszcze z Niemiec, a ów Bregentwedt był to szubrawiec, pełen krotochwilnych pomysłów, to też chętnie dopomógł Kurtowi w szelmostwie z królewskim listem, który napisał cyrulik.
Stary Klaus, syn Mateusza, udał się co prędzej do Kopenhagi, celem przedłożenia sprawy królowi, i uzyskał trzy audjencje. Król wypadł w wielki gniew, ale potem, skutkiem ważnych zajęć państwowych, zapomniał o skardze. Kurt miał na dworze rodaków i ci rzecz utrącili. Staremu Klausowi wyczerpały się tym czasem pieniądze, wcięte na drogę, a Kurt, który objął dobra, nietylko mu nie chciał nic posłać, ale groził pomstą tym, którzyby mu dopomogli. Po pewnym czasie dostał Klaus potajemnie wysłany list od córki. Donosiła mu, że czuje się matką, ale Kurt utrzymuje stosunki z wielu kobietami w mieście i we dworze. Stary uznał, że nie przystoi mu wracać wobec tego do domu, i przepadł gdzieś bez wieści. Klaus, syn Mateusza, był Duńczykiem i człowiekiem zacnym i szanowanym.
Posiadłość obejmowała wówczas duży obszar, miała rozliczne przywileje i przynależności, oraz prawo do Elvu, na kilka mil wzwyż koryta. Także rozległe lasy i zagrody w tym pasie zaliczały się do niej. Kurt założył w pobliżu rzeki wielką cegielnię i sprowadził do kraju dużo Holendrów. Ufundował też warsztaty okrętowe, które były miastu bardzo pożyteczne i przynosiły wielkie zyski. Pozatem wybudował nader misterny młyn, jakiego tu jeszcze dotąd nikt nie widział.
Potem pojechał do króla, którym był wówczas nasz potężny władca dziedziczny, król Chrystjan V, spoczywający dziś błogo w Panu, i zdołał przy pomocy swych rodaków na dworze wśliznąć się w jego łaski i pozyskać życzliwość. Był kilka razy przyjęty, a króla zabawiała jego wielka siła i całe zachowanie. Z wiernopoddańczą uniżonością powiedział on królowi, że zdawiendawna panuje obyczaj, iż władca, przybywający w tę okolicę, zajeżdża do posiadłości, której jest właścicięlem. Nocowali tam dwaj królowie, a Chrystjan IV nawet dwukrotnie. Wyraził nadzieję, że dozna tej samej łaski, a król nie odmówił. Kurt miał na celu odzyskanie tych zaszczytów, praw szlacheckich i przywilejów, które mu zostały odebrane w ojczyźnie. Za powrotem do domu postanowił, uniesiony pychą, zburzyć stare, dostatnie, wygodne i kosztowne dworzyszcze i wystawić ku czci króla pałac, by miał gdzie zamieszkać, gdy przybędzie.
Zabrał się zaraz do dzieła, a upatrzywszy sobie dom Hansa Fürsta, naprzeciw kościoła Panny Marji, na mieszkanie podczas budowy pałacu, wygnał zeń właściciela bez ceregieli.
Stało się to tak. Zabronił przedewszystkiem marynarzom, rzemieślnikom i rybakom zakupować narzędzia i przybory u wspomnianego Hansa Fürsta. Ludzi tych miał po swojej stronie od pierwszej chwili. Nikczemny lud nadmorski i przyjaciele jego uznają; w przeciwieństwie do ludności śródlądowej, tego, kto ma siłę i władzę. Lud ten nawykł od wieków do traktowania pogardliwego i twardego. Źle im się dzieje, gdy nie mają nad sobą pana, który ich klnie, bije i pozwala żyć rozwiąźle i marnotrawnie, jak to czynić zwykli żeglarze.
Jednocześnie oddał Kurt marynarzom i rzemieślnikom górę bezpłatnie, tak, że mogli się tam osiedlać, ile tylko starczyło miejsca. Dał im też za bezcen drzewa budulcowego tyle, że niebawem powstało duże miasto. Na samym szczycie zbudowali sobie piloci wieżę wartowniczą.
Można rzec śmiało, że bez tego dobrodziejstwa wyświadczonego biedakom, Kurt i potomkowie jego nie mogliby tak władać i gospodarzyć, jak to się działo i dzieje dotąd. Im gorszych się dopuszczali gwałtów, tem większe mieli uznanie w oczach szarego tłumu, bo taki już u niego zwyczaj.
To też Kurt mógł sobie śmiało hulać, nie płacąc żadnych kar, ni grzywien za najgorsze nawet wybryki. Zresztą nie płacił wogóle nic nikomu przez całe życie. Do dziś utrzymało się przysłowie wśród ludu, którem się odpowiada, gdy ktoś mówi o grzywnie: — Końcem liny w pośladek zapłacę ci, chłopska hołoto! — W ojczyźnie Kurta było pono w zwyczaju gardzić chłopem, gorzej zwierzęcia. Nie posiadał on tam domu, ni roli, ale pracować musiał na pana i jego rodzinę. To też do śmierci nie mógł wyjść z nędzy, podobnie jak w Danji.
Hans Fürst nie posiadał nic prócz swego sklepu i, przyciśnięty biedą, musiał się przenieść na drugą stronę placu targowego, do domu Zygfryda Brandenburga, który miał dwa. Tam, w domu, po lewej stronie mieszkał aż do chwili zainstalowania się Kurta w pałacu.
7 Kurt nie zbudował całego dworzyszcza tak, jak je dziś oglądamy. Nie wystawił dużego skrzydła prawego, ani też budynków gospodarczych. Nawet długie mury ogrodowe po obu stronach alei są dziełem jego syna. Wzniósł jeno budynek główny, o wspaniałych schodach i wieże, oraz aleję, zastępując nią drogę, biegnącą w prawo wokół ogrodu, do dziś widną. Zasadził też liczne drzewa po obu stronach alei, a miał w takich sprawach, jak sam wiedział, szczęśliwą rękę. Dziełem jego jest też cały niemal ogród z obu stron pałacu. Sprowadził mnóstwo nieznanych, kosztownych drzew, krzewów i roślin z Holandji, a umysłowo chora żona jego radowała się, spacerując pośród kwiatów, które bardzo lubiła.
Wnętrzne urządzenie ówczesnego dworzyszcza również nie zostało w całości dokonane przez Kurta, bo przekształcił je syn jego, Adler. Tak nazwał Kurt syna swego, żartem niejako przekształcając nazwisko wielkiego admirała i bohatera morskiego. Podobnie i łoże królewskie, oraz meble sypialni, jakie dziś oglądamy, nie pochodzą z czasów Kurta. To, co sprawił, mieści się w sąsiedniej komnacie na lewo, a w łożu tem sypiał sam Adler. Komnatę królewską urządził Adler całkiem na nowo, sprowadzając wszystko z Holandji i wysyłając po te ruchomości własne okręty do kopenhaskiego portu.
Wówczas też sprawił tapety, zdobiące komnatę przyległą do samej sypialni, oraz wielką karocę, o której pomówimy w dalszym ciągu. Natomiast obrazy w sali rycerskiej pochodzą z czasów Kurta. Kazał on je skopjować z oryginałów, znajdujących się na zamku rodzinnym i przedstawiających jego przodków, płci obojga.
Zapomniałem wspomnieć o wieży oraz podać powód, dlaczego nie została skończona. Zaczął ją pewien mistrz z Lubeki. Znudzony tem, że musiał ciągle daremnie kołatać o pieniądze, dał wszystkiemu pokój i potajemnie odjechał. Kurt popędził za nim szybkożeglującym statkiem pewnego Duńczyka, stojącym właśnie w porcie, ale go nie doścignął.
Kurt miał podówczas u siebie pewną kobietę, bardzo piękną, pochodzenia flamandzkiego, żonę żeglarza, którą zwabił do dworu i już nie oddał, tak że żeglarz musiał sam ruszyć w dalszą drogę. Kobieta owa zapałała wielką miłością do budowniczego, stawiającego wieżę, a on ją również pokochał. Kurt dręczył przez pewien czas oboje, a razu pewnego kazał rozebrać do naga i pędzić ich po całym placu targowym. Uciekli łodzią i niewiadomo, co się z nimi potem stało.
Kurt przestał budować wieżę, gdyż była to sprawa trudna, że zaś doszło go, iż król ma przybyć tegoż lata, kazał ją pokryć szerokim dachem ceglanym. W tej postaci stoi wieża do dziś, nietknięta już przez nikogo.
Pod urokiem wielkiego zaszczytu goszczenia króla, poczynił Kurt wielkie wydatki. Podówczas cały obszar posiadłości stanowił jeszcze jego własność, a wzgórza nad Elvem, jak oko zasięgło, pokrywały szpilkowe lasy. To samo było na wyspach. Później atoli zmieniło się wiele, zwłaszcza gdy kupcy wzięli lasy w zastaw, a rzecz ta nastąpiła jeszcze za życia Kurta.
Musimy opowiedzieć, co się potem z Kurtem stało. Przedewszystkiem żona jego zaniemogła na umyśle rychło po ślubie. Była to kobieta bardzo delikatna, wrażliwa i znosić nie mogła męża. Zamknięto ją. Do dziś widać w komnacie po lewej stronie znaki i ślady przy drzwiach, któremi się daremnie wydostać usiłowała. Podobnie dochowały się ślady krat u okna, które Kurt kazał wstawić, gdyż raz wyskoczyła do ogrodu i odniosła groźne uszkodzenia.
Po śmierci Kurta synowie wyjechali zagranicę, a pałac stał się wszystkim dostępnym, to też sam widziałem rozliczne napisy na ścianach komnaty. Kurt nie zwracał na nie uwagi, podobnie jak i ci, którzy zawiadywali dobrami czasu małoletności i nieobecności synów. Ale synowie oczyścili ściany, tak że nie zostało nic z tego, co sam oglądałem, bawiąc jako student w mieście. Były to przeważnie wiersze ze śpiewnika kościelnego, ale zdarzały się też skargi i różne drobne utwory, wzruszające swą szczerą prostotą. Pamiętam wierszyk o poziomce, która zginęła od mrozu. Jest to naprawdę rozczulające i nieraz długo na tem rozmyślałem, co napisała.
Wspomnieć należy o zdarzeniu, jakie miało miejsce, kiedy była jeszcze dość zdrowa i siedziała przy stole wraz z panem van Geelmuyden, przyjacielem od serca Kurta i wielkim żartownisiem. Nagle, pod wpływem szału rzuciła w męża nożem i powiedziała, że wie od kogoś, iż sto nielegalnych dzieci Kurta biega po mieście. Na to rzekł z humorem Meneer van Geelmuyden:
— Czcigodna pani Ingeborgo, z tego, co mówią źli ludzie, nie należy wierzyć więcej nad połowę!
Roześmiał się Kurt i wszyscy goście i za to powiedzenie dostał Meneer Geelmuyden od Kurta, który go i tak wielce lubił, dom pod nazwą Bommen, wysoki na dwa piętra, stojący tuż obok domu burmistrza. Na pamiątkę trafnej odpowiedzi nazwano dom ów: Bon mot. Ale lud przekręcił to na Bommen i nazwał tak całą ulicę.
Niemal zawsze zdarzało się, że przy oczyszczaniu rowów i kanałów dworzyszcza, znajdywano w nich zwłoki dzieci. Kurt pędził żywot rozwiązły ze służebnemi i kobietami, jakie zwabiał do siebie.
Pewnego razu przybył do miasta, nie na długo przed śmiercią Kurta, odbywający podróż wizytacyjną, czcigodny, zmarły już biskup Christjansandu, magister Jersin. Kurt posłyszał o tem i poprosił o zaszczyt przyjęcia i ugoszczenia u siebie dostojnego gościa, który mu też nie odmówił tej łaski. Kurt wyjechał naprzeciw niego okrętem, zabierając miejscowego proboszcza, radę, wierne sługi króla i mnóstwo obywateli. Ku czci biskupa wyprawił na pokładzie wielką ucztę i wszyscy, wysiedli na ląd w takim stanie, że się zrobiło istne widowisko. Kurt prowadził biskupa, a gdy doszli do schodów pałacu, gość obrócił się i głośno, tak, że wszyscy słyszeli, oświadczył, iż nie widział w całym kraju równie wielkich i wspaniałych schodów. Na to odparł Kurt:
— Schody te, Wasza Miłość, posiadają jeszcze i tę właściwość, że dużo więcej po nich w górę wstąpiło dziewic, niż zeszło na dół.
Słyszałem to od pewnego młodego podówczas człowieka, który stał u drzwi z puharem powitalnym, by go wręczyć panu domu, który przypił do gościa i podał mu napój. Człowiek ów, późniejszy rad ny Niels Ingebrechtson, był podówczas pisarzem u Kurta i wszystko mi opowiedział.
Musimy też wspomnieć o śmierci Kurta. Stało się, że przybył do miasta chłop z żoną i córką, a chociaż dużo było w mieście chłopów, nikt nie widział dorodniejszych ludzi. Doszło to do uszu Kurta przy biesiadzie, a zwłaszcza wysławiano piękność córki. To też nazajutrz, zjawili się oni w dworzyszczu, jako goście pana domu. Ugoszczono ich niby dostojników i oprowadzono po wszystkich komnatach. Podczas tej oprowadzki ludzie Kurta oddzielili dziewczynę od rodziców, uprowadzili, a Kurt ją zgwałcił.
Dziewczyna, rozgoryczona wielce, namówiła ojca, by zażądał wielkiej sumy odszkodowania. Ojciec uczynił to, ale Kurt nie chciał o niczem słyszeć. Chłop zaniósł skargę do królewskiego wójta, ale tenże poradził mu, by dał za wygranę. Nikt jeszcze nie wydostał od Kurta grzywny, po jego bowiem stronie stoi cała władza świecka, duchowna i wojskowa, posiada on popleczników na królewskim dworze, a nawet lud cały sprzyja mu wielce.
Ale chłop udał się sam do Kurta i, spotkawszy go w podwórzu, za stajnią zażądał odszkodowania.
— Końcem liny w pośladek zapłacę ci, chłopska hołoto! — powiedział Kurt, jak to miał w zwyczaju.
Wówczas chłop chwycił Kurta, podniósł go jak dziecko i wziął sobie odszkodowanie zapomocą noża. W podwórzu nie było nikogo prócz kilku dziewek i starego parobka stajennego. Patrzyli osłupiali, chłop zaś cisnął Kurta na gnojowisko, gdzie też zakończył życie.

Nie chciano zrazu wierzyć i mnóstwo ludzi przybyło do pałacu. Nigdy jeszcze nie przegrał Kurt z nikim sprawy, a tu zarżnięto go, jak bezsilne dziecię. Rozeszła się wieść, że djabeł we własnej osobie przybył do miasta i dokonał wyroku. Wieść tę stwierdzał fakt, że nie znaleziono chłopa i nikt nie umiał nawet podać jego nazwiska, albowiem był zgoła nieznany w mieście. Ale rzecz to nie całkiem pewna, albowiem chłopi milczeć umieją, gdy trzeba.
W każdym razie objawiła się tutaj wszechmoc boska, gdyż bez jego woli wróbel z dachu spaść nie może. Oznaczył Bóg z góry drogę swej sprawiedliwości i wedle niej wielki grzesznik zakończyć musiał życie na gnojowisku. Niechże będzie tedy pochwalony Pan na wieki! Amen!

II.
Co się potem działo w dworzyszczu.

Synowie Kurta przebywali podówczas w Kopenhadze, u magistra Owe Guda, z nim też później ruszyli zagranicę na dłuższy pobyt u dostojnych krewniaków ojca. Potem Adler wrócił do domu i objął posiadłość, zaś Maks został zagranicą i, posiadając wielki dar wymowy, poświęcił się teologji.
Pan Adler nie pokazywał się często w mieście i to nigdy nie zachodził tam pieszo, ale kazał się nieść w lektyce, a otaczali go lokaje w pełnej liberji. Podobnie było w pałacu. Jeden służalec zawadzał drugiemu, a wszyscy byli ubrani, jak na uroczysty obchód u księcia. Pan domu żył w odosobnieniu i nie wdawał się z szanownymi obywatelami miasta, których miał za nic. Zwolna, stawał on się coraz to grubszy i cięższy i nabierał różnych, dziwnych nawyczek. Nie mówił, naprzykład, z nikim, jeno słuchał.
Przez lat kilka gospodarzył on szczęśliwie, wspomagany przez zarządcę Torbjörna Christofersena, potem zaś ruszył do Kopenhagi. Już nie panował wówczas świętej pamięci Chrystjan V, który zasnął błogo w Panu, ale nasz najmiłościwszy król i władca Fryderyk IV, (którego niech Bóg obdarzy cnoty wszelakiemi). Przed nim to ukląkł pan Adler z wielką trudnością i zaniósł prośbę, by monarcha raczył dopełnić przyrzeczenia, danego ś. p. ojcu jego przez ś. p. ojca i poprzednika swego, to jest, by był łaskaw przenocować pod skromnym jego dachem, gdy kiedyś, po raz pierwszy odwiedzi Norwegję, gdzie go wszyscy z utęsknieniem oczekują. Tajemnym zamiarem proszącego było, jak to król zauważył, odzyskanie wysokich tytułów i przywilejów szlacheckich, utraconych przez ojca, czasu jego lat młodych. Król zgodził się najłaskawiej zadośćuczynić tej prośbie.
Wówczas pan Adler ruszył niezwłocznie do Holandji, gdyż wszystko, co urządził ojciec, wydało mu się nieodpowiednie. Z podróży tej przywiózł wielką karocę, pierwszą jaką tu oglądano. Pan komisarz wojskowy von Synnestwedt uznał, że nie przysługuje panu Adlerowi prawo jeżdżenia karocą, gdyż nie zalicza się do dostojników i wniósł skargę. Ale z racji tejże okazało się w Kopenhadze, że pan Adler pochodzi z wysokiej arystokracji i odtąd nie ukazywał się inaczej, jak poprzedzony przez laufra i strzelców, z dwoma lokajami z tyłu za karetą. Ze względu na strome drogi jeździł czwórką, a miasto uznało za wielki honor posiadanie męża tak wysokich przywilejów.
Podczas pobytu w stolicy dowiedział się też pan Adler, że w pałacu królewskim nie sypia służba, ale, jak słusznie i sprawiedliwie, tylko sam król z dostojną rodziną swoją. Natomiast służba sypia w skrzydle pałacu. Pan Adler kazał zaraz dobudować prawe skrzydło, dla pomieszczenia na noc świty, oraz siebie i swych domowników podczas królewskich odwiedzin. Torbjörn Christofersen wykonał polecenie, ale odmówił stanowczo budowy skrzydła lewego i zagroził odejściem. Dlatego to dworzyszcze ma dotąd jedno jeno skrzydło. Nie udało się również panu Adlerówi dokończyć wieży. Wydatki, spowodowane tą całą paradą, zmusiły zarządcę do zaciągnięcia długów hipotecznych, tak dalece, że Christofersen nie miał z czego płacić procentów i dużo cennych parcel gruntowych musiano sprzedać z wielką stratą. Sprzedawano również place budowlane w mieście każdemu, kto mógł zapłacić. Wówczas już zaczęła się tedy parcelacja dóbr.
Brat pana Adlera, duchowny, pan Maks, biegły był w różnych sprawach, to też dopomagał dzielnie Torbjörnowi Christofersenowi we wszystkiem. Zamierzając tu skreślić wizerunek pana Maksa, proszę Boga, by mnie uchronił od wydania niekorzystnego sądu o nieboszczyku, który mi uczynił dużo złego. W owym to czasie zostałem, mianowicie, kościelnym i kantorem u Panny Marji. Nie będę tu marnował cennego papieru opisem sporu, dotyczącego puharu, kupionego po śmierci Kurta na licytacji i pozyskanego przeze mnie drogą spadku, nie wspomnę też o kłótni, jaka powstała, kiedy raz, podpiwszy nieco, chciałem odczytać kazanie z księgi doktora Marcina, a pan Maks wyszedł na kazalnicę i zbeształ mnie. Chcę zapomnieć o tych sprawach, pogrzebionych i spoczywających już pod ziemią. Nie dlatego też opisuję tutaj prawdę o panu Maksie, idzie mi jeno o pouczenie pokoleń następnych, jak dziwnemi drogami chadzała wola Pana odnośnie tego rodu, a także chcę przedstawić, jako miasto to zostawało pod szczególną opieką Boga, który je chronił jawnie i potężnie, karząc dotkliwie jego gnębicieli.
Od pierwszego dnia przybycia, pan Maks owładnął i rządził bratem swym, wszystkiem w dobrach, kościołem wraz z przynależnościami i całem miastem. Był gorszym od ojca swego Kurta, ile że, jako mądry, przemyślny, umiał kręcić do woli ludźmi i rzeczami. Był on też wielkim kaznodzieją. Po straszliwym pożarze, który zniweczył kościół Panny Marji, a zesłany został przez piorun ku wiecznej pamięci wszystkich (jak to wyłuszczę w dalszym toku niniejszej kroniki), kazał pan Maks latem, stojąc na wzgórzu, ponad placem targowym. Głos jego rozbrzmiewał po tej stronie miasta, a także dolatywał do portu, gdzie się skupili na okrętach słuchacze, i do przylądka, gdzie ludzie stali w oknach, słuchając. Ci ostatni jednak słów już rozróżnić nie mogli. Opowiadał mi też jeden z żeglarzy, że umyślnie sprowadzono okręt do sundu północnego, ale pobożnym wydał się głos kaznodziei, jak to bywa, gdy słychać głos męski z oddali, krzykiem rodzącej kobiety. Na pochwałę pana Maksa rzec trzeba, iże wszystkich przejął świątobliwym strachem i nikt się na nabożeństwo nie lenił.
Pan Maks nie przepuścił też nikomu. Śledził wiernych z kazalnicy, żali są obecni, a nawet wyszukiwał ich po domach. Przywiązali się doń zwłaszcza biedacy, jak dawniej do ojca, bo nieraz brał łaskawie udział w weselach i ślubach, spijając z nimi piwo i wspomagając ich dobrą radą w różnych sprawach. Był on wielce uczony i znał wszystkich po imieniu. Owładnął też, jako się rzekło, całem miastem, tak że w owych czasach nie obeszło się bez daniny dla duchownego, ile razy ktoś coś kupował, czy sprzedawał. Także nie zarzynano wieprzka, ni pieczono bez jego udziału, biedacy składali mu obowiązkowo ryby, a gdy bogaty, czy ubogi wydawał córkę, lub w inny sposób zmieniało się coś w czyimś domu, pan Maks zawsze musiał być wezwany i zapytany o radę.
Każdy, kto chciał jakiś dar, czy przywilej pozyskać, udawał się też w danym razie do pana Maksa, nawet kiedy inne drogi zawiodły. Wiem dobrze, co mówię, i nie kłamię. Kto zaś działał przeciw jego woli, doznawał prześladowań dniem i nocą. Pan Maks nie darował jego domowi, ni rodowi, a straszny był, miał bowiem do dyspozycji władze zarówno świeckie, jak wojskowe, a ręka jego sięgała przez przyjaciół i przyjaciół tychże aż do Kopenhagi.[1]
Wszystko to jednak wychodziło miastu na dobre, gdyż w czasie owym nikt nie wszczynał procesu, ale oddawał sprawę panu Maksowi do rozstrzygnięcia. Tak samo stało się z nowym kościołem, zbudowanym w miejsce Panny Marji, nazwanym przez lud kościołem Św. Krzyża. Pan Maks stał się jego głównym budowniczym, to też wspaniałe to dzieło jest chlubą miasta, a jednocześnie wieczystym pomnikiem chwały dzielnego kapłana. Kościół kosztował ogromne sumy, a dostały się one do rąk brata, który dostarczał kamienia, cegły i drzewa, oraz sprowadzał wszystkie inne, potrzebne materjały. Pan Maks zbierał pieniądze, a czynił to tak, jakby nieprzyjaciel zagarnął miasto i wyciskał zeń kontrybucję, lub puścił z dymem. Obliczywszy to, co sam dać musiałem, nie wiem doprawdy, jak tego zdołałem dokonać. Był to człek straszliwy. Baczył na każdy statek, wpływający do portu, wczesnym zaraz rankiem i parę razy w ciągu dnia zachodził do gospody, a wszyscy przybywający musieli się opłacać sowicie. Kogo dostał w ręce, kobieta, czy mężczyzna, musiał dawać na budowę kościoła.
Źle na tem wyszła, zwłaszcza, Sara Andersen, wdowa, utrzymująca zajazd dla przejezdnych żeglarzy. Widząc, że ksiądz nadchodzi, ostrzegała swych gości i kryła ich na strychu i w piwnicy, bowiem żaden nie mógł się oprzeć perswazjom i groźbom pana Maksa. Tak się zdarzyło Henrykowi Arendtowi z Lubeki. Przybył on do miasta w sprawie okrętu, zrabowanego przez korsarzy i tu sprzedanego. Znał dobrze z dawnych czasów pana Maksa, to też schował się na strych. Atoli pan Maks, przywykły do takich sztuczek, polazł za nim, że zaś był nader ciężki, zawaliły się pod nim schody. Spadł na dół i utkwił w gruzach. Wytoczono Sarze Andersen wielki proces i musiała, miast bogatego Henryka Arendta, zapłacić ogromną sumę. Arendt nie chciał zwrócić pieniędzy, wykręcał się, aż wreszcie biedna wdowa straciła wszystko do grosza, o czem mi sama ze łzami opowiadała.
Wymieniona wdowa, Sara Andersen zmarła zresztą jednego dnia z panem Maksem. Nieraz nad tem dumałem, pragnąc odkryć, jak i w wielu innych rzeczach, przedziwne drogi boże. Ale nie byłoby dobrze, gdybyśmy, marni ludzie, wszystko wiedzieli.
Dziwna, zaprawdę, była śmierć pana Maksa. W pierwszych czasach po przybyciu mógł znieść dużo jadła i napoju, potem jednak, u schyłku dni, zmieniło się wszystko. Podpiwszy, stawał się niebezpiecznym dla kobiet, tak, że przed nim uciekały. Pewnego dnia skłonił on brata, by wydał wielką ucztę. Zanim atoli powiem, co zaszło dalej, muszę nadmienić, że w pałacu istnieje duży kurytarz, w którym przy zamkniętych drzwiach jest całkiem ciemno. A właśnie zamknięto drzwi ze stron obu, z powodu burzy i nawałnicy, jaka często nawiedza wybrzeże. Z tego to powodu omylił się pan Maks, biorąc Karen, córkę radnego Monsa, za Annę, córkę Trula, tem więcej, że obie miały czerwone suknie z katunu. Córeczka radnego nie była skłonna do baraszek, zaczęła tedy na całe gardło wrzeszczeć, tak, że powstał hałas i zbiegowisko. Radny zwrócił się do pana domu, ten zaś zgromił brata i oświadczył mu, że nie pochwala jego gospodarki, która doprowadzi wszystko niebawem do ruiny.
Nie słyszano dotąd, by pan Adler wypowiedział naraz tyle słów, ale wszyscy uznali je za słuszne i stosowne. Nie spodobało się to tylko panu Maksowi, zwłaszcza, że był w szatach kościelnych i uznał je za obrazę duchownego. Rzucił się tedy na brata, który jako nadmiernie gruby, nie dostał pola, padł i uderzył głową w ścianę, a potem w podłogę. Od tego dnia zmysły mu się nadwerężyły i niedługo zmarł.
Pan Maks objął posiadłość, imieniem własnem i spadkobierców swoich, ale od chwili przeniesienia się do pałacu, jakby oszalał. Wydawało mu się, że go ścigają duchy. Mówił, że go nawiedza duch brata, ojca i matki, oraz mnóstwo duchów innych, wędrował z jednej komnaty do drugiej, nie sypiał po nocach, krzyczał i wygłaszał donośnym głosem egzorcyzmy i kazania przeciw duchom. Nie pozwalał też zamykać okien, niemi duchy wypędzając. Ale pod oknami stały straże, gdyż obawiano się, że sam wyskoczy. Mieszkańcy miasta słyszeli te kazania i wydawało się wszystkim, że z kimś walczy. Rozeszło się po mieście, iż pan Maks toczy bój z szatanem, który mu nasyła duchy. Dodawano też, że widocznie szatan pomagał mu dotąd we wszystkich, dotychczasowych, szczęśliwych przedsięwzięciach, był mu sprzymierzeńcem, teraz zaś przychodzi go zabrać, ale pan Maks chce okpić szatana. Walczyli tak co sił, dniem i nocą, a pan Maks musiał się mieć ciągle na baczności przed podstępami wroga. Całe miasto wylęgało na plac targowy i aleję, nadsłuchując, a wszyscy drżeli ze strachu. Posyłano na wszystkie strony po księdza, ale żaden iść nie chciał z pomocą, przeto panu Maksowi zbrakło słowa bożego w tej straszliwej walce z piekielną mocą.
Pewnej nocy rozbłysły wszystkie okna dworzyszcza tak jasno, jakby wybuchł pożar. A właśnie szedł aleją Anders z pod ratusza, zwany też Anders Czerwonos. Słyszał ochrypły krzyk biedaka, dostrzegł ogromną łunę nad domem, a pośród niej zobaczył djabła, siedzącego okrakiem na dachu, tuż nad komnatą pana Maksa. Usłyszał też najwyraźniej słowa: — Teraz musisz iść, Maksiu!
Anders, przerażony straszliwie, zawrócił do miasta, dopadł placu targowego i tam, z wrzaskiem wielkim opowiedział stróżom nocnym, co widział i słyszał. Napadło go takie samo szaleństwo, jak Maksa, i został zamknięty.
Wszyscy czekali na wynik, pewni, że zwycięży djabeł. W samej rzeczy zakończył pan Maks życie dnia następnego, ale stało się to cicho i przy zdrowych zmysłach, tak, że wielu odczuło zdziwienie. Konający dał znakami do poznania, że chce być przeniesiony do pokoju matki, a gdy się to stało, nadszedł niespodzianie ksiądz Tomazjusz, odmówił modlitwy i zaopatrzył pana Maksa świętemi sakramentami. Mógł on teraz modlić się, jakkolwiek słabym jeno głosem, i zakończył życie w tem samem łóżku, gdzie zmarła jego matka.
Obecni przy skonie zauważyli, że w chwili, gdy skonał, zadźwiękły dzwony zbudowanego przezeń kościoła. To też pozostało wkońcu wątpliwem, kto zwyciężył, pan Maks, czy djabeł.
Żałuję, że nie posiadam wielkiego talentu pisarskiego, by dać pełny i jasny obraz tego człowieka. Nikt go sobie wyobrazić nie zdoła takim, jakim był, chyba że przeżył z nim lata całe. Do teraz śni mi się nieraz po nocach, a wówczas krzyczę i dopiero żona musi mnie uspakajać, zapewniając, że już zmarł. W takich razach oblewa mnie zawsze pot kroplisty.
Miał trzy żony, a przed samą śmiercią miał wziąć czwartą. Rozmawiałem z każdą, gdyż z urzędu często bywałem w jego domu. Jedna po drugiej żaliła się przede mną, a zwłaszcza Aadel, córka Knuta, druga żona, zmarła w samą Matkę Boską Gromniczną.
Bliska już śmierci, siadywała w wielkim fotelu w zielonym gabinecie i, posłyszawszy, że jestem w kuchni, wzywała mnie do siebie. Była wielce osłabiona i ręce jej drżały. Pytałem, co jej jest. Powiadała, że zadręczył ją mąż, tak, że musi umierać. Bóg wie, co się stanie z następną żoną... Tak rzekła i niebawem zakończyła życie.
Następną była Brygida, córka aptekarza Monsa. W trzy miesiące po śmierci Aadel, odbyło się wesele. Brygida była silną niewiastą, mimo to jednak, zmuszona zostać małżonką pana Maksa, zaczęła ze strachu pić, a dostawała napoje gorące od osób, mających sprawy kupieckie z ojcem. Sama mi opowiadała, co było powodem jej nałogu. Podpiwszy, biła się z mężem i wreszcie zakończyła życie, zażywszy trucizny.
Mówił mi to doktór Mogens Maurycjusz. Nie umarła z pijaństwa, jak mniemano. Żyła z mężem trzy lata i mieli dwu synów. Pan Maks zostawał ogółem trzynaścioro dzieci, chociaż nie zmarł w późnym wieku. Najstarszego, Adlera, nabił tak, że ogłuchł i dotąd chodzi jak we śnie.
Choćbym był w stanie, przy małych zdolnościach, opisać, jak się obchodził z żonami, służbą i dziećmi, nie uczyniłbym tego, albowiem jak wiemy, Bóg przebaczył mu w niezgłębionej dobroci swej (zaprawdę, wielką jest ona!) w godzinie śmierci. Czemużbyśmy nie mieli uczynić podobnie my, ludzie, przeciw którym zawinił o wiele mniej? Powiedział te słowa biskup, wygłaszając świetną mowę pogrzebową. Pogrzeb odbył się z niesłychaną paradą i wspaniałością, jakiej nie widziałem dotąd. Wypełniłbym dużo stron mego rękopisu, gdybym chciał wyliczyć zebranych dostojników, oraz zanotować to, co zjedzono, wypito i mówiono podczas tych trzech dni. Zmarły był najpotężniejszą osobistością miasta i póki żył i władał zmysłami, król chyba jeno miał tu jakieś prawo nad nim. Prócz wszystkiego dopomagał ludziom w najtrudniejszych obliczeniach, dotyczących budowy. Mówiłem już o kościele, zapomniałem atoli wspomnieć, że był on wielkim budowcą okrętów. Już jako mały chłopiec zajmował się pracą w warsztatach, potem w Kopenhadze, na holmie, a wreszcie zagranicą interesował się wielce tym zawodem. Wszystkie okręty, budowane w warsztatach brata, były przezeń planowane i konstruowane, a wiele z nich sprzedano z wielkim zyskiem i sławą zagranicę. Ale dość tego będzie o panu Maksie.
W historji tej poznaliśmy dokładnie i jasno drogi Opatrzności i widzieliśmy, jak to Kurt doprowadził do ruiny samego siebie i żonę, a pan Maks brata, siebie, a w dodatku i syna swego najstarszego wpędził w nieszczęście i grób. Nie wyszło im na dobre zrabowanie dóbr Klausa, syna Mateusza, i zagarnięcie mienia wielu innych ludzi. Również wielka siła fizyczna, doprowadziła ich do klęski. Przypominam też, że święte i czcigodne imię króla zostało niegodnie użyte do oszustwa, to też za karę pozyskane posiadłości rozpadły się wniwecz.
Zauważyli to inni, nietylko ja, biedny kościelny i kantor. Wymieniony powyż, radny Niels Ingebrechtson przybył pewnego razu do Kopenhagi i opowiedział całą rzecz spowiednikowi króla, którego znał dobrze. Gdy Niels Ingebrechtson był na audjencji, zjawił się ów spowiednik i wezwał go, by wszystko wyznał szczerze monarsze. Dowiedział się tedy król, w jaki sposób mienie dostało się w ręce Kurta i jak to nadużycie imienia królewskiego spowodowało ruinę całego rodu. Pomyślawszy chwilę, raczył Najjaśniejszy Pan wyrzec te pamiętne słowa:
— Pan Bóg jest chytrzejszy od wszystkich szubrawców świata całego!
Z całą czcią, winną monarsze, powtarzam te słowa i niemi kończę historję Kurta, poczem opowiem w dalszym ciągu o innych sprawach.

∗             ∗
Około roku 1830, posiadłość składała się z samej jeno góry, pokrytej lasem liściastym, — w którym zaczęły ponowną walkę o byt drzewa szpilkowe, — dużych, napoły rozwalonych budynków, ogromnych, otoczonych murami ogrodów, oraz kilku kawałków roli pomiędzy niemi, a miastem. Prócz tego stanowiły część posiadłości jeszcze duże poręby leśne, pokryte pniakami.

Ówczesny właściciel, wysoki, czarny mężczyzna, w długim, zielonym fartuchu, zajmował się ogrodnictwem. Uprawiał swe ogrody i one to, oraz kilka, krów, dawały mu środki do życia.

Był on ostatnim przedstawicielem rodu w tej okolicy i nieżonatym człowiekiem.

III.
John Kurt.

Konrad Kurt. mając lat piętnaście, uciekł z domu, bo nie mógł znieść widoku dręczenia matki. Ta cecha dziedziczną już była w rodzie. Chłopak uciekł okrętem do Hullu, gdzie mieszkał jego wuj.
Konrad wychowywał się jednak na stałym lądzie, kosztem wuja. Lekarz orzekł, że system jego nerwowy wiele pozostawia do życzenia, jeśli ma tedy wyrosnąć na zdrowego człowieka, musi zajmować się czemś na świeżem powietrzu, naprzykład ogrodnictwem. W rodzie Kurta, zdawiendawna tkwiło to upodobanie, obrał też chętnie i Konrad zawód ogrodnika.
Po śmierci ojca wrócił cło domu. Musiał teraz utrzymywać siebie i biedną matkę swoją, a nie wiedział jak się wziąć do tego. Czcigodny ojczaszek jego sprzedał ostatki lasu na wyrąb, dalej udziały w warsztatach okrętowych, cegielnię i zapewnił sobie za uzyskaną sumę rentę dożywotnią. Po śmierci przepadła ona, a synowi zostały jeno budynki, ogrody i trochę pola.
Synowi tedy wypadało chyba zacząć od sprzedaży tego pola. Graniczyło ono z miastem i, narówni z najniższą częścią ogrodów, nadawało się doskonale na parcele budowlane. Ale Konrad Kurt uznał, że dość już rozprzedanem zostało, wziął tedy znaczną pożyczkę i obrócił ją na zdrenowanie pola i ogrodów, oraz odrestaurowanie budynków, by się do reszty nie rozleciały. Pozatem rozszerzył cieplarnię i dobudował potem inspekta, słowem dowiódł wszystkim, że może żyć ze swej posiadłości, nawet ciągnąć znaczne zyski ze swych ogrodów, co było w owych czasach zupełną nowością w tych stronach.
Zrazu wysyłał produkty ogrodowe okrętami, w dalsze strony, potem zmieniło się to.
Sypiał i pisywał w pokoju, położonym na lewo od wejścia. Mieszkał tu jeszcze Kurt, a po nim używali tej komnaty z upodobaniem wszyscy późniejsi posiadacze majętności. Pokój sąsiedni służył im za sypialnię, ale mieszkała tam teraz matka Konrada, która nareszcie doczekała się szczęśliwszych czasów.
Służba i robotnicy rozgospodarowali się w kuchni i pokojach po drugiej stronie głównego kurytarza, przecinającego dworzyszcze na dwie połowy, reszta zaś komnat wielkiego budynku stała pustką. Jesienią, suszył jeno Konrad różne produkty rolne w tych salach i komnatach.
Był to człek popędliwy, czasem mrukliwy, czasem hałaśliwy, ale miał dobre serce. Czeladź i robotnicy lubili go, bo dbał o nich szczerze. Osiadłym na górze żeglarzom i rybakom udzielał nasion i pouczał ich, jak mają zakładać ogrody, oraz spieniężać ich produkty. Z biegiem czasu potworzyły się też wkoło każdego domku spore ogródki. Ziemię brano z ogrodów Kurta, jeśli trzeba było uszlachetnić dziką, leśną glebę. Co niedzielę, przez wiosnę i lato obchodził Kurt tych ludzi i pomagał im. Obyczaj ten zachował do końca życia i były to jedyne chwile, podczas których widywano go poza obrębem ogrodu i piwnicy.
Na wiosnę i latem wstawał o czwartej rano, w jesieni i zimie, gdy się tylko rozwidniło. Latem nosił angielskie, skórzane spodnie i szary płócienny surdut, oraz długi, zielony fartuch i czapkę z wielkim daszkiem. W zimie miał te same spodnie, zapięty szczelnie kaftan marynarski, ten sam fartuch, a na głowie futrzaną czapkę z klapami, zawsze zwieszonemi, które go uderzały po twarzy. Nigdy go nie widywano ubranego inaczej, z wyjątkiem niedziel, kiedy był zawsze ogolony, miał twardy kołnierzyk i nie nosił fartucha.
Nie miał szerokiego, zuchwałego czoła Kurtów, ale czoło lekko zarysowane, wysokie i nader białe. Wydało się ono może tylko tak białe przy reszcie opalonej twarzy. Oczy dzikie, niespokojne swego rodu odziedziczył jednak w spadku. Twarz jego była dłuższa, niż dawniejszych Kurtów, i dość chuda, a nos nieco zbyt szeroki.
Gospodynie i dzieci wyśledziły rychło, że lepiej jest iść wprost do tego szorstkiego, często krzykliwego człowieka po jarzyny, niźli do jego straganu na rynku, był on bowiem ustępliwy w interesach i w gruncie serca lubił dzieci. Tylko nie można było długo przebierać, a przedewszystkiem targować się.
Wiodło mu się dobrze, krowy i ogród żywiły go coraz to lepiej. Po kilku latach rozeszła się wieść, że od śmierci matki przesiaduje wieczór w wieczór sam jeden i popija whisky, aż do nieprzytomności. Kto chciał się o tem przekonać, musiał iść doń przed samą dziewiątą, gdyż o dziewiątej kładł się spać! Tak uczynił ten i ów i okazało się prawdą, co wieść głosiła. Punktualnie o pół do dziewiątej był z reguły pijany, nie mógł mówić, ale łatwo popadał w płacz.
Doszło to do uszu starego pastora Greena. W młodości nazywano go już „starym“ gdyż skutkiem straszliwego przejścia zbielały mu włosy. Pastor Green zaliczał się do dzielnych pogromców pijaństwa w Norwegji i dziełu tem u poświęcił życie.
Wiedział on dobrze, że nie wystarcza głosić kazania przeciw temu nałogowi, ale że należy go zwalczać czynnie, a zanim się nawróci pijaka, trzeba poznać przyczynę, która wywołała u niego ten nałóg. Zawsze istnieje przyczyna taka i można uratować nałogowca, o ile rzecz nie wynika z dziedzicznego obciążenia, lub nawyczka nie zakorzeniła się oddawna.
Poszedł tedy do Konrada Kurta i tak długo z nim życzliwie rozmawiał, aż się dowiedział, że miał on stosunek miłosny z żoną ogrodnika, u którego uczył się rzemiosła w Anglji. Został ojcem, a kochanka jego zmarła niemal w tym samym czasie, kiedy stracił matkę. Kochali się szalenie i bardzo boleli oboje, że muszą oszukiwać męża, jednak nie było innej rady. Skończywszy, Kurt wybuchnął płaczem i przysięgał, że niema na świecie tak cudownego dziecka, jak jego syn. Pijany był i łkał z tęsknoty, oskarżając się sam porywczemi słowy.
Pastor Green starał się skłonić go, by wyznał wszystko swemu ogrodnikowi, przeprosił go i wziął do siebie chłopca. Ale Kurt nie miał na to odwagi. Pastor Green musiał tedy szukać innej drogi i oto pewnego letniego wieczora zjawił się u Kurta w towarzystwie smukłego, czarnowłosego chłopaka, w wieku lat dwunastu. Kurt był zajęty w ogrodzie. Zerwał się nagle z grządki, nad którą siedział skulony, i zaczął ocierać ręce z ziemi. Potem nagle zmartwiał, zagapił się, spozierając z pod czapki z daszkiem, to na pastora, to na czarnowłosego chłopca i wreszcie poznał żywe, dzikie oczy, długi, za szeroki trochę nos i szczupłą twarz syna. Bezwiednie jął mówić po angielsku:
I beg your pardon, but this lad...
Nie mógł więcej rzec, pastor zabrał tedy głos i oddał mu syna.
Wieczora tego, zapomniał Kurt o flaszce z whisky, a gdy jej dobył dnia następnego, chłopiec wziął flaszkę i cisnął przez otwarte okno na głaz. Trafił świetnie! Potem, równie celnemi rzutam i roztrzaskał szklankę, cukiernicę i łyżeczkę. Wszystko znalazło się pośród kamieni, rozpryśniete w kawałki.

Ojciec patrzył przez chwilę na syna, potem zaś wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem.

IV.
Genjusz.

Nikt, zaprawdę, nie był tak silnie, jak Konard Kurt, przekonany, że syn jego jest genjuszem. Nie mówiąc już o jego wyszkoleniu w botanice, posiadał zupełną biegłość w zawodzie ogrodniczym i nie było czynności w podwórzu, stajni, czy kuchni, którejby nader rychło nie opanował. Wychował się pośród czeladzi ogrodniczej, kuchennej i polnej i wyuczył wszystkiego doskonałe. Nie było co do tego wątpliwości.
Teraz wziął się do poznania statków i łodzi, by w tym zakresie nabrać biegłości. Nie widział dotąd portu.
Równie łatwo uczył się po norwesku. Pokonał to w paru tygodniach. Zaczął od klątw. Ojciec zaśmiewał się, słysząc, z jak dziwnym akcentem klnie. Umiał też porywająco opowiadać. Zanim jeszcze wyuczył się dobrze języka, zainteresował robotników swemi historyjkami, które były w istocie zdumiewające. Pozwalał sobie na przeróżne figle, a wszyscy się śmiali. Poznawszy dobrze język, wygadywał niestworzone rzeczy.
Ojcu sprawiało największą radość, gdy, skryty za wysokim żywopłotem, słuchał słów syna. Chłopak opowiadał robotnikom o dworze angielskim, gdzie był, jak mówił, paziem. Wraz z kilku towarzyszami poprzedzał zawsze piękną, młodą królowę, a za nimi dopiero szli dworzanie w ogromnych perukach. Musiał widzieć coś takiego w teatrze, lub na obrazku. Niezrównane były także jego czyny wojenne w Indjach, podczas wycieczki, jaką tam zrobił w towarzystwie królowej angielskiej!
Odtąd ojciec nie pijał whisky, ale upajał się przygodami syna. Co za genjusz!
Ach, co za genjusz! Jedną z ważniejszych klęsk ogrodu stanowiły koty, które przybywały masami z miasta i wyjadały ptaki. Pewnego dnia chwycił John... takie bowiem imię nosił najmłodszy z Kurtów... jednego z największych szkodników i postanowił go żywcem ukrzyżować. Ponieważ żaden, z najmłodszych nawet robotników, nie chciał w tem wziąć udziału, przeto John zamknął narazie kota, dał mu obficie jeść, a potem udał się do portu, by znaleźć kilku urwipołciów.
Ojciec usłyszał niebawem radosne okrzyki oraz wrzaski rozpaczy, a wszystko było tak niezwykłe, że pospieszył zobaczyć, co się dzieje. Ujrzał krzyżowników, jak wykonywali taniec indyjski przed wiszącym na drzwiach stajni, opływającym krwią kotem. Uniesiony radością, chłopiec nie dostrzegł ojca, który w tej chwili wcale nie uznawał jego genjuszu. Rozważając rzecz później, przyznać musiał, że pomysł był istotnie niezwykły, a rzecz wykonana wedle wszelkich reguł sztuki. Nie łatwo to zresztą ukrzyżować kota żywcem. Pewnego dnia, gdy szalała burza, ojciec zabronił Johnowi iść do portu, a chłopak wzamian za to poszedł do ogrodu, poprzecinał korzenie pewnej ulubionej jabłoni ojca, która po raz pierwszy owocowała właśnie, i przykrył je z powrotem ziemią dla niepoznaki. Ojciec nie uczuł tym razem zachwytu nad pomysłem i misterną pracą Johna, zapomniał też o jego genjalności, natomiast zrobił porządną rózgę i zaczaił się nań.
Chłopak nie przeczuwał i przeczuć nie mógł, że dostanie w skórę. Gdy jednak niemożliwość ta stała się faktem, John poskoczył do drzwi z wyrazem dzikiego strachu w twarzy. Ale ojciec rzucił się nań jak tygrys, cisnął o ziem i nabił go, uczuwając dziką radość. Chłopak krzyczał, prosił, błagał, klękał, wił się i padał na ziemię. Oczy mu wyszły z orbit, a krzyk przeszedł w szaleńcze, głuche wycie. Twarz mu zsiniała.
Zbiegli się wszyscy parobcy i robotnicy, otwarto drzwi, a ojciec, rozwścieczony tem, zaczął bić stojących w progu, potem pobiegł ku tym, którzy zjawili się w drugich drzwiach. Oszalał, podobnie jak chłopak, ale ta przerwa dozwoliła czmychnąć Johnowi. W godzinę potem znalazł się pośród ogrodników, miły, zręczny i wesoły. Pomagał to temu, to innemu, mówił z każdym życzliwie i przychlebnie. Potem jął opowiadać o małpach, zamieszkujących szczyty Gibraltaru. Jest tam mnóstwo, mówił, małp. Siadają na szczytach granitów skalnych i gapią się na Afrykę. Naśladował ich ruchy, zgrzytał zębami, sykał, udawał ciekawego, zuchwałego, trwożnego, czy obrzydliwego, zupełnie jak małpy. Oczywiście musiał widzieć gdzieś małpy, chociaż nie było to na Gibraltarze.
Ojciec, widząc rozradowanie chłopca, poszedł za nim, skrył się jak zawsze i wysłuchał wszystkiego.
Wieczorem odbyła się pomiędzy ojcem a synem rozmowa w tymże samym, dawnym pokoju Kurtów. Obaj płakali, ściskając się, John przyrzekł, że będzie grzeczny, a ojciec obiecał, że go nigdy nie wybije... nigdy!
W cżas jakiś potem dostał pewien chłopak, służący do posyłek we dworze, nowy świąteczny kaftan. Brat owego chłopca, sternik, dostał ów kaftan w którymś z angielskich miast portowych od jakiejś kobiety niemal za darmo, a wszyscy głosili zgodnie, że w całem mieście nikt nie posiada tak pięknego kaftana. Kiedy atoli ów chłopak chciał się wystroić w najbliższą niedzielę, spostrzegł, że kaftan pocięto na pasy w sposób kunsztowny wprawdzie i nieznaczny, tak, iż wisząc wydawał się nietknięty, ale były to jeno szmaty bez użytku.
Podejrzenie padło oczywiście na Johna, który zabawiał się właśnie w porcie wiosłowaniem. Nikt nie wyjawił jednak niczego, gdyż wszyscy lubili chłopca i pamiętali, jakie dostał cięgi. Andrzej Berg, tak się zwał poszkodowany, nie mógł powstrzymać łez, gdyż miał tylko ten jeden kaftan, który był całą jego radością, więc Kurt spostrzegł, że coś się stało, i wyświetlił prawdę.
Dziwna to zaprawdę rzecz, że John nie przewidział, iż poszlaki padną zaraz na niego, po awanturze z kotem i jabłonią. Może myślał, że to wyłącznie sprawa pomiędzy nim a poszkodowanym, lub też liczył na obietnicę ojca, że go już nigdy nie wybije?
Wrócił wesoły, rozbawiony z portu i od samej furtki ogrodu zaczął chlubić się czynami całego dnia. Nagle usłyszał wołanie ojca, stojącego w oknie, odkrzyknął żywo: idę! i w kilku skokach przebył schody.
Ujrzawszy na stole kaftan i nową, należycie splecioną rózgę, pobladł jak ściana, stracił przytomność i, kręcąc się w kółko, powtarzał chrypliwie, nie mogąc jakby schwycić tchu:
— To nie ja! To nie ja!
Gdy jednak ojciec podniósł rózgę, zawołał szybko naturalnym głosem:
— To moja wina! To moja wina!
— Czy poprosisz o przebaczenie?
— Tak, tak, tak, tak!
Padł na kolana, złożył nad głową ręce i zawołał:
— Przebaczenia! Łaski! Przebaczenia!
— Czy przeprosisz tego chłopca?
— Tak, tak! Gdzież on jest? — krzyknął, zerwał się na nogi i poskoczył do drzwi, nie spuszczając osłupiałego spojrzenia z ojca.
Konrad szedł za nim z podniesioną rózgą, nie śmiejąc jednak uderzyć.
John padł na kolana przed poszkodowanym, zerwał z siebie własny kaftan i kamizelkę i dał je chłopcu, choć nikt tego nie wymagał. Z kieszeni kamizelki wypadła angielska, złota moneta i kilka srebrniaków norweskich. Pieniądze te dał również John poszkodowanemu.
Ojciec doznał takiego wzruszenia, że musiał odejść.
Niedługo potem robotnicy siedli do jedzenia, a John urządził im znowu przedstawienie z gibraltarskiemi małpami. Potem udał się z pełnem zaufaniem do ojca i spytał, czy może dać robotnikom część plonów, jakie dziś zebrali w ogrodzie. Ojciec zezwolił, a John pomagał robotnikom w odnoszeniu ciężarów do domu. Konrad stał w oknie i patrzał.
Następny psikus Johna odbył się na wodzie. Doświadczywszy, iż figle na lądzie powodują groźne następstwa, zapragnął spróbować, żali woda nie stanowi wolnego terenu.
Wyjechał na morze łódką, zabierając małego chłopca. Umyślił rzucić go w wodę, by potem uratować. Może czytał o czemś takiem, może też chciał zobaczyć przestrach malca. I zobaczył to w istocie. Malec nie umiał pływać, sądził jednak, że John nie wykona swego pomysłu. Ale gdzietam! Chłopak widząc, że źle, zaczął wrzeszczeć, tak że i Johna zaraził strachem. Nie ustąpił jednak. Malec czepił się ubrania Johna, ale tenże oderwał go. Potem skazaniec przywarł kurczowo do burty łodzi. Silny John oderwał go znowu. Wkońcu zrozpaczony, chwycił się steru, ale został strącony w toń. John skoczył za nim i uchwycił w chwili, gdy szedł pod wodę. Silną dłonią trzymał go nad falą, ale nie zdołał wsadzić z powrotem, bo malec dostał skurczu. Nadbiegli ze wszystkich stron ludzie i wypłynęli na ratunek, sądząc, że ktoś kogoś morduje.
John nie wrócił tego wieczora do domu. Przez kilka dni szukali go domownicy, potem policja, oraz mnóstwo mieszkańców, litujących się nad ojcem.
Nakoniec znaleziono go daleko na hali. Spostrzegłszy ludzi, legł na ziemi i, wrzeszcząc co sił, oświadczył, że nie wróci, póki mu nie przysięgną, iż nie zostanie obity.
Ten ostatni czyn rozsławił go w całem mieście, a wszyscy uznali, na jego korzyść, czy niekorzyść, mniejsza z tem, że niepodobny jest do innych dzieci i ma zmysły nie całkiem w porządku. Z tego powodu pobłażano mu też potem w szkole, to znaczy nie koledzy, gdyż młodzi są nieubłagani, ale nauczyciele. Dopuszczał się straszliwych rzeczy, zwłaszcza różnych nieprzyzwoitości w czasie, gdy podrósł, i to tak dalece, że nie możemy o nich pisać.
Ale ojciec wstawiał się zawsze za nim, a nauczyciele patrzyli przez palce, mając współczucie dla Konrada, który tak dzielnie przebijał się przez życie.
John uczył się doskonale, a skończywszy szkołę miejscową, postanowił zostać kadetem. Ojciec dał zaraz przyzwolenie, pewny, że w szkole wojskowej nawyknie do porządku i dyscypliny. Ale John nie potrzebował nawykać do posłuchu, a nieporządnym nie był nigdy. Szło tu o inne rzeczy i niejednokrotnie chciano go wydalić.
Przymilał się stale profesorom swym i to go ratowało. Robił zresztą ogromne postępy i miał zapał do zawodu. Odznaczył się zwłaszcza jako doskonały kierownik mustry. Gdy on przewodził, panował na placu ruch i ożywienie, a także gęsto padały klątwy i wyzwiska. Stało się to jego specjalnością, tak, że wszyscy oficerowie razem nie wyrzucili tylu klątw w roku, co on w tygodniu. Posiadał też niewyczerpany zapas dykteryjek, mówił tak barwnie, obrazowo, że zachwycał wszystkich, chociaż naogół nie wierzono, jego słowom.
John Kurt wyrósł na człowieka chudego, kościstego i gibkiego, jak trzcina. Nosił jasną, coprawda, rzadką brodę, która miejscami rosnąć nie chciała, i to nadawało twarzy jego wyraz niespokojny. Brzydkim się stawał wprost, gdy mu rozbłysły dziko oczy. Ale czoło miał czyste i wybitnie białe. Przelatywały po niem błyskawice w chwilach wzburzenia i w takich znowu momentach nie był brzydki.
Posiadał wielką nastrójowość, oraz siłę narzucania swych stanów innym. Ambicją mężczyzny w wieku Johna jest zazwyczaj zostać oficerem i wojownikiem, to też wołał on głośno na cały świat, że człowiekiem zostaje się dopiero po skończeniu szkoły wojskowej.
Tem większe było zdziwienie towarzyszy, znajomych, a zwłaszcza ojca, gdy porucznik John wniósł pewnego dnia prośbę o zwolnienie z wojska i odprawę tę, w łasce zresztą, otrzymał.
Niedługo potem wrócił do domu, a gdy go pytano o powód, mawiał, że wojskowość, to błazeństwo, niegodne porządnego człowieka. Dodawał, że oficerowie, to małpy wyszkolone, które robią podobne małpy z młodych, silnych chłopców, generałowie, to małpy starsze, a król, to arcymałpa.
Czem chce zostać, pytano, on zaś odpowiadał: skoczybrózdą, rolnikiem, ogrodnikiem, jak ojciec. Gospodarka rolna, to jedyne przyzwoite i solidne zajęcie, godne w pełni wolnego człowieka.
Chadzał teraz zababrany po uszy, grzebał z robotnikami w ziemi i przez całe lato był wszystkim przykładem.
Ale tylko przez lato. Nie skończyła się jeszcze jesień, a już mu obmierzło ogrodnictwo. Opuścił dom i pojechał okrętem na południe. Przez kilka lat nie dawał o sobie wieści, aż wrócił pewnego dnia wiosennego niespodzianie.
Zwiedził, jak powiadał, wszystkie kraje i morza. Ile razy wymieniono przy nim kraj, lud, morze, rzecz szczególną, czy wybitnego człowieka, wszystko to rzekomo widział, a z owym człowiekiem przyjaźnił się, lub znał go przynajmniej.
Nie wszystko było zmyślone, gdyż mnóstwo zebrał wiadomości, a wiele z nich mógł posiąść jeno na miejscu. Korespondencja jego świadczyła też, że zaznajomił się z przedziwnemi osobistościami. Pewnego nawet razu zjechał doń późną jesienią, by polować na niedźwiedzie, pewien angielski lord.
Czemuż wrócił? Twierdził, że chciał ojcu zamknąć oczy. Ale ojciec był zdrowiuteńki, w dniu jego powrotu, niemal równie rzeźki jak w chwili odjazdu. Mawiał, że znieść nie mógł myśli, iż ojciec może chory śmiertelnie, gdy on daleko. Od tej pory otaczał ojca czułością wielką, a podstarzały Konrad dał z sobą robić wszystko.
John wyprawiał różne cuda z ojcem. Raz domagał się, by nic nie jadł, potem zaordynował mu tusz zimny i ciepły, a pewnego dnia położył go bez żadnej wyraźnej potrzeby do łóżka i ponakrywał pierzynami, by wywołać poty.
Konrad rzucał synowi często spojrzenie znaczące i dziwne. Nie było w niem troski, ni zaufania, a tem mniej humoru. Widniała natomiast jakaś chłodna ciekawość, jakby pytał:

— Czy to naprawdę mój syn, John?

V.
Tomasyna.

W jesieni, tego samego roku, kiedy John Kurt wrócił z swej wielkiej podróży, zawitała też do domu pewna dziewczyna, która stała się przedmiotem zainteresowania całego miasta. Zwała się Tomasyna Rendalen i była córką kierownika szkoły, Rendalena, zwącego się tak od miejscowości, skąd przybył w te strony jego ojciec.
Dyrektor Rendalen był to człek wysoki, silnie zbudowany, spokojny, cichy i oddany ciężkim obowiązkom nauczycielskim. Od śmierci żony nie żył z ludźmi, poprzestając na szkole i czytelni miejskiej. W domu jego rządziły dzieci, oraz stara Marjanna.
Tomasyna była najstarszą córką. Uzdolniona w językach, posiadała rezolutne usposobienie matki. W szesnastym roku życia wzięła małą pożyczkę, pojechała do Anglji, wyuczyła się gruntownie języka, stamtąd zaś udała się do instytutu francuskiego, gdzie wzamian za francuszczyznę udzielała lekcyj angielskiego. Potem objęła posadę w uczelni niemieckiej i pozyskała znajomość tego języka, wzamian za dwa poprzednie.
Za powrotem okazała się dzielną nauczycielką, zaczęła dawać lekcje chłopcom i dziewczętom i spłacać dług.
Wzbudziło to jednogłośny podziw w mieście i wszyscy okazywali jej życzliwość wielką. Już sama jej postać pociągała każdego. Piękna twarzyczka podoba się zawsze, ale piękna figura budzi inne jeszcze myśli. Tomasyna była śmigła, mocno zbudowana i ubierała się modnie. Podobnie jak wszystkie zdrowe dziewczęta, odczuwała z młodości już chęć do ćwiczeń cielesnych i znalazła też po tem u sposobność w Anglji. Ćwiczeń fizycznych nie zaniedbywała przez całe pięć lat pobytu zagranicą i stały się one jej namiętnością. To ją różniło od innych dziewcząt miejscowych.
Podziwiano jej figurę, mimo że miała płaski trochę nos i tak jasne włosy, iż za łysą można ją było uważać z pewnej oddali. Nie miała też niemal brwi, oczy posiadały kolor szary, a usta rozmiary nadmierne. Ale zęby połyskiwały, jak perły, i były tak zdrowe, jakby żyła jeszcze ciągle wraz z rodziną w Rendalen i jadała jeno czarny chleb. Patrząc na nią z boku i spostrzegając potem nagle jej twarz, doznawało się rozczarowania, ale kształty ciała rozpraszały wszelką wątpliwość.
Mając krótki wzrok, nosiła często okulary i była jedyną dziewczyną z okularami w mieście (binokle nieweszły jeszcze wówczas w modę). I to także nadawało jej odrębną cechę. Cała postać Tomasyny wyrażała siłę i rozsądek.
W czasie zimy była królową balów, a cały wyraz twarzy świadczył wyraźnie, że cieszy się z powrotu do domu i swobodnego obcowania z młodzieżą płci obojga, która jej okazywała wielką życzliwość. Mówiła o tem nieraz szczerze i dlatego nie budziła śladu zazdrości. Ważną rolę grała tu również własna świadomość, że piękność jej dużo pozostawia do życzenia.
Tej zimy tańczono dużo, a Tomasyny nie brakło na żadnym balu, bo taniec uważała za największą przjyemność.
Pod koniec zimy John stał się zawołanym danserem i to, jak sam mówił, wyłącznie ze względu na Tomasynę. Nie zastanowiło jej to wcale, bo wiedziała, że form towarzyskich nie można do Johna stosować, jak do innych. Był on niezwykle swobodny w wyrażaniu zapatrywań.
Zaciekawił ją jako człowiek niezwykły i zgoła nowy, ale traktowała go jak innych, ani unikając, ani też nie mdlejąc, kiedy w jej obecności używał mocnych słów, czy nawet klął. Śmiała się z tego, jak inne dziewczęta. Nie miała żadnej znajomości ludzi, gdyż trudno jej nabyć, wędrując z jednej uczelni do drugiej, nawet gdyby to miało miejsce po różnych krajach świata.
Niebawem zaczął John bywać w domu dyrektora. Wiedział, kiedy Tomasyna ma czas wolny, kiedy udaje się na przechadzkę, i wszędzie jej towarzyszył. Starała się, by nigdy nie byli sam na sam, ale odwiedziny te były jej nawet miłe.
John opowiadał Tomasynie i jej przyjaciółkom zajmujące, często też wzruszające historyjki. Raz opowiedział o tem, jak znalazł na wrzosowisku gromadkę kuropatw, ledwo opierzonych, i, schwytawszy jedną po drugiej, zabrał do domu. Sposób przedstawienia tego drobnego wydarzenia był tak świeży i barwny, że dziewczętom łzy napełniły oczy. To mu dawało natchnienie i najdziksze jego fantazje nabierały w takich chwilach tou uczuciowego.
Pociągał słuchaczki zwłaszcza przez sposób, w jaki mówił o ojcu. Była to mieszanina swawoli i czułości, zawsze na granicy śmiechu i płaczu. Dziewczęta przywykły do jego dzikich obrazów i soczystych wyrażeń, tak, że obejść się nie mogły bez tych opowiadań o nastroju przedziwnym, który je często przerażał, ale zachwycał zawsze...
Gdy się pewnego dnia przypadkiem znaleźli sami, opowiedział jej koleje losu jednej wdowy po pilocie, dla której właśnie zbierał gorliwie pieniądze, a zauważywszy, że uczyniło to na niej dobre wrażenie, oświadczył bez przejścia, że jest mu tem, czem dla karawany miasto wśród pustyni. Zaśmiała się, a on powiedział, że śmiech jej dowodzi nieświadomości, co znaczy wlec się o głodzie i pragnieniu po całych dniach, tygodniach i miesiącach, brnąc w rozżarzonym piasku. W takich warunkach cudownie oddziaływają na podróżnika mury miasta. Oświadczył, że jest dlań tem, czem dla tych ludzi wieżyca minaretu, drzewa, fontanna, wzbronione wino i gościnny namiot. Czy nie dobrzeby było znaleźć się razem pod jednym namiotem? Można sprzedać cały ten dobytek i ruszyć kędyś daleko na pustynię, gdzieby im służba podawała jadło i napój, a oni żyli w beztroskiem rozleniwieniu. Zresztą, ostatecznie nawet zostawszy, uprawiaćby mogli wszystkie dzikie nieużytki wokoło posiadłości i zmienić je w ogrody. Po stronie słonecznej uda się wszystko. Wykopawszy sobie jamę, grzaliby się w słońcu, niby dwa jamniki, a przytem zostaliby niezadługo bogaczami.
Spostrzegł, że wobec tych słów ogarnia ją coraz to większe przerażenie. Nie przerywając, zaczął tedy mówić z entuzjazmem o ojcu. Wszystko razem jest zresztą konceptem ojca, który chciałby go ożenić. Odznacza się on niezwykle dobrem sercem, nieraz wstaje w nocy, kiedy zimą ściśnie nagle mróz, i owija matami i wełnianemi szmatami drzewa owocowe, jakby to były nagie dzieci. Mając wyciąć krzak, przenosi poprzód do innego gniazda ptasie. Nic też dziwnego, że troszczy się przyszłością syna, choć jeszcze czas i można zaczekać. Dodał, iż niczego nie pragnie ponad to, co ma obecnie, i zaraz zaczął opowiadać o krowach, które nie chciały jeść trawy, gdyż im się wydała zbyt blada. Włożył im zielone okulary i zaraz jęły się z ochotą paszy.
Tomasyna odczuła rozczarowanie Johna, a ją samą też ogarnął jakiś strach. Być może pochodził on stąd, że właśnie tegoż dnia doszła ją wieść o wysoce niemoralnem życiu Johna.
Nagle zdarzyła się rzecz niespodziewana. Przyszła jedna z przyjaciółek jej nieboszczki matki i po odpowiednim wstępie przemówiła na jego korzyść. Niedługo potem zjawiła się druga, a wreszcie jeszcze trzecia. Zgadzały się, że niepodobny jest do innych, ale zaręczały, iż będzie doskonałym mężem. Coprawda, wiedzie żywot niemoralny, ale gorszym nie jest pod tym względem od wielu mężczyzn w mieście, nawet żonatych. Cała różnica w tem, że się nie ukrywa.
Słowa trzech, dam były do siebie wielce podobne i to nie uszło uwagi Tomasyny. John Kurt przestał teraz bywać, ciągle tylko przechodził koło domu dyrektora, mimo iż stał na uboczu, a zawsze kłaniał się, choćby jeno kotu w oknie.
Przytem codziennie przysyłał bukiety i czynił to tak regularnie, jak wstawał nowy dzień, a stara Marjanna, odbierająca, bukiety, powtarzała Tomasynie słowa, jakie wypowiadał przy tej sposobności.
Po wizytach przyjaciółek matki, zaczęła Tomasyna odbierać wizyty przyjaciółek własnych, a wszystkie wstawiały się za Johnem. Dawniej wiele z nich wymawiało ze wstrętem jego imię, nazywając „obmierzłym“, „kłamcą“, „łgarzem“ o „wstrętnym sposobie wyrażania się.“ Teraz godziły się wszystkie na to, że jest interesujący i ma w sobie coś demonicznego i czarującego.
Oczywiście sprawił to sam John. Na wstępie złożył wizytę tej, która go znosić nie mogła najbardziej. Oświadczył jej, że wie o tem i dlatego ją właśnie szanuje. Przyznał, iż rzeczywiście jest człowiekiem nikczemnym i godnym pogardy, ale właśnie z tego powodu przychodzi. Albowiem musi oświadczyć, że jest ona najbystrzej myślącą i najwyższą etycznie kobietą w mieście, o czem wszyscy zresztą mówią. Prosił ją o pomoc, żaląc się, iż nie zna dziejów jego życia i nie wie, jak był od dzieciństwa zapoznany i niedoceniony, co sprawiło, iż zdziwaczał. Zakończył oświadczeniem, że nie potrzebuje jej opowiadać kolei swego życia, bo sama przenika spojrzeniem do głębi duszę człowieka.
Inne oszołomił gradem słów, tak że się przeraziły, lub rozczuliły. Nie straciły one krytycyzmu, wiedziały doskonale, że nie wszystko jest prawdą niesfałszowaną, ale właśnie to wyszło mu na korzyść. Nie trudził się ukrywaniem swej właściwej istoty. Reszta mężczyzn była przychlebną i obłudną, gdy im szło o uzyskanie czegoś.
Nagle, całe miasto z końca w koniec buchnęło śmiechem. Wczesną wiosną powiła jedna młodziutka, śliczna szwaczusia córkę i oświadczyła, że John jest jej ojcem. Przyznał się do tego głośno i wyprawił uroczyste chrzciny, dając małej imię Tomasyna.
Niedługo potem zahuczały ponownie śmiechy, bo gdy go spytano, skąd mu strzelił taki pomysł, odparł, że gdyby było to w jego mocy, wszystkim dzieciom nadawałby odtąd imię Tomasza, lub Tomasyny. W zruszył tem ludzi.
W tym czasie zmarł mu ojciec i to w szczególnych okolicznościach. Staruszek, czując się źle, kazał prosić Tomasyny, by doń zaszła, gdy wyjdzie na przechadzkę.
Znał ją dobrze od dziecka i nieraz napełniał kieszenie wiśniami, lubując się zdrowym, świeżym wyglądem dziecka, co ujść nie mogło oczom ogrodnika. Poszła i zastała go, jak zawsze, w pokoju po lewej stronie sieni. Była tu po raz pierwszy. Ogarnęła spojrzeniem ściany, pokryte ciemnym, sztywnym materjąłem, prawdopodobnie skórą, która musiała być ongiś złoconą i malowaną. W rogu, przy oknie widniała wielka szafa, przecudny, co najmniej dwieście lat liczący sprzęt, przedziwnie rzeźbiony, pod samem zaś oknem stał ordynarny, prosty stół, pokryty papierami, próbkami nasion, gazetami i resztkami jadła. Przy tym stole siedział sam stary Konrad Kurt, w staro-frankońskim fotelu o niskiem, szerokiem oparciu skórzanem.
Wstał i posadził ją w tym fotelu. Miał na sobie szary, płócienny surdut, długi fartuch i rozdeptane pantofle. Głowę okrywała mu czapka z wielkim daszkiem, a szyja tkwiła w grubym szalu.
Chrypiał i czuł się chorym. Wiosna była tego roku chłodna. Stary, wychudły dryblas drepcił na przestrzeni pomiędzy stołem, a łóżkiem. Chodził tak bez przestanku, mijając piec, na którym wyobrażeni byli dwaj straszliwie wyperuczeni królowie z dynastji oldenburskiej, a krok swój stosował do tykotu, starego zegara, wiszącego naprzeciwko pieca, który z brzękiem i hałasem właśnie wybił siódmą. Łóżko zrobione było ze świeżej, politurowanej brzeziny, pod ścianami zaś stały rzędem stare, podagryczne fotele, o jednej lub dwu dorobionych nogach, niektórym zaś dorobiono nawet nowe oparcia. Ściany pokrywały gęsto obrazy, na których widniało tu i owdzie jakieś czerwonawo-żółte ramię, lub kawałek brunatnej sukni, ale reszta, nikła w jednostajnej ciemni. Na ramach więcej było śladów much, niźli złoceń.
Urywane, łopotliwe słowa drepcącego ciągle Konrada Kurta podobne były całkiem do tej komnaty. Mieszały mu się stare i nowe opowieści o sprawach rodzinnych, ale przeważała starzyzna. Nie brakło też pyszałkowatości. Nie klął, jak syn, i nie miał tej barwności wysłowienia, ale mówił silnym tonem, pokpiwając, to znów strasznie przesadzając chwilami. Sens całej tej gadaniny był taki, że stary ród zeszedł na psy i jeśli ma jeszcze ocaleć resztka dawnego stanu jego posiadania, to należy go zaszczepić na nowym, silnym pniu.
Tomasyna słuchała przeszło przez dwie godziny. Zaniedbała lekcję wieczorną i kolację. Nie chciał jej puścić. Służąca uchyliła drzwi kurytarza i spytała, czy ma nakrywać do stołu, ale Kurt ją odprawił.
Tomasyna znalazła się nakoniec w alei, wśród, nawalnego deszczu i wichru, szarpiącego drzewa. Ogarnęło ją uczucie, jakoby wracała z grobowca, gdzie żyje jeszcze jeden jedyny, samotny człowiek, usługujący zmarłym swoim. Nie miała najmniejszej ochoty zamieszkać w tym grobowcu. Bezwiednie obróciła się„ spojrzała na brudny, ogromny gmach o małych okienkach i mruknęła pod nosem: — Nie! Nie!...
Nazajutrz, wchodząc do jadalni, nie zobaczyła bukietu Johna, jaki tam nawykła widzieć co dnia. Ukłuło ją to, nie wiedziała sama czemu, w serce. Wszakże sama tego chciała?... Czyżby nie?
Zaczęła właśnie dumać, jak sprawy stoją, gdy wszedł ojciec, wracający ze spaceru porannego. Był blady i powiedział, że stary Kurt zmarł w nocy. Znaleziono go rankiem, martwego w fotelu przed stołem.
Zaraz potem przyszedł John. Nie powiedziawszy słowa, padł na stołek i zaczął płakać, a łkał tak, że to przeraziło zarówno Tomasynę jak i dyrektora. Przytem oskarżał się w straszliwych słowach.
Odtąd przychodził codziennie i wywnętrzał się przed nimi coraz to szczerzej i głębiej. Gdzieindziej nie bywał i nie rozmawiał nawet z innymi ludźmi, prócz z służbą swą i robotnikami. Z robotnikami tymi pracował dniem i nocą nad wybudowaniem kaplicy kwietnej na szczycie schodów głównego wejścia. Stamtąd miał ruszyć pogrzebowy pochód ojca.
Kaplica udała się prześlicznie, wszyscy o niej mówili, a wieczór, w przeddzień pogrzebu, zeszło się mnóstwo ludzi by ją obejrzeć. Przybyła też Tomasyna z ojcem, po nich zaś ujrzano w alei przyjaciela zmarłego, starego pastora Greena, a za nim tłum dzieci i dorosłych z „góry“. Przywędrowali oni obejrzeć kaplicę, po raz ostatni zobaczyć zmarłego i pożegnać go. Stary kapłan stanął na szczycie schodów i wygłosił mowę ku czci wielbiciela kwiatów, który w porze doczesnej wiosny przeniósł się w wieczystą. Wszyscy doznali wielkiego wzruszenia, a John musiał odejść, by ukryć płacz.
Nazajutrz, zaraz po pogrzebie poszedł do dyrektora, ale nie zastał Tomasyny. Rozczarowało go to bardzo i tak osmuciło, że długo stał niemy. Potem rzekł:
— Nie mam już więc nikogo na całym świecie!
Dodał, że radby z ojcem legnąć w grobie, bo jest ciężarem tym nawet, których kocha.
Potem poszedł. Starą Marjannę wzruszyły jego słowa, powtórzyła je Tomasynie, gdy wróciła, a ona również rozczuliła się. Umyślnie wyszła, bo się go bała i nie miała odwagi być świadkiem wzburzenia, które mogło przybrać nieoczekiwane zgoła formy.
Pożałowała tego, zdjęła okulary, przetarła je, włożyła na nowo i przejrzała się w lustrze. Czyż nie miała dość siły, by się odważyć na ten krok? Brała niejako miarę, czy nadaje się na żonę.
Dziewczęta nosiły wówczas falbaniasty stanik z paskiem i krynolinę. Zsunęła oburącz pasek w dół i przyjrzała się sobie. Za powrotem do domu zdjęła białe, odpinane rękawy, a luźne rękawy sukni pozwalały dostrzec łokcie i ramiona, odcinające się pięknie od czarnej sukni. Własna siła i muskularność napoiły ją dumą.
Ale bezwiednie skierowała oczy na twarz, będącą najsłabszą stroną jej postaci. O jakże była brzydka! Cóż za szkaradny, płaski nos, ogromne usta i wreszcie włosy, niemal tego koloru co czoło, wprost niewidoczne! W dodatku, miast brwi, jasne, krótkie szczecinki, tak cienkie, że trudno wiedzieć, czy istnieją wogóle. Nie, niema potrzeby stroić się... Lubiła Johna Kurta, kochała go może nawet... w dodatku był samotny na świecie... nieszczęśliwy... a ojciec jego posadził ją we własnym fotelu...
W pół godziny potem maszerowała stara Marjanna aleją tak szybko, jak ją tylko nieść mogły nogi. Chwilami jednak przystawała i oglądała dobyty z chustki śliczny, ach jakiż śliczny liścik.
Gdy go oddała Johnowi, rozerwał gwałtownie kopertę i wydobył grubą, angielską kartę listową, ozdobioną gołąbkiem. Papier był przewyborny, a gołąbek doskonale wyrysowany.
John przeczytał te słowa, skreślone wprawnem pismem:

„Jestem gotowa!
Tomasyna.

John Kurt zwrócił się do Marjanny i powiedział
— Ach! Cóż to był za człowiek, ten mój drogi ojciec! Bez niego nie dostałbym jej nigdy!
John chciał zaraz nazajutrz wziąć ślub, ale ku wielkiemu jego zdziwieniu oparła się temu Tomasyna, nie chcąc nawet w następnych tygodniach słyszeć o weselu. Odprawiła wszystkie uczennice i postanowiła poduczyć się sama tego, czego wymagało jej przyszłe stanowisko. Pojęcia nie miała o gospodarstwie domowem, ład wielki i porządek panował koło jej własnej osoby, pozatem jednak zajmowała się od dzieciństwa wyłącznie tylko książkami.
John Kurt zachwycony był, słysząc o tych jej niedoskonałościach, bowiem sam właśnie umiał to wszystko wyśmienicie. Znał się na praniu, szorowaniu podłóg w kuchni i pokojach, lepiej od najwprawniejszej służącej. Odsunął zaraz na bok starą Marjannę i udowodnił czynem swoje słowa. Robota szła mu, jakby całe życie przepędził w kuchni. Umiał też przyrządzać różne potrawy, nieznane wielu osobom nawet z nazwy. Piekł, gotował, smażył, a nawet umiał robić pończochę, szyć, cerować, krochmalić bieliznę i prasować! On sam uczył wszystkiego Tomasynę, a zaczął zaraz od pierwszego dnia narzeczeństwa.
Wziął się ostro do rzeczy, czynił zakupy i spraszał gości do domu dyrektora. Był to okres najmilszy i najweselszy w życiu Rendalenów. Całe miasto mówiło o tem, a przyjaciółki Tomasyny i przyjaciółki tych przyjaciółek przychodziły, by się przekonać na własne oczy. Gwar panował nieopisany. John opowiadał, gdzie się czego wyuczył w świecie. Raz stało się to w australijskiej kopalni złota, pośród ciągłego narażania życia, drugi raz na łodzi, na Nilu, u pewnego angielskiego magnata, albo znów w Brazylji, w pewnym hotelu murzyńskim, w kopalniach południowej Ameryki, lub na statku parowym, na Haiti. Nie szczędził barw lokalnych i ogólnych, straszliwych przygód i klął w stu językach, miotając gromy na wszystkie narody i kraje świata. Gadał bez upamiętania i pracował, że trzaski leciały.
Tomasyna była pomocnicą kucharza, pomocnicą praczkarza i pomocnicą prasowacza, jeśli tak wyrazić się wolno, John zaś pracował na wyścigi z własnemi słowami. Zatrzymywał się wówczas tylko, gdy ona popełniła błąd, i był tem wielce uradowany.

Zauważył niebawem, że dalszą naukę można było prowadzić równie dobrze u siebie, w dworzyszczu. Wszyscy zgodzili się na to i wkońcu Tomasyna ustąpiła.

VI.
Pożycie małżeńskie.

Ślub odbył się w domu pewnego popołudnia, wzięli w nim udział najbliżsi jeno krewni i zaraz po przyjęciu weselnem młoda para ruszyła do siebie.
Zrazu nie czyniono żadnych zmian w dworzyszczu, postanowiwszy, że dokona się ich pomału. Komnata po lewej stronie sieni służyła, jak przedtem, za izbę mieszkalną i jadalnię, a przyległa za sypialnię. Zgromadzono tu najlepsze meble, przeważnie wspaniałe spadkowe okazy, oraz wymyto tapety, przez co jednak nie zyskały wcale na wyglądzie. Tylko przedziwne rzeźby stropu piękniejsze się stały po oczyszczeniu. Wymyto również obrazy, ale rzecz nie wypadła pomyślnie, bowiem w pozłoconych świeżo ramach wyglądały teraz strasznie. Zaraz po powrocie Johna urządzono obok sypialni łazienkę, teraz przedzielono ją, zyskując w ten sposób toaletę. Kuchnia po drugiej stronie kurytarza, dzielącego dom na dwie części, podobną była do sali balowej. Wstawiono tu sprowadzoną z Anglji, wielką, żelazną maszynę do gotowania z uwagi na to, że małżonkowie mieli w tem miejscu spędzać znaczną część dnia.
W pierwszych dniach byli sami z sobą, potem także nie wiedli życia towarzyskiego, ale zaczęli zapraszać jedną po drugiej przyjaciółki Tomasyny. Niebawem zawrzało też w starem dworzyszczu, podobnie jak w domu dyrektora. Bezpośrednio przed ślubem i zaraz po nim, rozkochała się Tomasyna w Johnie, poprostu oszalała z miłości i czuła się bezgranicznie szczęśliwą.
Ale to uczucie nie odpowiadało jej naturze i nie było jej z niem do twarzy. Miała teraz minę roztargnioną i naiwną. Czuła to w spojrzeniach przyjaciółek, a także dostrzegała w zwierciedle. Zaczęła rozmyślać, ale zrazu odsuwała te myśli. Potem ogarnął ją strach. Usiłowała go zdławić, ale właśnie stało się przeciwnie! Przyjaciółki szeptały sobie, że znikła jej pogoda i prostota, a teraz stała się naprzemian, albo jakby nieprzytomną, albo też popędliwą.
Szczególniejszą uwagę zwróciła drobna z pozoru okoliczność. Oto nie dopuszczano żadnej z przyjaciółek dalej niż do izby mieszkalnej i kuchni, wszystkie zaś inne komnaty szczelnie pozamykano. Tomasyna śledziła ciągle, chcąc się przekonać, czy przyjaciółki jej nie śledzą.
Ale wyśledził niedługo wszystkie razem ktoś inny. Ile razy Tomasyna znalazła się z kimś sam na sam, zaraz John wtykał głowę przez uchylone drzwi i jawił się niepostrzeżenie. Naprawił i wysmarował wszystkie zamki i zawiasy, tak że drzwi otwierały się bez szmeru. Gdy spacerowała z przyjaciółką po ogrodzie, wychodził z poza żywopłotu, gdy szeptały z sobą, klął pod nosem z pasją nie pod ich adresem wprost, ale jednak w ten sposób, że spostrzegały, iż były tej złości przyczyną. Z reguły burza wyładowywała się zawsze na rzekomy, „nieporządek“ Tomasyny.
Przyjaciółki osądziły, że albo one właśnie zawadzają tu, albo że coś innego mąci harmonję i zwolna jawić się zaczęły coraz to rzadziej.
Wkońcu, niepokój męża zwrócił uwagę Tomasyny. Zrazu myślała, że z umysłu chce odstraszyć przyjaciółki dziwnem zachowaniem. Zresztą skargi na jej nieporządek były uzasadnione. Porządku wyuczyć się trzeba. Potem, gdy zostali sami, zadała sobie pytanie, czy go może trapi zazdrość. W takim razie musiałby być zazdrosnym jeszcze dawniej, gdy przyjaciółki bywały dużo częściej i liczniej.
Może się czegoś obawiał? Czegóż to? Nie chciał, by o nim mówiono? Ale cóż można było o nim tak szczególnego mówić?
Pewnego dnia odkryła powód...
Wyszedł właśnie z domu, to też Tomasyna miała dość czasu rozważyć wszystko z zimną krwią. Nie decydowała się nagle, gdyż to nie leżało w jej naturze, a także nie wiedziała jasno, co ma czynić i jakie prawa daje jej małżeńskie pożycie. Na ten temat nie rozmawiała z nikim dotąd i nic podobnego nie czytała. Ból początkowy przeistoczył się zwolna w zadumę, podjęła na nowo robotę, usiłując być taką, jakby nic nie zaszło.
Ale John zmiarkował zaraz, że całe jej usposobienie uległo zmianie. Spostrzegał często, że płakała, i odtąd, za każdym powrotem do domu pytał, czy był kto u niej. Odpowiadała przecząco. Raz posłyszała, jak pytał ogrodnika, czy podczas jego nieobecności był ktoś z gości.
Stał się w stosunkach z nią lękliwy i ostrożny, wprost nawet niedowierzający. Nie mogąc długo wytrzymać tego stanu, wybuchał nagle zniecierpliwiony prostackiemi słowami, potem zaś żałował gorzko uniesienia i prosił po dwadzieścia razy o przebaczenie.
Powtarzało się to stale. Tomasyna nie była nerwową, to też pierwsze objawy nie napełniały jej strachem, a drugie nie mogły skłonić do zmiany postępowania. Była serdeczna, ale wstrzemięźliwa. Burza jednak nadciągała, czuli to dobrze oboje. Przejścia od chłodu do żaru stawały się coraz częstsze, ulewy szalały coraz to gwałtowniej, a parność po nich następująca i cisza, coraz to groźniejsze przybierały rozmiary. Zdarzały się też okresy takiej swobody i wesela, że zapominała o wszystkiem i nabierała otuchy, że bez starcia, przez rozumne kierownictwo, na czem się znała doskonale, pożycie ich przybierze te cechy, które zwą ogólnie ludzie szczęściem małżeńskiem.
Pewnego wieczora, po całodziennej pracy w ogrodzie, przyszedł do pokoju, chcąc się przebrać, gdyż był zaproszony na zebranie męskie w mieście. Wszedł do sypialni, zrzucił surdut i kamizelkę, potem zaś wrócił i powiedział, że się chce wykąpać. Ale nie poszedł do łazienki, tylko jął spacerować tam i z powrotem, jakby coś rozważał.
Uczuła gromy w powietrzu zawieszone. Ubraną była do wyjścia, bo miała odwiedzić przyjaciółkę. Przystanął, lustrując ją, ona zaś uznała, że najlepiej będzie odejść.
Widząc, że kroczy ku drzwiom, poprosił, by została. Zauważył, że mogą pójść razem, a gdy odparła, że na nią czekają, uczynił uwagę, iż ma jeszcze czas na plotkowanie, on zaś potrzebuje jej pomocy.
Spytała, w czem mu pomóc może, a to go dotknęło, nie miała bowiem, jak sądził, prawa o to pytać. Nie była uległą i nie przywykła jeszcze do posłuchu. Powiedział jej, iż wie teraz chyba, że ma nad sobą pana, któremu winna, wedle samych słów Biblji, posłuszeństwo we „wszystkiem.“
W odpowiedzi włożyła na głowę kapelusz, leżący na stole obok okrycia i parasolki.
Zawrzał gniewem i spytał, czy sądzi, że jej nie przejrzał na wskroś? Uważa się za lepszą i pilnuje go ustawicznie. W istocie inne były koleje jej życia i to jedyna różnica. Zresztą jest taką samą jak on i dlatego nie powinna grać dalej komedji.
Zaskoczyło ją to tak nagle, że krzyknęła bezwiednie — Ty ordynarny gburze! — zabrała rzeczy i zwróciła się ku drzwiom, które były wprost za nią. Nie dopuścił, by wyszła, przekręcił klucz i schował go do kieszeni, zamknął też dwoje innych drzwi, zabierając klucze, potem zamknął również okno.
— Cóż to znaczy? — spytała blada, zdejmując okulary. Zapomniała zdjąć kapelusza.
— Chcę ci raz powiedzieć nakoniec, kim jesteś! — zawołał i ku jej niezmiernemu przerażeniu wyrzekł słowo najgorsze, jakie można powiedzieć kobiecie.
Przystąpił tak blisko, że uczuła na ustach oddech jego, i jął miotać wyrazy, palące jak rozżarzone węgle. Tomasyna po raz pierwszy przekonała się, jakiemu ją wydano na łup nikczemnikowi.
Johna naprowadziła na pewną myśl obecność żony i widok jej toalety wieczorowej. Błysło mu, że teraz oto właśnie nadszedł moment by ją złamać. Miała o sobie zbyt wygórowane mniemanie, ufała nadto swej sile. Ośmielała się być czemś wyższem. A przecież była jeno jego... rzeczą... z którą mógł robić, co chciał.
Stanęła w postawie obronnej.
On zaś ostrzegł ją i spytał, co zamierza? Czy może zamyśla pokonać go? Ona... jego? I nagle wykrzyknął:
— Nie boję się wcale twych kocich oczu!
Zaczęła się bójka w starem dworzyszczu Kurtów. John i żona jego walczyli z wszystkich sił. On toczył bój bezlitosny w obronie zagrożonego władztwa i zranionej woli męskiej, jej zaś, męskie niemal siły zdwajała rozpacz. Bili się przy zamkniętych drzwiach i oknach, nie mówiąc słowa. Obalili stół, który padł, miażdżąc i rozlewając wszystko, co na nim było. Poprzewracali krzesła i pchnęli na środek nową sofę. Padli też na ziemię, ale wstali zaraz. W zapale walki potrącili zegar ścienny. Zachwiał się, potem zaś runął Johnowi na plecy i głowę tak, że musiał się wstrzymać dla odzyskania zmysłów. To pozwoliłoby jej dopaść drzwi i zająć lepsze stanowisko, ale nie uczyniła tego. Nie miała już na sobie kawałka całej odzieży, a napoły wydarte włosy zwisały wokoło. Czuła w głowie dotkliwy ból. Przedewszystkiem uwolniła się od resztek krynoliny i cisnęła ją na przewrócony stół tak, że utkwiła między nogami. Czuła że krwawi. Chwycił ją raz paznokciami za twarz i nos i zranił boleśnie.
Zaczęli na nowo. Rzucił ją odrazu na ziemię, ale niewiele mu z tego przyszło. Był niewiele od niej silniejszy i nie umiał walczyć systematycznie, to też stracił zaraz całą przewagę. Uwolniwszy jedną rękę, skoczyła na nogi jak kot.
Wstał powoli, ciężko dysząc. Brakło mu tchu i bliski był omdlenia. Ona stała przed nim w łachmanach i patrzyła, oddychając również gwałtownie, ale silna i nie wyczerpana. Teraz posłyszał jej pierwsze, z trudem wyrzucone słowa.
— Może chcesz raz jeszcze spróbować?
Cofnął się ku jedynemu stojącemu jeszcze fotelowi i padł nań, nie patrząc na nią wcale. Siedział pochylony i chwytał dech.
Po długiej dopiero chwili wyprostował się.
Stała zdała, pod piecem, podtrzymując na sobie szczątki sukni. Poprosiła o klucz od sypialni, by się przebrać, ale nie odpowiedział wcale. Wówczas zaczęła urągać jego nikczemności i tchórzostwu, on zaś słuchał bez słowa. Potem wskazał na nią palcem, a wyraz twarzy jego świadczył, że się raduje, iż tak szkaradnie wygląda. Ta radość przywróciła mu wkońcu głos. Powiedział, że w tych łachmanach i potarganych włosach przypomina najgorszą i najordynarniejszą flądrę. Ale mówił głucho i nie klął nawet.
— Już nawet kląć nie możesz! — zauważyła.
Przyjął to spokojnie, przeszedł pokój i otwarł drzwi sypialni. Wychodząc, spojrzał na nią i przekręcił klucz. Stała bez ruchu.
Słyszała, że bierze tusz w łazience, potem wyszedł. Siadła i czekała. Po chwili wrócił, ubrany do wyjścia, zamknął drzwi za sobą i włożył klucz do kieszeni. Wsadził w kieszenie obie ręce i zaczął gwizdać. Potem przeszedł pomiędzy rozsypanemi przedmiotami, nie podnosząc niczego.
— Baw się dobrze! — powiedział, włożył klucz w zamek, wyjął go i zamknął z zewnątrz.
Słyszała, jak zabiera klucz.
Służba, zajęta w podwórzu, sądziła, że wyszli razem, gdyż zamknięto wszystkie drzwi, nawet komnaty mieszkalnej, co się nigdy nie zdarzało...
Około dziewiątej ucichło wszystko w całem obejściu.
Była połowa sierpnia i księżyc nie świecił. Około dziesiątej ktoś zjawił się w alei, idąc szybko. Nie dostrzegł światła w całym wielkim domu, wszedł tedy na schody, ale ciemność zmusiła go iść omackiem od drzwi do drzwi. Nie był obznajmiony, widocznie, z rozkładem domu. Zapukał, ale nie otrzymał odpowiedzi. Pociągnął kółko u drzwi... zamknięte. Zaczął pukać coraz to mocniej i nadsłuchiwał. Nie jawił się nikt. Uderzył w drzwi pięścią i zawołał:
— Tomasyno!
— Jestem! — odpowiedziała z wnętrza, a za moment spytała, stojąc u drzwi: — Czy to ty, ojcze?
— Otwieraj!
— Nie mam klucza!
Poznał po głosie, że płacze.
— Gdzież klucz?
— John zabrał go z sobą.
Po chwili milczenia spytał dyrektor:
— On sam cię tu zamknął?
— Tak! — odparła, płacząc gwałtownie.
Usłyszała kroki odchodzącego ojca w sieni, na schodach, a potem w podwórzu, dziwiło ją bardzo, że poszedł bez słowa. Tak tęskniła za widokiem jakiegoś człowieka! Nie mogła znieść samotności, przekraczało to jej siły.
Uczuła dziwny strach. Wszystko to musiało coś znaczyć. Czemuż odszedł? Dokąd? Czy do Johna? Cóż się teraz stanie? Krew jęła w niej na nowo krążyć. Podeszła do okna, ale nic widać nie było. W tej chwili usłyszała, że ktoś znowu idzie po schodach. Pobiegła ku drzwiom, ale nie mogła rozpoznać, kto to jest... Ktoś ostrożnie macał po sieni.
— Czy to ty, ojcze? — spytała.
— Ja! — odrzekł — Mam klucze!
Wszedł, a ona padła mu w objęcia, łkając gwałtownie. Zaczęła bąkać słowa bez związku, ale on przerwał:
— Już dobrze! Nie masz się czegoś bać!
W krótkich wyrazach zawiadomił ją, że John nie żyje... Na dole, pod schodami stoją ludzie z nieboszczykiem.
Po części od ojca, po części od innych dowiedziała się potem, że John pił naumór podczas zebrania i popadł w silne podniecenie. Gdy skończono biesiadę, chciał koniecznie iść do pewnego domu złej sławy, twierdząc, że to uraduje niezmiernie Tomasynę. Próbowano go zatrzymać, on zaś wpadł we wściekłość, zaczął się miotać i nagle legł na ziemi martwy...

Nie zbudowano dla Johna Kurta kwietnej kaplicy u bramy dworzyszcza.

VII.
Skutki.

W pierwszych dniach zaraz zjawiły się przyjaciółki, matki i własne przyjaciółki Tomasyny, z wyrazami współczucia i pomocą. Ale nie przyjęła żadnej z nich. Od owego wieczora, kiedy ograbioną została z sukni, ułud młodości, czci oraz wszystkich nadziei życia, przesiadywała drżąca i zamknięta w pokoju, roztrząsając w myśli wszystko, co zaszło. W raz z Johnem zaliczała się do najwyższych sfer miejscowego społeczeństwa. Gdyby to społeczeństwo nie uznało Kurta za swego, nie znalazłaby się tutaj, mimo że była jeno ubogą nauczycielką. Jednogłośnie niemal społeczeństwo to wydało ją w jego szpony... tak wydało ją. Nie myliła się, tak było, chociaż wszyscy ją lubili, a nawet wysoce cenili!...
Nie chciała przeto widzieć nikogo, a gdyby była wolną, porzuciłaby natychmiast miasto i kraj.
Czyż może stało się to wszystko z jej własnej winy? Teraz poznała, o ile winną była i nie chciała się ludziom pokazywać.
Była wolną, ale gnębiła ją straszna niepewność. Czyż nosiła dziecko w łonie?
Czyż było jej przeznaczeniem dać życie szaleńcowi? Teraz, gdy mąż nie żył, nabrała pewności, że był obłąkany, co odziedziczył po przodkach. Czyż tedy porodzi dziecko z takiemi samemi skłonnościami?
Czyż przez całe życie ma być związana z tą istotą i to dlatego, że ci wszyscy ludzie w mieście zostawili ją samej sobie, ona zaś nie rozumiała siebie? W ciągu kilku tygodni został z niej ledwo cień.
Dziwna rzecz. Z chwilą, kiedy wątpliwość przemieniła się w pewność, gdy się poczuła matką, wrócił jej spokój i pewność siebie. Nie rozumiała teraz, czemu nie pojęła odrazu rzeczy tak jasnej i prostej. Dziecko w jej łonie rozstrzygnie wszystko. Jeśli będzie do niego podobne, sprawa przegrana, nie chciała żyć i wychowywać takiej istoty. Jeśli atoli spostrzeże w niem cechy własnej, godnej szacunku rodziny, choćby nie całkiem niezmącone, natenczas uzna to za bardzo wielką łaskę nieba, że będzie je mogła wychowywać sama. Należało przeto czekać i pracować.
Tomasyna Rendalen zbudziła się do pełnego życia duchowego i odtąd zaczął się w niej kształtować wyższy i zgodniejszy z rzeczywistością pogląd na świat.
Sama jedna, po długiej walce rozegrała ciężką sprawę swego życia. Trwało to długo, gdyż nie myślała rączo, ale gdy raz doszła do rezultatu, odzyskała spokój i wiedziała co czynić. Jadała teraz z apetytem, wróciły jej siły i pewnego dnia wzięła się do działania.
Przedewszystkiem zawołała naczelnego ogrodnika. Był to przystojny człowiek, o jasnych włosach, stanowczy i pewny siebie, które to zalety wyrobił w nim trud i praca, słowem był to ten sam Andrzej Berg, któremu John pociął swego czasu kaftan. Pracował ciągle u starego Kurta, który go lubił i byłby niezawodnie uczynił swym spadkobiercą, gdyby nie przybycie syna. Berg musiał potem znosić wszystkie cudactwa Johna, ale nie zraził się tem.
Tomasyna poprosiła go, by usiadł, a potem spytała, czy chce wziąć posadę gdzieindziej, czy zostać u niej.
— Zostanę, pani Kurt, jeśli można! — odparł.
— Czy mogę na pana liczyć?
— O tak, pod każdym względem.
— Tedy proszę pana, byś zechciał nie nazywać mnie panią Kurt, ale Rendalen, a także nakłonić innych domowników, by uczynili to samo.
Spojrzeli na siebie. Oczy Tomasyny błyszczały niespokojnie poza okularami, zaś z oczu Berga wyzierało zdumienie. Zobaczył on po chwili, że szkła okularów wilgną, bo łzy płynąć swobodnie nie mogą, przeto rzekł spiesznie:
— Dobrze, dobrze... stanie się tak!
Zdjęła okulary, otarła oczy, potem zwolna szkła, a twarz jej przybrała wyraz spokojniejszy.
— Drogi Bergu! — powiedziała — Czy nie mógłbyś pan w jakiś sposób usunąć tych wszystkich malowideł tak, by nikt o tem nie wiedział. Spal je, albo zrób, co chcesz, byłem ich nie miała przed oczyma. Pragnę, by się to stało jak najprędzej i bez zwracania ludzkiej uwagi... Rozumiesz mnie pan?
— Tak... łaskawa pani... ale...
— I cóż?
— Trudno to będzie uczynić tak, by nie zwrócić uwagi...
Pomyślała chwilę.
— Ano cóż, — rzekła wkońcu — nie będzie nieszczęścia, gdy nawet ktoś się dowie.
— W takim razie sprawię się szybko.
I tak się też stało. Po całym domu i podwórzu rozszedł się obrzydły odór spalonego płótna i innych substancyj, a lekki wietrzyk poniósł go pewnego południa na miasto i dalej, aż ku uprawnym polom nad Elvem.
Potem Tomasyna poprosiła ojca, by się do niej przeniósł z całą rodziną. Uczyniwszy to, oddała cały zarząd domu starej Marjannie i dopomagała jej tylko w potrzebie. Rodzina zamieszkała w komnatach przylegających do pokoju Tomasyny.
W kilka dni później czasopismo miejscowe zamieściło następujące ogłoszenie:

Tomasyna Rendalen

wznawia naukę języków: angielskiego, francuskiego

i niemieckiego. Zapisy we dworze.“

Zmieniła także urzędowo nazwisko. Uczennic napłynęło więcej niż trzeba, to też pracowała pilnie, zaś w chwilach wolnych wprawiała się w księgowaniu i rychło doszła do tego, że mogła sama prowadzić księgi, dotyczące zysków i wydatków z ogrodu, domu i małego gospodarstwa rolnego. Obznajmiła się też potrochu z tem, z czego żyła, chociaż nie była zmuszoną stosować w praktyce tych wiadomości.
Zajmowało ją to, chroniło od rozmyślań, miało przeto wartość wielką. Wieczór, zmęczona całym dniem, zasypiała natychmiast, a rankiem budziła się rzeźwa i szła prosto do kąpieli.
Przy tem wszystkiem nie mogła się oprzeć myślom o tem, co ją czeka. Wytępiła wszystko, co przypominało rodzinę męża, a otoczyła się wspomnieniami rodziny własnej, wytrwale usuwając na bok myśli o pierwszej i przysłaniając je myślami o własnej.
Nie znała familji matki, ale dzieckiem była w Rendalen, widziała tam krewnych ojca i usłyszała legendę rodzinną, żyjącą jeszcze w ustach jej przedstawicieli. Ród ten nie odznaczył się niczem szczególnem. Ludzie to byli zrównoważeni, nieco ciężcy, czasem tylko ten i ów pod wpływem okoliczności wziął większy rozmach, ale naogół żyli oni spokojnie, wytrwale wojując z życiem. Wszystko, czego się dowiedziała Tomasyna o rodzinie, przeciwstawiała wspomnieniom Kurtów. Po ich stronie panowały niesamowite ciemności i zagadki, po stronie Rendalenów jaśniała pogoda wnętrzna i zewnętrzna. Nabrała wkońcu takiej wprawy w zamienianiu wspomnień, że, ile razy wstawał w niej obraz Kurtów, czuła się otoczoną rojem jasnowłosych anielskich postaci. To też operowała teraz już tylko kategorjami: ciemny i jasny tak, że rzeczy zewnętrzne stały się wyrazem wnętrznych. W tym nastroju oczekiwała z niepokojem pierwszego momentu.
Niepokój ten, wraz ze zbliżaniem się ważkiej chwili, przerodził się w strach, który nie ustępował mimo codziennych zajęć, a przeciwnie w zrastał ciągle. Odprawiła uczennice i spróbowała zająć się w ogrodzie i domu. Wiosna przyszła w tym roku późno, zaś Tomasyna, ogarnięta zapałem pracy, przeziębiła się. Nie zważała na to tak, że przyszło pogorszenie i musiała położyć się do łóżka. Tam napadł ją znowu strach, pod którego wpływem uczuła przedwczesne bóle porodowe i popadła w wielkie wzburzenie.
Kiedy wreszcie wyczerpana zupełnie odzyskała spokój, nie przestała się trapić myślą, co jej przyniesie pierwszy widok dziecka. Jeśli będzie czarnowłose, rozważała desperacko, to jestem zgubiona, nie zdołam bowiem opanować wrodzonych jego skłonności.
Drżała, pewną będąc, że dziecko jej będzie czarnowłose, to znów pocieszała się tem, że przecież stary Konrad Kurt był zacnym człowiekiem, a przeto Kurtowie nie mieli samych jeno wad. Ach gdybyżto owe zalety starego ogrodnika przejawiły się w jej dziecku, nie bez domieszki, coprawda, ale niechby chociaż przeważały! Modliła się o to gorąco, aż wkońcu przyszło jej na myśl, że już za późno. Wszystko zostało dawno rozstrzygnięte.
Nagle spostrzegła pochylony nad sobą kark, przypominający kark pierwszego protoplasty Kurtów, wyobrażonego na portrecie. Uciekła się do wypróbowanej sztuczki zamieniania obrazów, ale fantazja nie dopisała, a kark pozostał. I czemużto? Precz z nim! Wszakże nikt z ostatnich z rodu nie miał tego byczego karku, ani Konrad, ani John.
— Weźcież ode mnie ten kark! — zawołała do otaczających.
Zaraz skojarzył się z temi słowy obraz, ujrzała Johna, który oświadczył, że nie zamyśla wcale odchodzić. Żar i skry biły od jego czoła, klął, aż bolały uszy, i wpijał się spojrzeniem w jej oczy.
Walka ta wyczerpała ją strasznie i, kiedy rozpoczęły się naprawdę bóle porodowe, doznała wprost ulgi, bo przed niemi wszystko ustąpić musiało. Gorączkowe zwidy ustały i Tomasyna zebrała wszystkie siły. Ale słabszą była, niż sądzono, i długo trwało, zanim posłyszała słaby krzyk i łagodne, słodkie słowa ojca:
— Droga Tomasyno, masz syna!
Objęła ją cicha radość po przejściu wszystkiego, a cała myśl skupiła się na słowie: syn. Miała syna! Stąd atoli wypłynął nowy strach i troska.
— Włosy? — szepnęła cicho, nie mogąc rzec więcej.
— Rude! Rude, proszę pani!
Miała niejasne przeczucie, że nie jest to ani ciemny, ani jasny kolor... raczej ciemny może... ale nie mogła ująć tego myślą i straciła zmysły.
Zrazu nie spostrzegł tego nikt, bowiem trudno było przypuścić, by miała zemdleć kobieta tak silna. To też długo jej nie trzeźwiono, a gdy do tego przyszło, wszyscy przerazili się wielce.
Zwolna dopiero zaczęła sobie uświadamiać, co, naszło, czemu gdzieś coś kwiliło i czemu przecierpiała tyle.
Podniesiono do niej dziecko, ale nie mogła go zobaczyć. Chciała dać znak, by je przysunięto bliżej, ale nie miała siły dobyć głosu, czy podnieść głowy, o rękach całkiem zapomniała.
Wkońcu zrozumiał ją ktoś z obecnych i podsunął dziecko tak, że go dotknęła policzkiem. Poczuła coś miękkiego, delikatnego, ciepłego, usłyszała kwilenie i zobaczyła brwi, szczecinowate, jasne brwi swego rodu!
O jakież szczęście... uczuła wprost nadmiar szczęścia.
Krew żywiej zapulsowała jej w żyłach, zarumieniły się policzki, a oczy napełniły łzami. Płacząc cicho, leżała z dzieckiem, które przystawiono do matczynej piersi.

W imię Boże, mogła teraz rozpocząć wielkie dzieło wychowania.

VIII.
Detronizacja.

Tomasyna była chrzestną matką własnego syna i nadała mu swe imię, Tomasz. Kołyskę niemowlęcia postawiono przy jej łóżku, a sypialnia została jednocześnie czytelnią i pracownią. Reszta komnat paradnych opustoszała.
Tomasynie przysłały przyjaciółki z Anglji, Francji i Niemiec książki, traktujące o wychowaniu, w trzech językach. Ale odłożyła je niebawem nabok, gdyż były zbyt ogólne, lub też stronnicze. Zaczęła rozszerzać swe wiadomości, chcąc sama być nauczycielką dziecka.
Gdy Tomcio skończył pół roku, nastąpił okres trudności wychowawczych. Lekarz wydał opinję, że, o ile wie, chłopiec jest zupełnie zdrów i nie krzyczy z bólu. Ile razy jednak w chwili, gdy otwarł oczy, nie było karmicielki, wybuchał krzykiem, który nietylko nie cichł w chwili jej przyjścia (co byłoby uzasadnione) ale trwał dalej, mimo że mu mleko spływało po brodzie. Pociągnął parę razy, a potem darł się dalej, widocznie znieść nie mogąc, że go zaniedbano.
Siniał od krzyku, gdy mu coś było nie po myśli, prężył się i sztywniał, a Tomasynie wydawało się nieraz, że nie wydała na świat ludzkiej istoty.
Po dziewięciu miesiącach musiała go odłączyć, gdyż wzburzenie i strach, w jakich ciągle żyła, oddziaływały przez pokarm na dziecko.
Toczyła straszny bój przez trzy dni i trzy noce z rzędu. Przez cały ten czas dziecko nie chciało dobrowolnie przyjąć kropli mleka, ni innej pożywki. Tomasyna chodziła cicho po kurytarzu, czy pokoju i, słysząc ten ochrypły wrzask, niepodobny do głosu dziecka, a nie mogąc wejść, ni pomóc, doznawała wstydu na wspomnienie tego, co myślała i co postanowiła, zanim powiła syna. Chłopiec płakał w sypialni, a matka poza jej obrębem.
Ta pierwsza wielka walka o pokarm matczyny nie wypadła korzystnie, bo krzyki wzmogły się jeszcze bardziej. Tomasyna była silna i cierpliwa, ale chłopak doprowadził do tego, że schudła i stała się nerwową. Sądząc, że to minie, doczekała roku i czekała dalej, ale Tomcio, w miarę nabierania sił, wrzeszczał coraz to wytrwalej.
Trzeba się było jąć jakiejś metody zaradczej. Uczone dzieła nie dawały wskazówek, a może ich nie zrozumiała. Tomasyna zasięgła rady doświadczonych ludzi, a ci powiedzieli, by dostarczała dziecku rozrywek. Przez czas jakiś szło dobrze, Tomcio milkł na widok nowości, ale nie chciał patrzeć dwa razy na jedno. Jeśli o tem zapomniała, wówczas nawet nowy przedmiot nie mógł go uspokoić. Ktoś jej poradził, by dała mu krzyczeć, jak długo chce. I krzyczał też straszliwie! Nie mógłby się wywiązać lepiej z zadania, gdyby był przedstawicielem całej nędzy miasta i wszystkich jego utrapień. Przekonana, że w ten sposób zadręczy ją i siebie samego na śmierć, Tomasyna jęła się odmiennej metody. Uprzedzała wszystkie jego pragnienia, odgadywała je i była we wszystkiem posłuszną.
To poskutkowało, ale jeśli uczyniła pomyłkę, nie była jej w stanie niczem naprawić. Matka-niewolnica doszła do tego, co wiele innych przed nią, mianowicie, pod wpływem rozpaczy umyśliła się zbuntować. Mały despota musiał zostać zdetronizowany.
Rewolucja rozpoczęła się od tego, że Jego Królewska Mość dostał sześć klapsów. Zaraz objawiła się cała groza wojny, ale padło znowu sześć, ośm, a nawet dwanaście uderzeń. Trudną jest rzeczą, nawet dwuletniemu satrapie zrzec się władzy swojej, to też walka trwała kilka godzin, zanim został pokonany... Nie poddał się wcale, tylko zasnął ze znużenia.
Wyczerpana kilkomiesięcznym niepokojem, obawą, czuwaniem po nocach i walką, drżała na calem ciele. Mimo to czuwała nad snem pokonanego, zdjęta litością dla powalonego władcy. Wpatrywała się weń, jak łkał bezsilny, jak łzy osychały mu na policzkach, jak drgały mu kurczowo rączęta i głowina. Tęskniła za chwilą przebudzenia, przyrzekając, że go powita najsłodszym wyrazem twarzy, że klęknie i zacznie wyprawiać wszystkie małe sztuczki, stanowiące nieopisany zachwyt matek. Głównie zaś pragnęła, by złożył dziobek do pocałunku, co czynił niezrównanie.
Wreszcie poruszał się, zaczynał trzeć nos, ona zaś, nie mogąc dłużej wytrzymać, podsuwała podeń ręce i przykładała twarz, wdychając świeżość tej maleńkiej istotki.
Nagłe wykrzywiał buzię, w oczach błyskała krańcowa rozpacz, a potem rozlegał się krzyk, krzyk straszliwy. Malec bił wokoło rękami, kręcił się i wił, tak że musiała go czem prędzej kłaść i wołać siostry. Do niej wyciągał rączyny i tulił się, by być bezpieczny przed matką.
Opuszczona matka patrzyła na to, rozmyślając, że czas minął długi, a ona stoi tam, gdzie była przed całemi miesiącami. Zrazu doznawała uczucia strasznej bezsilności, potem zaś wstydu. Zdecydowanym gestem odbierała siostrze malca i ubierała go sama, mimo oporu. Krzyczał przez cały czas, a kiedy ubrany już, nie chciał od niej wziąć jedzenia, biła go i burczała, nie przestając, aż ucichł, łkając tylko jeszcze i jęcząc żałośnie. Walka tedy kończyła się cichemi odgłosami, jakby poprzez drzwi.
Nakoniec uczynił pod wpływem strachu wysiłek i złożył usta do pocałunku, ale nie przestał wydawać pomruków buntu i ronić łez, dla okazania, że czyni to wbrew woli. Komiczne i wzruszające były te próby, po których zwyciężony musiał jeść, kłaść się i wreszcie zasypiał, łkając jeszcze chwilami.
Odbyła przechadzkę, wróciła potem i jak zawsze usiadła, czekając, aż się przebudzi. Po jakimś czasie roztwierał oczy, krzywił znowu buzię, ale nagle przerażony porzucał zamiar, wyciągał nawet rączki i nie bronił ich matce, pochylonej nad nim i uśmiechniętej. Niejedną rozegrano walną bitwę, zanim Tomasyna Rendalen strąciła z tronu syna i siadła na nim sama. Czyniła sobie wyrzuty, że nie zaczęła wcześniej, ale rada była odniesionemu zwycięstwu, jakby jakiś generał. Dnia tego położyła się znużona, ale spokojna, jakby zdobyła nieprzyjacielską twierdzę.
Tomcio miał w tym czasie rok i trzy ćwierci. Wiedziała dobrze, że nie na tem koniec wojowania, ale czuła jednocześnie, że malec odkrył pośród nieskoordynowanych odruchów kaprysu matkę, która mu odtąd będzie czemś w rodzaju stałego lądu.
Niedługo czekała na dowód, że tak jest. Pewnego dnia włożyła czepek. Niewiadomo, czy stało się to na zasadzie dawno ułożonego planu ukrycia włosów, czy też było symptomem upojenia zwycięzcy, dość, że tak uczyniła. Otóż Tomcio nie uznał faktu i chciał go unicestwić natychmiast. Poświęciła mu już swego czasu okulary, ale czepka postanowiła bronić do upadłego.
Nieraz zdarza się, że ten i ów zmuszony do abdykacji, nie chce jednak za nic zrezygnować z symbolów władzy. Tomcio miał do dyspozycji włosy i głowę matki, były to przywileje, świadczące o jego władzy, nie chciał ich w żaden sposób złożyć i z tego powodu przyszło do bitwy.
Poddał się jednakże przed rozstrzygnięciem. Tomasyna uderzała coraz to silniej po rączynach, podnoszących się do czepka. Zrazu Tomcio krzyczał, potem jednak rzucił się matce na piersi i wszystko wzięło pomyślny obrót.
W okresie dwuletniej rocznicy narodzin Tomcia mogła sobie powiedzieć, że jest szczęśliwą matką. Pewna przyjaciółka z Anglji, z którą w osamotnieniu swem korespondowała, przysłała jej zachwycającą wszystkich wówczas książkę, to jest „Dawida Copperfielda“ Dickensa. Nadeszła ona w przeddzień urodzin Tomcia, który miał wystąpić z tej racji w całkiem nowym kostjumie, a Tomasyna przeczytała niezwłocznie duży ustęp, marząc o małym Jipie i małym Tomciu jednocześnie.
W dniu uroczystym zbudziła się nieco później od niego, ale sprawiał się cicho. Także nie niepokoił jej nocą, a w ciągu ostatnich dwu miesięcy niemal całkiem pokojowe przybrał manjery. Powitała go szczęśliwa i dumna.
Pierwsze godziny dnia upłynęły wśród radości i spokoju. Około dziewiątej siedział już na podłodze w nowej sukience, otoczony mnóstwem zabawek, otrzymanych od matki i krewnych, Tomasyna zaś, przybrana w pełną galę, czytała przy oknie Copperfielda.Spróbowała odświeżyć powietrze, ale wnet zamknęła okno, bo chłodno jeszcze było.
Nagle wezwano ją do kuchni. Tomcio nie lubił zostawać sam, ale dziś zajęty tak był nowemi zabawkami, że się ośmieliła odejść, z ostrożności tylko obierając drogę przez sypialnię i otwierając drzwi kuchenne, by słyszeć jego wołanie. Ale zachowywał się cicho i mogła wszystko załatwić.
Cisza wielka, zgoła podejrzana, panowała w pokoju. Tomcio zauważył książkę, którą czytała matka. Pociągnęła go ona, albowiem angielskim obyczajem miała barwną okładkę z obrazkiem. Spostrzegł, że leży na stole, i powziął chętkę poczytania trochę, o ileby się to dało uskutecznić bez wielkich trudności.
Gdy matka wyszła, wstał, przeszedł chwiejnym krokiem pokój, przystawił podnóżek do stołu, a nie mogąc ująć książki, strącił ją na ziemię, poczem zajął poprzednią pozycję wśród zabawek. Przez chwilę musiał sobie przypominać doświadczenia poczynione już z innemi książkami, a ciągle zapominane na nowo, mianowicie, że trudno jest czytać kilkanaście kartek naraz. Z jedną, lub dwoma sprawa szła łatwiej. Doszedłszy do tego, jął je wyrywać z zapałem i w chwili powrotu matki nagromadził ze dwadzieścia koło siebie.
Ta metoda czytania poróżniła ich zaraz. Toma syna wyrwała książkę Tomciowi i zburczała go ostro, przypominając zakaz brania książek do ręki.
Zrazu przeraził się, potem jednak rzekł, wyciągając ku niej rączki:
— Książka Tomciowi, mamo!
Oczywiście nie zwróciła nań uwagi, on zaś przystąpił do matki i powtórzył nader przymilnie:
— Książka Tomciowi, mamo!
— Nie, — odparła ostro, bo właśnie w miejscu, które czytać zamierzała, książka została niemiłosiernie poszarpana.
Zaczekał chwilę, poczem rzekł znowu:
— Książka Tomciowi, mamo!
Wspomniała, że to jego urodziny, przemówiła doń tedy łagodniej, pokazując, ile narobił złego.
Wysłuchał spokojnie i powiedział:
— Książka Tomciowi, mamo!
Na stole były ciastka z cukrem, więc dała jedno chłopcu. Zjadł je ze smakiem, a potem oświadczył stanowczo:
— Książka Tomciowi, mamo!
Odłożyła książkę, wzięła go pod rączki, przetańczyła z nim przez pokój i posadziła pośród zabawek, sama zaś wróciła do stołu i zaczęła układać powydzierane kartki. Za chwilę jednak był już przy niej i, trzymając się stołu jedną rączyną, drugą sięgał po książkę, powtarzając:
— Książka Tomciowi, mamo!
Znowu odłożyła książkę i zaczęła go ubierać do wyjścia na przechadzkę. Nie chciał się z tem pogodzić, robił się sztywny, jak patyk, ale zmusiła go do posłuchu. Godzinę zabawili w ogrodzie i Tomcio bawił się wspaniale. Po powrocie, nim go jeszcze rozebrała z płaszczyka, wyciągnął rączki do stołu i zawołał:
— Książka Tomciowi, mamo!
Wyrzekł to głosem tak słodkim, na jaki się tylko mógł zdobyć.
Uznała, że najlepiej udać głuchą, jęła wycinać paski papieru i naklejać je na potargane kartki książki. Praca szła wolno, on tymczasem stał przy niej, prosił, błagał, to znów tupał uparcie i powtarzał raz po raz:
— Książka Tomciowi, mamo!
Musi kiedyś nareszcie przestać, pomyślała.
Ale skończyła naprawianie szkody, a Tomcio prosił ciągle.
Zatęskniła do postaci z książki, które były znacznie bardziej zajmujące, niż nudny synalek, ale nie chciała się nań gniewać, przeto jęła udawać, że gra na flecie. Przebierała palcami przy ustach i gwizdała z wielką wprawą.
Targał ją za suknię,... odpowiedziała na flecie. Poweselała, a radość jej wzrosła jeszcze, gdy się rozgniewał za tę grę.
— Nie! Nie! — wołał, popłakiwał i bił ją, ona zaś tem żarliwiej przebierała palcami po rzekomym flecie. Ale Tomcio nie dawał za wygranę i tak szli z sobą w zawody. Duchy Kurtów zazierały przez wszystkie szpary i szczeliny.
Wkońcu Tomcio rzucił się nawznak, zaczął bić obcasami w podłogę i wrzeszczeć. Tomasyna grała dalej na flecie, ale coraz słabiej, wolniej. Czuła, że Tomcio wygrywa. Zrobiło jej się smutno i chociaż mogłaby była wznowić dawną walkę, zaczęła nagle płakać gorzko. Chłopak nie spuszczał z matki oka przez cały ciąg awanturowania, teraz zdumiał się wielce i przestał krzyczeć. Tomasyna, pogrążona w dawnych obawach, przysłoniła twarz dłonią i zapomniała o wszystkiem innem. Nagle uczuła coś ciepłego na drugiej, zwieszonej bezwładnie z fotela ręce.
Spojrzała i zobaczyła twarzyczkę Tomcia, zalaną łzami. Gdy tylko spostrzegł, że nań patrzy, złożył dziobek do pocałunku i wyciągnął rączyny. Podniosła go do siebie, zasypała mnóstwem słodkich słów, ucałowała, upieściła, chłopiec zaś objął ją za szyję.
Nie wzięła już do rąk książki, woląc trzymać w objęciach syna, Tomcio zaś nie spojrzał nawet na stół, gdzie leżał upragniony przedmiot.

Była to ich ostatnia walna bitwa. Zdarzały się jeszcze, oczywiście, drobne potyczki, ale nie trwały dłużej nad kilka minut.

IX.
Wycieczka na „górę“.

Czuwała ciągle osobiście nad żywem, uzdolnionem dzieckiem, potrzebującem tego nadzoru, i dotrwała, pełna otuchy do chwili, kiedy ukończył cztery lata życia. Tego dnia zdarzyło się coś, co oddziałało decydująco na przyszłość.
Tomcio miał teraz kilku towarzyszy zabaw, ponieważ jednak zpoczątku wychowywał się sam, przeto chciał zawsze wszystko przeinaczyć po swojemu i wcale nie zaliczał się do tak zwanych grzecznych dzieci.
W czwartą rocznicę urodzin dostał, obok innych podarków, książeczkę p. t. „Braciszek i Siostrzyczka“, w której przedstawione było, jak pięknie brat postępował z siostrą, jak był dla niej uprzejmy i usłużny. Wszystko to widoczne było też na obrazkach.
Ale Tomcio wysnuł stąd inny wniosek. Spytał wprost, czemu on nie ma siostrzyczki i kiedy ją dostanie.
Tomasyna Rendalen myślała nieraz, że Tomcio posiada siostrzyczkę, ale nie obchodziła ją ona, zdawało się, wcale. Tomcio gadał jednak o tem ciągle i ciągle tak, że wkońcu zaczęła rzecz rozważać poważniej.
Może siostra Tomcia żyje w niedostatku? Tomasyna miała się teraz dobrze, dzięki przemianie reszty pola powyż dworu na ogród zdwoiła swe dochody. Siostrze Tomcia nie mogło zbraknąć środków do życia, było to oczywiste.
Wywiedziała się rychło, że mała przebywa u babki swej Marity Stoen, zwanej matką Stoen, wdowy po pilocie, który wsławił się w okolicy jako dzielny człowiek.
Matka Stoen mieszkała na „górze“, w lewo od dworu, Tomasyna postanowiła zobaczyć, co się dzieje z dzieckiem. Nie spiesząc się, umyśliła zajść tam w niedzielę, o ile będzie pogoda. Ale przez kilka tygodni padały deszcze i miało się już pod lato, gdy pewnej niedzieli wyruszyła do matki Stoen.
Towarzyszył jej Andrzej Berg.
Droga wiodła z placu targowego obok nowego cmentarza, była żmudna i pełna odpadków i porozrzucanego gnoju. Biedacy, zamieszkujący „górę“, biedowali zdawna, jak chcieli, i wszystko razem nie wyglądało ponętnie.
W dole, nad morzem tłoczyły się czółna, bo po tej stronie góry bezpieczne były od burzy. Wokoło czółen hasała czereda dzieci, wzniecając gwar i miotając okrzyki, od których drżało powietrze.
Tomasynie przyszło na myśl, że może pośród nich znajduje się siostra Tomcia, i pilnie badała opalone już twarzyczki, szukając, acz z niechęcią, znanych rysów. Spytała o matkę Stoen i zaraz, co najmniej dwudziestu obdartusów wskazało ku górze, ale mimo to nie mogła dojrzeć domku, który widziały dzieci. Nie zatrzymując się dłużej, poszła za Andrzejem Bergiem ślimakowato wijącą się ścieżyną. Szły za nią wrzaski, a ponieważ żadne z dzieci nie przyłączyło się do nich, przeto osądziła, że niema pośród nich tego, któreby zostawało w jakimś stosunku do matki Stoen.
Droga szła zygzakiem, ani cztery domy nawet nie stały równo obok siebie. Dziwnie też wyglądały. Jedne podobne były do kajut, u innych, schody na drugie piętro leżały na zewnątrz, nieraz idąc wprost po stoku dachu. Wiele z nich miało drzwi parteru, obrócone na zachód, a drzwi piętra na wschód, wszystkie zaś posiadały moc dziwacznych przybudówek, przeważnie ze starych łodzi skleconych.
Wszędzie widniały ogródki, nieraz w najniemożliwszych miejscach, a cała „góra“ tonęła w oparze smrodu, złagodzonym odorem smoły tak, że nim się na nią weszło, trzeba było przebyć jakąś, jakby tłustą mgłę, wiszącą pod słonecznem, niedzielnem niebem.
Krzyki dzieci dolatywały tu od wybrzeża, niby jednostajny pobrzęk dzwonków, w który wpadało zrzadka zawodzenie płaczu. Gdzieś w dali piał kogut, w porcie szczekał pies na przepływające czółno, a z góry odpowiadał mu kudłaty kolega.
Zresztą panowała wokół cisza. Tomasyna i jej towarzysz słyszeli własne jeno kroki po skalistym gruncie, gdy się zaś zbliżyli, wybiegł naprzeciw nich gwałtowny wrzask jakiegoś malca.
Tomasyna stanęła i posłała spojrzenie w dół po wyspach, sundach i roztoczy morza. Leżało ciche, gładkie jak zwierciadło pod sklepieniem niebios. Po ulicach miasta snuli się zrzadka spacerujący ludzie i przebiegały gromadki dzieci, ale z tak wielkiej dali nie dolatywał żaden dźwięk.
Po prawej stronie zobaczyła swą posiadłość, pierwszy słup dymu unosił się nad dach dworzyszcza, kominy wokół niej dymiły już obficie, a ponad miasto zaczęły też wzlatywać kłęby.
Dzień był skwarny, to też spotniała bardzo i przyszli jej na myśl ci wszyscy biedacy, którzy muszą się tu spinać po ciężkiej pracy dnia, po to, by spożyć skąpy posiłek wieczorny i lec na twardem łożu.
Nie było na drodze nikogo, ale tu i owdzie widzieli stojących pod drzwiami, przeważnie starych ludzi z fajkami w ustach, robotnicy spali przy niedzieli przed obiadem, a kobiety zajęte były w kuchni. Od czasu do czasu jednak napotykali dziewczęta, gwarzące na progach, które umawiały się pewnie, jak spędzą wieczór świąteczny, a także ujrzeli chłopca okrętowego, stojącego pod ścianą domu. Palił fajkę, ręce trzymał w kieszeniach, a przed nim stała dziewczyna, w pełnej uniżoności postawie.
Mniej więcej w połowie drogi natrafili na gromadę młodych chłopców i dziewcząt, zgrupowanych w różnych pozycjach wokół wielkiej płyty kamiennej. Nie hałasowali oni, ani nie rozmawiali nawet, to też Tomasynie wpadli w oko dopiero, gdy stanęła w pobliżu. Panował tu również straszny zaduch, ale nie zwracali nań uwagi. Cóż robili? Trudno było odgadnąć. Spytała o drogę. Ten i ów poruszył się trochę, ale jeden jeno, starszy chłopak odpowiedział i wskazał czerwony domek z białemi okienkami.
Tomasyna przetarła okulary i przyjrzała się domkowi. Jednocześnie wywnioskowała z min, że wszyscy ją znają i wiedzą, iż idzie do matki Stoen. Nikt się nie odezwał, ale zaledwo odeszła parę kroków, zabrzmiały syki i śmieszki.
Spytała Andrzeja, co ci młodzi robią i czemu są tak cisi. Dowiedziała się, że chłopcy grają w karty, a dziewczęta obserwują grę. Ponieważ jednak właśnie odbywa się kazanie, przeto na widok obcych chowają karty.
Tomasynie przemknęło przez myśl porównanie robotników małego norweskiego miasteczka i kilku stolic zagranicznych, oraz szereg obrazów i wspomnień.
Pozatem odczuła coś niemiłego, co ją jakby od pewnego czasu ściga i niepokoi... Cóż to takiego?
Ach, prawda, od szczytu góry dolatywał ciągle ten sam rozpaczny wrzask dziecka. Doznała bolesnego wrażenia. Wydało jej się, że słyszy krzyk syna swego, pamiętny z czasu toczonych z nim walk.
Brzmiał podobnie, miał tę samą energję, tę samą uporną wytrwałość... Sprawiał jej ból fizyczny. Czyż w ten sposób krzyczała tam, na górze siostra Tomcia? Dotąd było jej gorąco, teraz zaś ogarnął ją żar. Uczuła strach jak wówczas, gdy toczyła walkę z własnem dzieckiem i zamroczyło ją.
— Wielmożna pani idzie za prędko! To nie dobrze! — zawołał z dołu Andrzej.
Nie widziała go wyraźnie przez zapotniałe szkła. Przetarła je i odetchnęła z uśmiechem.
Krzyk nie ustawał, ale teraz, przy pełnej świadomości będąc, zauważyła, że dolatywał on od prawej strony, podczas gdy czerwony domek matki Stoen stał nad urwiskiem po lewej. Był on największy z wszystkich w tem miejscu. Odetchnęła z ulgą i ruszyła dalej.
Ale chcąc doń dotrzeć, musiała zboczyć wzdłuż malowanego ongiś parkanu ogrodowego. Okna zwrócone były na morze i widok przez nie słał się daleki, ale drzwi umieszczono po drugiej stronie, gdzie widniała przybudówka, na wysokości kilku schodków.
Cisza panowała zupełna, tylko okrzyki dzieci po obu stronach góry spotykały się tu w powietrzu i łączyły z sobą. Ogród matki Stoen, był największy z napotkanych, ale ani on, ani dom nie odznaczały się porządkiem. Mimo to Tomasyna doznała jakiegoś trudnego do określenia uczucia spokoju i zaciszności. W tej samej chwili ujrzała rumianą, ciemnowłosą dziewczynkę o wielkich, zdziwionych oczach. Mała siedziała w progu, dźwigając coś w podołku, a teraz wstała i wbiegła spiesznie do sieni.
Niebawem wyjrzała stara, wysoka kobieta o ciemnych, nieczesanych włosach i pięknej, żywej, nie umytej jeszcze twarzy. Poznała zaraz Tomasynę, wchodzącą na schody, i spytała z uśmiechem:
— Wielmożna pani do nas?
Tomasyna zdjęła okulary, by je oczyścić, a gdy je włożyła na nowo, starowina uprzątnęła już tymczasem potrochu w izbie. Niebardzo jej to żwawo szło, bo u spódnicy miała zawieszoną oburącz dziewczynkę, która za każdym ruchem matki Stoen zakopywała się w fałdy, chcąc ujść spojrzenia przybyłej damy. Andrzej Berg został na dworze.
Marit przepraszała za nieporządek, głos miała miły, a słowa wyrażały zupełną i szczerą prostotę. Tłumaczyła, że już blisko południa, więc powinnaby była posprzątać, ale zeszłego wieczora odbyło się tu małe zebranie taneczne i potrwało do późna. W komorze jeszcze gorzej wygląda, dodała z uśmiechem, więc nie może tam poprosić gościa. W dalszym ciągu dowiedziała się Tomasyna, że obszerna izba, wynajmowana na tańce, przynosi matce Stoen dość znaczne dochody. Była to w istocie największa sala po tej stronie góry. Prócz tego zarabiała nieźle, sprzedając w czasie takich zabaw kawę.
Tomasyna usiadła, ale chcąc się rozejrzeć po izbie, musiała znowu przetrzeć okulary. W czasie tej operacji spytała o matkę małej.
Stara odrzekła, że Petrea wyszła zamąż.
— Zamąż?
— Tak, za sternika Aslaksena! O, to dzielny chłopak! — powiedziała stara — I chciał ją koniecznie brać. Wynieśli się z tej okolicy! — potem dała szczegółowy opis tego, co robią i jak im się powodzi.
Od czasu do czasu wyzierała dziewczynka z fałdów babczynej spódnicy i Tomasyna patrzyła na nią. Miała ciemne, kręte włosy jak babka, była mieszaniną Kurta oraz tej, którą miała przed sobą, a mieszanina ta dawała wrażenie przykre. Przyznała, że wrażeniu tem u oprzeć się trudno. Mimo to dziewczynka była ładna, miała dzikie oczy Kurta, niewątpliwie jego oczy, obok tego jednak były wesołe, roześmiane i pogodne.
— Dziecko przebywa tedy stale u was, matko? — spytała, wskazując parasolką w stronę, gdzie się schowało.
— A tak... — odrzekła stara, gładząc głowę dziewczynki — Chowam ją. W pierwszych czasach po tem nieszczęściu Petrei płacił za małą pan Kurt. Podczas chrzcin... oo... wspaniałe to były chrzciny... dał małej książeczkę oszczędności na sto talarów, a stary pan Kurt dał jej także sto talarów...
Marit Stoen rozpłakała się. Były to łzy wdzięczności z powodu daru Kurta dla własnego dziecka. O czemś podobnem nie miała dotąd Tomasyna pojęcia.
— Czy zostało jeszcze coś z tych pieniędzy? — spytała.
— Czy zostało? — zaśmiała się Marit — A to ładna sprawa! Smarkula nie przejadła ich przecież, myślę... ha?
Rozradowana ujęła kędzierzawą głowinę i dobyła ją na wierzch, ale zaraz mała skryła się znowu w spódnicy.
— Czy nie zawadza wam dziecko, gdy musicie iść do roboty?
— Broń Boże! Nie robimy sobie tu ceregieli z taką drobnostką. Mała musi siedzieć jak trusia w domu, póki babka nie wróci! Mówiąc to, zwróciła się z uśmiechem do skrytego za sobą dziecka.
— Czy nie sprawia wam kłopotu? — spytała Tomasyna — Czy nie jest krnąbrna i uparta?
— Tak, troszkę! — roześmiała się szczerze Marit — Ale przytem wesoły to i przemiły bęben!
Wyciągnęła ją przemocą, ale mała opierała się z całej siły.
— Nie w stydźże się! Chodź! Tomasyna nie pragnęła wcale zawierać bliższej znajomości z dziewczynką, w stała i rozejrzała się po izbie. W jednym kącie widniał komin, stojący tuż przy drzwiach do komory. Na stole pod oknem walały się resztki śniadania i stała filiżanka, wraz z dzbankiem na mleko. Na ścianie przeciwległej wisiało kilka dagerotypów i obrazków. Przedstawiały one zapewne Aslaksena i Petreję. Tomasyna przebiegła po nich oczyma, nie widząc wcale, i zatrzymała spojrzenie na dużym obrazie, wyobrażającym okręt w pełnym przystroju żagli, potem zaś na drugim, z portretami cesarza francuskiego i cesarzowej. Tomasyna nie widziała ich dotąd, przystąpiła tedy bliżej. Cesarz miał ogromny nos i wyglądał na dwudziestoczteroletniego chłopca, cesarzowa była półnaga, ale mimo to miała minę niewinnej szesnastolatki.
— Cóż to za dziecko wrzeszczy ciągle tak przeraźliwie? spytała Tomasyna, podchodząc do otwartego okna.
Marit zaśmiała się.
— O, to chłopak Larsa Tobiassena!
— Ciągle się drze! — powiedziała dziewczynka z poza babki.
Uniesiona zapałem, wyszła z fałdów spódnicy, ale zaraz schowała się w mą, przerażona swą śmiałością.
— Czy wielmożna pani zna Larsa Tobiassena? — spytała Marit.
— Nie! — odrzekła zaintrygowana — Cóż to za człowiek?
— To nie tak łatwo powiedzieć!’ — zauważyła Marit — Ot są tam różności. Niedawno został rzeźnikiem. Czy go wielmożna pani nigdy nie widziała?
— Nie! Ale czemuż pytacie?
— Aa... nie mogę chyba powiedzieć... — szepnęła, spozierając znacząco na Tomasynę.
— Czemuż to?
— Ano... powtarzam, co ludzie mówią. Nie zmyśliłam tego sama! — zaśmiała się.
— Mówcież...
— Powiadają, że to także Kurt...
Spostrzegła, że słowa, te uczyniły na Tomasynie wrażenie, więc dodała pospiesznie:
— Może to tylko głupia gadanina. Nie podobny wcale do innych dzieci tęgo pochodzenia, jakie widziałam... Wygląda poprostu jak smok!
— Niektórzy z Kurtów tak właśnie wyglądali — zauważyła Tomasyna, byle coś rzec, i wyjrzała oknem.
— A słyszałam... słyszałam... — rzekła stara, wyciągając rękę ku dziecku — Jest dwa rodzaje Kurtów!
W tej chwili obróciła się Tomasyna i dała Marit znak. Poza parkanem ogrodu stała zwarta gromadka ludzi. Pośród nich był Andrzej Berg. Rozmawiał z niektórymi, ich widocznie od chętki zbliżenia się do drzwi. Byli to młodzi chłopcy i dziewczęta, a Tomasyna poznała w nich spotkanych po drodze, kiedy przechodziła obok kamiennej płyty. Stali i gapili się w okno.
— Czy widzicie tego obdartego wyrostka o jasnych, kędzierzawych włosach? — spytała Tomasyna.
— Warto nań spojrzeć! — odrzekła stara.
Tomasyna poznała po tonie, że Marit wie, o co jej chodzi.
— To syn młodego Fiirsta, syna konsula! Podobny całkiem do ojca.
Tak było w istocie. Tomasyna tańczyła nieraz z młodym mężczyzną o tak jasnych, krętych włosach i roześmianych oczach. Zalała się rumieńcem.
— Ach, Boże drogi, cóż tem u wielmożna pani winna!... Muszę jednak spytać... Czy zna pani tę oto dziewczyninę, co skubie właśnie fartuch?... Tę, z włosami nibyto blond, a niby rudemi... i jasną cerą twarzy! Ach mój Boże... czyż się wielmożna pani nie domyśla, co ona za jedna?
Tomasyna dostrzegła ją od chwili. Nabrała ona w czasie długiego przebywania po zakładach wychowawczych zagranicą znacznej wprawy w poznawaniu rodziców wedle dzieci. Ale milczała.
— Przysięgam, że to wykapana panna Englówna! — zaśmiała się Marit z odcieniem złośliwości — Ano! — dodała po chwili — Taka już ta nasza „góra“, że się na niej spotyka znajome, twarze!
Chcąc uniknąć dalszych zwierzeń starej Marit, oświadczyła Tomasyna, że zamierza dawać na dziecko sześćdziesiąt talarów rocznie i wręczyła jej trzydzieści, tytułem pierwszego półrocza.
Gdyby małej czegoś brakło, wystarczy, gdy przyjdzie i powie, gdy zaś dziewczynka podrośnie, uradzą obie co robić z nią dalej.
Marit stała z pieniędzmi w ręku, zdziwiona i oniemiała. Po chwili dopiero rzekła:
— Nie spodziewałam się nigdy takiej sumy! O, gdyby wszyscy tak postępowali z dziewczętami, na które ściągnęli nieszczęście... wówczas...
Nie skończyła zdania i wybuchnęła płaczem.
Dziewczynka posłyszała, że ktoś jest pod domem, puściła tedy spódnicę i wyjrzała ostrożnie przez szparę przybudówki. Za moment wpadła z powrotem, a za nią zabrzmiał z zewnątrz rozgłośny śmiech.
— Lars Tobiassen! — zdołała jeno rzec spiesznie i wtuliła się z powrotem w fałdy spódnicy.
Tomasinę opanował lęk, że może wejść, dlatego też pospieszyła do drzwi bez pożegnania nawet, a po drodze zawiązywała wstążki kapelusza. Skutkiem tego pośpiechu omal nie upadła na schodach. Ale Lars przebiegł już mimo domu, budząc śmiech i drwinki młodzieży, był bowiem całkiem pijany. Tomasyna dostrzegła jego wygolony kark i przyszło jej na myśl, że widziała już gdzieś taki byczy kark, z kilku kępkami włosów pośrodku... Ach... był to zaiste ten sam kark, który ujrzała nad sobą, przed rozwiązaniem... kark protoplasty Kurtów... A mężczyzna, obdarzony tym karkiem, groził właśnie krzyczącemu dziecku:
— Czekajno, czekaj! Nauczę ja cię, co znaczy krzyczeć!
Tomasyna zeszła po schodach, minęła gromadkę dziewcząt i chłopców, a nie chcąc słyszeć klątw, bijatyki i straszliwego wrzasku dziecka, spieszyła ile sił. Za sobą dosłyszała śmieszki i drwinki, zaczęła tedy prawie biec tak, że omal nie upadła. Mimo to ciągle miała w uszach piekielny wrzask dziecka, bełkot pijaka i kłótliwy krzyk rozwścieklonej kobiety. W dodatku psy zaczęły szczekać, ale nie mogły przygłuszyć tam tych odgłosów i dopiero... o, dziękiż ci, Boże... dzwony obu kościołów miasta, które rozbrzmiały jednocześnie, zgłuszyły wszystko i wypełniły powietrze.
Tomasyna dotarła do kamiennej płyty, gdzie poprzód spotkała młodzież. Była pusta, siadła przeto i wybuchnęła gwałtownym płaczem.
Po chwili nadszedł Andrzej Berg, a po majestatycznym chodzie jego poznała, że nie zachowała się, jak przystało. Nie miała odwagi czekać na niego i, nie oglądając się, ruszyła dalej. Kolana uginały się pod nią, ale nie ścigały jej już widziadła. Podniosły jęk dzwonów chronił ją przed innemi głosami, szła spiesznie, aż stanęła na wybrzeżu.
Nie było tu już dzieci, bo nadeszło południe. W kwadrans potem znalazła się w domu i wzięła Tomcia na kolana. Dziwował on się bardzo wzburzeniu matki i jej łzom i z wielkiem przekonaniem zaręczał, że był „bardzo grzeczny.”
W nagrodę ściskała go, pieściła i całowała, nie mogąc jednak powstrzymać łez.
Czuła teraz, jak źle zrobiła, nie pogłaskawszy nawet po głowie siostrzyczki syna, chociaż i ona była także „bardzo grzeczna.” Patrząc na rozrzucone zabawki Tomcia, przypomniała sobie klocek drzewa, owinięty w szmatki, który dziewczynka upuściła, zrywając się przerażona z progu. Dojrzała go, gdy wychodziła i omal na nim nie upadła. Ale nie odczuła litości, a cóż była winna ta mała, że miała tego samego ojca.

Jedna tylko Tomasyna była dnia tego „niegrzeczna.“

X.
Troski wychowawcze.

Wycieczka na „górę“ przekonała Tomasynę, że musi mieć kogoś, ktoby jej udzielił porady w chwilach niepewności. Poznała poza obciążeniem dziedzicznem Kurtów także i inne fatalne przypadki tego rodzaju i chciała się o tem czegoś więcej dowiedzieć. Bez namysłu wybrała na doradcę czcigodnego pastora Greena, którego szanowała wielce. Pastor przechodził co dnia popołudniu, z równą jak popołudnie regularnością, mimo jej ogrodu, udając się na przechadzkę, Tomasyna postanowiła stanąć więc w furtce i czekać.
Ale ostatniemi czasy pastorowi towarzyszył stale szewc Nils Hansen, wielki oryginał miejscowy, ożeniony ze znajomą Tomasyny z czasów pobytu zagranicą, z którą się dawniej nawet przyjaźniła.
Pewnego dnia stojąc w furtce, zdała już posłyszała głosy pastora i Hansena. W owym czasie dużo mówiono o morfnonach, którzy zalali kraj swymi agitatorami, a dzienniki szeroko się rozwodziły nad nową nauką.
— Mormoni? — spytał głośno Hansen — Wszakże i u nas, jak w Ameryce, mnóstwo jest mormonów. Ileż kobiet posiada mężczyzna, zanim weźmie ślub w kościele?
Zbliżyli się, a Tomasyna usłyszała odpowiedź pastora.
— Widzisz pan, panie Hansen, nie wielu ludzi dotąd zdołało się wznieść do prawdziwej monogamji, większość to jeszcze poligamiści.
— Cóż to za rasa ludzka?
Pastor przystanął.
— Monogamiści, to ludzie poprzestający na jednej kobiecie, poligamiści miewają ich więcej.
— Acha... tak, tak!
Poszli dalej, a Tomasyna nie usłyszała nic więcej.
— Istnieje wiele jeszcze obciążeń dziedzicznych poza Kurtem! — pomyślała znowu.
Nie mając odwagi udać się wprost do pastora, poszła naprzód do Nilsa Hansena. Żył on bardzo poprawnie, a mimo to ciężyła na nim nienawiść całego zamożnego mieszczaństwa. Zbrodnia jego polegała na tem, że przeprowadził utworzenie ścisłej kontroli w zakresie rozkładu podatków gminnych, co obywatele, stojący na świeczniku, uznali za rzecz wprost zgubną i niesłychaną. Największem atoli łajdactwem jego było założenie kasy wsparć dla biednych i to przy pomocy obcego kapitału, bo swoi nic dać nie chcieli. Skutkiem tego wielu nędzarzy wyzwoliło się z fatalnego położenia swego i uzyskało byt niezawisły.
Śmiano się i drwiono w całem mieście, gdy jedna z nauczycielek miejskich, piękna, jasnowłosa dama, z więcej niż przeciętnem wykształceniem, w dodatku spodziewająca się spadku, odrzuciwszy kilka „znakomitych“ partyj, wyszła za brzydkiego, ordynarnego szewca Hansena. Najkapitalniejsze było atoli, że się w nim naumór zakochała. Płonęła rumieńcem na samą wzmiankę o nim, nie mówiąc już o tem, co się z nią działo, gdy go ujrzała we własnej osobie ze śmieszną twarzą, łyskającemi oczyma i potwomemi barami, oraz pięściami jak młoty. Puszczano za jej plecami pyszne dowcipy, a między innemi twierdzono, że jako narzeczona, a potem żona, założyła osobną szkołę prywatną, by go nieco ogładzić.
Była starsza od Tomasyny, spędziły razem kilka miesięcy w Anglji, a gdy Tomasyna wróciła, Laura była już od roku mężatką. Skutkiem tego małżeństwa nie zaliczała się już do sfer, wśród których żyła Tomasyna, ale odwiedzała ją ona często, czując upodobanie do dzielnej, zdrowej kobietki.
Z tego też powodu wzięła jej za złe więcej, niż innym, że nie odradziła jednem bodaj słowem małżeństwa z Johnem Kurtem, mimo iż wiedziała, co to za człowiek. Po śmierci Johna, Laura kilka razy starała się zobaczyć z przyjaciółką, ale jej nie dopuszczono.
Tomasyna pomyślała:
— Kobiety użalają się na różne rzeczy, a jednak żadna nie cofa się przed małżeństwem. Jakże tedy domagać się, by mi udzielały rady, za którąby same nie poszły może?
Udała się więc do Laury Hansen, mieszkającej w małym staroświeckim domku przy placu targowym. Laura była delikatnie zbudowaną, ale kształtną kobietą o jasnych rysach twarzy. Jedni uważali ja za zbyt napastliwą, inni za zbyt nieśmiałą, jedni za gadułę, drudzy za mruka. Zmieniała się, stosownie do osoby, z którą wiodła rozmowę.
Przyjaciółki nie widziały się od lat pięciu. Laura siedziała w pokoju za sklepem i szyła. W stała na jej widok zdziwiona, czerwona i nieco wzburzona.
Zrazu były obie dość sztywne, przytem miały świadka w małej, czarnowłosej dziewczynce, która siedziała na zydlu i uczyła się szycia. Patrzyła bystro i rozumnie. Laura odesłała ją do sklepu, a mała zrozumiała dobrze, że przyjaciółki pragną zostać sam na sam.
Po dłuższym wstępie wywnętrzyła się Tomasyna, a Laura odrzekła oględnie, ale zarazem dobitnie:
— Jeśli danej dziewczyny nie razi samej życie, jakie wiódł John Kurt, to inne nie mogą w tej sprawie nic poradzić.
Laura odrzuciła kilku konkurentów z tego właśnie powodu, że życie ich wydało jej się podejrzane, albo więcej niż podejrzane. Co do Hansena, wiedziała, że jest inaczej.
Wielka Tomasyna ugięła się pod spokojnem spojrzeniem i dobitnemi słowami małej Laury. Obciążało ją w dodatku to, że przez lat kilka żyła w dumnem odosobnieniu we dworze. Kilku zdań starczyło, by obalić cały gmach jej rozumowania.
Zdolności własne wydały jej się nader znikome, a krótkowzroczność wprawiła ją w rozpacz. Zapragnęła dowieść, że w innych sprawach nie jest tak naiwną, ale nie uczyniła tego. Niebawem o tyle odzyskała równowagę, że pojęła, iż nieraz warunki życia zmuszają do jednostronności.
Siedziała, nie mówiąc już nic, nie słuchając nawet słów przyjaciółki, a Laura, korzystając z tego, wyszła do kuchni, by przyrządzić przyjaciółce filiżankę czekolady. Po chwili wetknął głowę do pokoju mąż, uradowany przybyciem Tomasyny. Miał fartuch, a w ręce trzymał pocięgiel. Tomasyna podała mu dłoń na powitanie, ale pokazał tylko ze śmiechem swoją, gdyż była powalana, oraz oświadczył, że chciał jeno powitać dobrą znajomą. Potem skinął głową i wrócił do pracowni. Zaraz też weszła do pokoju mała Augusta.
Była na swój wiek niezwykle duża, silna, i starsza o rok od Tomcia. Tomasyna patrzyła ze zdumieniem na jej czoło i oczy, przypominające dorosłą, oraz słuchała jej słów jasnych i konkretnych. Było to zupełne przeciwieństwo z jej nerwowym rudasem, niezdolnym wypowiedzieć trzech zdań o jednym przedmiocie i przeskakującym ciągle z tematu na temat.
Augusta pytała dopóty, aż się dowiedziała wszystkiego, potem dopiero, spokojnie przechodziła do innej sprawy. Ręce miała krągłe, a zarazem muskularne, gdy Tomcia ręce były chude, niespokojne i pokryte piegami. Włosy Augusty były bujne i leżały gładko w więzi jednej tylko wstążki, zaś włosy Tomcia sterczały kępami, sztywnie odstając od głowy. Był grubokościsty i chudy, ona zaś pełna, silna i zdrowa.
Tomasyna uczuła trochę zazdrości. Na aksamitnej bluzce Augusty, chociaż widocznie nie nowej, nie dostrzegła jednej plamki. Tomasyna tak długo szukała plamy, że wkońcu cała dziewczynka wydała jej się sztuką mocnego aksamitu, wyborowego gatunku.
Niebawem weszła matka z czekoladą, lody pękły i zaczęły rozmawiać o różnych rzeczach, zwłaszcza po wyjściu dziewczynki. Tomasyna zapytała, w jaki sposób przyjaciółka doprowadziła córkę do takiego spokoju, ugrzecznienia i rozsądku. Dowiedziała się, że Augusta od samego początku była spokojna.
— Nigdy nie krzyczała?
— Nigdy.
Dawniej wydałoby się Tomasynie niepodobieństwem mówić niekorzystnie o swym synu, ale kontrast był za duży... To też wyznała wszystko, co musiała przezwyciężyć, i jak teraz także musi czuwać nieustannie.
Laura wyraziła przekonanie, że Tomasynie nie starczy sił na dłuższą metę. Potem udały się obie do pastora Greena i od tej już pory czcigodny kapłan, w długim surducie i skrzydlatym kapeluszu, idąc na przechadzkę poobiednią, nie obchodził ogrodu, ale udawał się prosto aleją do dworu.
Tomasyna wznowiła z czasem stosunki z innemi także przyjaciółkami, które przyprowadzały jej swe dzieci i tak wkrótce wróciła radość i życie do starego dworzyszcza. Tomasyna poweselała także, a zmiana ta przyniosła jej dużo dobrego.
Nadszedł dla Tomcia czas rozpoczęcia nauki. Dzięki owej właśnie zmianie trybu życia, ukształtowało się to całkiem inaczej, niż sobie Tomasyna poprzód wyobrażała. Tomcio zaczął uczęszczać do szkoły, którą matka urządziła dla syna, oraz gromadki dziewcząt, córek swych przyjaciółek. Zrazu podobało mu się to bardzo, był nad wyraz szczęśliwy, usłużny, a nawet pełen poświęcenia. Ale gdy posłyszał od innych chłopców, że jest to „wielki wstyd wdawać się z samemi jeno dziewczętami, zażądał wyjaśnienia, z jakiego powodu został na to skazany. Czyż matka nie mogłaby odprawić tych dziewcząt i wziąć na ich miejsce chłopców? Prosił o to, błagał, gniewał się, płakał, szalał, ale dziewczęta zostały.
Tomciowi dokuczali bardzo chłopcy z pobliskiej, publicznej szkoły, których uczyli mężczyźni-nauczyciele. Ile razy wytknął głowę za mur ogrodu, rozlegały się zaraz przycinki i wyzwiska: „Mamin synek!“ „Cacy laluś!“ „Panienieczka!“ „Piegowata Maryna!“ Najgorzej bolał go ostatni przytyk, gdyż był w istocie piegowaty, poprostu zasypany rudawemi plamami na twarzy i rękach, a przytem włosy miał też bezwstydnie rude.
„Panieneczka!“ Cóż za haniebne przezwisko! Miał to oczywiście do zawdzięczenia gromadzie dziewcząt! O, jakże niemi gardził!
Posiadał, jak każdy dzielny chłopak, odwagę powiedzenia im tego w oczy. Trudno mu było skrywać w sercu pogardę. Skutek zaś był taki, że został obity. I to nie przez matkę... zniósłby od niej cięgi. Obiły go i to porządnie, też same, pogardzone dziewczęta! Kilka trzymało go mocno, a reszta biła. Nie na żarty biły, bo bolało niezgorzej, a matka śmiała się, aż jej łzy spływały po policzkach. Musiała zdjąć okulary i przetrzeć je.
Dziewczęta nie chciały mieć nad sobą żadnego władcy, tyrana, zarozumiałego pana. Skończywszy, oświadczyły mu, że ma być dla nich szarmanckim młodzieńcem i dobrym kolegą, inaczej będzie źle. Zrobił kwaśną minę, a one położyły go ponownie na ziemię, czy ławkę i zaczęły okładać co sił. Potem każda zrobiła przed nim śliczny dyg. Bawiło je to niesłychanie.
Nie powiedzieliśmy jednak o najgorszej rzeczy. Oto Tomcio zakochał się po uszy w jednej z nich. Wiedziała o tem dobrze niewdzięcznica, a wiedziała również i matka. Pewny był, że właśnie to rozśmieszało matkę tak bardzo. Ukochaną jego była najdzielniejsza z wszystkich, Augusta, córka Laury. Jadali wspólnie wiśnie, wyjmując je sobie wzajem z ust. Augusta podarowała mu swój pasek, który nosił jako odznakę rycerską podczas ćwiczeń gimnastycznych, jakie zresztą sam przedsiębrał, on zaś ofiarował jej wzamian kolekcję wydmuchanych jaj, przez siebie samego wybranych z gniazd. Stało się to za wyraźnem zezwoleniem matki, gdyż inaczej trudnoby było. Wyznał jej tajemnicę szeptem do ucha, a podczas tego wyznania nie wolno jej było patrzyć mu w oczy. Spytała, czy kocha Augustę, a Tomcio przyznał, że go w zachwyt wprawiają jej włosy. Przytem była najgrzeczniejsza i najmądrzejsza z wszystkich, a co powiedziała, było zawsze słuszne. Co do tego godziła się matka w zupełności i przyjęła wyznanie z miną zupełnie poważną. Mimo to patrzyła zupełnie obojętnie, gdy taż sama Augusta biła go i potrącała. Ciosy rąk Augusty bolały go najdotkliwiej.
Po każdej takiej zdradzie, a zdarzały się one często, nie rozmawiał z Augustą przez kilka dni. Raz trwało nieporozumienie przez całe trzy dni. Próbował tego samego z matką, ale bez powodzenia. Nie mógł zachować poważnej miny, gdy nań patrzyła, spojrzenie to bowiem pobudzało go do śmiechu.
Jął się tedy innej, poważniejszej metody, w celu ustalenia swego stosunku do otoczenia na przyszłość. Szło o rzecz zasadniczą, o kwestję stanowiska jednej płci wobec drugiej, nie uświadamiał sobie tego jeszcze jasno, ale czuł instynktownie, że źle się działo tutaj, we dworze, i postanowił wszystko zmienić.
W pierwszej linji uczynił za to odpowiedzialnym pastora Greena. On to wymyślił, że musi się uczyć grać na fortepianie. Tomcio znienawidził pastora w długim surducie, z orlim nosem i krzaczastemi brwiami, który ciągle przychodził i patrzał nań z uśmiechem. Nienawidził go tak, że rysował jego głowę i strzelał do niej z łuku, starając się trafić w nos, albo oko. Ale mimo trafnych strzałów nic się nie zmieniło, musiał grać, a dziewczęta pozostały nadal. Czasem przychodził doń w odwiedziny któryś z chłopców, ale i wówczas nie zostawiono ich sam na sam. Obmierzłe dziewczęta narzucały się ciągle, podsłuchiwały ich rozmowę, zdradzały każde słowo i w rezultacie chłopcy przestali go odwiedzać. A jakże radby był Tomcio zaimponować, tem czy owem, towarzyszom. Niestety, miast tego spadały nań cięgi.
Czasem, przekroczenia jego dzieliły dziewczęta na poszczególne kategorje i biły za każdą zosobna.
Augusta brała zawsze udział w egzekucji. Biła ze szczerego serca, niepomna wiśni, jaj i mnóstwa przysług innych. Zrywał z nią często, wypowiadał przyjaźń, uwielbienie i wierność, ale Augusta nie robiła sobie z tego nic, jeno paradowała dumna, olśniewając go bujnemi włosami i jędrnemi nogami. Tomcio tracił rychło fantazję i korzył się, dając jej do zrozumienia, że wzgarda może się przemienić w łaskawą życzliwość. Ale ona udawała, że niczego nie dostrzega. Wówczas, w odpowiedzi obracał wszystko w żart bez znaczenia.
Mimo wszystko podziwiał ją, wielbił i mówił jej to często, wściekając się jednocześnie na własną nikczemność i słabość. Doszło do tego, że razem ćwiczyli na fortepianie i odtąd muzyka stała się jego najulubieńszem zajęciem.

Po owych latach walki nastał czas inny. Tomcio nabrał takiej ambicji, że nie wstydził się już koleżeństwa z dziewczętami. Zdecydował się nawet na przyjmowanie od nich pomocy, gdy został sprowokowany przez innych chłopców, a w końcu... któżby przypuścił... stanął do otwartej walki w obronie przyjaciółek. Oburzył się zwłaszcza, gdy któryś z chłopców nazwał Augustę „szewczychą“. Czuł, że poszedłby w jej obronie na pewną śmierć i nie było to zgoła czczą przechwałką. W wieku lat dziewięciu naraził się na poważne niebezpieczeństwo, z powodu tego właśnie przezwiska, stanąwszy do boju z dwunastu naraz chłopcami, pośród których trzech było starszych od niego. Nie przeżył w życiu chwil piękniejszych jak wówczas, kiedy leżał okryty ręcznikami przepojonemi octem, a Augusta zmieniała te okłady, zamiast matki. Teraz gdy dokonał czegoś, o czem warto było mówić, nie wyrzekł słowa.

XI.
Ostatki cielęcych latek.

Około tego czasu, w życiu Tomcia zaszły ważkie zmiany.
Przedewszystkiem pozyskał towarzysza. Przed kilku laty zmarł kapelan miejscowy Wangen, ożeniony z sentymentalną Dunką. Wiedli dosłownie arkadyjski żywot, nie troszcząc się o dzień następny.
Po śmierci męża zostało wdowie tyle tylko, że mogła przebiedować z dziećmi parę lat, potem zaś niczego już nie potrzebowała, gdyż zmarła także. Za sprawą pastora Greena, syn jej Karol przyjęty został „na próbę” przez panią Rendalen. Liczył wówczas lat jedenaście, a więc starszy był o dwa od Tomcia.
Karolek Wangen był to smukły, szczupły, czarnowłosy chłopak o wielkiej głowie, sklepistem czole, głębokich oczodołach, błękitnych oczach i szerokich, wyrazistych ustach, z których nie schodził niemal uśmiech.
Był cichy, skromny i trwożny nawet zrazu w nieznanem sobie środowisku. Udając się po raz pierwszy spać wraz z Tomciem, klęknął przy swem łóżku, umieszczonem w pokoju towarzysza, i modlił się długo, cicho, z twarzą ukrytą w dłoniach. Wstawszy, spojrzał uśmiechnięty, załzawionemi oczyma na Tomcia i nie rzekł słowa. Tomcio słyszał potem, że długo jeszcze łkał pod kołdrą. To go tak rozczuliło, iż zaczął także płakać w cichości, by Karolek nie spostrzegł.
Wszyscy byli dobrzy dla nowego ucznia, najlepszym jednak Tomcio. Karolek uczęszczał do łacińskiej szkoły, gdzie miał bezpłatne miejsce, to też cały dzień spędzali zdała od siebie. Gdy wracał, musiał się uczyć, ale nie pracowali razem. Przytem Karolek niewiele miał czasu na zabawę, był pierwszym w klasie i chciał nim pozostać, dlatego też Tomcio nigdy go nie mógł mieć dla siebie, nawet w chwilach, gdy tego najbardziej pragnął. Karolek był też znużony po powrocie ze szkoły i nie doceniał tego, że Tomcio nań wyczekiwał, radując się myślą, iż go zobaczy. Był on pierwszym towarzyszem Tomcia, sam jednak miał już nieraz przyjaciół. Tomcio osądził wreszcie, że Karolek jest mrukiem i głupcem. Wiecznie strzegł pilnie swego ubrania i posłusznie spełniał wszystkie zlecenia. Pod tym względem i wielu innemi stanowił on zupełne z Tomciem przeciwieństwo.
Wkońcu wydał Tomcio sąd, że Karolek jest właściwie dziewczyną. Miał tedy tylko jedną więcej dziewczynę koło siebie i to bez porównania mniej interesującą od innych. Zaczął go przezywać „Karolinką“ i przedrzeźniał jego ruchy, gdy drżał z zimna, albo kulił się z obawy, że zrobił coś niewłaściwego. Kiedy zaś Karolek miast gniewu uśmiechał się tylko dobrotliwie, Tomcio wsadzał palce w usta i rozciągał je, naśladując szerokie usta jego. Dziewczętom podobało się to wielce. Sławiły one teraz wielką rycerskość Tomcia, który był z niej bardzo dumny, ale i on i dziewczęta zachowywały się zgoła nie po rycersku względem Karolka, nie zdając sobie z tego zresztą sprawy.
Na znak Tomcia rzucały się gromadnie na Karolka, gdy się jeno ukazał, nibyto czyszcząc powalanemi nieraz rękami jego ubranie. Czyniły to wiedząc, jak o nie dba, on zaś szczędził odzieży, gdyż miał jej skąpo. Owo czyszczenie trwało bez końca, aż się rozpłakał. Stąd dostało mu się przezwisko „Płaczka“. Gorzej jeszcze było z nim, gdy się okazało, że chociaż starszy i wyższy, jest słabszy niż Tomcio. Tomcio chciał się okazać bohaterem i przyszło do bitki.
W gruncie rzeczy Karolek nie wzbraniał się wcale odegrać roli męczennika, uważał to bowiem za coś niezmiernie szczytnego. Spostrzegli to malcy i stali się dlań jeszcze gorsi.
Augusta była dla Karolka zawsze dobrą, tem lepszą im bardziej mu dokuczano, ale nie mieszała się w spory i wogóle unikała w tym czasie coraz to bardziej wzruszeń. Ile jednak razy Karolek prosił ją o obronę, był bezpieczny. Zdarzało się to coraz częściej i wkońcu nie śmiał chodzić po ogrodzie bez swej patronki.
Tomciowi duma nie pozwalała okazać, że go to boli, ale mścił się, jak mógł. Pewnego dnia, podczas lekcji muzyki zaczął Tomcio drwić z tej przyjaźni, wówczas Augusta oświadczyła, że tak długo będzie Karolkowi wierną przyjaciółką, aż Tomcio stanie się grzecznym jak Karolek chłopcem. Tomcio poprzysiągł zemstę.
W sobotę popołudniu udawał się Karolek zawsze na grób rodziców, by go ubrać w świeże kwiatki. Tomcio zaczaił się nań w alei i zażądał przyrzeczenia, że nie będzie odtąd rozmawiał z Augustą. Ale potulny zawsze Karolek nie chciał tego przyrzec, a Tomcio nabił go porządnie. Gdy jednak i potem Karolek trwał mężnie przy swojem, kopnął go Tomcio w słabizne. Karolek krzyknął i zemdlał.
Tomcio musiał pomagać w niesieniu go do domu i biec po lekarza, a kroplisty pot strachu ściekał mu z czoła. Kiedy przebiegał koło miejsca, gdzie upadł biedny chłopak, patrząc nań żałośnie, Tomcio zadrżał. Ujrzał w duszy opuszczonego sierotę, jak, klęcząc pierwszego dnia pobytu we dworze przy łóżku, modlił się żarliwie. Tomcio wrócił do domu, jeszcze zanim przybył lekarz, nie widziany przez nikogo, ukląkł tam, gdzie padł Karolek, i jął modlić się, płacząc gorzko.
Tegoż samego wieczora zasiadł wraz z matką i Andrzejem Bergiem w pokoju. Andrzej Berg przybył na prośbę pani Rendalen, by opowiedzieć Tomciowi o młodych latach jego ojca bez żadnych osłonek i to w jej obecności.
Berg był to człowiek poważny i surowy nieco. Bolało go nieraz postępowanie Tomcia z Karolkiem. Opowiedział szczegółowo wszystko, co dotyczyło młodych, lat Johna Kurta, nie wdając się ni słowem w wydawanie sądu. Nie były to rzeczy wesołe, z samego tonu Berga poznać było można, co o tem myśli, matka zaś nie dodała ni słowa.
Późnym wieczorem ukląkł Tomcio przy łóżku Karolka, szepcąc i płacząc, nazajutrz zaś odbył w kurytarzu ważną konferencję z Augustą. Kilka razy w ciągu dnia obejmował matkę i płakał, nie mówiąc nic.
Fermentowało to w nim dość długo. Tymczasem skończył się czas próby Karolka i odtąd miał zostać uznanym za członka rodziny. Lekarz oświadczył, że na całe życie zostanie kaleką skutkiem kopnięcia zazdrosnego chłopca. To zadecydowało.
Nieco później nastąpił też wielki przewrót w stosunkach domowych. Dziewczęta, uczące się wraz z Tomciem, uczyniły tak wielkie postępy, że powstało wśród obywateli miasta życzenie, aby dotychczasowa klasa rozszerzoną została na kompletną szkołę żeńską, z siedzibą we dworze. Wszyscy przyłączyli się niedługo do tego planu, a prasa miejscowa poświęciła mu liczne artykuły.
Pastor Green namawiał Tomasynę wymonemi słowy, twierdząc, że nie może lepiej spożytkować swych zdolności i doświadczeń życiowych.
Prześlicznie byłoby, gdyby stare mury rozbrzmiały radosnym śmiechem dzieci i by właśnie tutaj przyszłe kobiety i żony przysposobiały się do stanowiska niezawisłego, zarówno w małżeństwie jak i poza niem.
Z tego punktu oglądany plan nabierał poniekąd symbolicznego znaczenia. Nie zwraca się dostatecznej uwagi na znaczenie przeczuć i przypadkowych wspomnień w sprawne kształtowania naszych postanowień. Tomasyna nie była wyjątkiem.
Praktyczną będąc, zadawała sobie pytanie, czy sangwiniczny, jak każdy reformator, pastor Green nie przecenia jej zdolności wychowawczych i czy podoła tak wielkiej pracy. Także rozum zmuszał ją do powątpiewania, żali osiągnie znaczne umoralnienie i niezawisłość nauczaniem języków i lepszą metodą wykładania dziejów.
Ale symbol wziął górę nad wątpliwościami rozsądku. Wydało jej się, że odnalazła swe istotne powołanie i dostała w rękę dziedzictwo Kurtów dla dokonania wielkiego dzieła wychowawczego. Szły stąd złe przykłady, niech promieniują teraz dobre. Miała w tem już wrprawę i postanowiła działać dalej.
Dodało jej to nowych sił...
Wzięła znowu pożyczkę i odrestaurowała dworzyszcze od piwnic do dachu.
Wyjęto i powiększono znacznie okna. Pokoje na prawo od wejścia na pierwszem piętrze pozostały w dawnym stanie, ale po lewej stronie i w skrzydle przemieniono je na klasy z dostępem od kurytarza, zamurowując łączące drzwi.
Wielka sala rycerska stała się ćwiczebnią i salą zebrań, oraz miejscem nabożeństw porannych, a wielkie, wiodące na drugie piętro schody, przedzielono ścianą, i drzwiami. W ten sposób miała pani Rendalen dla siebie prywatnie tylko kurytarz zewnętrzny i paradne schody do mieszkania, któremi zresztą w czasie wielkich uroczystości wchodzono także do sali rycerskiej. Uczennice miały normalnie dostęp od podwórza, zaś w dolnej części bezpotrzebnej wieży urządzono przedpokój i szatnię. Uwolniono też ściany zewnętrzne ze zniszczonej wyprawy tynkowej i odświeżono kolor dawnych, czerwonych cegieł. Wszystko razem wyglądało jak nowe.
Po skończeniu zaczęto tłumnie pielgrzymować do dworzyszcza, a nowa szkoła wzbudziła we wszystkich niezwykłe nadzieje.
Tomasyna popadła w wielkie długi. Przytem przejmując szkołę miejską, musiała za nią zapłacić znaczną kwotę. Ale napływ był odrazu niezwykły. Z wsi okolicznych, a nawet miast sąsiednich zjeżdżały się uczennice. Tomasyna lokowała je u różnych, znanych sobie obywateli, sama nie biorąc narazie z braku czasu, żadnej do domu.
Czasem powątpiewała, czy osiągnie cel. Nie było odpowiednich nauczycielek, znaczną ilość musiała po wyegzaminowaniu odprawić. Ale znosiła cierpliwie nieregularny tryb życia, przykrości i nadmierny wysiłek, czekając lepszych czasów. Narazie walczyła codziennie z ustawicznym niepokojem, brakiem pieniędzy, a wśród tych zapasów bladł coraz to więcej pierwotny symbol i nieraz wydawał się rzeczą śmieszną.
Jedno nie ulegało wątpliwości. Stosunek jej do syna zmienił się bardzo na niekorzyść. Tomcio był uległy i posłuszny, matka czuwała nad jego wykształceniem, ale nie mogła teraz kształtować jego charakteru, zatraciła z nim bezpośredni kontakt i przepadła dla niej radość obserwowania rozwoju syna.
W zabawach jego, pomysłach i słowach tkwiło coś gwałtownego, fantastycznego i marzycielskiego, co ją martwiło. Gdy mu czyniła uwagi, oczy jego błyskały niecierpliwie i nerwowo. Obcowanie z marzycielsko nastrojonym Karolkiem pogarszało jeszcze sprawę. Prosiła tedy Augustę, by przytłumiała nieco te porywy i kierowała Tomcia ku realnej rzeczywistości. Ale Augusta nie wdawała się z nim w rozmowy tego rodzaju i pani Rendalen widziała z przykrością wielką, jak ta skłonność w synu wzrasta. To jej psuło radość z rozrostu szkoły, która prosperowała teraz przynajmniej zewnętrznie.
Tomasyna zadała sobie ostatecznie pytanie, co jej dało owo nieukojne życie, poza wielkiemi długami i troską.
Tomcio nie zdawał sobie wcale sprawy z utrapień matki. Żył w beztrosce zupełnej z dnia na dzień i rozwijał się szybko. Wiadomości Karolka przyswajał sobie łatwo, marzyli razem, kochali się razem, roili niesłychane rzeczy i wymyślali różności, by zabawić „damy“, a przysłużyć się kolegom. Zwolna wciągnięto również innych chłopców w ten krąg, a ciągłe współżycie z dziewczętami wprowadziło znaczną dozę piękna i urozmaicenia we wspólne zabawy.
Tomcio był silnym chłopcem, ale wzrost miał niewielki, mimo że oboje rodzice zaliczali się do rosłych. Zgrabny, o zwinnych, wdzięcznych ruchach, miał tak małe stopy, że mógł nosić trzewiki dziewczęce. Mimo tego jednak był barczysty. Skończywszy dwanaście lat, otrzymał pierwszą nagrodę za gimnastykę.
Głowa jego wyrazista, ujawniała wystające kości policzkowe. Wargi miał wąskie i wykwintnie zarysowane. Oczy szare i małe, zdały się jeszcze mniejsze przezto, że marszczył czoło i mrugał, co nadawało spojrzeniu jego wyraz ostry, a niespokojny. Czyste, białe czoło wziął po ojcu, ale twarz i ręce pokrywały czerwonawe piegi, koloru włosów, sterczących, u partych i krzaczastych.
Nie był piękny. Wyglądał na jakiegoś ruchliwego kobolda przy smukłym, ciemnowłosym Karolku, o zadumanem czole, głębokich oczodołach, szerokich, prostych ustach i łagodncm, flegmatycznem usposobieniu. Martwiło to matkę, więcej niż było uzasadnione.
Był teraz szczerze oddany Karolkowi i kochał go z całego serca. W miłości i nienawiści nie znał zresztą umiarkowania... mógł czuć tylko jedno, lub drugie.
Dobiegał czternastu lat życia, gdy powstał pewnej jesieni plan wysłania go do Anglji wraz z wujem, jednym z braci matki, który był kapitanem okrętu. Plan ten, rzucony jeszcze w lecie, miał się teraz dopiero ziścić. Tomcio, jako uczeń szkoły prywatnej, mógł przerwać każdej chwili naukę, a pociągała go myśl podróżowania w okresie burz jesiennych. Był gotowy zupełnie, czekano tylko pomyślnego wiatru...
Pewnego popołudnia sobotniego siedział wraz z Augustą na drzewie i rwali jabłka. Ale woreczki płócienne, w jakie się zaopatrzyli, zwisały puste. Tomcio objął ramieniem konar i oparł na nim głowę, Augusta siedziała naprzeciw i słuchała, co mówił.
Zobaczyli przed chwilą, że przybył do pani Rendalen w odwiedziny nowy lekarz, Kurt Holmsen, a dziwnego tego człowieka lubił Tomcio. Niedawno czytał z nim razem pewien rozdział historji Momsena, traktujący o Grakchach, i opowiadał o nich teraz Auguście, która nie miała tego w swym podręczniku szkolnym. Grakchowie byli teraz ideałem Tomcia. Nagle w toku opowiadania przyszło mu do głowy, że gdyby on i Karolek byli Grakchami, Augusta musiałaby zostać ich matka. Nic szczytniejszego niema dla kobiet, jak być jednocześnie córką Scypjona i matką Grakchów.
Ale Augusta nie miała na to ochoty, nie podobało jej się, że matka Grakchów żyła po śmierci synów... bała się zawsze strasznie śmierci i uważała ją za brzydką. Siedziała bez słowa, oparta o gałęź, i wyglądała ślicznie. Spytał, czy jest znużona.
— Nie, tylko odczuwam potrzebę spokoju.
— Ano więc posiedź sobie jeszcze chwilę.
Zmieniła pozycję i rozmawiali dalej.
— Matka Grakchów spotkała synów swoich w niebie...
— Jakto? Czyż matka i Grakchowie mogli pójść do nieba? Czyż wierzyli w Chrystusa?
Po długich roztrząsaniach doszli do przekonania że... teraz... już pewnie wierzą oni w Chrystusa i są w niebie. I cóż dalej? Co tam robią? Augusta wzdrygnęła się. Nieskończoność przepajała ją strachem. Zakryła rękami twarz, a gdy je odjęła, spostrzegł łzy. Patrzył na nią długo, w milczeniu.
— Słuchajże! — spróbował ją pocieszyć — Nie umrzemy prędzej, aż dojdziemy do wieku zgrzybiałego, to rzecz pewna! Postarzejemy się tak, że nie będziemy mogli chodzie, a wówczas cóż nam zależeć może na życiu?
Uśmiechnęła się.
— Pamiętasz — rzekła — ... dałeś mi pęczek wełnianki łąkowej i powiedziałeś, bym o tobie pamiętała, gdy umrzesz.
— Tego dnia czułem się bardzo nieszczęśliwym... Dostałem prócz tego obrazek wyobrażający synów króla Edwarda... Słuchaj, Augusto!
— Cóż?
— Gdy będę na morzu w czasie jesiennej burzy... burze jesienne mogą być bardzo niebezpieczne... spiszę dla ciebie wszystkie swe myśli. Musisz mi też donieść, coś myślała, czytając.
— To straszne! — odpowiedziała starsza odeń Augusta.
Zakłopotał się i milczał chwilę. Patrzył na jej pełną postać, dobroduszną twarz, bujne warkocze, długie rzęsy... pierś jej zaczęła się już formować... i miała tak silnie rozwinięte ramiona. Patrzył długo, potem zaś rzekł:
— Augusto!
— Cóż?
— Karolek będzie do mnie pisywał codziennie. Mama obiecała dawać mu na marki. Możebyś dopisywała po parę wierszy?...
— Codziennie? Ach, to za często!
— Ależ...
— Przecież nie trafi się coś szczególnego każdego dnia. Toby mnie nudziło!
Spojrzała nań dobrodusznie.
— Tak czynić obiecali wszyscy, którzy mnie kochają! — powiedział zalany rumieńcem i odwrócił się pewny, że posłyszy jej śmiech.
Ale nie posłyszał. Po chwili rzekła (nie zwrócił się ku niej jeszcze):
— Ano, to uczynię, co chcesz!
I wzięła się do zrywania jabłek.
W tym czasie, stała matka z lekarzem przy oknie. Wodziła spojrzeniem od niego do dzieci na drzewie. Lekarz opowiedział jej właśnie, że Lars Tobiassen zwarjował na dobre, a także syn jego nie jest przy zdrowych zmysłach. Jest to, jak powiadają ludzie na „górze“, „dziedziczna choroba Kurtów“. Mnóstwo mężczyzn i kobiet z tego rodu skończyło szaleństwem.
Pani Rendalen odrzekła, że wie o tem i że obawiała się owego dziedzictwa w pierwszym okresie życia syna, teraz atoli nie ma do tego powodu, chociaż Tomcio jest niesłychanie przesadny i fantastyczny.
Mówiąc to, patrzyła pytająco na lekarza.
— O tak! — powiedział — Nerwy ma zupełnie zniszczone! Doktór Holmsen zaliczał się do ludzi, którzy jeno przypadkiem, przez nieuwagę, wpadli w małżeństwo, ale nie zadają sobie fatygi odczuwania drugich, ani też nie liczą się z nimi w słowach, ale wiodą monologi. Palnął więc i teraz coś, co przeraziło wielce panią Rendalen.
— Czy Tomciowi zagraża szaleństwo? — spytała.
Nie chciał tego powiedzieć i celem uspokojenia zaręczył:
— Jem u nie, ale dzieciom jego!
Drgnęła, pobladła śmiertelnie i wtopiła spojrzenie w dzieci, siedzące na drzewie.
— Czy pan zdajesz sobie sprawę ze słów swoich, doktorze? — spytała.
Lekarza oblał rumieniec. Nie krępował się w słowach, ale był z natury płochliwy. Dla usprawiedliwienia zaczął mówić o przeczytanej właśnie książce Prospera Lukasa na temat dziedziczności i zalecał ją wszystkim...
Niedługo potem zobaczyły z drzewa dzieci, że pani Rendalen i doktór idą ku miastu, a potem pani Rendalen wróciła sama, z dwoma grubemi tomami pod pachą.
Wieczorem następnego dnia Tomcio odjechał. Był nieobecny przez dwa miesiące. W obu portach, do których przybił statek, znalazł listy. Karolek pisywał wiernie co dnia, matka także wysłała kilka serdecznych, listów, ale od Augusty nie było ni słowa. Zachorowała, na rozedmę serca, jak mówiono. Tomcio przypomniał sobie, że w ostatnich czasach pożądała tak bardzo spokoju. Miała wadę serca. Ale cóż mogła zrobić złego choroba tak silnej dziewczynie, pocieszał się, pewnie znowu zdrowa i rzeźka.
Pewnego dnia, późnym wieczorem statek przybił do portu miejscowego. Nikt w dworzyszczu nie spodziewał się, że Tomcio wpadnie do pokoju i rzuci się na szyję matce, zajętej właśnie rachunkami.
— Tomciu! — krzyknęła, jakby ją przeraził, on zaś doznał tem większej radości, zaczął dokazywać i ściskać matkę z całej siły. Nagle jednak zauważył, że ma zapłakane oczy. Odstąpił zdziwiony. Wówczas rzuciła się na stół łkając. Augusta zmarła przed dwoma dniami...
Wczesnym rankiem nazajutrz poszedł wraz z matką do miasta, zapłakany, niosąc kwiaty. Ujrzawszy towarzysza zabaw i najlepszego przyjaciela Augusty, Nils Hansen wybuchnął płaczem i wyszedł z pokoju, Pani Hansen również nie mogła znieść widoku Tomcia. Gdy pani Rendalen weszła, znajdowała się właśnie w wielkiej sali, zajęta zmarłą. Najmłodsze jej, dwuletnie dziecko siedziało na ziemi.
Laura podziękowała jej, że i dziś przybyła, zdawała się spokojną, ale zobaczywszy Tomcia z kwiatami, padła na krzesło i zalała się łzami. Dziecko zaczęło także płakać.
Tomcio nie mógł tego ścierpieć. Położył kwiaty, sam nie wiedząc gdzie, i wybiegł. Dostrzegł na białej pościeli czarne warkocze, zaśnioną jakby twarzyczkę, oraz splecione ręce, w których tkwił pęczek kwiatów wełnianki. Poznał, je zaraz po wstążce, którą były związane.
Szkoła stała się w tym czasie wielkim ciężarem dla Tomasyny. Zranione serduszko syna garnęło się do niej gorąco. Bała się o niego, albowiem to, co zaszło, stanowiło i musiało mieć aż nadto żyzną glebę dla marzycielstwa i uniesień niezdrowych. Dumała jakby temu przeszkodzić, nie zabierając mu tej wielkiej pociechy, jaką było wspomnienie. Zdumiała się tedy spostrzegłszy, że śmierć Augusty wywarła wprost przeciwny skutek.
Augusta bała się śmierci, a więcej może jeszcze nieśmiertelności. To też Tomcio postanowił nieugięcie zostawić ją w spokoju. Dzieci zazwyczaj przeraża myśl o wieczności. Karolek poruszał nieraz ten temat, ale Tomcio zmuszał go do milczenia i nie chciał słuchać. Miał przekonanie, że, usiłując myśleć o niej, tam, w zaświatach wieczności, działaliby wprost przeciw jej wyraźnej woli.
Karolek ustąpił i posłuchał, widząc, że przyjaciel nie żywi wątpliwości co do samej istoty nieśmiertelności.
Tomcio nieraz myślał o Auguście, zwłaszcza brzdąkając na fortepianie, przy którym siedzieli tyle razy oboje. W takich chwilach obcował z nią niewątpliwie, ale rozpamiętywał jeno przeszłość...
Pewnego dnia odburknął coś ostro matce potem jednak wrócił zaraz i rzucił jej się na szyję. Nawykła do jego gwałtowności, nie zauważyła tego nawet.
— Cóż to znaczy? — spytała zdziwiona.
Zaczerwieniony szepnął jej do ucha, jak zawsze, gdy nie chciał, by nań patrzyła:
— Gdym dał ci raz kiedyś ostrą odpowiedź, mamo, przyszła do mnie Augusta na górę po schodach i zakazała stanowczo zachowywać się tak niegrzecznie. Wówczas nie zważałem na to, ale dziś, znalazłszy się znowu na tych schodach, wspomniałem sobie...
W tym czasie czytali wspólnie różne rozdziały książki Lukasa o przedziwnych dowodach dziedziczności, która przeskakuje nieraz kilka pokoleń i lektura ta uczyniła na Tomciu wielkie wrażenie. Zebrał cały szereg pytań i poszedł z tem do doktora.

Zwolna wróciło wszystko do dawnego trybu, tylko Tomcio stał się cichszy i spokojniejszy, niż przedtem.

XII.
Mowa.

Minęło lat czternaście...
Pewnego majowego popołudnia zaroiła się wielka aleja tłumami ludzi, spieszących do dworzyszcza. Kandydat filozofji, Tomasz Rendalen, miał wygłosić mowę inauguracyjną z powodu otwarcia hali ćwiczebnej, zbudowanej w podwórzu. Przy tej sposobności miał wyłuszczyć plan dalszego prowadzenia szkoły, której kierownictwo obąć zamierzał w sierpniu.
Wiedziano o tym jego planie już w czasie, kiedy pojechał na uniwersytet do Krystjanji, że postawił sobie to za cel życia. Od myśli tej nie odstąpił również, kiedy, po ukończonych studjach, uczył po różnych szkołach męskich i żeńskich, a także właśnie w celu zapoznania się ze szkolnictwem odbył kilkoletnią podróż po Niemczech, Szwajcarji, Francji, Anglji i Ameryce.
W Ameryce głównie, jak sam mówił, znalazł to, czego szukał, i dał do poznania, że w dzisiejszej mowie przedłoży cały tok swych badań i doświadczeń. To też wszystkich zaciekawiła wielce niezwykła ta przemowa.
Podczas kilku miesięcy, jakie minęły od jego powrotu, wystawił w podwórcu halę ćwiczebną, albowiem sala rycerska, gdzie dotąd odbywano ćwiczenia gimnastyczne, potrzebna mu była na chemiczne i wogóle naukowe badania. Nie wiedziano dobrze, jakiego to rodzaju miały być badania, ale spodziewano się usłyszeć dzis właśnie. Wieżę zmieniono w małe obserwatorjum astronomiczne. Do dworu napłynęło mnóstwo paczek i skrzyń z przedmiotami, nazwanemi „materjąłem naukowym”, który miał służyć do pokazu najróżniejszych rzeczy z zakresu przyrody.
Wszystko to, a także długie podróże Tomasza, kosztowało dużo pieniędzy.
Skąd się wzięły? Pani Rendalen doszła przypadkiem, że poszczególne części obszernych niegdyś lasów, sprzedane zostały ówczesnym właścicielom przyległych osiedli tylko na wyrąb drzewa, to też choć parcele te przeszły w inne ręce, sam teren był dotąd jej własnością. Wszczęła liczne procesy z posiadaczami, którzy je sobie przywłaszyli. Przegrywając niektóre, wygrała też sporo spraw tak, że uzyskała stąd pieniądze, które starczyły na naukę Karolka i Tomcia, a także na podróże tego ostatniego. Karol skończył teologję, Tomasz filologję i przyrodę. Karol wrócił do domu po roku, Tomasz długo jeszcze bawił zagranicą.
Wróciwszy, zaczął Tomasz odrazu wykładać dziewczętom z klas najwyższych przyrodoznawstwo, a mianowicie objaśniał działalność mózgu i pokazywał barwne tablice. Dziewczęta opowiadały to dorosłym i zachęcały ich do nauki. Często obsiadywały ławy szkolne siostry uczennic i matki, a nawet raz po raz jawili się ojcowie. Tem wytłumaczyć łatwo ogromny napływ słuchaczy.
Młody nauczyciel nie był zbyt piękny, miał bowiem rude włosy, mnóstwo piegów na twarzy, szeroki nos i szare, bez brwi oczy, a usta niemal warg pozbawione.
Mimo to jednak, jak powiadano, szalała za nim cała żeńska szkoła. Chciano się przekonać, co w nim jest tak szczególnego, to też trzy kobiety na jednego mężczyznę, przypadały w tłumie, cisnącym się aleją, ku staremu dworzyszczu.
Od paradnych schodów przed budynkiem głównym, zwykła droga do szkoły wiodła na około fasady i skrzydła w podwórze wnętrzne, gdzie stała nowa hala ćwiczebna. We wnijściu do niej, ustawiono straż i tutaj zbił się zwarty tłum, protestujący żywo przeciw tego rodzaju metodzie. W drzwiach stał nieubłagany Andrzej Berg, dając baczenie, by wpuszczano samych tylko „rodziców”. Zaproszenie dotyczyło wyraźnie wyłącznie „rodziców”, ale nie zwrócono na to uwagi, albo postanowiono spróbować, czy się uda, to też napłynął tłum, który teraz szemrał groźnie. Najgłośniej protestowali, oczywiście, młodzi.
Wesołość ogólną nieciło, ile razy wzbroniono wstępu komuś ze starszych, kto nie był oficjalnie uznany za ojca, lub matkę. Stawił się pośród innych także niejaki Antoni Dosen, zwany „Francuzem“, albowiem przebywał lat kilka we Francji i handlował francuską galanterją. Przedstawił się jako „ojciec“, ale nigdy nie był żonaty.
Wielką to wzbudziło wesołość. Niewzruszony Berg zatrzymał go, a „Francuz” zaczął pytać na cały głos, czego trzeba, by zostać dopuszczonym! Czy ma może wziąć od pastora potwierdzenie ojcostwa? Owszem może przynieść kilka takich świadectw.
„Francuski” Dösen posiadał przywilej wyznawania otwarcie swych grzechów, a ludzie chętnie tego słuchali. Sklep jego, mirmo lekkich obyczajów właściciela, zawsze był pełen kljentów, a niewiele mu krzywdy uczyniła konkurencja, w postaci osiadłych naprzeciwko, dwu koślawych panien Jensen. Ale oto cóż się stało? W chwili pertraktacji z Bergiem ujrzał, że rzeczone panny Jensen wpuszczano bez przeszkód do środka.
Zebrani wybuchnęli głośnym śmiechem, gdyż wiedziano, że panny Jensen są niezamężne. Andrzej Berg oświadczył, że te panny mają kuzynkę w szkole.
— I dlatego im wolno wejść?
— Zastępują rodziców!
— Ależ, — zawołał Dösen — wszakże więcej znaczy być ojcem, niźli zastępować ojca!
Przyklaśnięto mu.
— Zresztą, zastępuję rodziców tym, których utrzymuję i którym płacę pensje! — powiedział, ale Berg nie wdawał się w te subtelności.
Nadszedł burmistrz z żoną. Ich także nie chciał wpuścić Berg, albowiem nie byli „rodzicami“ i nie mieli nawet wychowańca w szkole.
— Brawo! — zawołał Dósen, klaszcząc w ręce, a tłum ryknął śmiechem. Niecierpiano ogólnie burmistrza i wszyscy radzi byli temu figlowi. Burmistrzem zatrząsł taki gniew, że nie mógł dobyć słowa, bąkał jeno i gestykulował. Był to chudy dryblas w okularach, z wieczystym uśmiechem na ustach. Ale nie śmiał się z wesołości, jeno było to skrzywienie, wywołane katarem żołądka, co łatwo mógł rozeznać każdy, przyjrzawszy mu się zbliska.
Odzyskawszy mowę, spytał Berga, czy przypadkiem nie zwarjował. Pani burmistrzowa, spiesząca zawsze z pomocą mężowi, dodała, że ma on prawo jako burmistrz uczestniczyć we wszystkich zebraniach miejscowych.
Nie uczyniło to jednak na Bergu najmniejszego wrażenia. Otwierał wszystkim „rodzicom“, potem zaś przyciągał drzwi do siebie, nie puszczając klamki. Dösen jął wstawiać się za burmistrzem. Oświadczył Bergowi, że powinien wziąć pod rozwagę, iż brak dzieci nie jest winą burmistrza, ani jego żony.
Ryknęły z wszystkich stron okrzyki uznania.
— Z tego powodu nie powinieneś pan, panie Berg, wypędzać naszego zacnego burmistrza z rodzicielskiego raju! zawołał jeszcze, ale przerwał mu burmistrz, pytając zwyczajem swym, podobnie jak Berga, czy nie zwarjował.
— Tak jest, panie burmistrzu, wedle pańskiego zwyczaju.
Zebrani zahuczeli znowu śmiechem.
W tej chwili zjawił się szewc Nils Hansen z żoną. I jego pytał burmistrz nieraz, czy nie zwarjował, to też usłyszawszy te słowa, roześmiał się bezwiednie.
— Któż to teraz znowu zwarjował? — zapytał.
— Andrzej Berg! — odparł burmistrz.
— Nie, to ja! — krzyknął Dösen.
— Nie, to burmistrz! — zawołało kilka głosów.
— Wyobraź pan sobie, — zwrócił się burmistrz do Hansena — te n Andrzej Berg ośmiela się nie wpuścić mnie i żony!
Widać było po Hansenie, że go to bawi. Natomiast Laura zdziwiła się i zapytała Berga, ale popełniła omyłkę, sądząc, że go skłoni do odpowiedzi. Otworzył przed nią i mężem drzwi, prosząc, by weszli. Uczynili to, a za sobą usłyszeli jeszcze okrzyk Dösena:
— Burmistrz nie wejdzie, nim się nie postara o dzieci!
Doszło to do sali, rozległy się śmiechy, tak głośne, że je posłyszano w podwórzu i odpowiedziano ochoczo tem samem.
Nagle zakotłowało w tłumie, bowiem przybył naczelnik urzędu[2]. Żona jego przyprowadziła obcą damę, której Berg wpuścić nie chciał. Upierał się, że zaproszono jeno „rodziców“, zaś ową damę, która nieraz u niego kupowała kwiaty, zwano „panną Kriüger.“
Naczelnik, przezywany też Jensem-bawidamkiem, o chytrym, szelmowskim wyrazie twarzy, patrzył pytają co na obie przerażone kobiety, stojące na schodach i oblane rumieńcami. Naczelnikowa nie przypuszczała, by miano nie dopuścić osoby przez nią samą przyprowadzonej. Obie z przyjaciółką nie wiedziały, co mają robić, zażenowane śmiechem Dösena i jego stronników, oraz wystawione na oczy nieznanego sobie tłumu. Naczelnikowa niedawno dopiero przybyła do miasta.
Była to piękna, delikatna, smukła kobieta o zadumanych oczach. Ale oczy te spozierały teraz lękliwie wokoło i po chwili dopiero spoczęły na mężu, który, robiąc dobrą minę do przykrej sprawy, wraz z innymi śmiał się z zakłopotania dam.
— Czyż aż tak niebezpieczną jest panna Krüger? — spytał.
Ta uwaga, przyjęta oklaskami i rozgłośnym śmiechem przez tłum, rozgniewała Berga. W odwecie za to odsunął grzecznie panią naczelnikową i otwarł drzwi dla innych gości. Weszła pewna liczba dam, jak się należy zamężnych, które miały dzieci w szkole. Nieszczęsna naczelnikowa zeszła ze schodów, a śladem niej przyjaciółka. Pomówiły z sobą, poczem przyjaciółka odeszła. Naczelnikowa chciała jej towarzyszyć, ale nie dopuściła do tego. Wówczas poskoczył ku pannie Kruger naczelnik, chcąc jej służyć za towarzysza, ale odwróciła się porywczo i poszła. W tej chwili najechał nieomal na naczelnika powóz, sprzężony w rosłe, niemieckie konie, a kierowany przez stangreta w szarej liberji.
Był to ekwipaż konsula Engla. Z powodu złego stanu zdrowia żony, kazał on zajechać aż na podwórze wnętrzne i wysadził swą połowicę z troskliwością, oddaniem i wdziękiem niewysłowionym. Był to przystojny mężczyzna, o szlachetnych rysach twarzy i miłym uśmiechu. Niósł napoły lekki swój ciężar środkiem tłumu. I konsulowa była również piękna, miała mądre oczy, przysłonione atoli bolesnym rysem, który krzywił również jej usta. Naczelnikowa wiodła za chorą dziwnem pytającem spojrzeniem przez cały czas uciążliwej wędrówki od powozu do wnijścia. Z konsulowej przenosiła oczy na konsula i znowu na nią. Cóż to znaczyć mogło? Zjawiły się łzy i nagle odeszła, ostatni płochliwy rzuciwszy błysk.
W tej chwili podał jej mąż ramię, by wprowadzić do środka. Drgnęła, sponsowiała i... niewiadomo dlaczego, uśmiechnęła się.
Za chwilę nadeszła młoda, promienna pani Ema Wingard, a naczelnik szepnął jej coś, z czego się roześmiała. Potem spytał, czy nie zechciałaby zająć miejsca obok. Ema Wingard pochodziła z rodziny Fürstów, miała jasne, kręte włosy i błyszczące oczy, któremi kilka razy zaczepiła Dösena, przyjaciela brata, porucznika marynarki. Dösen zrobił rozpaczliwą minę, wskazał na wnętrze hali i spuścił głowę na piersi. Zrozumiała, że go nie wpuścili i urągliwie jęła mu skrobać marchewkę. Potem znikła.
Była śliczna, wesoła i przypominała całkiem brata, porucznika Nilsa Fürsta, pierwszego złotego młodzieńca miasta i lwa wszystkich miast nadbrzeżnych. Ktoby o tem wątpił, mógł spytać damy towarzyszącej Emie, pani Kai Gründal, żony inżyniera, który tak rzadko bywał w domu. Gdyby owej pulchnej damie zadano owo pytanie, odnoszące się do Nilsa Fürsta, będącego bardzo często w domu, odpowiedziałaby niezawodnie, iż nikt o tem nie powątpiewa.
Uprzejmy naczelnik puścił damy przodem, potem zaś rzekł kilka grzecznych słówek Bergowi, który nie raczył odpowiedzieć.
W tej chwili Berg zobaczył panią Rendalen wraz z synem, burmistrzem i burmistrzową. Wychodzili we czworo z budynku głównego. Widać burmistrz docisnął się aż do pani Rendalen, by nań zanieść skargę. Czyżby miał dostać burę wobec tej rozswawolonej młodzieży za to, iż surowo pilnował otrzymanego polecenia. W samej rzeczy podeszli do drzwi głównych, nie do wiodących przez przedpokój, gdzie była szatnia i ćwiczebnia dziewcząt. — Miało to widocznie na celu wpuszczenie burmistrzostwa do hali.
Stojący w pobliżu, witali panią Rendalen i jej syna. Berg otwarł, ona weszła na schody, za moment atoli cofnęła się o krok i przepuściła w istocie burmistrza i burmistrzową. Potem wszedł Tomasz, ona sama została na zewnątrz.
Roztyła się bardzo. Włosy, wyzierające z pod kapelusza, były popielate, twarz jej poczerniała i obrzmiała.
Odrobiła wiernie pracę swego życia i wiedziała dobrze, że ją wszyscy szanują.
Zaczekała, aż nastała względna cisza, i rzekła donośnie, by słyszano:
— Kto nie zaproszony, uczyni najlepiej idąc do domu. Musi tu być teraz całkiem cicho.
Zaraz, najdalej stojący znikli za załomem muru, po nich rozpłynął się szereg następny i tak niebawem tłum stopniał. Ten i ów spróbował cichaczem zrobić jakiś dowcip, ale za chwilę podwórze opustoszało całkiem. Jeden tylko Berg miał ochotę protestować, bo historja z burmistrzem oburzała go do żywego.
— Już pewnie niewiele przyjdzie gości! — powiedziała pani Rendalen — Możesz odejść, drogi panie Berg.
Na tem się skończyło.
Weszła, a siedzący najbliżej powstali, pozdrawiając ją w ten sposób, z nawyku. Przeważały tu dawne uczennice. Skutek był taki, że wszyscy zebrani wstali, zaś pani Rendalen, rozdając na prawo i lewo ukłony, podeszła do katedry na wzniesieniu i tu usiadła.
Objęła salę spojrzeniem. Wszystkie miejsca były zajęte, kilku mężczyzn stało w środkowem przejściu, ale i im niebawem przyniosła krzesła stara kobiecina.
Tomasz stał przy oknie i rozmawiał z doktorem Holmsenem. Lekarz utył, miał twarz czerwoną, a w wyłupiastych oczach malowała się ironja i płochliwość jednocześnie.
Słuchając Tomasza, przeczesywał z zakłopotaniem palcami ciemne włosy i gładził szpakowatą bródkę.
Tomasz był w zupełnem z nim przeciwieństwie, stanowczy, ognisty i elegancki. Uczennice rozpowiadały cuda o różnych esencjach, jakich używał i, w istocie woniał zdaleka, niby światowa dama. Bielizna jego była nadzwyczaj wykwintna, a modnie skrojone, szare ubranie leżało wyśmienicie. Był zgrabny i elastyczny w ruchach.
Rozmawiał z doktorem cicho, ale nerwowo i napastliwie, jakby chciał wykorzystać chwilę. Potem urwał nagle, oddalił się, albowiem w drzwiach stanęli ci, na których widocznie czekał, mianowicie stary pastor Green i kapelan Wangen.
„Stary“, dziś już naprawdę, pastor Green szedł zwolna, pochylony i oparty na ramieniu Wangena. Twarz Karola nie łatwo zmienna, szerokie czoło, głębokie, oczodoły i uśmiechnione usta były takie same, jak wówczas kiedy Tomasz się z nich naśmiewał, a różnica polegała na tem jeno, że cała postać jego wyrosła i dojrzała.
Tomasz powitał starca, potem obszedł go z uszanowaniem i wkroczył na wzniesienie, gdzie było dlań przygotowane obok matki krzesło.
Przeczesał nerwowo palcami rudą czuprynę, która zjeżyła się jeszcze bardziej, dobył z kieszeni chustkę, sięgnął po karafkę z wodą, potem odsunął jakiś przedmiot z pulpitu, a wszystkie te ruchy zdradzały wielkie podniecenie nerwowe. Błyskał żywemi, szaremi oczyma to tu, to tam, aż wreszcie utkwił je w matce i starym pastorze i zaczął mówić.
Miał tenorowy, miły, dźwięczny głos, mówił wprawnie i czynił bardzo miłe wrażenie.
Ku wielkiemu zdziwieniu zebranych oświadczył odrazu, że zamierza mówić o obyczajności, albowiem właśnie ta hala wystawioną została ze względów na obyczajność. Odtąd główny nacisk w wychowaniu winien spoczywać na moralności.
Zaproszenia ograniczono umyślnie do rodziców, do osób zdolnych tę odpowiedzialność ponosić, by móc mówić bez ogródek i mówca spodziewa się, że zebrani wezmą na serjo tę arcypoważną sprawę.
W tonie jego słów była w istocie powaga, nawet pogróżka. Nie zauważył wcale, jak wstęp ten przeraził małomieszczan, wziął zakłopotanie ich za pełen szacunku, uroczysty nastrój i ciągnął dalej:
— Nietylko w interesie kobiety, ale i mężczyzny stać się to winno. Zarówno jedno jak drugie musi się pilnować, a zwłaszcza kobieta, dająca na siebie takie baczenie, wznosi się wyżej w społeczeństwie i zwiększa swą wartość.
To też, zadaniem nowoczesnej szkoły jest wspierać ją w tem dzielniej, niż dotąd.
— Czcigodny starzec, siedzący po mojej prawicy, powiedział mi raz, że te przeważnie rodziny popadają w nałóg pijaństwa, których nerwy zostały poprzód zniszczone wybrykami płciowemi. W takich też rodach pijaństwo staje się nałogiem dziedzicznym.
— Ale — ciągnął dalej — możemy do tego samego typu zaliczyć również inne występki, w pierwszej zaś linji żądzę użycia. Rozwija się ona pozornie na zdrowym gruncie, ale można wyglądać zdrowo, a mimo to być zupełnie zniszczonym. Słabość charakteru i brak odporności w najdrobniejszych rzeczach, to również skutek płciowych grzechów przodków naszych. Podobnie, szerzące się pośród wybitnych nawet niegdyś rodzin, różne rodzaje moralnej i duchowej tępoty i ospałości można odnieść do tej samej przyczyny, w każdym zaś razie jest ona z wszystkich najważniejszą. Gwałtowność, pobudliwość usposobienia, brak cierpliwości, skłonność do przesady i nerwowość, wszystko to znajduje na tem podłożu żyzny grunt, o ile oczywiście wady te nie powstały przez czysto przypadkowy błąd wychowawczy, lub chorobę.
Badania, do tych rzeczy się odnoszące, są stosunkowo świeżej daty i narazie nie można dać ważkich dowodów, chociaż istnieją one z wszelkiem prawdopodobieństwem. W ostatnich dopiero czasach zwrócili się ku tym badaniom, jako najważniejszym, uczeni obojga płci, lecz szerszy ogół niewiele wie dotąd o dziedziczności.
Zwłaszcza szkoły żeńskie nie stoją na wysokości zadania i są mocno pod tym względem zaniedbane.
Nasza miejscowa szkoła dla młodzieży żeńskiej, to zakład najlepszy bezsprzecznie w kraju. Przekonałem się o tem. Mimo to jednak jej kierowniczka nabrała w ciągu całego czasu wychowawczej działalności tego przekonania, że nie osiągnęła założonego odrazu celu, to jest wysunięcia na plan pierwszy moralnego wykształcenia powierzonych sobie dzieci. Rozmawiałem o tem nieraz z matką i przejąłem te właśnie od niej poglądy. Pozatem pochodzenie moje, wychowanie i cały tok życia przysposobiły mnie do tego.
Głos mu zaczął drżeć tak, że musiał przerwać. Matka uczuła wzruszenie, a wszyscy zdumieli się wielce.
— Cóż zarzucić można moralnem u wychowaniu kobiety? — spyta niejeden — Coprawda, szwankuje ono trochę na wsi, ale po miastach jest doskonałe. Silny puklerz wiary, czysta atmosfera rodziny, systematyczna praca w szkole, odosobnienie płci, wszystko to daje wystarczającą ochronę.
Ileż w tem wszystkiem prawdy?
Weźmy, naprzykład, czystą atmosferę rodzinną, powiedzmy, w jakiemś portowem, lub handlowem mieście, których u nas tyle. Przyznacie mi chyba, państwo, że czystości tej dużo zarzucić można. Kupcy i żeglarze to, z samej racji zawodu i jego warunków, ludzie o bardzo niskim poziomie wychowania i obyczajów. Trudno zaprzeczyć, że włóczęgostwo od lat młodych obniża ich moralność. Również nie krzepi jej obliczona wyłącznie na zysk działalność kupiecka. Wykształcenie mają z reguły nader małe, lektura ogranicza się do dziennika, czy modnego romansu, a stosunki towarzyskie nie przekraczają koła zawodowców i członków rodziny.
Żeglarz zwłaszcza oderwany jest z reguły od ojczystego podłoża i żyje w najróżniejszem otoczeniu, po całym świecie. Dziewięć razy na tysiąc jest on pozbawionym wykształcenia dzikusem, tyranizowanym przez właściciela statku i tyranizującym przy okazji podwładnych. Przyjął się zwyczaj, że żeglarz pobiera procenty od wszystkiego, od ładunku towarów, zaprowjantowania okrętu, słowem niemal od wody. Jest to więc kompletny system rabunkowy, wobec którego, jak łatwo zrozumiemy, nie może byś mowy o zasadach moralności, ani o dobrym przykładzie, jaki podwładni tego żeglarza mogliby zeń brać.
Gdy tak a czereda zawinie do miasta portowego, nie może oddziałać chyba umoralniająco i jasne jest bezsprzecznie, że wychowanie dzieci w rodzinach żeglarskich mogłoby być nierównie lepszem, niż jest obecnie. Czy ktoś z państwa życzy sobie imiennych dowodów na to moje twierdzenie?
Szkoda, że czytelnik nie mógł naocznie przekonać się o wrażeniu, jakie wywołały te słowa. Strach, pomieszanie, wstyd, tu i owdzie wściekłość odmalowały się na twarzach zebranych, zwłaszcza na brunatnoczerwonych twarzach marynarzy. Niektórzy siedzieli osłupiali, z kapeluszami w reku, zapatrzeni tępo w plecy poprzedników swoich, inni zaś jawnie radowali się skandalem. Ci ostatni jeno mieli śmiałość podnieść oczy. Wpatrywali się ciekawie w uśmiechniętego konsula Engla, żeglarzy, kupców, w naczelnika, w kobiety, słowem wszystkich, którzy za własne, czy cudze winy, zasiedli tu na ławie oskarżonych. Wiele kobiet miało łzy w oczach, łzy wstydu, oburzenia i przestrachu, inneby rade były uciec, by nie słuchać, ale nie śmiały. Mężczyźni myśleli również: — Jeśli nie przestanie, to za chwilę zerwę się z krzesła! — Ale siedzieli dalej, tak jeno zdenerwowani, że gdy doktór wytarł nos, drgnęli, jakby padł grom.
— Pewnie sądzą niektórzy — ciągnął dalej Tomasz — że dość na tem, jeśli dziecko nie widzi w domu nic bezwstydnego i nie słyszy tłustych dowcipów?
Ja jednak twierdzę, że o ile nie uczyni się znacznie więcej, to właśnie dziecko wystawione jest na najgorsze możliwości.
Błędnem jest mniemanie, że nieświadomość chroni niewinność. Należałoby ten pogląd zbić i innym razem rzecz wyłuszczę, dziś poprzestanę na postawieniu zasady, że silną i odporną jest tylko ta niewinność, która wie, jakie jej zagraża niebezpieczeństwo i walczy z niemi od najmłodszych lat. To też, niezbędnym warunkiem jest pełne zaufanie dzieci do rodziców, zwłaszcza dziecka do matki, lub do kogoś, kto zdołał posiąść to jego zaufanie, o ile ani ojciec, ani matka zaufania tego godnymi nie są. To jest rzecz wprost niezbędna.
Jeśli dziecko ma ojca, który chybił honorowi w walce życia, to nietylko jest on zbędnym dlań, ale jest mu wprost szkodliwą zawadą moralną. Ojciec taki, zachowaniem swojem, czy słowami, niweczy wszystko i każdej najpoważniejszej rzeczy nadaje ton wyuzdania i nieprzyzwoitości.
I w naszem także mieście, jak je wszyscy państwo znacie, zwłaszcza starsi, patrzący bystrzej skutkiem doświadczeń poczynionych, u większości rodzin znaleźć można taki ciemny punkt. Nikłe są wielce usiłowania matek utrzymania stosunku koleżeńskiego z dziećmi tak, że można powiedzieć, iż go wcale niema. Nie wiedzą jak się do tego wziąć.
Jak długo to zaś potrwa, działalność szkoły zostanie bezowocną. Dziecko może wysnuć z dobrej nauki złe wnioski, albowiem znajomość złego rychło przerodzi się w pokusę, o ile niema oparcia w pełnem serdeczności zaufaniu. Zwrócił już na to uwagę święty Paweł.
Dlatego przewiduję z góry, że praca nasza może w praktyce życia zrazu przeciw nam świadczyć. Ale innej drogi nie mamy.
Szkoła ma dawać baczenie na pewien zwłaszcza wiek dziecka. To jest najważniejszy punkt i przezeń trzeba szczęśliwie przebrnąć. Zdanie nasze polega w pierwszej linji na pobudzeniu do tego i znalezieniu środków. Spytajcież lekarzy, spytajcie doświadczonych wychowawczyń.
Matka moja, którą mogę nazwać słusznie doświadczoną wychowawczynią, zaświadczy, że właśnie w wieku przejściowym najwięcej się zdarza zboczeń na manowce, gdyż dzieci zatracają wtedy swą szczerość, a także pilność i zamiłowanie porządku. Coś obcego wciska się w duszę dziecka, a ta przemiana, proszę zapamiętać, nie jest to objaw sporadyczny, ale reguła.
Sądząc po zachowaniu się zebranych, sprawa ta dotyczyła jeno samych kobiet. Mężczyźni spoglądali po kobietach śmiało, niemal bezwstydnie, co czyniło sytuację tem przykrzejszą, zwłaszcza dla byłych uczennic pani Rendalen.
— Pracę naszą — mówił Tomasz — zacząć musimy od ubezpieczenia młodzieży na ten właśnie wiek przejściowy Nie wolno tu niczego zapierać się i niczego zaniedbać. Musimy uznać, że n. p. nauka języków, muzyka i biegłość w kobiecych robotach, to czysty luksus. Nieco wyżej stoi, ale ma również znaczenie podrzędne historia, geografja, rachunki i ćwiczenia piśmienne.
O religji powiem, że sama nie może ona ochronić dziecka przed tą rafą. Oczywiście, konieczną jest znajomość rzeczy boskich i praw moralnych. Ale nie budujmyż zbytnio na wierze, gdyż i ją dziecko może utracić. Na niewielu jeno wiara wywiera trwały wpływ.
Nie sądźmyż, że dziecko stanowi tu wyjątek. Dziecko rychlej poddaje się objawieniom wiary, ale rychlej także o nich zapomina, a wpływ religji na sposób życia jest u dziecka słabszym jeszcze, niż u dorosłych.
Mamy tu pośród siebie czterech duchownych. Jeśli mają mi coś do zarzucenia, raczą może powiedzieć! Nie sądzę jednak, by czuli tę potrzebę.
Nastała krótka pauza, ale czterej duchowni siedzieli dalej nieruchomi, jak bożki.
— Nie chcę powiedzieć — ciągnął dalej — że nauka religji jest to w szkole rzecz mniejszej wagi. Przeciwnie! Nie poruszam bliżej tego tematu, twierdzę jeno, że w szkole dzisiejszej nauka ta jest uprawiana w mierze zupełnie dostatecznej, a nasz czcigodny pastor Wangen, mój przyjaciel, będzie jak dotąd codziennie wpajał zasady wiary i moralności dzieciom od lat sześciu do szesnastu.
W czasach ostatnich — podjął po pauzie — podniesiono naukę historji i literatury do wyżyn tych nauk, które urabiają charakter. Można im będzie to przyznać, o ile lepiej, niż dotąd, w niedalekiej przyszłości dostosowane zostaną do potrzeb szkolnych.
Nie przeczę, że przykłady szlachetności i podniosłych myśli oddziaływają korzystnie, że dziecko winno poznać tok życia ludzkości i jej wybitnych przedstawicieli. Ale to, czego się dowiaduje o innych, nie może być dla dziecka osobiście najważniejszą rzeczą.
Zebrani nadstawili uszu. Dokądże zmierzał? Wszyscy odczuli, że teraz musi rzec decydujące słowa.
Pochylił się nad katedrą i powiedział wolno i dobitnie:
— Najważniejszem dla człowieka jest, by się nauczył czuwać nad sobą i pilnować siebie samego, na każdym kroku! Te słowa Herberta Spencera staną się niedługo programem całego świata.
Zanim nie zrealizuje słów tych szkoła w całej pełni, wszystkie inne gałęzie wiedzy nie uzyskają należytego miejsca w planie wychowania.
Nauczyć się czuwać nad sobą i nad dziećmi, to rzecz pod względem moralnym najważniejsza.
Jeśli we wczesnej młodości dowiem się, z jakich organów składa się moje ciało, oraz co mu wychodzi na korzyść, a co szkodzi (i to nietylko mnie, ale i tym, którym mam dać życie), to wiedza owa jest nietylko moim najwierniejszym stróżem, ale wytwarza we mnie zarazem skłonność do posłuchu temu, co mi objawia. Świadomość spraw natury budzi w najwyższym stopniu poczucie odpowiedzialności. Ale świadomość ta nie może przyjść za późno.
Nie potrzebuję chyba mówić, jak mało daje pod tym względem szkoła dzisiejsza i jak to, co nawet daje, czyni nieodpowiednio.
Muszę wiedzieć, czemu uczą mnie tego i tam tego, muszę wiedzieć wszystko dokładnie, bez obsłonek, a właśnie to, co przede mną tają, jest najważniejsze.
Mówię zwłaszcza o wieku przejściowym. Czyż dziecko wie, co go czeka i czemu to nastąpi? Czyż wie, na jakie wystawione zostanie pokusy? Czy go nauczono opierać się im? Czy poznało zasadnicze warunki kształtowania charakteru, zdrowia i szczęścia swego? Czy wie, że od tego czasu zależy późniejsze jego życie, oraz dola i niedola potomstwa?
Czyż dalej uczy się dziecko tych rzeczy arcyważnych w ten sposób, by wnikły na zawsze do jego duszy, by pobudziły jego fantazję w kierunku szlachetnym, by zapał zwróciły ku temu co piękne i dobre? Dzieci, a zwłaszcza dziewczęta łatwo się zapalają.
Wspomnę choćby o rzeczy drobnej, leżącej w granicach codziennej możliwości. Czy wiedzą rodzice, że w tym wieku pewne potrawy i przyprawy są niebezpieczne, że trzeba przestrzegać pewnej diety? Czy wie szkoła, jak pomocną jest w tym okresie pewnego rodzaju gimnastyka?
Nie wszystkim dzieciom potrzeba tego zaufania i tej metody, ale dla większości są to rzeczy niezbędne. Mogę się chyba śmiało powołać na osobiste doświadczenie zebranych tu rodziców i opiekunów. Wszyscy byliśmy młodzi i mieliśmy przyjaciół i towarzyszy.
Umilkł i spojrzał wokoło. Kędyś, w dali ćwierkał wesoło ptaszek.
— Pytam dalej! Czyż nie w tym właśnie wieku poznali ci, których przedtem niczego nie nauczono, że mają coś do zatajenia i że muszą się kryć z tem, co czynią. To co obraża wstydliwość, obraża również honor i niweczy otuchę. Jeśli nie ważymy się do czegoś przyznać, natenczas ponosi szkodę nasze poczucie odwagi. Skutkiem tego to właśnie, w owym wieku zaczynają działać siły samoniszczycielskie, nadwerężające ciało i charakter. Chyba nikt temu zaprzeczyć nie zechce?
Nastała pauza, straszliwsza jeszcze od słów mówcy.
— Czyż istnieje gdzieś na świecie — spytał po chwili — szkoła urządzona wedle tych kategorycznych wymogów doświadczenia?
W odpowiedzi na to opisał szczegółowo kilka wzorowych szkół w Ameryce i Anglji. Nie twierdząc, że są one doskonałe, wykazał poszczególne ich zalety.
Dłużej omawiał jeden z wyższych zakładów medycznych w Bostonie, gdzie wykładała młodzieży płci obojga anatomję pewna, niezamężna profesorka. Uczennice jej obejmowały potem stanowiska w miejskich szkołach żeńskich.
Panna-profesorka twierdziła, że w każdej szkole winien lekarz, albo obeznany z przyrodą nauczyciel, kierować tym działem wiedzy i to w sposób żywy i wbijający się w pamięć. Dziecko ma obserwować pod mikroskopem rośliny, poznawać ich ustrój komórkowy, różniczkowanie się stopniowe organów, oddychanie, wzrost i zapylenie, a zadaniem nauczyciela jest wpoić uczniowi ten przyrodniczy pogląd tak, by się stał wytycznym na całe życie.
Od najwcześniejszej młodości dziecko winno podziwiać z czcią nabożną wszystko, co zdrowe, świeże, naturalne, litować się nad tem co wątłe, chore, zaś wstręt czuć do każdego przejawu nienaturalności.
Tego rodzaju nauczanie wymaga dużo materjału naukowego, rysunków i przyborów celem uzmysłowienia przedmiotu, gdyż inaczej nauka ograniczy się do pustych jeno słów, a zdolności uczniów nie osiągną pełnego rozwoju.
Szkoła taka jest oczywiście znacznie kosztowniejsza z powodu tego materjału, a zarazem dlatego, że tacy nauczyciele muszą pobierać wyższe płace.
Także inne działy nauki winny zostać zmodyfikowane, szkoła funkcjonować musi rano i popołudniu, natomiast dziecko, wolne od wszelkich wypracowań, będzie mogło oczekiwać ranka bez wyrzutów sumienia. O tem wszystkiem, oraz nowym planie nauk, pomówię najbliższej niedzieli i dziś już zapraszam na to zebranych tu rodziców.
Z wielkim naciskiem prosił obecnych, by poparli jego usiłowania, skierowane ku dziełu, które sławą okryje miasto i ojczyznę. Jest to, coprawda, przedsięwzięcie kosztowne. Wystarczy zwrócić uwagę na wydatki, związane ze sprowadzeniem z Ameryki lekarki-nauczycielki, która obejmie najważniejszy dział nauk przyrodniczych.
Tu rozległy się po raz pierwszy szepty, pomruki i niepokój ogarnął zebranych.
— Tak, — ciągnął dalej — poznałem w Ameryce pewną Norweżkę, która wyjechała w młodym wieku, złożyła egzamina i uczy w jednym z medycznych zakładów. Zwie się Kornelja Hall. Posiada dziś wielkie doświadczenie pedagogiczne, oraz znaczną praktykę prywatną. Nie możemy wymagać, by traciła dotychczasowe dochody swe, to jest trzy tysiące dolarów rocznie, tem więcej, że u nas nie będzie mogła praktykować skutkiem nikczemnego i niegodnego naszego narodu prawa o „nielegalnem leczeniu,“ które dotyczy każdego lekarza przybyłego z zagranicy.
Zbiór materjału naukowego, jaki dotąd szkoła nasza posiada, jest już znaczny, ale jeszcze niedostateczny.
Wyznaję bez ogródek, że matka moja włożyła w szkołę cały swój majątek, uczyniła rzecz ponad siły i dalej posunąć się już nie może. Zwracam się tedy z pełnem zaufaniem do szanownego zgromadzenia o poparcie. Zrozumią mnie zwłaszcza kobiety, gdyż z doświadczenia wiedzą, jaką wartość moralną posiada kobieta uświadomiona, umiejąca sobą władać. Uczyńcież to państwo dla dobra swych dzieci, oraz dla dobrego przykładu!
Ja ze swej strony pragnę do końca życia z całem zaparciem działać tu, na gruncie rodzinnego miasta!

∗             ∗

Ostatnie słowa wyrzekł głosem wzruszonym. Stało się to nagle. Urwał, zapomniawszy o otwarciu hali ćwiczebnej, o pożegnaniu zebranych ukłonem, zbiegł z katedry, znikł w drzwiach przedpokoju, potem zaś podążył przez podwórze do domu.
Zebrani siedzieli, jakby czekali, co dalej nastąpi. Zakończenie wydało im się zbyt niespodziane... nie mogli dojść do opamiętania.
Po chwili, wstało kilka osób trzeźwiejszych, za niemi podnieśli się inni, a pani Rendalen doznała teraz wielkiego zdziwienia.
Nie widziała dobrze, przez okulary nawet. Przytem, przez cały czas wpatrzona była w syna. Skutkiem obracania głowy w jego stronę uczuła ból w karku, przeto w połowie mowy zwróciła się doń z krzesłem, nie spuszczając zeń oczu.
Do ostatnich szczegółów wiedziała, co powie, nowością dla niej była jednak nieustraszona forma przemówienia, energja i potęga osobistego wpływu mówcy. Nie przeraził jej. Dzielną będąc, czuła, że ten właśnie temat wymaga zupełnej szczerości. Znała obojętność rodziców dla sprawy wychowania i rada była, że usłyszeli raz bodaj słowa prawdy. Przytem cieszyło ją, że sprawę ujął z tak szlachetnej strony i odczuła jego wnętrzne wzruszenie. W rażenie pierzchło dopiero z ostatniemi jego słowami. Okulary przysłoniły łzy. Otarła je, nie widząc nikogo i nie myśląc o nikim w hali.
Przyszła do siebie dopiero, gdy zaczęto wstawać. Musiała być gotową na przyjęcie tych, którzy zbliżą się do katedry, by ją pozdrowić, powinszować, lub też złożyć gratulacje dla nieobecnego już syna.
Ale nie jawił się nikt... to jest, przyszły panny Jensen, koślawe modystki. Zbliżyły się jak zawsze, serdecznie uśmiechnięte, podziękowały, złożyły gratulacje Tomaszowi i zapowiedziały, że podziękują mu osobiście. Ale były jedyne. Nie przyszedł nawet Nils Hansen, ni Laura, ni żadna z dawnych uczennic... ni wreszcie pani Engel... biedna, dobra Emilja... nie było nikogo... nikogo...
Nie przeraziłoby pani Rendalen bardziej, gdyby ktoś przystąpił i wymierzył jej policzek. Cóż to miało znaczyć, na Boga?
Dla niej, mowa syna była rezultatem wspólnego życia, wspólnych myśli, sumą tego wszystkiego, czego się razem nauczyli i doświadczyli.
A raczej mowa ta była jeszcze czemś więcej, była rezultatem wychowania syna od urodzenia, aż do chwili osiągnięcia pełni świadomości, kiedy oto, stojąc na katedrze, natchniony spoglądał w wielki cel swego życia. Mowa ta była kwiatem, który miał teraz wydać owoc.
O jakże go kochała, jakże podziwiała! Wiedziała ona najlepiej, ile przewalczył i czego dokazał w ciągu tych lat dwudziestu ośmiu, znała najdokładniej każdą myśl jego.
Miała sama jeno niejasne przeczucie tego wszystkiego, co on posiadł w pełni świadomości. Nie wiedziałaby zresztą co uczynić z temi poglądami, on zaś zmierzał prosto do celu.
Pomimo wspólnej, wytrwałej pracy, wydawało jej się wszystko złudą. Walka śmiała z dziedzicznem obciążeniem syna, przemiana ciemnego, ponurego środowiska w otoczenie, przepojone śmiechem i pogodą, słowem, cały ten szczęśliwy wynik, czyż to była prawda? Całą tę przecudną broń zawdzięczała synowi.
Czuła się tak szczęśliwą, że radaby była uklęknąć wobec wszystkich i złożyć dzięki Bogu. Nie byłaby w stanie mówić z nikim, gdyby ludzie przyszli z gratulacjami i podzięką, Nie szkodziło tedy, że nie przyszli.
W istocie, nikt się nie jawił poza pannami Jensen, a sala pustoszała coraz to bardziej.
Stary pastor siedział zadumany, nieruchomy. Powinien był chyba uczuć potrzebę zamienienia z nią kilku słów. Dopiero gdy niemal wszyscy wyszli, poruszył się, rzucił jej długie, pytające spojrzenie, wstał z trudem i podszedł nakoniec.
— O tak, pani. To były śmiałe słowna!
— Nieprawdaż?
— Bardzo śmiałe. Ale dałbym dużo zato, by nie wygłosił tej mowy...
— Księże pastorze!
— Teraz nie mogę o tem rozmawiać, hałas tu zbyt wielki i jestem zmęczony. Innym przeto razem. Proszę pozdrowić ode mnie syna. Do widzenia, droga, pani!
Ujął ramię Wangena i zwrócił się ku drzwiom.
Przeraziło to, podobnie jak ją, młodego kapelana, który w niewinności swej nie mógł, mimo że wysłuchał uważnie całej mowy, zrozumieć, czemuby ktoś miał się czuć niezadowolony. Poglądy były słuszne i Tomasz miał prawo je wygłaszać. Tak sądził kapelan aż do chwili, kiedy Tomasz zwrócił się wprost z apostrofą do zebranych. Wangen spojrzał po hali, uczuł wątpliwości, które mnożyły się z każdą chwilą bardziej wywołując coraz to żywsze bicie serca. Gdy ujrzał, jak opuścili wszyscy panią Rendalen, nawet dawne uczennice, odczuł jej ból!... W dodatku pastor!... Puścił jego ramię i chwycił oburącz dłonie przybranej matki. Radby był ją objąć i uściskać, ale z uwagi na obcych ludzi patrzył jeno na nią, a łzy napełniły mu oczy. Wkońcu nie mógł wytrzymać, otoczył ją ramionami i ucałował bez względu na świadków. Potem, niezręcznie trochę, podał ramię pastorowi i pomógł mu zejść z estrady.
Pani Rendalen oprzytomniała, lekkim względnie krokiem udała się do przedpokoju, a stąd przez podwórze do domu.
Poszła wprost do syna.
Tomasz zdjął surdut, kamizelkę i zabierał się do kąpieli. Nie chcąc tak długo czekać, przytuliła go do piersi i rzekła z płaczem:
— Tomciu mój drogi! Synu kochany!
Zrozumiał już od chwili, że się coś stało niewłaściwego. Potwierdzało to zachowanie matki, jej spojrzenie, oraz okoliczność, że mimo iż została w sali, nie przyniosła mu od nikogo pozdrowienia, ni gratulacji. Minęło jego podniecenie, uczuł teraz strach głuchy i coś go ukłuło w serce.
Nie chciał o tem wspominać matce, ona też milczała, więc po ucałowaniu rozeszli się, a Tomasz wziął kąpiel.

∗             ∗

Andrzej Berg został w hali. Po opróżnieniu zamknął drzwi i podszedł z wielką powagą do kąta przy głównem wejściu. Leżały tam różne przybory ćwiczebne, nakryte wielką płachtą.
Płachtę te zdjął Berg i odrzucił z hałasem na bok.
Ukazały się niespodzianie dwie głowy, cztery ramiona, złączone uściskiem, dwie suknie i cztery sznurowane buciki. Dwie twarzyczki, czerwone, okryte potem, o rozczochranych jasnych i ciemnych włosach kuliły się trwożnie pośród przyrządów.
Berg patrzył z surową miną.
— Widziałem, — rzekł — że płachta rusza się co chwila. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale domyśliłem się, że mogę tam być pod nią małe dziewczynki. Tymczasem znalazłem dorosłe panny. Wstydźcie się!
Jedna zaczęła płakać, druga wybuchła śmiechem.
— Tak się to zachowują córki przyzwoitych ludzi? Córka naczelnika urzędu? — spytał Berg roześmianej dziewczyny — Dorosła pannica, konfirmowana już, i uczennica najwyższej klasy? A ty? Czy sądzisz, że cię nie znam? Wszakże jesteś córką Nilsa Hansena. Była tu matka twoja! Szkoda, że cię nie znalazła pod płachtą! Cóżby powiedział ojciec? Siostra twoja, Augusta była całkiem inną, przyzwoitą panienką... Dalejże! Wstańcie! Zaraz powiem wszystko pani Rendalen!
Nie doszedł jeszcze do drzwi, gdy obie zerwały się na równe nogi. Strasznie wyglądały. Powalane miały suknie, włosy, a zwłaszcza twarze. Przypominały małe dzieci, które brudnemi rękami rozmazały sobie łzy po twarzach.
Dotykając zaprószonych przedmiotów, usmoliły sobie dłonie, a musiały ocierać pot ściekający na oczy, gdyż pod płachtą było gorąco. Czuły się nieswojo i nic wiedziały co robić. Ulokowane dość wygodnie, musiały jednak długo siedzieć w jednej pozycji, gdyż zakradły się tu na godzinę przed rozpoczęciem mowy.
Jedna płakała i czyniła wyrzuty śmiejącej się koleżance, ale zobaczywszy, jak wygląda, sama wybuchła również śmiechem i obie pobiegły do pokoiku, po drugiej stronie budynku, gdzie były przybory toaletowe. Spieszno im było biec do koleżanek i opowiedzieć wszystko. Nietylko z własnej ciekawości zajęły tam posterunek, zostały wydelegowane przez całą najwyższą klasę, która im też pomagała nasunąć płachtę na głowy.
Zaopatrzyły się też w środki żywności, głównie w napoje, ale skonsumowały wszystko jeszcze przed rozpoczęciem wykładu.
Pensjonarki czekały już z niecierpliwością, gdyż musiało być nader ciekawe to, co zastrzeżono jeno rodzicom.
Dowiedziały się wszystkiego. Przygładziły włosy, pospiesznie umyły ręce, tak by od biedy móc przejść podwórze, ale niecierpliwość czekających była zbyt wielka, to też jeszcze przed końcem tej operacji wpadła cała klasa do bali ćwiczebnej. Czekano tylko, by Berg zamknął drzwi i odszedł. Marudził strasznie, ale wkońcu odszedł do kuchni.
Delegatkami obrano je ze względu na doskonałą pamięć: W istocie nie uszedł im też najdrobniejszy szczegół z całej mowy, zwłaszcza to, co je najsilniej zajęło i co im było nowością.
To audytorjum mógł Tomasz uznać bezwzględnie za wdzięczne. Dziewczęta stoją zawsze po stronie śmiałka, a nie mogąc nawet same iść w pierwszym szeregu, gorzeją zachwytem odwagi. Córka naczelnika była jasnowłosym, smukłym, szczupłym, wielkookim podlotkiem. Miała ptasią twarz matki, ale nie było w niej wyrazu zastraszenia i lęku, przeciwnie zuchwale błyszczały jej oczy i pałała buzia, otoczona zwichrzoną, jasną czupryną.
Nie idąc za tokiem mowy Tomasza, dziewczęta zaczęły od rzeczy najsilniejszych i najbardziej je pociągających. Rozumiały do gruntu, o co idzie. Znały prelegenta z codziennej nauki, a także ciągłe obcowanie z panią Rendalen i innemi nauczycielkami stworzyło podłoże tego zrozumienia. Wiedziały wszystko, znacznie lepiej nawet niż dorośli słuchacze.
Nora urwała nagłe entuzjastyczne sprawozdanie swoje, poczerwieniała jak płomień i zbladła na moment.
Zobaczyła stojącą na schodach panią Rendalen! Andrzej Berg dotrzymał słowa, a dziewczęta zapomniały pogróżki.
Gdy się ukazał w jej pokoju, pani Rendalen chodziła nerwowo z kąta w kąt i na rękę jej nawet było, że przypadek ten zwrócił w inną stronę jej myśli. Pospieszyła zaraz schwytać winowajczynie na gorącym uczynku i, chcąc je zajść znienacka, obeszła całe skrzydło wzdłuż hali ćwiczebnej. Stojąc w przedpokoju, którego drzwi oczywiście zamknąć zaniedbały, usłyszała, jak Nora z pomocą koleżanki powtarza mowę Tomasza. Mówiła zupełnie jak on, przejąwszy jego metodę, głos, zapał, słowem całą zdolność krasomówczą. Nora, w istocie, umiała słuchać, jak trzeba!
Dzielna pani Rendalen zapomniała o karaniu, chciała tylko widzieć i słyszeć wykład. Ale dziewczęta inaczej pojęły jej zamysły.
Wspaniały był strach Nory i okrzyk reszty pensjonarek na widok wszechwładnej mistrzyni, a pani Rendalen, doświadczona nauczycielka, zrozumiała ten objaw szacunku. Ozwała się donośnym głosem:
— Powinnabym się naprawdę gniewać! Widzę, żeście zrozumiały. Ale wyznaję, pamięć Nory to coś niezwyczajnego!
Gdy Nora usłyszała, że jej nic nie zagraża i spostrzegła wyraźną radość przełożonej, podbiegła do niej z całym niepowściągnionym entuzjazmem szesnastolatki, objęła ją i rozpłakała się rzewnie.
Pani Rendalen, zadowolona z rezultatu, dodała:

— Jesteś dobrą, kochaną dziewczyną, Noro! Skończcież sobie sprawozdanie z wykładu, a potem przyjdźcie wszystkie do mnie, na górę. Dziś sprawimy sobie sowitą ucztę!

XIII.
Wielka mowa i małe miasto.

Tegoż dnia jeszcze dowiedział się Tomasz od Karola Wangena, co sądzi pastor o jego przemówieniu.
Spostrzegłszy przyjaciela w alei, Tomasz wyszedł naprzeciw i urządzili sobie razem długą przechadzkę.
Pastor Green spodziewał się, że Tomasz rozwinie szczegółowy plan szkolny, nie zaś że wygłosi programową mowę w wielkim, stylu, przelotnie jeno dotykając samego planu wychowawczego.
Był zdania, że mowa na ten temat nadaje się jeno dla wielkiego miasta, w każdym zaś razie może ją głosić jeno człowiek zupełnie niezależny. Stary pastor pojąć nie mógł, by w taki sposób odzywał się nauczyciel otwierający szkołę, w której zamierza uczyć.
Pastor polecił zawiadomić o tem Tomasza i przestrzegał, by nie traktował lekko skutków, jakie nastąpią. Jeśli szkoła, po tem co zaszło, nie upadnie, to stanie się to wyłącznie dla zasług matki. Po wyzwaniu tego rodzaju, ogół nie będzie sądził szkoły po tem, czego uczy, ale na każdą dziewczynę, do niej chodzącą, opinja powszechna zwróci ostrą uwagę. Każdy, poszczególny przypadek pośliźnięcia się przypisany zostanie metodzie wychowawczej szkoły i zdruzgocze ją bez apelacji.
Pastor wyczuł z mowy Tomasza, że prelegent sam się tego obawia. Dlaczegóż tedy, na miłość boską, nie zmilczał? Najdrobniejszy wybryk, to ruina zakładu.
Przygnębiło to wielce Tomasza, tem więcej, że miał wrażenie, iż tak samo sądzi przyjaciel, a nawet matka stanie po ich stronie. Zrobił wielkie głupstwo...
Wrócili koło północy, tedy Tomasz nie mógł rozmówić się z matką. Cały dom spał już.
Mieszkał w dawnym swym pokoiku, obok łazienki, Karol zaś w sąsiedniej komnacie.
Zastali kolację, ale skutkiem przygnębienia niczego tknąć nie mogli.
Karol zasnął, ale Tomasz siedział na łóżku długo i dopiero o świcie zamknął oczy.
Nazajutrz, w niedzielę, u dała się pani Rendalen do Laury Hansen.
Wracając, obrała ścieżkę wiodącą do kościoła, Karol, udający się tam właśnie dostrzegł ją i zawiadomił Tomasza, że idzie matka. Spotkali się. Pani Rendalen była zmartwiona. Nawet Nils Hansen i jego żona nie stali po ich stronie.
Nils powiedział otwarcie, że nie podoba mu się owo besztanie z kazalnicy. Idzie na odczyt, by się czegoś dowiedzieć i mieć przyjemność, nie zaś słuchać wyrzutów, skierowanych do siebie, czy innych.
Odpowiedziała, że każdy mówca ma prawo zwrócić uwagę na ludzkie błędy, ale on oświadczył, że nie zaprasza się publiczności w tym celu, by jej wymyślać.
Laura była zdania, że Tomasz nie miał racji, gdyż dzieciom nie powinno się mówić wszystkiego.
Sprzeciwił się temu mąż, wskazując na dzieci chłopskie, znające od wczesnej młodości warunki życia, ale jeśli moralność wsi wielce szwankuje, to przyczyną tego jest co innego. Dodał, że wychował się w małej mieścinie, chodził do szkoły razem z dziewczętami i wszyscy wszystko wiedzieli. Mimo to wspomina ten czas bez wyrzutów sumienia.
Nils ciągle to mówił, Tomasz dziwił się tedy, czemu matka o tem wspomina. Czyniła to zaś, by zyskać na czasie.
Szło jej o co innego. Pani Emilja zachorowała tak, że prosto z powozu musiano ją zanieść do łóżka. Lekarz był wczoraj w ciągu nocy i wczesnym rankiem. Spotkała go sama.
Zaczęła płakać. Na wypadek śmierci Emilji czuła, że jest temu winną. Powinna była wiedzieć, że wątła i chorowita kobieta nie zniesie wzmianki o niewierności mężczyzn w obecności swego męża. Obowiązkiem jej było, za każdą cenę, powstrzymać syna od słów tak ostrych i bezwzględnych na temat wychowania. A ona, przeciwnie, radowała się z tego! Uległa, jak wszyscy, nieodpornemu, osobistemu wpływowi Tomasza. Ach, tak, Tomasz posunął się za daleko, to samo mówił nawet lekarz.
Cóż powiedział?
Powiedział: — Przeklęta nerwowość i popędliwość Kurtów, chociaż w innym rodzaju!
Zaczęła na nowo płakać.
Gdy wspomniała synowi, że doktór i inni mieli potrochu rację, Tomasz wpadł w gniew i jął narzekać, że wrócił do miejsca, gdzie panują tak straszne stosunki, że pracować musi pośród lekkomyślnych, nikczemnych ludzi, którzy popadają zaraz w przerażenie, gdy idzie o doniosłą, a trudną reformę.
— Nie idzie o samą reformę, jeno o sposób jej wprowadzenia! — zauważyła.
— Sposób wprowadzenia? Czyż reformę można przemycić chyłkiem? Jeśli ma odnieść skutek, winna być otwarta i jasna. Odczułem wczoraj jakiś lodowy zamróz, byłem znużony, ale dziś wiem co czynić i, choćby wszyscy mnie opuścili, wytrwam do końca!
Dodał jeszcze, że sądził, iż matka jest silniejsza, bo wszakże to, co mówił dnia minionego, to jeno suma wspólnych przeżyć i doświadczeń...
Działo się to w niedzielę rano, w ogrodzie.
We wtorek roznoszono abonentom lokalne pismo „Obserwatora“. Pod wielkim pytajnikiem, stanowiącym tytuł artykułu, zapytywał anonimowy autor, czy naprawdę można wierzyć, że w jednej z największych szkół miasta większość dzieci wiodła życie niemoralne. Mimo, że sam kierownik szkoły powiedział to wobec kilkuset osób, autor wyrażał powątpiewanie, a wkońcu dodał, że słów kierownika nie można było źle zrozumieć, albowiem najwyraźniej, dwukrotnie zapewnił, że jest to (to znaczy niemoralność) regułą, zaś inny sposób życia wyjątkiem jeno.
Artykuł nie miał podpisu. Miasto popadło w stan naprężenia, zaczęło fermentować, a rychło niezadowolenie buchnęło jasnym płomieniem. Wszyscy rozprawiali o przemówieniu Tomasza. Uczennice wyglądały nazajutrz jak blade widma. Na nabożeństwie rannem zjawili się wszyscy, nauczycielki i wychowanki, jakby za karę. Karol Wangen wyglądał również źle i nie mógł się szczerze modlić. Cicho i mechanicznie pełnił swe obowiązki. Tomasza nie ujrzano.
W następnym, czwartkowym numerze pisma odpowiedział, podpisując sie pełnem nazwiskiem. Oświadczył, że jeśli to „nieporozumienie“ jest celowe, to uważa je za podłość, jeśli nie, natenczas autor winien był zasięgnąć informacji w drodze prywatnej. Tego, co mu zarzucono, nie powiedział wcale. Twierdził jeno, że wiek przejściowy jest dla dorastającej młodzieży niebezpieczny i wymaga baczności.
Podkreślił, że w wieku przejściowym, jak to stwierdza również kierowniczka szkoły, dzieci zmieniają się, tracą zamiłowanie do pilności i porządku i to właśnie jest regułą, inne zaś fakty wyjątkiem. W zakończeniu wyraził zdumienie, że ktoś mógł w słowach tych upatrywać okropności, jak to uczynił autor.
Odpowiedź była dobra, ale nie odniosła skutku, bo wzburzenie przybrało rozmiary takie, że go nie było można uśmierzyć słowami. Pytano, czemu wiek przejściowy ma być niebezpieczny, i twierdzono, że w gruncie rzeczy, pan Rendalen potwierdza odmiennemi nieco jeno słowy to, co powiedział autor artykułu.
Bezpośrednio pod odpowiedzią Tomasza zamieszczono w tymże numerze zapytanie, jedno jedyne zdanie, podpisane „matka.“ Pytała ona, czemu jest rzeczą tak ważną, by małym dzieciom objaśniano, jak się odbywa rozmnażanie gatunków?
Pytanie to poruszyło drugą stronę gorszącej kwestji.
Zaraz po niem, wydrukowano inną jeszcze notatkę.
Nosiła ona tytuł: — Do pana kierownika szkoły Tomasza Rendalena. Autor pytał „z wysokim szacunkiem “, czy nie należałoby ogłosić drukiem ciekawej mowy, wygłoszonej zeszłej soboty w nowej hali ćwiczebnej. Ci, którzy ją słyszeli, mogliby odświeżyć pamięć, ci zaś, którzy nie doznali tego szczęścia, mogliby zapoznać się z tą rzeczą, niebywałą dotąd. Podpisano: „Zwolennik zdrowego i prawdziwego oświecenia“.
Najbliższy, sobotni numer pisma dał odpowiedź Tomasza. Oświadczył on, że doroślejsze dzieci w całym świecie cywilizowanym zapoznają się dziś z zasadami nauk przyrodniczych, a więc także z kwestją rozmnażania, a resztę uzasadnić może każdy kierownik zakładu naukowego i to lepiej, niż on sam. Nie jest to nic nowego i nie dotyczy zresztą niemal całkiem nauki elementarnej.
Odnośnie do kwestji drugiej, powiedział, że oczywiście wykład, na który zaproszono wyłącznie rodziców, nie nadaje się do ogłoszenia drukiem.
Niewielu jeno osobom odpowiedź ta wydała się zadowalającą. Powiedziano sobie, że Tomasz chce wysunąć tylko kark z pętli. Przemowę słyszało około trzystu osób, przeto całkiem spokojnie można ją ogłosić.
Ten sam numer zawierał trzy nowe notatki.
W pierwszej wyrażono zadowolenie z powodu szybkich odpowiedzi Tomasza i pytano go, jak sobie wyobraża kampanję z popędem do grzechu młodych ludzi, prowadzoną przy pomocy mikroskopu.
Dowcip ten przypisano odrazu Dösenowi „Francuzowi“.
Pod drugą podpisał się „Arytmetyk“, który wykalkulował, ileby kraj musiał zapłacić, gdyby każda szkoła miała nauczyciela-lekarza. Rezultat wykazał kwotę miljona koron rocznie, a przy zaangażowaniu nauczyciela-kapłana, drugie, tyle. Za proponowane przez Rendalena aparaty i materjały naukowe, musianoby zapłacić 100.000 koron rocznie i to bez procentów. Oznaczało to obciążenie etatu szkolnego kwotą dwu miljonów i stu tysięcy.
„Arytmetyk“ zapytywał w konkluzji, czy taka suma nie zachwieje budżetem państwa.[3]
Ostatnia notatka byłą apostrofą, skierowaną wprost do „W. Pana Tomasza Kurta, zwanego teraz Rendalenem.“
Autor potępiał ptaka, który piwa we własne gniazdo, oraz czynił uwagę, że jeśli w mieście gorzej stoją sprawy moralności, niż gdzieindziej, (o czem zresztą wątpi bardzo) to właśnie przodkowie samego mówcy są temu najwięcej winni. Dlatego to nie ma on prawa użalać się na to i czynić innym wyrzutów.
Notatka nosiła podpis: suum cuique.

∗             ∗

Tegoż dnia wygłosił Tomasz drugi wykład, na który przybyło (z powodu, że szło o sprawy czysto techniczne) łącznie z nauczycielkami, dwadzieścia osób. W ciągu wykładu nadeszło jeszcze dziesięciu słuchaczy. Tomasz, pani Rendalen i Karol wycierpieli niemało przez ubiegły tydzień i malowało się to wyraźnie na ich twarzach. Tym razem Tomasz mówił lękliwie, ostrożnie i niepewnie. Przytem zachowywał się strasznie nerwowo. Przekładał z kieszeni do kieszeni chustkę, wypił całą karafkę wody, jeżył ciągle włosy i machał rękami i nogami, jakby kalikował na organach.
Dopiero gdy zaczął omawiać plan szkolny i pokazywać, oraz objaśniać przybory, zapalił się i stał takim, jak zawsze. Wyszło na jaw wybitne uzdolnienie jasnego wykładu i trzymania słuchaczy na uwięzi.
Podczas wykładu przechodził z rąk do rąk mikroskop z preparatem. Zawsze miał coś nowego pod ręką, zbiory, rysunki, czy modele, które można było rozbierać do ostatnich szczegółów, albo wkońcu powiększenia subtelnych części, np. klatki piersiowej, szyi i głowy ludzkiej. Nigdy jeszcze, jak sam zapewniał, nie zgromadzono na prowincji tak obfitego materjału. Zainteresowanie wielkiego świata sprawiło, że wogóle materjał tego rodzaju mógł dotrzeć aż tutaj, a pozatem nie mógłby go pozyskać bez licznych darowizn.
Nieliczne audytorjum było bardzo zadowolone. Ogólnie uznano, że mimo nieszczęśliwej mowy wstępnej, szkoła wpłynie na spokojne wody.
Ale ta przychylna opinja miała niewielu stronników tak, że niepodobna z niej było uczynić tamy przeciw innym.
Wtorkowy numer „Obserwatora“ przyniósł artykuł, którego autor wywodził, jak bezwstydnie postąpił sobie Tomasz, człowiek młody, nieobecny w dodatku w ojczyźnie przez długie lata studjów, który poważył się butnie i bezwzględnie wyrokować o obyczajach rodzinnego miasta.
Uczynił to, jakby znał wszystkich marynarzy kraju, jakby też przejrzał na wylot cały stan kupiecki. To już korona wszystkiego.
Człowiek tak bezwstydny i lekkomyślny nie nadaje się na nauczyciela wychowawczego zakładu, a zwłaszcza na jego kierownika.
Wobec tego, ze żadna, w najlepszym zamiarze wystosowana apelacja do dawnej dyrektorki szkoły nie odniosłaby skutku tego rodzaju, by nauka odbywała się w poprzednim duchu, należy zdaniem autora zwrócić się do szlachetnie myślącego społeczeństwa i jego wybitnych przedstawicieli w sprawie założenia nowej szkoły. Całe miasto niewątpliwie myśl tę poprze.
Wszyscy pytali zdumieni, kto może być autorem projektu i sprawę postawiono nawet na porządku obrad klubu tegoż samego wieczoru, ale autor nie zdjął maski. Mimo to porozumiano się szybko, czekano jeno na konsula Engla, nie wątpiąc, że przystąpi do komitetu. Nie chciano go jednak zbyt napastować, gdyż wiedziano, że mowa Tomasza Rendalena spowodowała ciężką chorobę konsulowej.
Obrady nie trwały dłużej nad kilka minut, a mimo to osięgnięto zgodną uchwałę. Zapadła o dziewiątej godzinie, tak, że biorący w niej udział biernego słuchacza, doktór Holmsen wprost z klubu poszedł do Tomasza i opowiedział mu, co zaszło. Sądził, że im wcześniej się dowie, tem będzie dlań lepiej. Skończywszy, wykrzyknął:
— Djabeł nie zgodziłby się zostać nauczycielem w takiej dziurze!
Tomasz zaprowadził doktora do matki, opowiedział jej wszystko i dodał, że niezwłocznie wyjedzie.
Niebawem wrócił też Karol do domu, a gdy się dowiedział, uznał również, że wobec tego niema celu prowadzić dalej nauki.
Pani Rendalen nie chciała jednak pod żadnym warunkiem ustępować z pola. Podała projekt, by nowy plan szkolny przedstawić i uzasadnić w książce i zaapelować od opinji miasta do opinji kraju. Chyba znajdą się w Norwegji rozsądni rodzice, którzy zechcą utrzymać przy życiu tego rodzaju szkołę. W zakończeniu wspomniała, że plan nie ona, ale sam Tomasz podjął i wykonać go należy.
Znała syna i wiedziała, że stanie mężnie do pracy, byle minęła pierwsza depresja i przykre wrażenie.
Rozeszli się dopiero około północy, z postanowieniem wytrwania.
Codzienna praca szkolna uczyniła Tomasza silnym i wytrwałym. Był on doskonałym nauczycielem i wszystko, co dotyczyło wychowania, uważał za cel swego życia. Jął się pracy z wielkim zapałem, urządzał zajmujące doświadczenia naukowe, opowiadał bezustanku i objaśniał wszystko. Od czasu powrotu, zapraszał stale uczennice klasy najwyższej raz w tygodniu do mieszkania matki na specjalne odczyty. Zaznajamiał on je tam z ważną kwestją kobiecą, poruszającą wówczas wszystkich cywilizowanych ludzi, czytał z niemi, muzykował. Do zebrań tych przywiązywał osobliwą uwagę. Nie dotykał ni słowem panującego sporu, jeno przez wybór książek, rozmowy, a nawet muzykę, dawał do poznania, że wierzy w wielkie zadanie swoje. Pomyślały się jednak dziewczęta, ile cierpień doznaje głęboka i wrażliwa dusza jego. Najwyższa klasa wierzyła weń niezachwianie i oddziaływała dodatnio na inne. Z czasem objął naukę śpiewu w całej szkole, uczył kompozycyj chóralnych i wesołych pieśni. To stało się nową nicią, wiążąca uczennice z wychowawcą.
Mimo wszystko jednak jawiły się oznaki buntu, a nie przybierały większych rozmiarów, głównie dzięki nabożeństwom porannym, urządzanym przez Karola dla uczennic i nauczycielek.
Karol, nie będąc genjuszem, miał zaletę nagradzającą ten brak, mianowicie nie kłamał. Mówił bezwzględnie, jak czuł. Pełne trosk dzieciństwo i szczęsny wiek młodzieńczy odbiły się na jego charakterze, a nawet głosie, który przekonywał i ujmował za serce.
Modlił się gorąco o utrzymanie pokoju w szkole, o to, by spór nie przekroczył jej progu, powoływał się na doskonałe stosunki wewnętrzne... wyrzekł parę słów jeno, a wiele osób płakało z wzruszenia.
Pewnego ranka dodał, że jest uprawniony wezwać do opuszczenia szkoły te uczennice, któreby w nią nie wierzyły. Mogą to uczynić zaraz, bez względu na jakikolwiek termin, zawiadomić rodziców i jednocześnie powiedzieć im, czy są zadowolone, czy nie, a to zgodnie z prawdą i własnem przekonaniem.
Wrogowie szkoły dowiedzieli się, być może, o wielkim wpływie Karola, gdyż ataki kierować odtąd zaczęto na niego. „Obserwator“ zamieścił artykuł pod tytułem: „Do teologa, Karola Wangena.“
Oddano cześć jego moralności i dobrej woli, ale właśnie, podkreślając to, wyrażono zdziwienie, że może solidaryzować się z zapatrywaniami tego rodzaju. Każdy, nieupośledzony na umyśle, lub nie nazbyt łatwowierny pojąć musi, że idzie tu o zdetronizowanie religji, a wyniesienie na czoło nauk przyrodniczych.
Dało to hasło do mnóstwa podobnych artykułów, z których jeden jeno zamieścimy:
— Ten kto to pisze, — czytało się — czuje konieczność wyrażenia wielkiego bólu z powodu milczenia czterech... aż czterech... osób duchownych w chwili, gdy zuchwały mówca rzucił niedawno z trybuny sali ćwiczebnej pytanie, żali nie jest rzeczą udowodnioną, iż religja nader tylko mały wpływ wywiera na młodzież. Czyżby milczenie owo oznaczać miało zgodę na owo bluźnierstwo?
Czyż wielkie posłannictwo Chrystusa nie dotyczy wszystkich? (Patrz: Mateusz 28, 19, Marek 16, 15, Łukasz 24, 27, Dzieje apost. 10, 42, 43, List do Kol. 1, 23).
Dotarło ono do wszystkich, pojęli je najnaiwniejsi i wzięli do serca! (Patrz: Mat. 11, 25, Łuk. 10, 21, I. 1. do Kor. 1, 19 — 27, list do Rz. 1, 21, 22).
Jeśli nie wszyscy i nie na stałe przejęci być mieli słowem bożem, to jakież stąd straszne ciągnąćby można wnioski?
Czyż Biblję uważaćby można wówczas za słowo boże?
Człowiek, który postawił to zuchwałe pytanie, żyje pośród nauczycieli Kościoła i zalicza się nawet do ich przyjaciół. To też śmiało rzec można, że głos niewiary wyszedł z naszego środowiska! (Patrz: Jan 1, 2, 19, Dzieje Apost. 15, 19, 20, 30, List do Gal. 2, 4).
Gdzież byli ci czterej stróże Sjonu? Chciałem się sam zerwać, alem czekał na nich. Pytam z boleścią... gdzież byli?
Przecież chyba nie spali? (Patrz: Mat. 24, 42, 43, 55, 5, Marek 13, 33, Łuk. 21, 36, I. list do Kor. 15, 33, 34, I. list do Tes. 5, 6, List do Ef. 5, 14).
Nie pobudziłoby to nikogo do myślenia, gdybym umieścił tu swój podpis — kończył autor — dlategoteż miast niego umieszczam cytat świętych słów: Psalm 80, 7.
Całe miasto otwarło śpiewniki na psalmie ośmdziesiątym i wszyscy przeczytali:
— Pobudziłeś nas do waśni, a sąsiedzi i wrogowie natrząsają się z nas!
Wzmianka ta była symptomem pasji, ogarniającej wszystkich z powodu drwin, jakie spór wywołał w sąsiednich miasteczkach.
Dla zawistnej prasy prowincjonalnej, była to prawdziwa uczta. Miasto nie odznaczało się nigdy pobożnością, cnotliwością, ni czystemi obyczajami, natomiast miało opinję żądzy bogacenia się, przedsiębiorczości i skłonności hulaszczych. W pobliskich pismach zaroiło się teraz od pochwał, z powodu zaszłych w „małym Babilonie“, nagłych zmian w kierunku moralności, co przypisać należy cudowi.
Jeden z ujadaczy zamieścił feljeton, pisany wyraźnie na samami terenie „nawróconego“ miasta, datowany z „małego Babilonu“. Zawarta w nim była dowcipna kronika skandaliczna miasta ze zmyślonemi nazwiskami, które jednak czytelnik mógł bez trudu zastąpić prawdziwemi. Feljeton kończył się wyliczeniem powodów, dla których odrzucić musi „mały Babilon“ reformę panujących tam obyczajów i zapewnieniem, że jest to świętym obowiązkiem tegoż miasta.
W uniesieniu zaślepienia stronniczego, większość mieszkańców sądziła, że Tomasz, choć nie pisał owego feljetonu, to go musiał inspirować, albowiem jedynie on tylko przemawiał na korzyść szkoły.
Niedługo ogłosił związek żeglarski wielkiemi literami wiec, zwołany w tym celu, by wobec obywateli odeprzeć zarzuty stawiane z pewnej strony dzielnemu stanowi żeglarskiemu. Zebranie to odznaczyło się tem, że przyszli na nie tylko trzej żeglarze. Przewodniczył właściciel warsztatów okrętowych, który nigdy nie był na morzu, a mówcą generalnym obrano dozorcę portowego, który wprawdzie żeglował, ale już bardzo dawno. Piorunował strasznie i ułożył też protest przeciw „pogardzaniu stanem żeglarzy“, którego odpis przesłano zaraz Tomaszowi.
Wszystko odbyło się tedy ślicznie, ale na końcu popito ponczu zbyt mocnego, a biorącym udział w bibce rozwiązały się języki i otwarły serca.
Jeden jedyny, obecny, prawdziwy żeglarz palnął głupstwo, rzekłszy z przekonaniem:
— Do stu djabłów! Ten Rendalen sprawiedliwie gadał!
Powstał wrzask, a dozorca portowy postawił wniosek, by tego nowego „bluźniercę“ wyrzucić za drzwi.
Ale Kasper Johansen nie chciał, by go wyrzucał za drzwi „łapacz procentów i zdzierca.“
Właściciel warsztatów chciał w sposób dostojny interwenjować, ale Kasper Johansen poprosił go uprzejmie, by zaczął od zamiatania przed własnym domem. Wszakże wszyscy wiedzą, że wzbogacił się na niezdatnych do jazdy szkutach, co powiedział sam główny agent „Lloydu.“
— Przytem, — dodał — nieraz pokazała się, niech mnie djabli wezmą, jeśli kłamię, dobrotliwość tego pana dla biednych żeglarzy!...
Wsypał jeszcze to i owo, tak że zebranie protestujące zakończyło się bitką uliczną.
Na tem jednak nie poprzestano, miasto wrzało przez całe jeszcze lato, mówiono tylko o szkole, roztrząsano też całemi tygodniami, którzy żeglarze są uczciwi, a którzy złodzieje procentów, odróżniano wielkich od małych i od zupełnie niewinnych.
Gdy jesienią wróciły okręty, oddalono kilku żeglarzy, oni jednak nazwali złodziejami tych właśnie, których nie oddalono. Sternicy i marynarze nie chcieli świadczyć, gdy ich jednak do tego zmuszono, rozpętała się nienawiść i przychodziło do bezpośrednich bitek.
Ta „wojna żeglarska“ ocaliła szkołę, bo miasteczko było zbyt małe, by się zajmować dwoma naraz, jątrzącemi kwestjami, a sprawie ostatniej, jako dotyczącej zarobków, dano pierwszeństwo.
Ratując narazie szkołę, „wojna żeglarska“ nie uratowała jednak samego Tomasza Rendalena, czekały go jeszcze porachunki.
Przekonał się o tem, wyjechawszy pewnego ranka niedzielnego do portu po pannę Hall, która przybyła angielskim okrętem. Dnia tego odbyć się miały wycieczki związków, śpiewackiego i gimnastycznego, to też mimo wczesnej pory kilkuset młodych ludzi znalazło się w porcie. Odczuł to z wielką przykrością Tomasz i jakkolwiek go nie zaczepiono osobiście, słyszał złośliwe uwagi i widział nienawistne spojrzehia. Gdy wsiadał do czółna, rzucono... oczywiście przez niezręczność... w ten sposób liną, że mu spadł kapelusz i został powalany.
Domyślano się, że wziął powóz celem zabrania nowej stróżki cnoty dziewczęcej, tej lekarki z Ameryki. W dali ukazał się już ciężki kałdun angielskiego parowca, wstrzymano tedy odjazd, by zobaczyć ową damę. Rendalen zabrał ją, wraz z pakunkami, do swego czółna, była też jedynym wysiadającym tu podróżnym, przeto zebrani w porcie nadziwowali się do syta tej osobliwości.
Była niemal dzieckiem jeszcze ta mała, szczupła, ruchliwa osóbka, która nie przyjęła wcale pomocy, wsiadając do czółna. Po przybiciu do lądu wybiegła zręcznie, spiesznie po schodach, skoczyła w powóz i stamtąd dopiero objęła spojrzeniem zdziwienia wielki, z niedowierzaniem patrzący na nią tłum. Badawcze były jej oczy, ślizgające się długo po ludziach. Tomasz ułożył tymczasem rzeczy, poprawił uprzęż i siadł na koźle.
Młoda lekarka dobrze używała swych doktorskich oczu, po chwili zdziwienia przybrały one wyraz chłodnej obserwacji. Nie snuły się już bez planu, ale wybierały poszczególne młode twarze, w sposób szybki i wprawny je obserwując. Ci, na których patrzyła, czuli, że ich przenika nawskroś i za chwilę, dwustu przeszło młodzieńców, zebranych w porcie, nabrało przekonania, że oczy te są w stanie dostrzec niejedno.
Pod koniec owej „wojny żeglarskiej“, tuż przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego rozeszła się po mieście wieść, że lekarze uważają za straconą lubianą ogólnie Emilję Engel, przyjaciółkę wszystkich biedaków i całego zresztą świata.
Choroba Emilji coraz to cięższe sprawiała wyrzuty sumienia pani Rendalen, to też wiadomość ta ogłuszyła ją poprostu. Żadnej ze swych uczennic nie kochała tak jak Emilję. Była piękna, rozumna i dobra. Emilja również przywiązała się do nauczycielki swej, jak do matki, i obdarzyła ją pełnem zaufaniem, gdy się stała nieszczęśliwy z powodu zdrady kochanego człowieka. Całe miasto wiedziało oddawna o tem, co spostrzegła dopiero w ostatnich latach.
Ani matka ani syn nie wątpili, że wszyscy przypiszą Tomaszowa świadomy rozmysł zranienia pani Engel swemi słowy i że rozgoryczenie przeciw nim obojgu jeszcze wzrośnie. Pani Rendalen nie dopuszczono do chorej, doktór Holmsen powiedział jej, jak zwykle po prostacku, że zbyt blisko spokrewniona jest z autorem przemówienia, a słowa te rozeszły się po mieście.
Pewnego dnia, o świcie zmarła Emilja Engel, popołudniu zaś przybył do dworu pastor Green, oddał pani Rendalen pozdrowienie zmarłej i wręczył jej książkę oszczędności, w której Emilja nakreśliła drżącą ręką słowa:
— Na rzecz szkoły...
Pastor oświadczył, że stało się to za zezwoleniem męża. Książka opiewała na pięć tysięcy koron.
Panią Rendalen owładnęło wzruszenie, radość, żal i wdzięczność jednocześnie tak, że musiała odejść, zostawiając pastora samego. W chwili gdy zstępował po schodach, nadszedł Tomasz. Pastor powiedział mu, by się udał do matki, która ma z nim niezawodnie coś do pomówienia. Zaniepokojony trochę, Tomasz opanował się jednak i pomógł wsiąść pastorowi do bryczki.
Pani Rendalen chodziła po sypialni, płacząc. Objęła syna w ramiona, a on zaklął ją na wszystko, by powiedziała, co zaszło. Odzyskawszy równowagę, pokazała książkę.
Ujął ją w rękę i zaraz zrozumiał, że było to ocalenie. Teraz dopiero odczuła matka, ile wycierpiał, gdy łzy i jemu napełniły oczy.
Nazajutrz skierowała pani Rendalen zapytanie do rodziców uczennic, czy godzą się, by córki ich wzięły udział w uroczystości pogrzebowej pani Engel. Zaprosiła zarazem chętne, by przybyły w białych sukniach dla sypania kwiatów i śpiewania pieśni i to punktualnie w południe, do budynku szkolnego.
Rok szkolny nadchodził, uczennice były już w mieście, to też nie zbrakło ni jednej.
Tomasz dokonał w krótkim czasie rzeczy wielkich, a zdawał sobie sprawę, że przyjdzie stoczyć walną bitwę.
Najbliższy numer „Obserwatora“ doniósł pokrótce o śmierci pani Engel, podkreślił jej wielkie miłosierdzie, a wkońcu dodał:
— Wedle obiegającej wieści, zmarła pozostawiła znaczny legat jednemu z tutejszych zakładów naukowych.
Notatkę tę, niezbyt dokładną, uwypukliła redakcja, nie zamieszczając tym razem żadnej napaści na szkołę.
Pogrzeb pani Engel stał się dzięki tym okolicznościom i pogłoskom ważnem zdarzeniem. Poczyniono wielkie przygotowania, zwolniono dzieci od nauki, postanowiono zamknąć sklepy, ulice, któremi pójdzie kondukt, wysypać igliwiem, oraz przybrać flagami okręt, który miał oddać salwę honorową. Opowiadano także, że muzyka wojskowa pobliskiego miasta garnizowanego została zamówiona i przybędzie grać na pogrzebie.
Znamienitsi kupcy miejscowi i z miast sąsiednich, zgłosili się, by nieść trumnę z karawanu do grobu, a z różnych stron wybrzeża nadpłynęły parowce, pełne ludzi, zwabionych wieściami o niesłychanej uroczystości.
Gdy dzwony uderzyły w dniu pogrzebu, ulice zalane już były tłumami, a u furty cmentarza tłok panował wielki.
Żadna kobieta nie poważyłaby się pokazać, gdyby nie to, że zasilono policję ochotnikami z pośród obywateli. Uczennice, ich rodziny, oraz nauczycielki dostały dobre miejsce i porządek panował wszędzie, mimo to jednak zakotłowało i rozległy się sporadyczne okrzyki strachu, gdy zaczęły bić armaty i ujrzano czoło konduktu. Podniosło to jeszcze bardziej zaciekawienie.
Muzyka, minąwszy bramę, stanęła u muru cmentarza i grała dalej, karawan zatrzymał się, kupcy wzięli trumnę na ramiona, inni zaś zebrali wieńce i kwiaty, które już na niej nie znalazły miejsca i kroczyli w stronę grobu.
Jednocześnie Tomasz wyśliznął się z pochodu i ustawił swą białą gromadkę wewnątrz cmentarza, pod murem. Przeczekano, aż karawan odjedzie, i złączono się z pochodem.
Muzyka ucichła, a uczennice zaintonowały pieśń uroczystą i piękną. To przejście od muzyki dętej do wokalnej wywarło silne wrażenie. Pochód ruszył, poprzedzany sypiącemi kwiatki dziećmi, potem szły uczennice śpiewające, a za niemi trumna i od tej chwili przybrał cały obchód zgoła inny charakter.
Dotąd była to parada, wystawne oddanie honorów, poczem korowód bogactwa zatrzymał się u wrót śmierci, odprowadziwszy panią Engel, niby panującą księżniczkę.
Teraz atoli zapanowało uczucie i żal czysto ludzki. Przodem kroczyły siejące kwiecie dziewczątka, za niemi płynął śpiew, a korowód, zakończony falą ciemnych sukien kobiecych wił się w górę, po zboczu cmentarnego wzgórza, unosząc z sobą myśli wszystkich zebranych.
Wszyscy wspomnieli toczącą się niedawno walkę, ujrzeli nagle, poza chórem białych dziewcząt blade oblicze biednej, tyle razy zdradzonej Emilji, które wszyscy niezbyt młodzi od lat znali, widując co niedzieli w kościele, coraz to niklejsze i smutniejsze. Wydało się, że te białe dziewczęta odbierają zebranym w orszaku żałobnikom zmarłą, będącą ich własnością. Testamentem własnym oddała im się i powierzyła.
Białe szeregi wyciągnęły się wzdłuż jednej ze ścian grobu. Tomasz, z kapeluszem w ręku, stał pomiędzy chórem, a sypiącemi kwiaty, gdy zaś spuszczono trumnę, dał, po chwili milczenia, znak.
Zabrzmiała zcicha muzyka, chór wziął udział w kantacie, a spokojny i opanowany Tomasz dyrygował jeno lekkiemi poruszeniami ręki.
Głosy te były odpowiedzią, nuciły nad grobem podziękę szkoły.
Kobiety ogarnęło wzruszenie. Karol poszukał oczyma pani Rendalen, zbliżył się do wzruszonej głęboko, a ona wyraziła chęć zobaczenia grobu zbliska. Podeszli.
Stała teraz i ona nad grobem, a wszyscy doznali uczucia, że ma do tego najbliższe może prawo, to też na widok pastora Greena, podtrzymywanego przez dwu ludzi, wszyscy drgnęli. Pastor przemówił, przytaczając różne słowa zmarłej, które, nie tykając nikogo, zarysowały jej uroczą sylwetkę. Z niektórych atoli powiedzeń przebijało wielkie oddanie i miłość dla męża, to też konsul Engel nie mógł się powstrzymać do spazmatycznego płaczu.
Pastor zakończył mowę słowami, jakie usłyszał z ust Emilji w chwili wręczania daru dla szkoły:
— Są tu dwa zapatrywania i dwa stronnictwa...
— Ofiarą swą — rzekł pastor — zmarła zapisała się w poczet członków jednego z nich.
Znowu zabrzmiała muzyka i chór, pastor zszedł ze wzgórza przy pomocy otaczających, a dziewczynki wsypały w grób resztę kwietnych płatków.
W tej chwili zagrzmiało na zachodzie, kędy morze leżało martwo, niby czarna płaszczyzna. Nadciągała, zda się, wielka burza. Głowy zebranych obróciły się ku miastu, gdzie na tle chmurnego nieba zwisały bez ruchu flagi. Zagrzmiało i łysło silniej jeszcze i bliżej, a orszak pogrzebowy drgnął i zaczął się zwolna rozsypywać. Wielu poszło, nie spojrzawszy nawet w grób i nie pożegnawszy się z rodziną. W chwilę potem z białych szeregów dziewczęcych zostały jeno strzępki rozprószone po zieleni trawy. Biegły, skakały, a wiele z nich, k u strasznemu przerażeniu pani Rendalen, śmiało się i nawoływało.

∗             ∗

Niedługo po powrocie z pogrzebu otrzymała pani Rendalen kilka bezimiennych podarków, a wszystkie nosiły motto:
— Są tu dwa zapatrywania i dwa stronnictwa...
W ciągu popołudnia napłynęło jeszcze więcej, wszystkie zaś były bezimienne i nieznacznej wartości.
Świadczyły jednak, że szkoła nie liczy samych jeno wrogów.
Ani pani Rendalen, ani Tomasz nie mieli jednak czasu zbytnio nad tem się zastanawiać, albowiem tegoż jeszcze wieczora miała się odbyć uroczystość pamiątkowa w szkole z przyjaciółkami pani Engel i dwoma najwyższemi klasami, jako gośćmi. Pani Rendalen chciała opowiedzieć swe wspomnienia o zmarłej, pastor Green obiecał przyjść, miano też grać i powtórzyć chorał pogrzebowy.
Przez cały dzień i wieczór mnóstwo było roboty, którą przerwał list doktora Holmsena. Nie nosił podpisu, ale poznano charakter lekarza oraz służącego, który list przyniósł.
Brzmiał w ten sposób:

Drogi Rendalenie!

Są tu dwa stronnictwa, rzecz oczywista! Mam przekonanie, że jedno z nich postąpiło nader głupio i nie przystąpię do niego. To też załączam przekaz na kwotę potrzebną na trzy „mikroskopy“ z uwagi, że twoja twarda pała kurtowska nie uznaje zbawienia poza mikroskopem! Świstam na to! Nie wierzę w wiedzę zarówno jak w religję. W tym kierunku nie osiągniesz, chłopcze, nic a nic! Ponieważ atoli powiało dziś w powietrzu coś białego, coś w rodzaju śpiewu... przeto, jak się rzekło, na ci trzy mikroskopy...!
Uczennice wyższych klas schodziły się do zamieszkałych w dworzyszczu pensjonarek i przywdziewały tam strój żałobny, w jakim ukazać się miały. Bawiła je ta nowość i nie mogły doczekać rozpoczęcia.
Kiedy jednak przyszły do „laboratorjum“ dawnej sali rycerskiej, zastały ją przemienioną z wielkim nakładem pracy w salę żałobną. Brakło tylko jeszcze portretu Emilji.
Nadjechał powóz Englów, zaprzężony w duńskie konie, a Pani Rendalen i Tomasz poszli naprzeciw młodej dziewczyny w żałobie, która rzuciła się na piersi nauczycielki. Była to jedynaczka Emilji, niezwykle piękna, smukła dziewczyna o bladej twarzyczce, wyzierającej uroczo z czarnego obramienia. Właściwe Englom włosy, nie rude, a nie blond, pokrywał czarny welon.
Płacząc, weszła na schody wraz z panią Rendalen, a Tomasz niósł portret, okryty czarnym całunem. Wszyscy powstali na powitanie. Sierota załkała jeszcze głośniej i skryła się w kącik, by jej nikt nie widział. Portret zawieszono nad czarno przysłoniętym kominkiem, pośród dwu norweskich flag i otoczono wieńcami.
Uroczystość rozpoczął marsz żałobny na cztery ręce, odegrany przez Tomasza i siostrę Augusty Hansen, tę samą, która skryła się ongiś pod płachtę, a dziś śpiewała na cmentarzu krótki ustęp solo altem. Potem nastąpiły mowy i chór, a wszystko miało przebieg szczęśliwy, podniosły, chwilami wzruszający. Wreszcie niedługi hymn kościelny poprzedził mowę Karola Wangen, którą zamknięto produkcje.
Jak to było zwyczajem szkoły, przysposobiono w pokoju pani domu skromną kolację, na której nie zbrakło też i wina, bowiem Tomasz chciał wznieść toast celem podziękowania uczennicom, biorącym udział w uświetnieniu obchodu.
Dał wyraz uczucia, jakie przenikło chyba wszystkie w chwili, kiedy stały nad grobem, otoczone mieszkańcami miasta. Oto pogrzeb ten stworzył, jakoby nierozerwalny węzeł, łączący je ze szkołą, coś, czego w takim jak teraz stopniu nie było.
— Wszak prawda? — zakończył — Pozostaniemy wierni temu związkowi duchowemu?
— Tak! Tak! — zagrzmiało w szeregach uczennic i wszystkie szklanki uderzyły o siebie.
Zajarzyły się młode oczy! Pierwsza trąciła szklankę Tomasza córka zmarłej, a inne jej ustąpiły miejsca. Zarumieniona była bardzo od wzruszenia i wdzięczności, zbliżając się doń...
Około dziesiątej rozeszli się goście, a Tomasz, zabierając się do siebie, powiedział na odchodnem matce.
— Jak ci się wydaje teraz, mateczko? Może nie tak znowu, głupi miałem pomysł, przemawiając w hali ćwiczebnej?
— Wydaje mi się w istocie, drogi synu, chociaż nie, nie, Tomaszu, to było niewłaściwe. Dajmyż jednak wszystkiemu spokój.
W tej chwili służąca przyniosła list, który nadszedł podczas obchodu.
— Widzisz, mamo! — zawołał że śmiechem i przeczytał:
— Hańbicielu uczciwości! — pisał bezimienny autor — Sądzisz, żeś zwyciężył? Widziałem cię pyszałku, na cmentarzu pośród młodych, świeżych dziewcząt, które zmusiłeś, by dla ciebie paradowały. Zarozumiałość tryskała ci z piegowatej, szerokiej twarzy i szczecinowatego włosa judaszowskiego. Pfe! Czekaj jednak trochę!
Cios spadnie na ciebie w chwili najmniej spodziewanej.

Zwolennik prawdy.


XIV.
Sztab główny.
Jasna Mila, ciemna Tora,
Gruba Tinka, szczupła Nora.

Zachodzono długo w głowę, kto stworzył ten piękny wiersz o poprawnych rytmach i rymach i czy powstał on w szkole łacińskiej, czy też realnej.
Nie doszło do rozstrzygnięcia, ale, ile razy widziano te cztery damy razem, ryczano go za niemi, zrazu naprzemian z wierszem Antoniego Dösena, który brzmiał: — Tora, Nora, ora pro nobis, ale ponieważ nie było w nim Tinki, ani Mili, przeto stracił wnet popularność.
Ale i pierwszy wiersz nie potrwał długo, bo niebawem zjawiło się nowe słowo, a autorem jego był sam Tomasz. Nazwał on cztery dziewczęta swym sztabem głównym i niezadługo honorowe to miano przyznała im cała szkoła żeńska, męska i ogół mieszkańców miasta.
Znamy już trzy członkinie sztabu. Jasna Mila to Emilja Engel, podobna w żałobie do portretu emaljowego, gruba Tinka to Katinka Hansen, o głosie altowym, siostra Augusty, a szczupła Nora to córka naczelnika urzędu, która siedziała wraz z Tinka pod płachtą, podczas pamiętnej inauguracji w sali ćwiczebnej, Miała ona wielkie oczy i płomieniste włosy. Ciemnej Tory nie znamy jeszcze i musi ona zostać przez czas pewien osobistością mityczną.
Naczelnik przybył do tej okolicy przed rokiem zaledwo. Zwał się Jens Tue, ale przyczepiono mu zawołanie,,Jens-bawidamek“. Objąwszy stanowisko, nie został na miejscu, ale przez czas dłuższy jeździł po zagranicy z chore piersiowo żoną. Córka tymczasem przebywała w domu.
Lepiej byłoby może wysłać ją do krewnych i przyjaciół w Krystjanji, ale szkoła pani Rendalen i pensja zażywały wielkiej sławy. Zostawiono tu więc Norę, chociaż nie był to powód wyłączny.
Budziła ona zaciekawienie ogólne, była to osóbka modna, wysoka, śmigła, nie całkiem może wykwintna, ale wiedząca co to strój, śmiała w zachowaniu i pewna siebie. Nie raziła niczem, była łatwa w stosunkach i pozyskiwała sobie ludzi. Ożywiała wszystko, z czem weszła w kontakt, a osobom takim dużo się przebacza.
Nie mogli jej jeno długo ludzie przebaczyć niesłychanej masy listów, pisywanych i otrzymywanych z wszystkich stron. Nauczycielki żaliły się, że zaniedbuje naukę, koleżanki, że zaniedbuje je same. Nie patrzała na nic prawie. Zasypiała, mając palce powalane atramentem, z kupą listów przy łóżku na ziemi. Albo pisała, albo czytała listy, albo płakała nad listami. W każdej wolnej chwili biegła do swego pokoju, by dopisać kilka wierszy do listu, albo przebiec oczyma list świeżo otrzymany.
Koleżanki śledziły ją, to też kryła się przed pościgiem zaraz po obiedzie. Szukano, polowano i znajdywano ją w różnych miejscach, raz nawet na strychu, jak pisała list na wielkiej beczce, zdrętwiała i sina od zimna.
Pozostawiła w Krystjanji najmniej dwadzieścia przyjaciółek od serca, które pisywały do niej i otrzymywały długie odpowiedzi.
Na szczęście miała też inną namiętność, a zdarza się często, że jedna ratuje nas od drugiej. Zachwycała się muzyką, śpiewała czasem nader poetycznie, ale nie udawało jej się to z braku wyszkolenia.
Mimo to podziwiały ją koleżanki, a zwłaszcza Tinka Hansen, muzykalna także, chociaż w rodzaju innym i skromniejszym. Logiczne myślenie i wczesny rozwój miała wspólne ze zmarłą Augustą. Była prosta, jasna, pewna, umiała wszystko na pamięć i grała na fortepianie. Dopuszczona została tedy łaskawie do akompanjowania do śpiewu Norze. Ale ekspresji nie miała żadnej, to też Nora namozoliła się długo, zanim Tinka pojęła, o co idzie.
Pewnego dnia odkryła Nora altowy głos Tinki. Odtąd zaczęły się niezliczone duety. Podlotki powinny były zachować miarę w śpiewie, Nora była skłonna do przesady, Tinka umiała się hamować, to też wobec władczych zakusów Nory przychodziło do starć bezpośrednich. Ale Tinka nawykła zwyciężać, gdy miała za sobą słuszność, przeto z łatwością pokonywała koleżankę.
To stało się ostoją ich przyjaźni. Współuczennica podziwiająca Norę, a przytem trzymająca ją w ryzach, to był w istocie świetny materjał na przyjaciółkę od serca.
Nora ujawniła natomiast nieświadomej pod względem estetycznym Tince świat sztuki, a wzajem Tinka otwarła przed nią do głębi swe serce.
Dowiedziała się tedy tego, o czem nie wiedział cały świat. Tinka była zaręczoną, a „on“ właśnie przed kilku dniami udał się na studja do Krystjanji. Co tygodnia dostawać miała list i więcej nad ten jeden, z różnych powodów, mieć nie chciała. Zwał się Fryderyk Tegesen, był synem sędziego, a Norze objawiła Tinka pierwszej w świecie ową tajemnicę.
Nora popadła w zachwyt. Zaręczyny za zgodą milczącą rodziców i jeden list tygodniowo! Jakże się to odbyło? Ach, żadne z nich nie wiedziało dobrze. Pewnego razu, mając lat ośm, usłyszała przez uchylone drzwi rozmowę matki i pani Rendalen o Auguście, i Tomaszu. Od tego czasu wiedziała, że Tomasz i Augusta byli nierozłączni. Tyle wiedziała, reszta przyszła sama.
Po tych zwierzeniach zawarła Katinka z Norą niezłomną przyjaźń, a potem przeniosły to uczucie na inne także koleżanki. Nora zaczęła zaniedbywać stołeczne przyjaciółki, a listy jej zaczynały się coraz częściej słowami:
— Strasznie już dawno... czuję, doprawdy, wyrzuty sumienia, że dopiero dziś... itd.
Krąg przyjaźni w najwyższej klasie miał dość ciasne granice, mimo że Nora radaby była zawrzeć w nim zwłaszcza wszystkie obojętne koleżanki. Powodem było, że tron królowej zajęła już poprzednio inna i dotąd władała.
Była ona najbogatszą dziewczyną w mieście, wysyłano po nią do szkoły powóz i lokaja w liberji, gdy tylko zanosiło się na niepogodę, przyczem zawsze wyłaniała się wielka kwestja, która z uczennic ma jej towarzyszyć, a przytem zawsze niemal miała coś ładnego i nowego. Pieniędzy posiadała zawsze dużo i to tem więcej, im hojniej niemi szafowała, dawała jej bowiem matka, ojciec i dwaj nieżonaci wujowie. Pozatem wszystkiem była piękna, taktowna i delikatna. Nie używała gwałtownych słów, nie czyniła porywczych gestów nawet podczas ćwiczeń, miała głos cichy i była cała harmonijna. Za najbrzydszą rzecz uważała uniesienie. Kroczyła przez życie po kwiatach i wiodła tą drogą wszystkich, dopuszczonych do obcowania z sobą.
Znamy ją już, była to Mila Engel.
Niezbyt utalentowana, odznaczała się pilnością i zwalczała każdą trudność, jak należało. Lubiły ją wszystkie koleżanki, dobijały się o jej względy i formalnie marzyły o niej.
Tinka jednak nie zaliczała się do wielbicielek.
Pociągnąć ją mogła jeno istota wprost przeciwnego usposobienia. Mila zbyt była do niej podobna.
Gdy przybyła Nora i zbliżyła się do Tinki, a przez nią do innych, dotknęło to żywo Milę, a w chwili, gdy Nora zwróciła się także i do niej, było już za późno. Zachowywała się grzecznie, uprzejmie, ale nie wspominała ni słowem o sukcesach śpiewackich Nory, nie uśmiechała się, słysząc jej opowiadanie o stolicy, które cała klasa pochłaniała w prost zawsze. Tej obojętności ścierpieć nie mogła Nora i postanowiła pozyskać Milę, imając się metod, jakie tylko dorastająca dziewczyna ma do dyspozycji...
Potem zawiązało się stronnictwo. Dla Nory była Mila beztreściwą, samolubną, zimną, pedantyczną, pozującą na damę. Mila ze swej strony nie interesowała się wcale Norą, słuchała jeno jej słów i milczała. Nie podobały się też jej wielkomiejskie obyczaje, swobodą i zmienność, spostrzegła też brak uzdolnienia i charakteru. Z kilku uwag Nory wyciągnięto wniosek, że nie ma wiary, a stronnictwo Mili było religijne. Cechy tej nabrała od chorowitej i nabożnej matki swej, a przytem była dopiero co konfirmowaną.
W tym czasie zbliżyła się do kuzynki panien Jensen, małej Anny Rogne, wówczas bardzo gorliwej w sprawach religji. Anna, starsza nieco od Mili, ale niskiego wzrostu, nie miała zdrowia i kilka razy bliska była śmierci.
W kwestjach religijnych prześcigała wiedzą starszych i kapelan Wangen był z niej bardzo zadowolony. Skłonność swą do marzeń przeniosła Anna na Milę, była wielce uszczęśliwioną z tej wrażliwości, nazwała przyjaciółkę, „uduchowioną “ i pojąć nie mogła, czemu się już dawno wzajem nie odnalazły.
Nadszedł czas, kiedy lekarze opuścili matkę Mili. Anna rozwinęła energję nadludzką, czuwała i modliła się żarliwie, wierząc silnie, że modły jej uratują panią Engel.
Po jej śmierci dosłownie gotową była oddać życie za jej córkę. Bogata dziedziczka miast rozgoryczenia z powodu bezowocności modłów dziękowała na kolanach Bogu za cios, a Annę ujął tak dalece ten postępek, że zawarła z Milą przyjaźń nierozerwalną, nawet przez śmierć.
Mila rozpoczęła naukę trzy tygodnie później niż koleżanki, siedziały obok siebie z Anną i odjeżdżały po wykładach powozem, bo Mila wzięła na czas pewien przyjaciółkę do siebie. Zachwyciła wszystkich, jawiąc się po raz pierwszy w szkole w żałobie, o bladem obliczu sharmonizowanem z czernią, jak matowe srebro z aksamitem. Łagodny, miękki sposób traktowania również i stronniczek Nory zjednał jej życzliwość ogólną. Przez kilka dni wydawało się, jakoby ku czci Mili cała szkoła odprawiała jakąś żałobną uroczystość.
Niebawem jednak ujrzała przed sobą w klasie nieznane dotąd oczy, grzbiet, kark i ramiona, zauważyła nowy głos, ruchy, a także nową suknię, płaszcz i kapelusz o tak pięknym kroju i świetnych barwach, jakich dotąd nie widziała.
Nowa uczennica była córką głównego kontrolera ceł, Holma, z Bergen, który miał brunatną twarz, wielkie ciemne oczy i kredowo-białe, kręte włosy. Był to dziwnie lękliwy człek, a pił tak, że jeno dzięki poparciu przełożonych nie usuwano go z urzędu. Miał dziesięcioro dzieci.
Tora, najstarsza z nich, wychówwała się od dwunastego roku życia we Francji i Anglji u wuja swego, maklera okrętowego, który zmarł teraz, zaopatrzywszy wychowankę w małą rentę. Mila wiedziała to wszystko, a Anna też raz oświadczyła, że Tora Holm jest ładna.
Nie było to jednak stosowne określenie. Torę zwrać należało „pięknością“, a przytem pociągała swremi zagranicznemi, rzec można, manjerami. Wszystkie uczennice godziły się co do tego.
Pierwszego dnia Mila nie spuszczała oka z Tory, która, zwrócona do niej plecami, zachowywała się niespokojnie, jakby czuła jej spojrzenie, na karku utkwione. Im się bardziej denerwowała, tem spokojniej badała ją Mila. W domu rodziców stał w bawialni marmurowy biust Augusta, który Mila zawsze podziwiała. Twarz tę ujrzała teraz przed sobą, osadzoną na dziewczęcej postaci. To samo czoło, kształt głowy, sklepistość policzków, wykres brwi, zaokrąglenie podbródka. Tylko oczy były o wiele żywsze w zestawieniu z martwem nieco i omglonem spojrzeniem cezara. Przytem wargi Tory drgały ciągle, ciemno-kasztanowate włosy mieniły się w świetle, a blada cera miała nalot miedziany. Mila nie umiała określić tej barwy, dostrzegła jeno na lewym policzku koleżanki trochę za wielkie znamię, które musiało żenować nieco Torę, gdyż nie zwracała się nigdy do patrzącej lewą stroną. Postać nowoprzybyłej rozrosła była, muskularna i jakby wyrzeźbiona. Musiała liczyć przeszło szesnaście lat. Przytem wszystkiem podkrążone jej oczy świadczyły, że jej coś dolega. Tora budziła zainteresowanie, a Mila obserwowała ją bez cienia zazdrości. Smak nowo przybyłej przekraczał widocznie upodobania wszystkich współuczennic. Musiała też nierównie więcej wiedzieć.
Mila spozierała też czasem na siedzące obok koleżanki. Dziś zwróciły zwłaszcza jej uwagę długie, cienkie, niebieskawe palce chudej i kańciastej Anny.
Jakże inną była! Czyż należało odezwać się do nowoprzybyłej, okazać jej życzliwość? Zawahała się, a widząc, jak na drugiej pauzie idzie pod rękę z Norą, odstąpiła naturalnie od zamiaru.
Różne też rzeczy nowe zaszły w ciągu owych trzech tygodni, poprzedzających powrót Mili.
Wstęp Tory Holm do szkoły nie wypadł nader szczęśliwie. Przybyła za późno, nie zastała nikogo w przedsionku, bo wszyscy znajdowali się w pracowni na modlitwie porannej i nie wiedziała, dokąd iść. Nagle wpadł na nią spieszący do chorego Karol Wangen i omal nie przewrócił. Zawstydził się straszliwie, wziął przybyłą za nową nauczycielkę, a niezdarne jego zachowanie zmieszało ją bardziej jeszcze. Po dobrej dopiero chwili wyraziła bergeńskim dialektem, kim jest. Dowiedziawszy się, pomyślał kapelan, że musiała po śmierci wuja doznać niejednej przykrości i zawołał porywczo:
— Tutaj wszyscy będą dla pani życzliwi i serdeczni!
To mówiąc, chwycił jej dłoń i powitał z wylaniem.
Starczyło tych słów, by wybuchła płaczem, będąc zdenerwowaną i onieśmieloną nowem otoczeniem. Nie wiedząc co czynić, Karol otwarł drzwi i zawołał:
— Mamo!
Ukazała się pani Rendalen, w krzywo siedzących na nosie okularach, i swoim zwyczajem spytała krótko i węzłowato, czego też od innych wymagała:.
— Cóż tam?
— To panna Holm, córka głównego kontrolera ceł.
— Dobrze! Niech wejdzie! — odparła, otwierając szerzej drzwi — Witam! — dodała, podając rękę przybyłej, stojącej w półciemnym przedsionku.
W tonie tych słów brzmiał rozkaz, któremu ulec musiała. Przytem pani Rendalen spostrzegła, że słuszna dziewczyna przybywa do szkoły zapłakana, jak pięcioletnie dziecko. Zdziwiona, wskazała krzesło, które Tora zajęła lękliwie, i poprosiła jednej z nauczycielek, by jej pomogła zdjąć płaszcz i kapelusz.
Odśpiewano hymn, poczem Karol Wangen wygłosił krótką przemowę, sławiąc zalety, jakie odkrywać możemy w bliźnich naszych. Należy pamiętać, że cnoty owe zasiał Bóg w duszach i szanować każdego człowieka jako stworzenie boskie.
Tora pojęła to jeno jako harmonję głosu. Była przygnębiona niefortunnym występem swym, który, jak to wiedziała dobrze, spostrzegła przełożona i wszyscy.
Niespokojnie kręciła się pod spojrzeniami obecnych, jakby raz po raz chciała się kryć, to znowu zwracała się do koleżanek. Zagadnięta oblewała się rumieńcem i odpowiadała coś, co za moment odwoływać musiała.
Stan ten trwał również drugiego i trzeciego dnia. Tora nie miała pojęcia o geografji i historji Norwegji. Nie umiała niemal nic poza językiem angielskim i francuskim, gdy to zaś wyszło na jaw, zapłonęła ponownie rumieńcem. Rumieniła się również, gdy ją chwalono za płynną rozmowę w tych dwu językach. Nie chciała brać udziału w gimnastyce, podając za powód, że niema kostjumu. Potem uszyła sobie kostjum, będący ostatnim wyrazem kokieterji, chociaż ganiła go jako brzydki i ordynarny. Oświadczyła, że chociaż silna, nie może znosić ćwiczeń, i zaczęła płakać.
Panna Hall prowadziła ćwiczenia, zalecając poszczególnym dziewczętom rozmaite ruchy. Wzięła ją na stronę i zaczęła badać. Panna Hall, która niemal całkiem zapomniała języka ojczystego, zdawała się nie domyślać, że Tora mówi po angielsku. Starała się znaleźć odpowiednie wyrażenie, ale Tora wzięła to naopak, uciekła, wzięła inną suknię, pobiegła do domu i nie chciała wracać do szkoły.
Z wielkim jeno trudem skłoniono ją do tego, zaznaczając, że jako skłonna do błędnicy, musi jadać lepiej, niż w domu. Tego właśnie słowa „błędnica“ nie mogła odrazu znaleźć panna Hall. Tora zamieszkała z tą nauczycielką w jednym pokoju. Była pierwszą, której na to zezwolono, i od tego czasu mieszkała zawsze niemal któraś z uczennic w pokoju panny Hall.
Zwolna zmieniła Tora swe pierwotne usposobienie o tyle, że mogła siedzieć spokojnie, ale traciła równowagę, ile razy ktoś na nią bystro popatrzył, albo nagle zagadnął. Czuła to w plecach, jak powiadały ogólnie uczennice i zabawiały się tem, że wpadała w niepokój i wkońcu bezwiednie musiała się obrócić i spojrzeć.
Tora zamieszkiwała już przez cały rok na pensji, ale z Norą mówiła zawsze tylko mimochodem. Pewnej niedzieli spytała ją Tora, czy nie zgodziłaby się, by jej zmieniła fryzurę.
Wzbudziło to tak wielkie zainteresowanie, jakby Norze zaproponowano nowe włosy. Wieść obiegła wszystkie klasy i wszystkie dziewczęta przybyły zaciekawione wielce. Stłoczone, roześmiane patrzyły na to, co się dzieje, ale gdy się stało, śmiech zastąpiły oklaski i radość prawdziwa.
Tora spostrzegła pewnego dnia, gdy Norze rozburzyły się włosy, że jej z tem dobrze i godzi się wybornie z wielkiemi, szeroko rozwartemi oczyma, dominującemi na twarzy. Nie miała niemal czoła, ni policzków, a usta małe jak wiśnia. Duży natomiast nos nadawał niejako kierunek spojrzeniu ócz, któremu się poddawać musiały.
Szło o znalezienie fryzury, zgadzającej się z oczyma. Tora dużo wiedziała i miewała „natchnienia“, ale dotąd nie próbowała tego w śmiałym zakresie fryzury. Stało się to teraz właśnie.
Oczywiście rozpuściła naprzód i rozczesała włosy, potem zaś ułożyła po obu stronach czoła luźne loki. Była to rzecz nieznaczna, ale dała zadziwiający wynik. Gdy Nora patrzała, zdawało się, że włosy podnoszą skrzydła i chcą ulecieć. Przytem nabierały blasków złocisto-brunatnych.
Nigdy nie zwano dotąd Nory piękną, co innego bowiem u niej pociągało. Teraz jednak, nawet Tomasz, nie zwracający szczególnej uwagi na uczennice, spojrzawszy podczas wykładu na Norę, urwał nagle w pół słowa, a cała klasa wiedziała odrazu, co myśli.
Najmniej z tego robiła sobie sama Nora. Zaspokojona udatną fryzurą, przestała się tem zajmować, ale Tora jęła się zachwycać jej talentami i jak zawsze przesadzając, mówiła, że jest „eteryczna”, że gra „zachwycająco”, a to podziałało. Podsycona uznaniem, przyjaźń wzrastała. Tora czyniła coraz to nowe odkrycia, twierdziła, że przyjaciółka ma zawsze we wszystkiem rację, nawet kaprysząc, występując gwałtownie, czy dopuszczając się drobnych niewiernostek. W gruncie, Nora ma słuszność zawsze... zawsze...
Nakoniec nabrała Nora przekonania, że Tora Holm pierwsza ją zrozumiała, jak należy. Dziwne to zaiste, powiedziała sobie, że wartość mą odkryła obca dziewczyna, patrząca bezstronnie.
Przyjaźń ich stawała się coraz to ściślejsza i dzieliły się swemi zdolnościami. Zdaniem Nory, Tora posiadała ogromny talent opowiadania, gromadziła tedy przyjaciółki, które słuchały nieskończonych baśni i romansów, jakich skarby całe tkwiły w Torze. Była to „Tysiąc i jedna noc”, ale nie w opracowaniu dla dzieci, jeno prawdziwa opowieść, słuchana z zapałem iście dziecięcym. Pozatem znała Tora również współczesne historje, w których figurowali kochankowie szlachetni, a nieszczęśliwi. Te piętnasto-, szesnasto — i siedemnastoletnie damy czytywały dotąd poza rzeczami szkolnemi tajemnie różności, które im były napoły tylko zrozumiałe, lektura książek domowych przez Tomasza rozszerzyła ich horyzont i wzmogła tęsknotę, to też talent Tory był im niesłychanie cenną rzeczą.
Gdy Tora nie opowiadała, Nora chciała ją mieć wyłącznie dla siebie. Związały się tak, że nic ich rozdzielić nie mogło i Nora wyznała, że wolałaby być ciągle sam na sam z przyjaciółką.
Wiedziano, że w ciągu paru dni ten zapał minie i śmiano się. Jedna tylko nie brała tego wesoło.
Tinka Hansen nie znosiła zdrady. Kilka już razy przedtem rozmówiła się z Norą ostro i przestrzegła ją, teraz atoli w tym nowym przypadku milczała i usunęła się tak, że nie słuchała nawet opowiadań Tory.
Rychło odczuła Nora pustkę wśród świetnych pałaców wschodu i rozumiała, że bez Tinki nie może z całą swobodą żyć, a nawet słuchać mocno nieraz „francuskich“ romansów Tory. Nawykła do tego, że Tinka zachowywała ścisłe granice, nie wiedziała już, czy ich nie przekroczyła i doznała wyrzutów sumienia. Skrupiło się to na Torze.
Nie wiedząc, czego się trzymać, przerywała despotycznie opowiadania, żądała innych, a i tych słuchać potem nie chciała, dawała przyrzeczenia, nie dotrzymując ich, głównie zaś nudziła się okropnie.
Właśnie w tym okresie wróciła do szkoły Mila. Zetknęły się z Torą Holm u pani Rendalen pewnego wieczoru, kiedy Tomasz miał czytać nowy dramat. Mila miała żałobną sukienkę, odmienną od poprzednio noszonej w szkole, a Tora, ujrzawszy ją, zaczęła zdaleka czynić gesty w powietrzu i dawać objaśnienia, że należałoby strój, zwęzić i przeinaczyć przezcobv całość wielce zyskała.
Potem, nie czekając odpowiedzi, odeszła i siadła zdała.
Nazajutrz, po nabożeństwie rannem, Mila podziękowała za radę i przyznała słuszność. Nie było czasu na dłuższą rozmowę, dopiero na pierwszej pauzie spytała Mila:
— Jak mogłaś to odrazu zauważyć?
— Wypróbowałam niedawno na lalce! — odparła Tora.
— Na lalce? — rzekła, rumieniąc się zlekka Miła.
Tora spostrzegła, iż się zdradziła i że obdarzona subtelnym instynktem Mila Engel zarumieniła się za nią.
— Masz tedy lalki? — spytała Mila nazajutrz mimochodem.
Tora oświadczyła z przesadną powagą, że ma lalki, siostry jej również, że nawet zamężne kobiety nie wstydzą się lalek, gdyż w takiem zamiłowaniu niema nic złego. Mówiła to wszystko śpiewnym dialektem bergeńskim, wywołując uśmiech Mili.
— Możebyś mnie odwiedziła dziś popołudniu? Wróciliśmy właśnie ze wsi! — powiedziała.
Tora skinęła potakująco i, uprzytomniwszy to sobie, doznała niemiłego uczucia.
Ale około szóstej przyszła.
Dom konsula Engla był jedynem domostwem miasta, zamykanem także w dzień. Na odgłos dzwonka otwierał lokaj, albo pokojówka. Nietylko w pokojach, ale również w kurytarzu i na schodach leżały brukselskie dywany, a zaraz od drzwi wchodowych można się było od stóp do głowy obejrzeć w wysokich lustrach.
Zaprowadzono Torę do apartamentów „jaśnie panienki“ na piętrze.
Doznała serdecznego powitania. Były to komnaty zajmowane przez panią domu i gdzie też zmarła. Nawet z powodu zmian tu wprowadzonych, tak późno tego roku powrócono ze wsi.
Wszystko dawało wrażenie wygody i ciszy, miękkie meble poddawały się naciskowi ciała, pokryte były mszystej barwy jedwabiem i tego też koloru były firanki i portjery. Ściany miały nieokreśloną ciemną tapetę. W rogu widniała starożytna szyfonierka z mnóstwem gem wielkiej wartości.
Tora nie mogła się napatrzeć. Zwróciła uwagę na piękny fortepian Erarda, zdobny w rzeźbione głowy i emblemy, oraz bibljotekę w tym samym stylu. Obrazy, zwłaszcza pejzaże, trzymane były w tonie tęsknego nastroju, jaki się jawi o zachodzie. Tora chodziła od jednego przedmiotu do drugiego, zawierając z każdym osobistą znajomość.
W sypialni podziwiała puszysty dywan, w którym niemal tonęły stopy, mały szezlong w kącie, łoże o kosztownych firankach, oraz ozdobne przedmioty toaletowe.
Milę cieszyło, że może to wszystko pokazywać.
Powiedziała, że nikt jeszcze nie widział komnat zmarłej matki.
Jeden tylko przedmiot omijała Tora, nie zwracając nań uwagi. Raził ją bowiem i psuł harmonje. Wreszcie spytała:
— Moja droga, co jest w tej szafie i czemu ona stoi tutaj?
Mila przyznała z uśmiechem, że nie jest dostrojona do otoczenia i przedtem jej tu nie było, ale stanowi jej osobistą własność i nigdy się z tym meblem nie rozstaje.
— Czyż nie może stać gdzieindziej?
— Niesposób przestawić tej szafy!
W odpowiedzi tej kryła się taka rezerwa, że Tora nie mogła pytać dalej.
W chwili pożegnania Mila prosiła serdecznie, by przyszła znowu rychło. Najlepiej jednak niech ją poprzód zawiadomi, by były same, co jest najprzyjemniejsze.
Tora zrozumiała, że stosuje się to do Anny Rogne.
Niedługo potem zdarzyło się, że gdy Tora opowiadała przyjaciółkom o zmierzchu jakąś bajkę z „Tysiąca i jednej nocy,“ dorzuciła mimochodem uwagę, iż „najpodobniejszą do Gulnary z pośród wszystkich znajomych i przyjaciółek jest Mila Engel.“
Oświadczenie to równało się powiedzeniu w obecności króla, że nie jest najmędrszym człowiekiem w państwie.
Nora spojrzała zdumiona, inne oburzyły się, zaś Tora czując, że popełniła omyłkę, dodała Mili przydomek „piękności biernej.“ Słowa „bierny“ i czynny były to wówczas hasła w klasie najwyższej. Rozróżniano „aktywnych“ i „pasywnych“ ludzi, oczy, barwy itp.
— Ależ Mila niema nawet czarnych włosów, lecz jasne! — zdumiała się jedna z dziewcząt.
— Nory włosy są również jasne! — odparła bez namysłu.
— Nie chcę być pięknością pasywną... — księżniczką wschodnią! — zawołała obrażona Nora.
— Oczywiście nie to chciałam powiedzieć... miałam jeno na myśli...
Urwała, nie wiedząc już, co miała na myśli.
— To ostateczne głupstwo! — zadecydowała większość, a dziewczęta tak zaczęły dokuczać Torze, że ze łzami w oczach oświadczyła, jako Mila Engel jest najpiękniejsza i najsubtelniejsza w całej szkole. Dała też wyraz radości z posiadania tak taktownej i tak pełnej względów przyjaciółki. Nie wszystkie koleżanki posiadają bowiem te zalety.
Rzecz przekroczyła wszelkie granice! Nawet najpobłażliwsza z wszystkich, Gina Krog wyjawiła teraz tajemnicę, z której od dwu dni nie zwierzyła się nikomu. Oto Tora była u Mili i mówią sobie: ty!
Nastała cisza grobowa. Po chwili Nora znikła, a zebranie rozproszyło się.
Tora usiłowała dać wyjaśnienie, ale nikt jej nie słuchał. Żadna z dziewcząt nie była w pokoju Mili Engel, gdyż nie otrzymała zaproszenia...
Tora nie zmrużyła przez całą noc oka. Gryzło ją i dręczyło to, że nie może zawrzeć z żadną pensjonarką przyjaźni, nie różniąc się przez to z inną. Cała szkoła uważała ją teraz za wiarołomną, choć nią, Bóg świadkiem, nie była! Plama ta strasznie jej dolegała, nie mogła znaleźć spokoju, a wszystko, czego się czepiła, wymykało się jej z rąk.
Płakała gorzko, kochała zarówno Milę jak Norę, każdą na swój sposób. Czemuż nie mogła zaspokoić obu tych potrzeb serca! Cóż począć? Za nic nie chciała poświęcić jednej dla drugiej...
Następnego dnia w niedzielę miała iść do kościoła, ale nie będąc w stanie czekać na inne, wymknęła się chyłkiem do Mili.
Zastała ją również ubrany do kościoła. Spotkały się w kurytarzu, ale gdy Tora nalegała o niezwłoczną rozmowę, wzięła ją z sobą na górę i zamknęła drzwi na klucz.
Tora wybuchła gwałtownym płaczem i opowiedziała wszystko szczegółowo, dodając, że czuje się opuszczoną i że obawia się skutków na przyszłość ze względu na potęgę Nory w szkole.
181 Podczas tego opowiadania, w momencie krótkiej przerwy posłyszała Mila lekkie pukanie.
Uchyliła drzwi, wymknęła się, po chwili wróciła i po wiedziała, że umówiła się z Anną Rogne, by iść razem do kościoła, teraz atoli złożyła rzecz na ból głowy. Wyraziła żal swój Torze, którą pokochała szczerze i przyrzekła nie brać jej za złe kroków, jakie poczyni, by załagodzić incydent z koleżankami. Mila okazała się naprawdę dobrą i pobłażliwą.
Ujęta tem Tora uściskała przyjaciółkę i wymknęła się do kościoła, przedtem jednak ułożyły, że wróci po południu. Doznała wielkiej ulgi, ale chciała sprawę lepiej jeszcze rozważyć.
Oczywiście Miła czekała na nią.
Zaraz po podwieczorku wróciła, zamknęły się na klucz i, objąwszy serdecznie, usiadły na kanapce. Wówczas Mila szepnęła Torze, że pokaże coś, co jej sprawi niezawodnie wielką przyjemność. Nikt o tem nie wie, ale tamta szafa w rogu...
— Tamta szafa?
— Mieściła dawniej moje lalki.
— Lalki?
— Wszyscy teraz wiedzą, że niema tam lalek! — zawołała.
Podbiegła do szafy, otwarła naścieżaj dolne i górne drzwi i zaraz ukazały się liczne piętra domu lalek. Na dole była kompletna, ponętna kuchnia, jadalnia i pralnia, na najwyższem piętrze duży, elegancki salon z jedwabiem krytem i meblami, stołem z różanego drzewa, lustrem, kominkiem i zegarem. Piętro trzecie zajęte było przez sypialnie z przecudnemi łóżeczkami, na czwartem mieściła się wspaniała garderoba, pełna materyj jedwabnych i aksamitnych o różnych barwach. Były to skrawki, gromadzone pilnie przez całe lata, ponadto zaś wielki zapas gotowych części ubrania i bielizny, pończoch, spódnic, kapeluszy, płaszczyków, pasków i stroików.
Tora wydała głośny okrzyk, podbiegła do szafy i, już to klękając, już wspinając się na palce, pożerała oczyma te cuda, nie dotykając ich. Nie mogła wszystkiego objąć spojrzeniem z powodu mnogości i zaczęła liczyć lalki, zrazu cicho, potem coraz donośniej. Dotarła do ośmiu, ale Mila powiedziała, że jest dwanaście.
— Dwanaście! Cały tu zin! Wielki Boże! Chowałaś przeto każdą otrzymaną lalkę! Ani jedna widzę nie zepsuta, ni stłuczona.
— Od siódmego roku życia chowałam wszystkie.
— Ach, co za cuda! — zawołała Tora i ostrożnie, jakby nie dowierzając, ujęła w palce najpiękniejszą laleczkę w czerwonej, jedwabnej sukni, trzewikach, kapeluszu tejże barwy, z ciemno-szkarłatną parasolką i wachlarzem, tkwiącym za paskiem. Spódnice lalki obrzeżone były haftami i koronkami, w kieszonce miała chustkę, a na rękach doskonale leżące, francuskie rękawiczki. Wreszcie na ramieniu widniała bransoleta w kształcie niezabudki, a na piersi zegarek w podobnym guście.
Oniemiała z podziwu Tora, obracała w rękach lalki, badając krój sukien i spódnic, to zbliżając je do oczu, to odsuwając. Nagle rozległo się lekkie puknięcie w drzwi.
Ktoś przeszedł kurytarz i dotarł aż tu, nie słyszany przez zajęte lalkami dziewczęta. Drgnęły ze strachu.
Mila położyła palec na ustach. Cicho, sza! Czerwieniła się i bladła naprzemian. Oczywiście, była to Anna ale nie widziała nigdy lalek i niesposób było dopuścić do tego, gdyż nie zrozumiałaby sprawy.
Były tu, jak później oświadczyła, również dwie lalki w żałobie, ale Anna tak obserwowała Milę w ostatnich czasach, że nie mogła przebrać więcej nad te dwie, choć miała zamiar pokazać jej wszystkie w żałobnych szatach.
Pukanie ponowiło się, niepewne, ciche... Wstrzymały oddech, a Mila była bardzo wzburzona. Po chwili usłyszały kroki, coraz to dalsze, słuchały zaś z takiem napięciem, że pochwyciły stąpanie na schodach i w przedsionku na dole. Cóż za przykre wydarzenie! Mila zabroniła wpuszczać kogokolwiek poza Torą.
Służebna, mająca właśnie służbę, jej własna pokojówka, której ten rozkaz wydała, musiała się wydalić. Cóż tedy czynić?
Mila zadumała się nad tem, ale wnet myśli jej przybrały z konieczności inny kierunek.

∗             ∗

Nora leżała na łóżku, w pokoiku pod dachem nowego domu szewca Hansena przy placu targowym. Stancyjka była niebiesko malowana. Prócz łóżka była tu ciemno lakierowana bibljoteczka, kilka krzeseł, duża, na trzy osoby umywalnia, oraz krótka, wysoka kanapa, na której siedziała właśnie Tinka Hansen, bębniąc w zamyśleniu po stole i patrząc na przyjaciółkę.
Nora łkała, a Tinka patrzała na to spokojnie. Nora przekonała się teraz, jak boli zdrada, jak smutną jest rzeczą zostać wzgardzoną dla innej.
Mało tego, została zdetronizowaną, rzuconą w proch, zniweczoną. Tora wyniosła ją wysoko, teraz ta sama Tora poniżyła ją i porzuciła dla Mili Engel!
O jakiż świat złudny i zdradny!
— O Boże, czemuż nie kochasz mnie, Tinko! — zawodziła — Wiesz przecież, jak jestem nieszczęśliwa.
Ale Tinka milczała.
— Żyć bez ciebie, Tinko, nie mogę! Od dzisiejszego ranka wiem, że pełna jestem wad! Nie mogę oprzeć się o nic!
— Tak nie jest! — pocieszała Tinka.
— O nic oprzeć się nie mogę! O Boże, cóż pocznę? Czy mi nie możesz dopomóc?
Wybuchła gwałtowniejszym jeszcze płaczem.
— Chcesz jeno ciągle, by cię wielbiono! — rzekła Tinka.
— O, nie mów tak! — zawołała Nora.
— Żyć nie możesz bez uwielbienia, a to musi wkońcu obmierznąć.
— Cóż mam czynić, Tinko? Ach już mi to obmierzło, wierzaj mi! Zwłaszcza teraz, kiedy Milę uwielbiają. Hu! Jakież to wstrętne!
— Z powodu że kolej przyszła na Milę.
— O nie, nie! — zawołała i oparła się na łokciu — Tora mnie dotknęła boleśnie i dlatego mi obmierzło wszystko! Tak jest! Pomyśl tylko, w tej chwili ona znajduje się u Mili! — dodała i załkała ponownie z żalu i wstydu.
Nagle wstała i rzekła:
— To nikczemność! Pogardzam sama sobą! Nie masz pojęcia, com pomyślała dzisiejszego ranka. Dopomóż mi, Tinko! Tyś jedna dla mnie szczera.
Tinka siedziała bez ruchu, a Nora wiła się po łóżku, płacząc rzewnie.
— Nie mogę pojąć — zaczęła po chwili Tinka — by ktoś, co jak ty uwielbia.
— Nie wymawiaj tego słowa, Tinko! — przerwała jej Nora, czyniąc gest odporny — Jest mi ono wstrętne od czasu, gdy go używa Mila... Mila też się zachwyca... Czy możesz sobie to wyobrazić?
— Dobrze, więc nie powiem „uwielbia“...
— Proszę cię bardzo!
— Powiem tedy, że ktoś, co się interesuje wszystkiem pięknem i wielkiem, jak to czynisz ty, ktoś jak ty odważny... bo wiem, że dałabyś życie za to, co uznajesz za dobre i wzniosłe...
— Tak, to prawda, Tinko! — zawołała, siadając na łóżku — O jakaż rozkosz słyszeć te słowa i to z ust twoich, Tinko! Ach, byłam starta w proch!
— Czekaj że, niech skończę. Otóż czyż nie hańba, by ktoś taki jak ty, mógł być zwykłym pawiem?
— Pawiem?
— Oczywiście wyglądasz zupełnie jak paw.
— Ja?
— To nie moje porównanie...
— Rozumiem dobrze.
— To powiedziała Tora!
— Tora? Ach! Obłudnica!
— Tora ma słuszność! Wyglądasz najdokładniej na pawia, Noro. Masz małą, szczupłą twarzyczkę... Przytem jesteś tak filigranowa...
— Ależ, Tinko!
— To szczera prawda! Wszystkie przyjaciółki tak sądzą. Uważasz resztę koleżanek za oczka na twym pawim ogonie... tak ci się wydaje.
Nora padła na łóżko, szlochała, zawodziła, zakopała twarz i ręce w poduszkę, a Tinka dodała:
— Obraziłaś Torę. Jesteś tak kapryśna...
— To prawda! — jękła z poduszki.
— Niestety! To samo powiada Fryderyk.
— Co powiada Fryderyk?
Czerwona, zapłakana twarz wyjrzała na świat boży. Fryderyk był autorytetem.
— Przeczytam ci! — oświadczyła Tinka, dobywając z pultu olbrzymi, pięciokartkowy list. — Oto tu! — rzekła, biorąc w rękę czwartą kartkę i odnajdując odnośne miejsce tak samo pewnie i powolnie jak zawsze. Potem jęła czytać:
— Nie sądź jej zbyt surowo. Nie jest ona taką z natury, gdyż umiałaby utrzymać swe wielbicielki. Jest to jeno rozpuszczone dziecko, które nawykło do pochwał i dlatego tak się rozkaprysiło, że nie chce nazajutrz nic wiedzieć o tych, którzy je zeszłego dnia chwalili.
— Och, jakaż to prawda, Tinko!
— Ale sądzę, że jej się sprzykrzą te pochwały, gdyż ma wyższe aspiracje. Tego wrażenia doznałem w lecie. Ty, Tinko, musisz jej w tem pomóc.
— Ach, uczyń to, Tinko! — zawołała Nora. Siadła na skraju łóżka, złożyła ręce — Musisz być zawsze ze mną, Tinko. Jeśliś ty ze mnie niezadowolona, doznaję wyrzutów sumienia. Nie chcę być taką jak dotąd. Jeśli spostrzeżesz najdrobniejszą oznakę, uczyń mi wyrzut. Wiesz, jakbym rada poprawić się. Chciałabym być dobrą, doskonałą! Ach nie śmiej się! W gruncie nie zależy mi na bufonowaniu, puszeniu się i pochwałach! Wszystko to przychodzi samo i to nie wiem jak. Brak mi powietrza, radabym coś niesłychanego uczynić, wziąć w czemś udział. Ach, tego pragnę! Porywa mnie czasem chęć iść na wojnę, lub zginąć wraz z nihilistami w Rosji, albo wreszcie odbywać wielkie podróże, przemawiać publicznie, zostać wygwizdaną i okrytą pogardą. Ach pragnę działać, nie wiem w jakiej sprawie, ale pożądam tego... Nie mówię przez pychę, Tinko, ale czuję to... przysięgam na Boga, czuję to! Być może jest to jeno mgliste, bezcelowe marzenie, ale wierz mi, owa nienazwana tęsknota przepełnia mi duszę!
Siedziała wyprostowana, przez Izy błyszczały jej oczy, włosy miała roztargane, po chwili zaś wyciągnęła ramiona i padła zpowrotem na łóżko, zalewając się łzami.
Tinka nie mogła się dłużej opierać wszystkim owym dobrym wspomnieniom przyjaciółki. W stała zamaszysta, przysadkowata i pochyliła się nad Norą.
Potem spędziły razem rozkoszną chwilę na pogawędce, która uwieńczyła zgodę i jednomyślność. Wkońcu to, co im się wydawało niedawno nader poważne i groźne, przybrało inną postać i wywołało śmiech.
Nagle, pośród owej pogwarki usłyszały czyjeś spieszne kroki na schodach. Ktoś przebiegł pierwszy zakręt, drugi, trzeci i wreszcie zadudnił obcasami tuż przy poddaszu... Czyż z taką pewnością mógł biec zwłaszcza ciemnym kurytarzem, gość przygodny?...
Drzwi, nie zaryglowane od wnętrza, rozwarto bez pukania i oczom przyjaciółek ukazała się... Tora... we własnej osobie.
Trudno opisać zdumienie, pozory, obrazy, oraz dostojeństwo obu dziewcząt. Na książęcym dworze nie zdołanoby odegrać lepiej tej maskarady. Tinka całem zachowaniem świadczyła, że pojęcia niema o istnieniu stworzenia nazwiskiem Tora Holm, a Nora była nieprzystępna, jak na scenie.
Nigdy atoli jeszcze sromotniejszego zakończenia nie miało tak wspaniałe widowisko.
Tora była uosobieniem radości i zwycięstwa. Opowiedziała o dwunastu lalkach, nieraz większych od żywych dzieci, o pięciuset najmniej sukniach z mory, jedwabiu i aksamitu, o spódnicach, koszulach i majtkach haftowanych, o jedwabnych pończochach, rękawiczkach, parasolkach itd. itd., o łóżkach, firankach, słowem, mnóstwie cudów, od kuchni aż do salonu, w reszcie o wielkim planie balu dworskiego lalek w dniu urodzin króla. Zaręczała, że Mila jest tysiące razy lepsza, niż się wydaje, i że zaprasza obie, by przyszły zaraz podziwiać te rzeczy. Także, ale to w najgłębszej tajemnicy, we czwórkę mają urządzić ów bal dworski. Przysięgła, że to prawda, i opowiadała, iż kilka już razy była w paradnym apartamencie Mili, która nigdy dotąd nie wspomniała jej jednak o lalkach. Dziś dopiero, uniesiona dobrocią serca, dla pocieszenia jej zdradziła tajemnicę, a teraz zaprasza Tinkę i Norę, dla pogodzenia i zawarcia wspólnej, trwałej przyjaźni. Ta propozycja była dziełem Tory. Mila zrazu wahała się, ale potem zaakceptowała plan i uznała go za wspaniały. Mila jest dobra, a również Tinka i Nora muszą być dobre! Nacóż dwa stronnictwa? W gruncie rzeczy nie uczyniły sobie nic złego... nic a nic!
— Dalej w drogę! — zawołała — Potem rzecz omówimy szczegółowo!
Spojrzały po sobie, ale Tora nagliła. Zapowiedziała, że zostaną u Mili do wieczora. Niesposób odrzucać takiego zaproszenia ze strony Englów.
Jak burza uniosła je z sobą. Oczy jej rzucały błyskawice, miotała się niby wicher i zaraziła swem podnieceniem.
Za chwilę stały już przed szafą. Kilka minut trwały wstępne ceregiele przeprosin, tłumaczeń, wreszcie Tora objęła Mile, odsunęła na bok i zawołała:
— Otwieraj! Otwieraj! Mówić możemy potem!
Mila uznała wyższość czynu nad słowa i otwarła szafę.
Nagrodziły ją okrzyki zachwytu Tinki i Nory. Był to skarb, przez niewielu dotąd oglądany, zwłaszcza w ciągu lat ostatnich nie sięgnęło tu obce oko i to stanowiło urok niezwykły.
Każda unosiła się nad czemś innem. Tince były lalki małemi dziećmi, przemawiała też do nich językiem malców, rozbierała i ubierała z wielkiem zadowoleniem.
Tora unosiła się nad materjami, podnosiła do światła i porównywała z sobą. Zwłaszcza jeden kawałek brokatu, wyszukany specjalnie przez Milę, wprawił ją w ekstazę. Kreśliła coraz nowe plany i mówiła bez opamiętania...
Norze wydała się szafa zbiorem dzieł sztuki, a Mila ukazała się jej teraz z całkiem nowej strony. Obie były dla siebie przez cały wieczór z szacunkiem, który dwie pozostałe uznały za całkiem naturalny.
Usiadły przy stole, biorąc pomiędzy siebie lalki, zgromadziły mnóstwo materyj, nadających się do wielkiego celu, mianowicie balu dworskiego i jęły gorliwie pracować. Ale różniły się w zapatrywaniach. Tora głosowała za balem kostjurnowym i w wymownych słowach rozprawiała o markizach, damach roccoca, czasach rycerstwa, piórach i kapeluszach.
Mila stała po stronie teraźniejszości i zachwycała się niektóremi toaletami z najnowszego żurnalu. Nora przychylała się to do jednego, to drugiego pomysłu, a Tinka chciała, by każda ubrała swe lalki, jak jej się podoba.
To ostatnie oburzyło Norę i Torę. Wszakże całość musiała mieć jakiś styl. Mila była pobłażliwsza, ale również oponowała. Niebawem skutkiem uwagi Nory cała debata, sztuczką jeno młodym dziewczętom właściwą, przeszła na temat... Karola Wangena i Tomasza Rendalena. Po stronie jednego stanęła Tora, po stronie drugiego Nora i Tinka. Tora znieść nie mogła nerwowości Rendalena, a przytem uczyniła to może przez skłonność do opozycji. Śmiałe porównanie kawałka materji w czerwony rzucik z rękami Tomasza wywołało spór.
Nora zauważyła, że ma on ręce żywe, rzec można, mówiące, przeciwnie zaś ręce Wangena są głupie, długie i u góry tak szerokie jak u dołu.
Z dwu nauczycieli szkoły żeńskiej jeden musi znosić połajanki, gdy drugi jest wychwalany. Tutaj, poprawny Karol Wangen padał z reguły ofiarą, gdy uczennice zaczęły unosić się nad genjałnym Rendalenem. Tora stawała natomiast po jego stronie, pamiętna, że jej uścisnął serdecznie dłoń na powitanie, spojrzał życzliwie i wybrał do przemówienia swego niejako za tekst owo spotkanie. Lubiła go tem więcej, im był dobroduszniejszy i niezdarniejszy, wałczyła formalnie o niego tak, że to gniewało inne.
Tym razem utarczka rozpoczęła się od zaatakowania Tory „pustą, uczoną głową“ Karola Wangena, długą twarzą, długiemi palcami, również długiem! nogami itd.
Odpowiedziała, cytując czerwone włosy Rendalena, jego kobiecą wrażliwość i uperfumowaną chustkę.
Potem wytoczyła cięższe działa, podkreślając jego nieokiełznaną, gorączkową gwałtowność i popełniane w takich chwilach omyłki. Zacytowała przykłady zmienności usposobienia. Czasem przez kwadrans biegał po klasie, nie nic mówiąc, nie słysząc i nie widząc. Zaraz potem stawał się uosobieniem życia, radości, wesela, a nawet pustoty.
Przeciwniczki oponowały przeciw tak dowolnemu zestawianiu, które daje fałszywy obraz Tomasza Rendalena, najmądrzejszego i najzdolniejszego nauczyciela w świecie. Tinka miała wybitny talent naśladowczy, a brakło jej uczuć religijnych, tedy jęła przedrzeźniać Karola Wangena i jego sposób kazania i wznoszenia oczu w niebo. Nora nie mogła się powstrzymać od śmiechu, a Tora wybuchła płaczem.
Mila rozweselona, także u jęła się za Wangenem, mówiąc, że jest bardzo wykwintny. O Tomaszu nie powiedziała nic.
Mila była gospodynią, przyjmowane po raz pierwszy Nora i Tinka nie przeczyły zbyt ostro, Tora zanuciła tedy sama pieśń pochwalną Wangena.
Nie chcąc się spierać, a zarazem dać do poznania, że trzebaby skończyć, w stała Nora i podeszła do okna.
— Mój Boże! — zawołała nagle — Anna Rogne idzie w stronę miasta.
— Czyż tu była? — spytała blednąc Mila i wyjrzała także.
— Zapewne, musiała być!
Widziały, jak Anna odchodzi wzburzona. Mila z biegła żywo po schodach i wróciła dopiero po dobrej chwili.
Była małomówna i podniecona. Anna odeszła od samych drzwi pokoju.
Wszystkie się zdziwiły. Mila opowiedziała, co się stało przed południem, i wyraziła zdanie, że nie ponosi winy, Wzięła to natychmiast na siebie Tora i uczuła się bardzo nieszczęśliwą.
— W gruncie rzeczy winna jestem ja! — zadecydowała Mila.
Nie wiedziała co czynić, kazała tylko zaprzęgać.
Nikt nie wiedział co robić, wszystkie spojrzały tylko bezwiednie na Tinkę.
— Tak! — powiedziała — Musimy razem iść do Anny i powiedzieć jej, co zaszło.
Nora i Tora zgodziły się zaraz, że to najlepsze.
I Mila wyraziła zgodę, ale zauważyła, że nie wspominała Annie słowem o lalkach, gdyż tego nie cierpiała. To też teraz nie można wyjaśnić Annie owej historji z lalkami, nie dotykając jej. Nora i Tora przyznały, że niesposób tego dokonać.
Tinka miała inny pogląd i podjęła się rzecz załatwić sama.
Nie, — powiedziały inne, jeśli ma się to wogóle stać, rzecz załatwić winna Mila.
To zwróciło uwagę Mili, że może do niej napisać, z prostem zawiadomieniem, iż ma u siebie koleżanki i wysłać list wraz z powozem, którym, jeśli chce, może przyjechać.
— Tak, tak! — przyznały Nora i Tora.
— Jedź do niej sama! — rzekła Tinka.
— Nie! Nie mogę być niegrzeczna względem mych gości! — odparła Mila z uśmiechem i siadła pisać.
Dziewczęta umilkły, a po chwili zawołała nagle Nora;
— Tinka ma rację! Jedź do niej!
— Nie! — odparła znowu Mila, podnosząc głowę od listu — Anna nie będzie wiedziała, żeśmy ją widziały przez okno. Najprościej będzie, gdy ją zawiadomię o waszej wizycie.
Zdecydowano nakoniec, że to wyśmienity sposób.Mila skończyła list, a powóz odjechał za chwilę.
— Napisałam, że jej innym razem powiem, czemuście przyszły! — powiedziała Mila. — A także prosiłam Jana, by pośpieszył, i biorąc drogę okrężną, uniknął spotkania z Anną, tak, że powóz zdąży może jeszcze przed jej powrotem.
Czuła wielkie zadowolenie, że się sprytnie wywikłała z trudnej sytuacji.
Podjęto znów debatę nad balem lalek, ale same lalki i stroje musiały powędrować z powrotem cło szafy przed przyjazdem Anny.
Nagle zawołała Nora:
— Jeśli mamy zamilczeć wobec Anny o lalkach, to dlaczegóż nie mogłyśmy do niej jechać wszystkie?
Patrzyły na siebie przez chwilę zdumione... potem wybuchnęły śmiechem. W jakiż sposób wpaść mogły na bezrozumną myśl, że tajemnica ich zostanie zdradzona, jeśli się wszystkie oddalą? Próbowały przypomnieć sobie cały tok rozumowania, ale nie dały temu rady, przyznały tylko, że jest to dowodem nieczystego sumienia.
Tinka zaproponowała, by lalki zawczasu schować do szafy i poukładać pod nadzorem właścicielki, ale Mila ofiarowała się uczynić to potem sama. Zaoponowały przeciw temu, bo układanie lalek było wielce zajmujące. Potem wzięły się na nowo do roboty.
Powóz wrócił bez Anny. Miała ból głowy.
Tora i Mila spojrzały na siebie. Była to zemsta za pierwszą wizytę. Zrazu dotknęło to wszystkie, ale możność dalszej zabawy lalkami pocieszyła niebawem dziewczęta.
Rozmowa skierowała się oczywiście na Annę. Żadna z trzech przybyłych nie lubiła jej. Była im zbyt sztuczna, pretensjonalna, wywyższała się i chciała mieć we wszystkiem rację. Godziły się, że ma dobry styl, ale jęły drwić z jej bigoterji. Mila nie wyraziła zdania co do pierwszego punktu, ale przyznała, że u Anny jest widoczny nadmiar bigoterji.
Pierwsza Nora wstała od stołu, nie mogła wytrzymać, zapragnęła muzyki. Spróbowała Erarda, wyrażając obawę, że trochę rozstrojony, co się też okazało słusznem. Ale i tak poszło ślicznie. Nora śpiewała innym, zajętym lalkami. Potem zaproponowano, by śpiewała Tinka, ale ona nie chciała rozstać się z lalką w niebieskiej sukni i dopiero na prośbę Mili odśpiewała kilka utworów. Gdy skończyła, zapukano, a pokojówka Mili zawiadomiła ją, że pan konsul wrócił do domu. Wywołało to wielkie wrażenie, albowiem się go nie spodziewano.
Mila zbiegła na dół, wszystkie zaś pozostałe uradziły, że muszą iść, gdyż jedzenie kolacji wraz z konsulem byłoby rzeczą zbyt niemiłą. Upierała się przytem zwłaszcza Tora, wiedząc, że mankiety jej nie są zbyt świeże, a nie wiedziała, czy wypada prosić Mili o inne. Podczas tych roztrząsań wpadła Mila jak bomba i pośpieszyła do stołu, szepnąwszy:
— Papa idzie! Zaczęła się bieganina od stołu do szafy i z powrotem, dziewczęta wpadały na siebie, następując sobie na nogi, pokrzykując, wybuchając śmiechem, słowem zwijały się jak w ukropie, ale wszystko znalazło się w szafie w chwili, gdy konsul zapukał.
Nora potrąciła Tinkę, tak, że ta padła na sofę, sama zaś zajęła miejsce w fotelu i przybrała dostojną minę. Mila i Tora stanęły przy szafie.
Konsul wszedł, jak zawsze elegancki, uśmiechnięty; i zdumiał się widząc, że cała czwórka jest czerwona i przybiera pozy, jakby powstrzymywała przemocą śmiech. Cóż tu zaszło u kaduka, pomyślał, potem podszedłszy do Nory, córki naczelnika, pozdrowił ją grzecznie i spytał o zdrowie rodziców. Przywitał następnie dwie przed stawione sobie koleżanki Mili i, wracając do Nory, spytał, czy będzie mu wolno zaprowadzić ją do stołu, gdyż wraca wprost z portu i jest tak głodny, jakby odbył podróż naokoło świata. Podała mu rękę, ale gdy chciał, by trzy pozostałe ruszyły przodem, dziewczęta zaczęły się wzdragać. Tinka, nie pojmując, czemu Tora nie idzie, podeszła na powtórny gest konsula do drzwi, choć jej to było niemiłe i nie rozumiała, czemu Mila nie wyzwoli jej z kłopotu. Mila bowiem stała także jakby wrosła w ziemię. Konsul trącił zlekka córkę i powiedział:
— Avancez mesdemoiselles!
Tinka postąpiła krok i nagle ukazały się na dywanie nogi lalki. Tora chciała ją zasłonić, ale konsul, przeprosiwszy Norę, podniósł ją z ziemi.
Pierwsza zerwała się Tora, potem Tinka, Mila, a nakoniec Nora, wyrwawszy rękę z pod ramienia konsula, pobiegła w stronę kurytarza i jadalni. Konsul kroczył za niemi z lalką w ręku.
W jadalni dziewczęta zbiły się w kłębek, parskając śmiechem, konsul zaś wszedł z lalką niby flagą, wzniesioną w górę.
Była to niebieska lalka, którą Tinka właśnie po raz trzeci rozebrała i chciała położyć do łóżka, gdy nastąpiło gwałtowne chowanie wszystkiego do szafy. Musiała spaść w chwili zamykania, Mila i Tora zasłaniały ją wspólnie.
Konsul podszedł do stołu, wziął lalkę w objęcia, potem złożył na serwecie, pokołysał i podłożył jej pod głowę niby poduszkę, filiżankę, obróconą dnem do góry. Ale za moment przyskoczyła Mila i porwała drażliwy przedmiot.
— Czyście się panie naprawdę bawiły lalkami? — spytał pan domu.
— Broń Boże! — odparła Mila — Zebrałyśmy się, by przysposobić wspólnie podarki gwiazdkowe!
— Pocóż tedy było ukrywać przedmiot tak niewinny? — spytał znowu.
— Bo lalka była rozebrana! — odrzuciła Mila, wprawna najwidoczniej w tego rodzaju odpowiedziach. Nora również znała się na tem, mając ojca, który lubił się drażnić z młodemi dziewczętami, to też pośpieszyła Mili z pomocą.
Dwie pozostałe znalazły się przezto poza rozmową, wzamian jednak zato oczy konsula spoczywały na nich nieustannie. Tinka rozumiała, że Tora mogła wzbudzić zainteresowanie... ale ona sama? Ogarnął ją niepokój. Czyż może gdzieś pękł szew sukni. Zdarzało jej się to czasem. Obejrzała wszystko, o ile wypadało, ale nie dostrzegła niczego. Doznała wrażenia, jakby siedziała przy stole rozebrana.
Konsul był w doskonałym humorze. Zaraz zwrócił całą uwagę wyłącznie na Torę, która skończyła jeść mimo, że długo jeszcze siedziano przy stole.
Dręczyły ją niewymownie utrapione mankiety, a konsul nie spuszczał z niej w dodatku oczu. Nie mógł wprawdzie dostrzec plam tłustych, bo zwróciła je ku Mili, ale musiał się wszystkiego domyślać. Odłożyła tedy nóż i widelec i otarła sobie pod stołem ręce.
— Łaskawa pani, — podjął konsul — nic pani nie je! Może pani słaba? Co pani jest? A może pani sobie czegoś życzy? Proszę bardzo! Milo, podaj pannie Holm herbaty!... Nie? A więc kieliszek wina... prawda... kieliszek wina? Za zdrowie pani! Co... Pani nie pije? A może lepiej madery? Ależ czemu się pani rumieni? Ból głowy? Oo... Może pani... Mila pani pomoże... Także nie? Proszę, powiedz pani, co to takiego? Czy często cierpi pani ból głowy? Znałem pewną młodą osobę, która dostawała zawsze bólu głowy, ile razy mankiety jej nie były w porządku.
Torze zdawało się, że zemdleje, co ją napadało nieraz, w mniej nawet przykrych okolicznościach. Czując, że łzy tryskają z oczu, w stała od stołu i pobiegła na górę.
W tejże chwili podniosła się Mila z godnością, która wzbudziła podziw koleżanek, i poszła za Torą...
Gdy dwie pozostałe znalazły się w pokoju Mili, Tory już nie było. Mila blada, nie wspomniała słowem o tem, co zaszło. Nora i Tinka odeszły także, bez oporu z jej strony. Pocałowała je, zaprosiła, by przyszły niezadługo znowu, a w przedsionku ponowiła te prośbę. Dopiero gdy została sama i drzwi zamknęła, wybuchła gwałtownym płaczem. Nigdyby do tego nie doszło, gdyby u stołu siedziała nieboszczka matka. Nie była w stanie objąć jej miejsca, ojciec i jej również dokuczył. Zbyt wcześnie straciła matkę! O matko... matko!
Zapukano. Spytała kto to? Przyszedł ojciec, mu siała oczywiście otworzyć, ale wróciła do sofy, wcisnęła się w kąt i płakała gwałtownie dalej. Zajął w milczeniu miejsce i po chwili rzekł ostrożnie, szeptem niemal:
— Droga Milo... przykro mi bardzo, że do tego doszło... Nie pojmuję... ale przykro mi, głównie ze względu na samą ciebie. Czyż mogłem wiedzieć, że sobie to aż tak weźmie do serca? Cieszę się, że zapraszasz przyjaciółki, oczywiście czyń to dalej... ale przypuszczam że... Powiedz, czy jesteś dość ostrożną w wyborze?
— Co masz na myśli, ojcze?
— Nic określonego... drogie dziecko, nie bierz tego tak tragicznie. Nie rozumiesz mnie... Dziewczyna, która ma tak mało taktu... może nadejść dzień, w którym pożałujesz stosunków z nią.
Blada jak kreda wstała. Miała wrażenie, że ojciec ma ją samą na myśli.
Nie rzekłszy słowa, płacząc jeno, poszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi.

Z samym początkiem pauzy dnia następnego wzięła Mila Torę pod ramię i spacerowały razem, a powtarzało się to za każdą pauzą. Obie miały wyśmienite humory. Nora i Tinka podziwiały to zachowanie się Mili. Nie przypuszczały, by miała tyle serca i odwagi, a drobne to wydarzenie stało się podwaliną ich przyjaźni.

XV.
Związek.

Spostrzeżono niebawem, że dwie najwyższe klasy zpstają pod jakimś wspólnym wpływem.
Tomasza uderzyło to tak, że spytał o przyczynę i dowiedział się wszystkiego. Uradowany wielce, nadał czwórce dziewcząt owo słynne miano i zaproponował im jednocześnie, by utworzyły związek. Coprawda, zbierały się co tygodnia u pani Rendalen, ale lepiej było ująć rzecz we własne ręce i decydować o tem, co mają czytać, jakich słuchać wykładów i nad czem dysputować. Ten ostatni punkt był najważniejszy. Młode dziewczęta mają tyle głupstewek w głowie, że winny nauczyć się myśleć konsekwentnie i wyrabiać w sobie zamiłowanie do rzeczy konkretnych i jasnych.
Związek! Najwyższa klasa miała założyć związek, przyjmować doń koleżanki z miasta i starsze pensjonarki z klasy przedostatniej. W tym związku miały mówić swobodnie o wszystkiem, zapraszać dowolnie różne osoby, urządzać nawet odczyty i wieczorki muzyczne... Same miały decydować o wszystkiem, bez zastrzeżeń. Mogły również stanowić prawa, wybierać prezesa... to znaczy prezeskę... sekretarkę i wymierzać kary. O jakże fantazjowano na ten temat, nietylko w klasach najwyższych, ale wszędzie, aż do malców, uczących się czytać i śpiewać piosnki o kotku Milusiu. Ileż życia wlało to wszystkim zarówno poza godzinami nauki, jak i podczas nich, ileż się naszeptano, nagadano, nadebatowano!
Gdy idzie o ważną sprawę, o której nie wolno mówić podczas lekcji, to nauczycieli ogarnia desperacja. Nikt się nie uczy, nie słucha, nie siedzi spokojnie. Chcąc obserwować ruch tego rodzaju, trzeba zwrócić uwagę na warkocze. Zdają się być żywe, skaczą, tańczą, uderzają o siebie i cofają wstecz, a różnica barw sprawia wrażenie komiczne. Warkocze te, czarne, brunatne, czerwonawe, złote i konopiaste, zdają się rozmawiać z sobą, pokazywać sztuczki i iść z sobą w zawody. Życie na plecach jest wiernem odbiciem rzeczywistego.
Na pierwszem, organizacyjnem posiedzeniu związku Nora została obrana prezeską, zaś sekretarką Tinka, nawykła do tego, że ją przeciążano pracą. Oba wybory przeszły jednogłośnie. Zdaniem Nory miało to tę zaletę, iż Tinka mogła odpisać protokół obrad dla swego Fryderyka. Wprawdzie, pierwszy artykuł statutu opiewał, że obrady są tajne, ale Tinka była zakochaną.
Poza tym pierwszym, paragrafem nie uchwalono żadnych innych. Fryderyk napisał z Krystjanji, że statut związku jest stanowczo konieczny, przysłał nawet szkic pełen kar za nieobecność, opór, naruszenie porządku i warunków głosowania, ale dziewczęta wzięły rzecz ze strony praktyczniejszej, niźli ten śledziennik, jak go Tinka z tej racji nazwała. Nora wypracowała własny projekt i nad nim debatowano wesoło na posiedzeniu następnem.
W mieście przyjęto związek śmiechem, wielu uznało nawet rzecz za nieprzystojną i niebezpieczną. Ale zdarzyło się, że wędrowna trup a aktorów dała przedstawienie w sam dzień obrad, a niewielu jeno członków zdecydowało się poświęcić obrady dla teatru. Uznano to powszechnie za próbę ogniową związku i zdecydowano, że wszystko w porządku.
Niebawem dał się we znaki brak ustaw. Każdy z członków mógł przesyłać prezesce bezimiennie wniosek porządku dziennego obrad i wnioski te uchwalano większością głosów. Pewnego dnia prezeska otrzymała wniosek, by związek obradował o nieśmiertelności duszy. Większość jednego tylko głosu przeważyła ten porządek dzienny, którego autorka zresztą wcale nie była członkiem związku.
Inny wniosek brzmiał: Pod jakiemi warunkami można zezwolić mężczyznom na noszenie wąsów? Był on pisany tym samym charakterem co pierwszy. Chcąc wyjść z matni, uchwalono uwzględniać tylko te wnioski, które zostaną podczas posiedzenia złożone na stole sekretarki. Zarzucił ktoś wprawdzie, że to niweczy nasadę bezimienności, ale polegające na swym sprycie członkinie wniosek ten uchwaliły.
Mimo, że jawność obrad była zupełnie wykluczona, obiegała po mieście wieść, że pewna wnioskodawczyni użalała się, iż mężczyźni nie dochowują ślubu czystości w tej mierze co kobiety. Przy tej sposobności Doesen „Francuz“ ukuł słynny epigram: Tora-Nora, ora pro nobis!
Pozatem nikt nie wiedział, nad czem obradują dziewczęta. Umówiły się, że nie będą reagowały na żadne pogłoski i to rozjątrzyło wszystkich.
Najgorzej drwił z młodych dam konsol Engel. Pogodził on się rychło z „sztabem głównym,“ prosząc córki, by go usprawiedliwiła, i ofiarował Torze szkatułkę japońską, zawierającą mnóstwo coraz to mniejszych, w ostatniej zaś leżała prześliczna szpilka. Celem wyrównania wszystkich nieporozumień urządził jeszcze ucztę pojednania, na którą Mila sprosiła dużo koleżanek. Przy stole wprawił je w zdumienie, ofiarowując uroczyście wspaniałą lalkę. Tinka pozostała jak zawsze niewzruszoną, siedząca przy Mili Tora była w wybornym humorze i paplała tak, że sąsiadka musiała ją pod stołem szczypać. Ale wywierało to skutek wprost przeciwny. Podczas deseru poskoczyła Nora do pianina, by zaśpiewać nieznaną konsulowi piosenkę. Zaręczał on potem, że nigdy jeszcze w życiu nie bawił się tak dobrze, a niewinnie. Najwięcej dogadzało mu przekomarzanie się z niemi i sondowanie wewnętrznych spraw związku, ale śmiały się z jego żartów, atakowały go wzajem, a nie zdradzały niczego, bo kobieta nawykła znosić cierpliwie docinki, jeśli idzie o coś, co jej leży na sercu.
Związek byt nowością ich życia, lecz niebawem stał się czemś więcej jeszcze. Ale tutaj musimy zawrócić do pewnej, pamiętnej osoby.
Anna Rogne nie przyszła do szkoły w poniedziałek, nazajutrz po wycieczce do willi, co obciążyło tak sumienie Mili, że zaraz po lekcji pojechała do niej. Anna była chora, a ciotki oświadczyły z uśmiechem, że potrzebuje zupełnej samotności i spokoju. Nazajutrz przybyła Mila znowu, pytając, czyby nie mogła przynajmniej zobaczyć Anny i poczytać jej rozpoczętej wspólnie „Fabioli.“ Anna przeprosiła, ciotki uśmiechnęły się znowu, a Mila odjechała.
Przez trzy tygodnie nie było Anny w szkole, a chociaż Mila jeszcze kilka razy była u niej, nie została dopuszczona. Wobec tego zaprzestała wizyt.
Jednakże Anna chorą nie była. Bez ogródek wyznała ciotkom, że została oszukana i wzgardzona, a ponadto okradziona. Co znaczy to ostatnie słowo, powiedzieć nie chciała, zażądała tylko zupełnej samotności. Całemi dniami a często też w nocy chodziła po pokoju, ciotki bały się o nią bardzo, ale czyniła, co chciała.
Zawiadamiano ją zawsze o nabożeństwie domowem, nie zjawiła się jednak nigdy, gdy zaś ciotki pytały o przyczynę z coraz większym niepokojem, wyznała wreszcie, że właśnie pod względem religijnym poniosła największe straty. Z Milą dzieliła to, co jej było najdroższe, modliła się z nią, śpiewała hymny, czytała Biblję, zamieniały z sobą wszystko, niby pierścionek zaręczynowy, podarki, czy święte obrazki... Oświadczyła, że nie może wprost myśleć o tem, co się stało.
Nie płakała, zwłaszcza przy ludziach, gdyż miała żelazną wolę. Spoglądała na przeszłość jak na nieprzyjaciela, nienawidząc go, a gardząc sobą samą. Czyż można sobie wyobrazić coś śmieszniejszego nad odkrycie pomyłki, gdy pamiętnego dnia usłyszała śmiechy przyjaciółek Mili! Myśląc o tem, radaby się była zapaść pod ziemię ze wstydu. Ale myśli wracały, bojowała z niemi, zmuszała się do wyjawiania ich ciotkom i badała je do samego dna.
Ciężka to była walka, ale wróciła jej równowagę, zaczęła odbywać długie, samotne przechadzki i wreszcie po trzech tygodniach wróciła do szkoły, bledsza trochę, przychudła, ale pod innemi względami z pozoru niezmieniona.
Zajęła dawne miejsce i była uprzejma dla wszystkich, nawet dla Mili, która nie usiłowała zresztą sprawy wyjaśniać. Uczyniła to, może nie bez jej wiedzy, Tora. Anna wysłuchała, a potem poprosiła o żółtą włóczkę, obiecując zwrócić ją nazajutrz.
Uczęszczała też pilnie na posiedzenia związku i interesowała się nim, ale nie brała czynnego udziału.
Tuż przed Bożem Narodzeniem został wezwany Tomasz, na wniosek Nory, by wygłosił odczyt o „Widmach“ Ibsena. Odmówił, zaproponował natomiast, że wygłosi krótki wykład na temat odpowiedzialności krewnych, dodając, iż z problemu tego możnaby wysnuć po należytem opracowaniu różne, nowe nauki moralne, a nawet wywołałoby to zupełny przewrót na niektórych polach wiedzy.
Wzbudziło to wielkie zainteresowanie, ale wykład był nierówny, pobieżny i jednocześnie wstrząsający. Dziewczęta słuchały przerażone zarówno wzburzeniem Rendalena, jak jego słowami, który na końcu wykrzyknął z mocą: Ci, którzy wprowadzają do rodzin swych choroby dziedziczne, ci, którzy żenią się, mimo że w ich rodzinach zachodziły przypadki obłędu, ci, którzy dla pieniędzy łączą się z upośledzonymi na umyśle, lub chorymi i płodzą z nimi dzieci, to ludzie gorsi od największych szubrawców, złodziei, fałszerzy, zbójów i morderców...
Coś mu się stać musiało. Pani Rendalen chodziła przez parę dni zapłakana, a samego Tomasza nie widziano także. Był zapewne w Krystjanji.
Po wykładzie zbliżyła się doń Anna i podziękowała w swój zwykły pretensjonalny sposób. Gdy odszedł, oświadczyła, że nie słyszała nic równie dobrego. Jedna tylko panna Hall stanęła po jej stronie, dziewczęta milczały i dopiero po chwili jedna zauważyła, że był to wykład wstrząsający. Na to odpowiedziała Anna, że właśnie należy ludźmi wstrząsać. Wszystko, co się tu, w związku dzieje, służy jeno do zabaw, związek ogarnęła gorączka uprzyjemniania sobie czasu.
To popsuło do reszty nastrój. Nora uczuła się dotkniętą i spytała Anny, czyby nie zechciała przyczynić się do podniesienia naukowego poziomu. Anna zaczerwieniona odparła ku zdumieniu wszystkich, że spróbuje to uczynić.
Przez kilka dni nie było jej w szkole, ale zjawiła się na ostatniem przed świętami zebraniu wieczornem i zgłosiła odczyt, żądając, by przybyli nań prócz Tomasza Rendalena, także pani Rendalen i kapelan Wangen. Przyjaciółki, słysząc to, zauważyły, że światła swego Anna nie kryje pod korzec.
Zaproszeni przybyli oczywiście.
Anna wyglądała blado, a ręce jej drżały, podczas gdy chudemi palcami przewracała kartki rękopisu i poprawiała świece.
Głos jej i sposób wysłowienia był równy, miarowy, często ostry. Wielkie oczy rzadko podnosiły się, ale ile razy to czyniły, spojrzenie ich było dosadne i przenikliwe tak, że wprost gniewało. Czytała z rękopisu słowo w słowo. Początek był szczególnie lapidarny.
— Kobieta — czytała — nie pracuje nad wychowaniem samej siebie w tymi stopniu, jak tego żąda od mężczyzny. Nie wyzwala się z wad nabytych dawniej, w gorszych stosunkach. Dziś wymienię jedną tylko wadę: kłamstwo!
Jako słabsza, nawykła do kłamstwa, ale dziś nie jest już tak bezbronna, by się miała doń uciekać.
Kłamie wobec każdego obcego, to znaczy udaje łagodną i uprzejmą dlań. Jeśli jej nie dogadza droga prosta, zbacza natychmiast. Gdy musi czynić coś niemiłego, zaraz dostaje bólu głowy. Gdy jawi się ktoś niepożądany... niema jej w domu. Bez skrupułu każe za siebie kłamać służącej, córce, czy przyjaciółce.
Niektóre damy, większość nawet może, kłamią nawet bez powodu, z prostego zamiłowania i kokieterji.
I nietylko w stosunku do mężczyzn, ale również w stosunku do Boga dopuszczają się kłamstwa. Odnośnie do tego przytoczę słowa pewnego moralisty. Powiada on: Trudno jest wyrobić sobie pojęcie o wierze religijnej kobiety, jak długo sama jeno religja stanowi treść jej duchowej istoty. Ale kto widzi setki dam, stłoczonych wokół modnego kapłana, ten zaraz czuje, że coś cuchnie. Najłatwiejszy sposób myślenia, to przywłaszczanie sobie myśli cudzych, ale jeszcze tańszym kosztem można się tego obowiązku pozbyć, przez uwielbianie czegoś ub kogoś. Ktoby chciał sobie rzecz raz jeszcze ułatwić, niech udaje, że uwielbia to, co uwielbiają inni...
Wiara w spełnianie ideałów na tam tym świecie nie jest tak pewną dobrego przyjęcia w niebie, jak to powiadają księża. A z reguły nie zdobywamy się na coś więcej ponad nieokreślony poryw...
W ten sposób cytowała dalej, a niektóre z tych cytat wzniecały śmiech, nawet samego Wangena. Potem przeszła do tak zwanych działaczek, które urządzają bale dla zaopatrzenia rodzin topielców, czy pogorzelców, huczne bazary i przedstawienia teatralne i w zakończeniu dała portret kobiety, zabawiającej się na zebraniach publicznych wieikiemi kwestjami i uwielbiającej poszczególnych prelegentów.
Mówiła ostro, bezwzględnie, jak to czynią młodzi, gdy krytykują.
Skończywszy wykład, nie rozumiała zrazu, co do niej mówią. Dawała przeciwne odpowiedzi i powtarzała pytania. Dopiero potem oprzytomniała i obejrzała się za Rendalenem. Ale odszedł.
Zdziwiło ją to wielce i podeszła do pani Rendalen, by się dowiedzieć, ale zaczęła od pytania, jak jej się wykład podobał.
— Masz zupełną słuszność, drogie dziecko, w wielu punktach, — odparła — zdaje mi się tylko, że sprawę przesadza się teraz ogólnie i bierze zbyt serjo...
Wkońcu zdobyła się Anna na pytanie, dlaczego odszedł Tomasz.
— Bóg to raczy wiedzieć! — odparła pani Rendalen, westchnęła, spojrzała na drzwi, w których zniknął i wyszła także.
Rozmawiający z Torą, Wangen spostrzegł, że Anna jest sama, podszedł do niej i powiedział, że ubawiły go niektóre jej cytaty, oraz że zna książkę, z której je wzięła.
Karol Wangen bliski był zostania modnym księdzem. Umknął szczęśliwie damom, ale miał jeszcze stracha. Wiedziała to Anna od ciotek, miała tedy tajemny klucz do jego słów. Po chwili spytała o zdanie odnośnie do innych punktów wykładu.
— Znam kobiety wyłącznie z ich stosunku do reiigji, — odparł lekko zarumieniony — przeto nie mogę wydać sądu.
Gdy starsi słuchacze wyszli, zawrzało w sali, bowiem dziewczęta były zachwycone. Anna była z wszystkich najstarsza, ale zapominano o tem z powodu jej małego wzrostu. Nie spodziewano się po niej czegoś takiego. Jakże wybornie to wszystko zaobserwowała i wygłosiła! Głównie radowało wszystkie, że prelegentką była jedna z ich grona.
Zachwycone były zwłaszcza Nora i Tora. Przyznały: Tak, takie jesteśmy, jak to przedstawiła Anna, kłamliwe i nierzetelne, coprawda jeno na małą skalę. Bawimy się jeno poważnemi sprawami! O nie... czynów dziś trzeba, a jeśli nie czynów, to przynajmniej...
— Tabaki! — dodała któraś, a wszystkie się roześmiały.
Zaraz jednak wróciły do rzeczy.
— To prawda, na Boga, to prawda! Musi się wszystko odmienić, wstyd nam, że takie jesteśmy!
By zrobić zaraz początek, postanowiły odprowadzić Annę gremjalnie do domu. Uczyniły to, a biedne, śpiące już ciotki zerwały się z łóżek, przerażone okrzykami dwudziestu co najmniej głosów, wołających po nocy: dobranoc, dobranoc!
Anna musiała opowiedzieć ciotkom, co zaszło, ale narazie poprzestała na zawiadomieniu, że ją odprowadziły koleżanki. Nie dodała ponadto nic, albowiem nie b}ła jeszcze z sobą w zgodzie. Pisała krwią serca swego, wszystkie gorzkie przeżycia swe rzuciła na szalę, wymierzyła cios i pewną była, że zostanie napadnięta, okryta wzgardą i oplwana. Tymczasem zbierała jeno dzięki i pochwały, a wywołała radość i uniesienie. Nie mogła zasnąć, nie wiedząc z obawy, czy zadowolenia. Może też odkryła w sobie talent? To ostatnie przypuszczenie nie było jej niemiłe...
Tejże samej nocy niejedna dziewczyna spać nie mogła, dumając co czynić i jak się zachować. Pragnienie poważnego traktowania życia i przepojenia go prawdą, musiało otrzymać żer faktów, gdyż inaczej zgasłoby niechybnie. Niebawem poradziły sobie. Oto Mila była w żałobie, nie mogła wziąć udziału w balach karnawału, przeto wszystkie postanowiły nie tańczyć. Uchwalono jednogłośnie, że niesposób opuścić przyjaciółki. Przez całą zimę żadna ze „sztabu głównego“ nie ruszy nogą! Mili było to bardzo miłe, ale wymawiała się. Nie chciano słuchać przedstawień. Uchwała zapadła jednogłośnie i na tem koniec! Miał to być zresztą jeno wstęp do dalszej akcji...

Młodzież miasta smuciła się wielce, że tylu uroczych danserek zbraknie na sali balowej, ale żal ten był daremny, zaś urocze danserki radowały się w duchu, że wzbudzają smutek i żal.

XVI.
Na schodach.

Ta trwała solidarność, oraz żywy pęd ku wiedzy i samoistności, wszystko to świadczyło wymownie, że mimo krytycznych i uszczypliwych uwag ogółu! szkoła zmierza ku swym wielkim celom statecznie i nieustannie.
Dziwiono się w mieście zamiłowaniu dziewcząt do nauk, wykładanych nową metodą, do doświadczeń i gromadzenia wiadomości z zakresu najistotniejszych potrzeb życia. Uczennice opowiadały w domu z wielkim zapałem, czego się dowiedziały, i błagały rodziców o przy rządy fizykalne, czy chemiczne, mikroskopy, oraz rysunki wyobrażające życie, zwyczaje i obyczaje różnych ludów i czasów.
Zapał ów, oraz rosnący ciągle zasób materjału naukowego, czyniły z wykładu nader miłą rozrywkę, zaś po godzinach szkolnych, wolne, zupełnie wolne od wszelkich dalszych prac, dziewczęta hasały, biegnąc bez książek i tornistrów ochoczo do domu.
Najszczęśliwszymi czuli się pani Rendalen i Karol. Gdzie się pokazała kochana mistrzyni w swych nieodstępnych okularach, budziła samą swą obecnością radość i pogodny nastrój, zaś z twarzy Karola nie schodził błogi uśmiech. Promieniał cały, gdy ktoś tylko spojrzał w stronę szkoły, a nie mógł się też dość naopowiadać ni nasłuchać wszystkich drobnych, związanych z nią wydarzeń. Były mu miłe i bawiły go niesłychanie.
Tomasz jeden nie czuł się spokojnym, brakło mu czegoś, sam nie wiedział czego. Biegał nieraz po ścieżkach ogrodu, wpadając na Karola, z lekami w kieszeniach, gwiżdżąc, a tak szybko, że patrzącemu w oczach się dwoiło, to znów grywał całemi godzinami na fortepianie, lub czytał nową książkę, nie dając się od niej oderwać, wreszcie robił dalekie wycieczki, lub Czytał dziewczętom, i bawił się z niemi po koleżeńsku. Czasem zaś nie mógł patrzyć na szkołę i zamykał się u siebie, lub wyjeżdżał. W takich razach matka obejmować; musiała godziny literatury, — panna Hall chemję i fizykę, a Nora śpiew. Tomasz nie był zdolnym do niczego. Po pewnym czasie wracał weselszy niż zawsze, odświeżony i pracował za dwu. Matka przypisywała to owemu okresowi życia, kiedy nie miał regularnego zajęcia.
Nieraz; nie chciał się pokazać przybyłym gościom, albo —siadał w kącie, nie otwierając przez całą wizytę Ust. Zdarzało się również, że mroził towarzystwo monosylabami i nagłem znikaniem z salonu.
Uważano to wszystko za oznaki genjalności. Tomasz Randalen miał w sobie coś z genjusza.
Przed wyjazdem do Ameryki „odkrył“ pewną nauczycielkę historji. Wogóle „odkrywanie“ było jego specjalnością. Zwała się Karen Lothe, a uczyła narazie robót ręcznych, czytania i pisania. Tomasz zwrócił na nią uwagę i znalazł w niej skarb wiadomości z zakreśli historji i sztuki. Poradził jej, by sobie przyswoiła znajomość dziejów kultury. Powtarzał to często, podkreślając niski stan w kraju tych wiadomości; które zdaniem jego mają największą dla szkoły wartość. Jął gromadzić zbiór kulturalno-historycznych rysunków i w ten sposób ożywiał zainteresowanie nauczycielki. Przez cały czas podróży pamiętał o tem i nadsyłał coraz to nowe rysunki, książki i dobre rady. Zaraz po powrocie do domu objął naukę historji, by jej pokazać co ma na myśli. Szło mu o rozwój, o całokształt zjawisk, a ilustrował to jasno i przejrzyście tablicami i mapami.
Wykład jego był jednostronny, ale silny i barwny, tak że obraz historycznego rozwoju występował wyraziście. Karen Lothe była zachwycona. Pociągał ją oryginalnością osoby swej i poglądów, przedziwnym talentem pedagogicznym, oddaniem się osobie, którą uczył, wykwintnym smakiem stroju i zachowania oraz dyskretnem i perfumami. Uzdolniona, dwudziestosześcioletnia dziewczyna nie spotkała dotąd nikogo, ktoby jej choć w przybliżeniu miał tyle co dnia do powiedzenia ciekawych rzeczy.
Trudności, jakie napotykał, i prześladowania wzmocniły tylko jej uczucie, które doszło do uwielbienia. Ale nie ujawniła go przed nikim.
Potem Tomasz objął kierownictwo szkoły, przychodził i słuchał, jak uczy, czasem biorąc w tem udział; czasem znów odchodząc bez słowa. To nie pokazywał się długo, to znów co dnia wykładał za nią przez, całą godzinę, lub chodził, milcząc po sali.
Przed samemi świętami Bożego Narodzenia zjawiła się Karen Lothe u pani Rendalen i oświadczyła, że nie może ni dnia jednego dłużej pozostać w szkole.
Na sam odgłos kroków Tomasza w kurytarzu napada ją, jak mówiła, drżenie, zaś w jego obecności nie może opowiedzieć najdrobniejszej rzeczy, nie mówiąc już o nauce.
— Czemuż to?
— Okazuje mi jawnie pogardę! — zawołała i zaczęła płakać.
— Pogardę?
— Tak. Albo przerywa mi ustawicznie i zaczyna sam wykładać, albo też nie zwraca wcale uwagi, obraca się plecami, wychodzi bez pożegnania i nie pokazuje się tygodniami.
Pani Rendalen zwołała wszystkie nauczycielki i przedłożyła im zażalenie Karen, pewna, że idzie tu o jakieś dziwne nieporozumienie.
Ale nauczycielka, która objęła po Karen naukę rysunków, zaręczyła, że dawnoby opuściła szkołę, gdyby nie miała do wyżywienia chorej matki, a to z powodu ciągłych ostrych uwag Tomasza w obecności dzieci. Jest on tyranem bezwzględnym i niemożliwym do zniesienia, a denerwuje ją do tego stopnia, iż drży, gdy jeno posłyszy, że nadchodzi. Powiedziawszy to, rozpłakała się także.
Przerażona pani Rendalen zapytała inne nauczycielki, przedewszystkiem zaś poprosiła o zdanie nauczycielki języków, dawnej swej uczennicy i przyjaciółki, która z jej pomocą kształciła się zagranicą.
Wyraziła ona opinję, iż w samej rzeczy Tomasz nie zdaje sobie widać sprawy z tego, że poprostu łaje, a także, że obraża, wtrącając się w tok nauki w sposób pełen dumy i przewagi, co jest bardzo dotkliwe. Tomasz jest bardzo nierówny, tak w zachowaniu wobec uczennic, jak i nauczycielek, a przytem sam przedmiot traktuje rozmaicie, stosownie do nastroju chwili. Zakończyła, że jej zdaniem, co jest również zapatrywaniem całego grona, nie nadaje on się wcale na kierownika szkoły. Nawet panna Hall, nie skarżąca się nigdy, wyraziła ten sam pogląd.
Pani Rendalen poprosiła nauczycielki, by dobrze rozważyły, co mówią, gdyż zagraża to szkole ruiną. Wzburzona oświadczyła, że obejmuje sama zarząd, ale nie wolno pod żadnym warunkiem wspomnieć o tem, co zaszło. Jęła się sprawy ze zwykłą energją, tak, że ogół nauczycielek ogarnęło przerażenie. Przyszło do scen wyruszających, jedna po drugiej wychwalała Tomasza, jakby każda dlań pałała uwielbieniem.
Koniec końcem zgodzono się na to, że jest on twórcą idealnego, współczesnego planu nauki i sam wybitnym pedagogiem, co więcej znaczy, niż umiejętność kierowania szkołą. Doszedłszy do tej konkluzji, pocieszały się wraz z panią Rendalen, jak mogły.
Dla Tomasza jednak było to klęską, tracił cel życia, a więc wszystko co miał.
Po śmierci Augusty, zrezygnowawszy z założenia ogniska domowego, zapragnął objąć szkołę matki, wcielić w nią swe marzenia i zastąpić tem narzeczoną, żonę i rodzinę. To było motorem jego pracy w latach młodzieńczych i ostoją nieskazitelnego życia. Tem też zjednał sobie ogromny podziw Karola Wangena i to stanowiło tajemny tekst korespondencji i rozmów z matką.
Przeżył on niejedną walkę z nieokiełznaną naturą swoją i nie z wszystkich wyszedł zwycięzcą, ale zawsze chroniło go od upadku uczucie wstydu wobec swego ideału i ów strach przeraźny, który odczuwała matka, nosząc go pod sercem. Opisywała mu go często w innych barwach, ale czemże był wobec jego obaw własnych? Stworzyło to pomiędzy matką, a synem stosunek niewzruszalnego zaufania, pełen świętej powagi, oraz dało im wspólny cel życia.
Być może, że matkę i cel życia byłby porzucił, gdyby miłość jego skierowała się na jedną jedyną kobietę, gdyż posiadał dziką wprost energję, ale wrodzony niepokój przysłaniał mu jedno wrażenie drugiem, a strach działał nieustannie, tak że wkońcu niechęć do małżeństwa zdominowała i cel życia został uratowany.
Od chwili pełnego zwycięstwa zaczęły się w nim rozwijać cechy abstrakcyjne, których zaródź przyniósł z sobą na świat. Skłonność ojca do obrazów i porównań i wielki rozmach w ujmowaniu wszystkiego, były to przejawy późniejszych skłonności syna.
Studjował gorączkowo, nie zawładnąwszy jeszcze jednym, brał się do drugiego przedmiotu, jakby w nim walczyły o pierwszeństwo i gdyby nie odpowiadały jego uzdolnieniom, nigdyby nie zdał żadnego egzaminu. Zawsze w chwili jego składania był już myślą i pracą daleko na przedzie tak, że sam egzamin stanowił jeno ogniwo całości, którą objął i przemyślał.
Świadek jego nauki, Karol, pojąć nie mógł, co czyni z nabytemi wiadomościami i to samo miało miejsce w stosunku do ludzi. Często zdał się być daleko, a odbierał oryginalne wrażenia.
Nauczycielką historji kultury interesował się jeno do czasu wypróbowania na niej swej metody, potem przestała dlań istnieć.
Jakże miała się rzecz z jego własną pracą? Latami polował za najlepszym materjąłem i najlepszą metodą nauczania, wprowadził w życie, po rozlicznych zmianach i poprawkach plan nauki, zwalczył ostatecznie opór zewnętrzny... Cóż mu stało teraz na drodze?
Wszyscy wielbili jego dzielność i radowali się sukcesami. Zwłaszcza wzruszającą była radość matki, która co dnia powtarzała: — Tak zawsze wyobrażałam sobie szkołę, drogi synu! — Czuł wdzięczność za to uznanie i było mu potrzebą. Posiadał wielki talent nauczania, był mu ostrogą w jasnem i obrazowem wpajaniu najtrudniejszych przedmiotów, z radością bronił nowych myśli wobec zacofanych osób i zwracał ich uwagę na ważne kwestje bieżące, wszystko, co trudne, zwalczał z uporem i wytrwałością,... ale na tem kończyło się wszystko.
Czując swe braki, dręczył się niemi i chwilami uczuwał wprost nienawiść dla szkoły i swej działalności.
Opuszczało go męstwo, czyniła się wokoło niego pustka. Uczuwał brak miłości i byłby to przyznał, gdyby nie matka i przyjaciel. Nie była to tęsknota za kobietą, a przynajmniej nie stanowiła najważniejszej sprawy, gdyż nie pociągała go szczególniej żadna.
Być może, przyczynę całego nieszczęścia stanowiła jego niezdolność wejścia z kobietą wogóle w stosunek serdeczny i bliski.
Człowiek, takiem i zajęty myślami, nie odczuwa tego jako cios niespodziewany, gdy pewnego wieczora dowie się od matki, że nauczycielki płaczą, narzekają i nie chcą go mieć kierownikiem szkoły. Tomasz wysłuchał spokojnie wszystkiego, siedząc przy fortepianie i uderzając od czasu do czasu palcem w klawisz. Odczuwał rozpacz matki i maskował rozpacz własną. Wiedział, że niema już w szkole nic do czynienia.
Zupełnie obojętnie zaproponował, by sama objęła kierownictwo i brzdąkał dalej, gdy mu powiedziała, że już to oznajmiła nauczycielkom.
Pobladł jednak śmiertelnie, a matka dodała pospiesznie, że oczywiście konieczny jest jako nadzorca, by jego plan spaczony nie został. Poprosiła, by się rozmówił z nauczycielkami, gdyż właśnie brak porozumienia i milczenie jego wywołało całą rzecz. Nauczycielki czują się dotknięte brakiem zaufania, a czasem też uchybieniem pod względem grzeczności. Spytała wkońcu, czy je znienawidził.
Tego mu było za dużo, rzucił się na fortepian, wybuchając płaczem, potem wstał, wziął kapelusz, płaszcz i wybiegł wbrew prośbom matki, by został i pomówił z nią jak dawniej.
Nie był do tego zdolny. Bolał go teraz stosunek do matki. Za powrotem z zagranicy pełna była wątpliwości, potem uznała jego plany, radowała się nimi, teraz zaś, za pierwszą skargą nauczycielek, odbierała mu szkołę.
Nie czynił jej wyrzutów z powodu tych wątpliwości, nie mógł tylko znieść tego stanu.
Postępowanie jego z ludźmi musiało być wprost opaczne, skoro go aż tak dalece źle zrozumiano. Był to zapewne powód najgłębszy uczucia pustki i zniechęcenia.
A jednak damy te, zarówno nauczycielki jak uczennice klas najwyższych, uwielbiały go przecież!... Czyż było to złudzenie, czy oszukiwanie samego siebie?
Uwielbienie? Cóż to znaczy? Z pogardą odpychał wszelkie uwielbienie... a mimo to podobał sobie w niem i dał się ukołysać iluzji. Wziął uwielbienie za coś rzeczywistego.
Nie! Kto chce brać, musi dawać! Kto pragnie miłości, kochać musi, a tego właśnie... jak inni przynajmniej... nie umiał.
Udał się na daleką wędrówkę, zupełnie jak onego wieczora wiosennego, po wykładzie. Wspomniał powrót z Ameryki i ambitne plany służenia ojczyźnie. Czyż mogło być coś wyższego ponad poświęcenie sił wychowaniu młodego pokolenia? Niema na to zbyt wielkich ofiar! Niech tam sobie wielkie narody marnują owoce pracy na militaryzm...
Zupełnie jak tamtego wieczora, po wykładzie, zraniony w serce, błądził bez planu i celu, tylko że dziś była zima i był sam (bez wiernego jak wówczas Karola, któregoby się obecnie wstydził).
Tu i owdzie leżały po polach płachcie śniegu (nastała odwilż), które w świetle księżyca wyglądały ponuro. W lesie, pod sosnami śnieg był jeszcze twardy i na drodze leżało go tak dużo, że iść było trudno.
Wrócił zupełnie wyczerpany na ciele i duszy. Przechodząc koło cmentarza, przytykającego do morza, gdzie spoczywał ojciec jego i dziadek, uczuł potrzebę odpocznienia w nurtach wody^ czy w ziemi... ach dało się to z sobą pogodzić.
Dochodziła północ. Jak wówczas, po wykładzie, nie chciał wracać przed zaśnięciem matki. Kładła się około dziesiątej, dziś jednak dojrzał światło w jej oknach i u Karola. Byłby zawrócił, gdyby nie zmęczenie...
Wyszła doń na kurytarz ze świecą i powiedziała zcicha:
— Tomaszu... jakżeś mnie przeraził!
Spojrzał, nie rozumiejąc. Wydało mu się, że postarzała o lat dziesięć, była blada i zatroskana.
— Pomówmy z sobą... — zaczęła.
— Nie, nie! — przerwał jej i uczynił gest odmowy — Jestem bardzo zmęczony!
Nie powiedziawszy nawet: dobranoc, udał się do siebie. Słyszała jego kroki, otwieranie i zamykanie drzwi, zgrzyt klucza w zamku... To jej sprawiło ból wielki. Czemuż się zamykał? Zdawało się jej, że zbudował między sobą a nią przegrodę.
Zaświecając lampę, usłyszał, że idzie Karol i wnet twarz przyjaciela ukazała, się w drzwiach. Radby był rzucić mu się na piersi. Uczucia, powstrzymane wobec matki, wydzierały się teraz ku Karolowi, drugiej oprócz tamtej ostoi życia. Mimo to rzekł:
— Nie, nie, Karolu! Jestem strasznie zmęczony?
Karol cofnął się, zamykając cicho drzwi, łączące ich pokoje.
Tomasz położył się, zasnął zaraz i wstał po ósmej dopiero.
Orzeźwiony, zapomniał wczorajszej udręki. Ubrał się i pomyślał, że jeśli tak spać może, to nie wszystko jeszcze stracone i znajdzie sobie cel życia. Postanowił wyjechać na parę dni i sam z sobą rozważyć, co czynić należy.
Tyle tylko dowiedziała się matka podczas śniadania. Polecił ją pożegnać Karolowi i wyjechał niezwłocznie.
Rada temu była, wiedząc jak szybko zmieniają się jego nastroje. Sądziła, że wróci odmieniony.
Nie spełniło się to. Wrócił taki sam, tylko zły na nauczycielki. Zaczął je teraz dręczyć srogo niemal, a grzecznie. Objął na nowo swe wykłady, z wyjątkiem śpiewu, który zlecił Norze, twierdząc, że ma wielkie zdolności pedagogiczne. Była więc teraz uczennicą i nauczycielką jednocześnie.
Karolowi wpadło, że możeby Tomasza pogodziła, ze szkołą zmiana nauczycielek, zaproponował tedy pani Rendalen, by z nim o tem pomówiła. Miała to uczynić, ale zaczęła od wspomnienia, że może z wiosną znajdzie środki na dokończenie obserwatorjum w starej wieży, zaniechanego z braku pieniędzy.
— Któż wie, gdzie będę z wiosną! — zawołał i poszedł.
Przyszło jej na myśl, że dobrzeby było skłonić nauczycielki do przeproszenia Tomasza. Zebrała je tedy w przeddzień świąt i powiedziała, że Tomasz zamierza opuścić zakład i wyjechać.
Oniemiały na chwilę ze strachu. Wreszcie zabrała głos Karen zaręczając, że tak nie myślała... że wogóle nie myślała nic, tylko była wówczas bardzo zdenerwowana... sądząc, że jest z niej niezadowolony. Nauczycielka rysunków, zaczerwieniona po uszy, wybuchła, twierdząc że tylko spencerowska metoda, wprowadzona przez Tomasza, była jej w początkach nie do zniesienia... ale mimo to nie powinna się była użalać... broń Boże! Nim skończyła, pociekły jej z oczu łzy.
Wszystkie wyrażały swą wdzięczność i uznanie dla zdolności Tomasza w każdym dziale nauki. Tylko przykro, że traktuje je z góry, jak zera.
Pani Rendalen kilka razy zdejmowała, przecierała i wkładała okulary.
Wystąpiła panna Hall i wyjaśniła, że cały powód leży w nierównem traktowaniu zarówno uczennic, jak nauczycielek, co miesza nauczycielki, a obraża poczucie sprawiedliwości dzieci. Młoda Amerykanka radaby była pomówić z Tomaszem, ale stał się bardzo nieprzystępny. Mówiąc to, była jak wszystkie zdenerwowana.
To obróciło wniwecz plan pani Rendalen, nie wiedziała co począć. Narazie przerwano układy, bowiem uwagę wszystkich zwrócił chór dziewcząt, śpiewających na schodach głównych budynku.
Nora wyuczyła je w czasach ostatnich nowych utworów chóralnych i przeniosła produkcję na schody tak, że gromadzili się nietylko domownicy, ale i obcy przechodzący aleją. Pani Rendalen i nauczycielki pospieszyły do okien.
Dziewczęta ustawiły się amfiteatralnie na stopniach, nie śpiewające maleństwa utworzyły flanki, a na samym dole stała Nora, otoczona chmurą jasnych włosów, tonących w kapuzie, która jej zawsze opadała na kark. Przyswoiła sobie sposób dyrygowania Tomasza, jedyną rzecz, którą czynił spokojnie ten niespokojny człowiek. Poruszała przegub prawej ręki a lewą dawała znaki. Rękę prawą trzymała zupełnie jak on, tuż przed piersiami.
Śpiew brzmiał silnie, płynąc ponad miasto, a widok ten, podniecający fantazję, przyczyniał się może także do efektu.
Poniżej budynków szkolnych leżało miasto i port pośród dwu przylądków, w zatoce roiło się od ludzi w pracowitych warsztatach i składach drzewa, po lewej stronie sterczała góra, utkana bezlikiem domów, a w dali widniały wyspy po morzu rozrzucone. U wybrzeża panowała w powietrzu cisza, zazwyczaj podczas śpiewackich produkcyj po niebie pędziły spiesznie chmury i promienie słońca rozświetlały raz po raz krajobraz. Czasem też, przy pogodzie na lądzie huczało morze. Stąd to może poszło, że śpiewaczki wybierały smętne pieśni.
Ów śpiew chóralny stał się od pewnego czasu wprost popisem szkoły. Starsze czuły, że chwyta je jakaś więź przemożna, śpiew bowiem wzmacnia i łączy, a każdy idealny wysiłek stoi w naturalnym związku z harmonją tonów.
Ten, który doznawał wrażeń najsilniejszych, stał ukryty za zamkniętem oknem i za żadną cenę nie byłby się pokazał. Widział Norę w jasnym płaszczu, z odrzucona wstecz głową, dyrygującą ruchem dłoni. Tkwił dalej w ukryciu.
Ten śpiew był wyrazem jego usiłowań, a głosy dziewcząt bolały go dziś dotkliwie mimo, że w istocie dokonał rzeczy wielkiej i to wbrew przeciwnościom.
Nie każdy mógł się poszczycić podobnemi wynikami... a mimo to stał teraz u granic.
Cóż go jednak tak unieszczęśliwiało? Zaczął dumać nad swym stosunkiem do matki i całego otoczenia...
Nagle śpiew umilkł, chór, rozpierzchły w radosne grupy, popędził w dół aleją, a na końcu szedł „sztab główny“. Tora chciała widocznie o czemś zawiadomić przyjaciółki, szły tedy, często przystając i naradzając się z sobą.

Ach tak, pomyślał Tomasz, rzecz główna to posiąść istotę, z którą możnaby dzielić wszystkie troski i radości życia!...

XVII.
Żona czy dziecko.

Nastała tego roku wczesna wiosna, a obozowisko młodzieży tętniło radością. Zmartwychwstająca przyroda wzburzyła krew dzieci, które hałasowały i dokazywały co sił. Czasem trudno było utrzymać je w ryzach i tylko dzięki sztuczkom dyplomatycznym nie pękła w kawałki nawa szkolną, ale przepływała po niebezpiecznych falach; wiosennych bez większych szkód i wstrząśnień.
Nawet byt związku był zagrożony.
Panna Hall przeprowadziła w klasach najwyższych w energiczny sposób plan, mających się odbywać wykładów, dziewczęta nabrały zaufania do młodej damy i z zupełną swobodą rozprawiano o kwestjach, dotyczących organizmu kobiecego i jego higjeny.
Skutkiem tego kwestja kobieca była teraz w związku traktowana ze strony fizycznej i dobyto z powrotem dzieło traktujące o tem, że swoboda płciowa mężczyzny przed i po ślubie podkopuje charakter mężczyzny i stanowisko kobiety, oraz przekazuje dziedzictwem z pokolenia w pokolenie wiarołomność i tyranję.
Karen Lothe uczyniła znaczny postęp w studjach kulturalno-historycznych, zwłaszcza w dziejach rozwoju małżeństwa. Wiedziała, że rozwiązanie kwestji przez zrównanie w swobodzie płciowej kobiety z mężczyzną równa się uwstecznieniu, to też stanęła na stanowisku bezwzględnej monogamji, świętej dla obu płci.
Panna Hall ujęła problem ze strony fizycznej, mianowicie, czy można fizycznie udowodnić, że mężczyzna wystawiony jest na większe pokusy, niż kobieta, i dlatego należy mu więcej pobłażać. Udowodniła, że jest inaczej, a mimo to z reguły kobieta nie narusza małżeństwa, gdy mężczyzna z reguły czyni wprost przeciwnie.
Wywołało to wzburzenie. Mężczyzna i tu zagarnął sobie prawo silniejszego, rzekomo na korzyść, a w rzeczywistości n a zgubę swoją i społeczeństwa. Kobieta w świecie cywilizowanym przez setki pokoleń żyła w jednomęstwie i dziedzicznie nabrała skłonności do dochowywania wiary. Wynika stąd, że i mężczyzna mógłby to osiągnąć. Podczas dyskusji wzrosło jeszcze zaciekawienie, a że w ciągu tygodnia zainteresowanie nie osłabło, wyznaczono drugie zebranie z tym samym porządkiem dziennym.
Po raz pierwszy od założenia związku zabrała głos Tinka Hansen. Oświadczyła, że kobieta, wychodząca za rozwiązłego mężczyznę, staje się współwinną. Przystaje na takie traktowanie swej płci i ponosi karę. Kobieta nie może przypuszczać, by mężczyzna, nawykły do nierządu, zmienił się. Nie mogą się tem łudzić te zwłaszcza słuchaczki, które się dowiedziały w toku wykładów, że nałóg jest to kwestja nerwów. Zaledwo jeden na sto zrywa sam z nałogiem bez nieodzownej konieczności, któraby poparła wolę.
Jak zawsze, poradziła się Tinka swego Fryderyka i dlatego przemawiała z taką pewnością siebie.
Wywołało to niesłychane podniecenie. Zewsząd padały słowa: — Wyobraź sobie, jak mogłabyś objąć w ramiona mężczyznę, który!... — Wyobraź sobie, że stykasz się ciało o ciało z mężczyzną, który...
Nora zebrała te szepty oburzenia przed wejściem na katedrę i oświadczyła, że nie należy rozchodzić się z tego zebrania przed złożeniem ślubowania, że przynajmniej uczestniczki związku uczynią wszystko, co trzeba, by kobieta zyskała świadomość odpowiedzialności i szacunek dla samej siebie. Jeszcze nie skończyła, gdy ślubowanie nastąpiło.
W kilka dni później odbyło się nowe zebranie i zaszło coś nowego.
Tora lubowała się w fantastycznych baśniach i awanturniczych opowieściach, ulubioną jej książką były niesamowite historje Bulwera. W jej małej główce przepełnionej już kolorowemi szmatkami, obce mi językami i plotkami, było jeszcze miejsce na umiłowanie muzyki.
Nagle ucichło wszystko. Ile razy spotkała Karola Wangena, szeptali z sobą, nawet w obecności ludzi, i to wzbudziło wielkie zdziwienie. Cóż miała do omawiania z kapelanem? Właśnie tego dnia dał jej do czytania „Johna Wesleya.“ Połknęła tę książkę jak inne i rozmawiali o mocy nawracania, właściwej Wesleyowi. Kto go usłyszał, zmieniał się natychmiast. John Wesley pochodził po mieczu i kądzieli ze starego, kaznodziejskiego rodu i to go usposobiło, naturalnie, do pracy apostolskiej. Słowa jego działały jak uderzenie prądu elektrycznego, tak że większość nie mogła, się im oprzeć.
Jest tajemnicą osobistą Tory, jak to zdołała przenieść na ród Kurtów, którym się właśnie żywo interesowała. Zacny Karol opowiedział jej dzieje walki Tomasza o wyzwolenie z pod dziedzicznego obciążenia. Poprzednio już pewien członek tego rodu staczał podobne boje, ale to, co podjął Tomasz, było wprost niesłychane. Spytał tajemniczo, czy zwróciła uwagę na jego zamiłowanie czystości, wykwint ubioru, lekką, dyskretną woń, drogich zresztą bardzo perfum, która go zawsze otacza, i dodał, zarumieniony trochę, że myje się ustawicznie i kąpie.
Ludzie przypisują to próżności i jest on próżny, ale powód istotny leży głębiej. Tomasz przyswoił sobie w toku walk tę samą skłonność do czystości, która charakteryzuje dziewczęta. Pielęgnowanie i zdobienie ciała uważa za rodzaj kultu, podobnie jak to czynią w miarę możności kobiety. Zaręczył, że na myśl tę naprowadziły go różne wzmianki Tomasza, dodał, że może przyczyniło się również, iż wzrósł pośród dziewcząt, a wkońcu spytał jej o zdanie.
Kaiol postawił to pytanie z nieśmiałością wielką, podkreślając przytem, z różnych powodów, że można być człowiekiem bez skazy i wady, nie skrapiając się perfumami i nie strojąc.
Od tej chwili uwielbiała Tora Holm drugiego jeszcze człowieka.
Wyobraziła sobie, że rozumie plan życia i postępowanie Rendalena, a chociaż nie znała przyczyny jego pobudliwości i niepokoju, a raczej chociaż nie myślała o tem, nie mąciło to jednak obrazu, jaki sobie wytworzyła o tym „energicznym“ osobniku. Pokochała go. W tem określeniu zawarła pragnienie uczynienia dlań wszystkiego i zawiadomiła o fakcie naprzód swe przyjaciółki od serca, a potem przyjaciółki zwykłe. Po dziesięćkroć i po dwadzieścia razy obwieściła tę nowinę wszystkim, zawsze z równym zapałem.
Zapał jest zaraźliwy, to też wszystkie zaczęły uwielbiać Tomasza. Był im ideałem mężczyzny, mimo piegów, płaskiego nosa, czerwonych włosów, niespokojnej i pozbawionej brwi twarzy. On sam tłumił jeno nieco ów zachwyt, biegając wzdłuż ławek po klasie i nie patrząc na żadną z wielbicielek. Czasem drżały przed nim, gdy wpadał w wzburzenie, a nawet gniew, w chwilach, kiedy coś stanęło na przeszkodzie nauce, bo w takich razach był wprost niebezpieczny. Ale zaledwie opuścił klasę, ideał jego nabierał pierwotnego blasku, był czysty i nieskazitelny. Gdy zaś był w dobrym nastroju i kreślił jakieś historyczne zdarzenie w wielkich rzutach jasno, przejrzyście, z niezrównanym pedagogicznym talentem, wówczas dziewczęta pewne były, że niema na całym świecie równego mu mężczyzny.
Ale właśnie dlatego, że był na całym świecie tylko jeden jedyny Tomasz Rendalen, zadawały sobie słabsze natury pytanie: — Ależ na Boga... on tylko jeden, a nas tyle?... To pytanie trapiło je niemało.
Mniejsza z tem, które sobie to pytanie zadawały i ile ich było, szło bowiem nietyle o pytanie, co o odpowiedź. Musimy przyznać, że niektóre dziewczęta uczyniły ponad siły, składając ślubowanie, poddane przez Norę po pamiętnym wykładzie Tinki. Takie rzeczy uświadamiamy sobie dopiero potem, rozważywszy rzecz dokładnie, myśląc o tym, którego się kocha, lub przez którego chciałoby się być kochaną... on zaś... Ach... przyznać trzeba, że stara mieścina była gniazdem plotek.
Przytem jawią się wątpliwości, a wielkiemi słowami i wzniosłem! zasadami żyć trudno.
Nagle jedna z dziewcząt zauważyła, że to co się stało, jest zdradą uroczystego ślubu i... musiano zwołać nowe zebranie, na którem pociągnięto do odpowiedzialności te, które się ośmieliły zmienić zapatrywanie. Zrazu bały się wystąpić, potem jednak jakaś czarnowłosa, śmiała dziewczyna wyznała szczerze, że na poprzedniem zebraniu posunięto się za daleko. Wszystko byłoby w porządku, gdyby wszyscy mężczyźni byli... tacy, jak sobie wówczas życzono... ale ponieważ są... nie tacy... to cóż na to poradzić? Czyż mamy zostać same?
— Tak, zostańmy same! — zagrzmiała heroiczna odpowiedź, po której nastąpiła replika, a po chwili utworzyły się dwie partje skrajne i jedna pośrednia, na którą zresztą nie można było liczyć (jak to zawsze bywa). Tinka Hansen (wraz z Fryderykiem) i wszystkie łączące się z nią (partja Fryderyka) postawiły wniosek proklamowania bezwzględnie równego uprawnienia płci. Nieczystość nie powinna być odtąd tak surowo sądzoną, bez względu na to, która płeć zawiniła.
Panna Hall, jedna obecna nauczycielka, stanęła po stronie „Fryderyka,“ dowodząc, że wraz z rozwojem wiedzy znikną również różnice skutków nieczystości dla obu płci, a zatem i tego nie można przytaczać jako argumentu przeciw kobiecie. Wstydzić się i zamilknąć winni ci, którzy twierdzą, że występek płciowy kobiety hańbi jej rodzinę, zaś występek mężczyzny rodzinę innego, żonę innego, lub córkę innego.
Powtórzyła to dwa razy, bo nikt nie replikował, ale partja przeciwna przeszła nad tem do porządku, powtarzając jeno ciągle, że mężczyzna może być dobrym mężem, choćby podlegał wykroczeniom wym, skoro już tak jest na świecie, a tylko jawa nieobyczajność uniemożliwia małżeństwo.
Partję „Fryderyka“ oburzyły te lekkomyślne słowa, dające list żelazny każdemu rozpustnikowi do ręki. Użyto słów ostrych, które zgniewały przeciwników, nastał zamęt, mówili wszyscy, nikt zaś nie chciał słuchać.
Nastąpiło to w czwartek. Tegoż dnia wieczór zebrał się u Mili „sztab główny.“ Zaczęto na ten sam temat, ale rozmowa zeszła rychło na Rendalena.
Podczas niej Tinka naśladowała pismo Tomasza, gryzmoląc ciągle te same słowa na półarkuszu papieru. Pismo to stało w rażącej sprzeczności z jego staranną toaletą, litery były koślawe, nie troszczyły się o równość, ani przynależność do słów.
Pisała w kółko: — Nie wytrzymam już dłużej... czekaj na mnie dziś wieczór o dziewiątej na rynku! — Była to glossa do tematu rozmowy, a Tinka zapełniała tem zdaniem jeden kawałek papieru po drugim.
Nie mogły potem nigdy dojść, która zaproponowała rzecz, jaka teraz nastąpiła. Jedna tylko Mila uczyniła zarzut, ale był tak słaby, że raczej świadczył o wprost przeciwnej intencji.
Każda odniosła w sobotę wieczór swój list, gdzie trzeba. Pierwszy wetknięto w płaszcz Karen Lothe, drugi w kieszeń nauczycielki rysunków, trzeci i czwarty powędrował do kaftanów panny Hall i nauczycielki języków.
Listy nie nosiły podpisu, koperty były otwarte bez adresu. Wezwanie mogło uchodzić za żart, ale to właśnie pociągało sprawczynie.
W sobotę, około dziewiątej wieczór, panowała taka cisza w powietrzu, że nikt nie podejrzewał nic złego. W spokoju wracali spacerowicze z poetycznej przechadzki, przeważnie przez rynek, a jednocześnie zalał też rynek tłum uczennic szkoły. Wszystko tak urządzono, że „sztab główny“ był wmieszany w tłum uczennic, by nie wzbudzać podejrzenia.
Oczywiście stawiły się wszystkie cztery i o to... zobaczyły w samej rzeczy wałęsającą się po rynku Karen Lothe. Poznały ją po smukłej figurze, szarym płaszczu i piórach na kapeluszu. Ze zdumienia omal się nie zdradziły. Czyżby naprawdę była to Karen Lothe? Tak jest, zawróciła w lewo. Tedy jawnie, wobec wszystkich chodziła po rynku, oczekując kogoś.
Wszystkie cztery wytrzeszczyły na nią oczy, nie śmiały się, nie dawały sobie znaków,... były wprost przerażone.
Ale nastrój zmienił się zaraz na widok nauczycielki rysunków, skręcającej w aleję. Szła szybko, miała bowiem właśnie w alei wyznaczoną schadzkę.
Zaczęły się kryć jedna za druga, by dać folgę śmiechowi, a gdy nauczycielka przemkła obok nich z gorączkowym pośpiechem, dziewczęta w trąciły Tinkę z uciechy w rów, na szczęście suchy.
Teraz szło o zbadanie, czy i dwie inne nauczycielki wpadły w pułapkę. Czwórka wróciła do sali pensjonarek, skąd można było widzieć podwórze. Naznaczyły pannie Hall schadzkę poza halą ćwiczebną. Nie było jej, chyba, że może stała bez ruchu, skryta w cień. Nauczycielka języków miała się stawić poza ogrodem i rzeczywiście zobaczyły ją po chwili na ścieżce wiodącej od lasu. Ale nie była sama i nie obejrzała się ni razu, przeto jeśli przeczytała list, musiała go wziąć za żart... Cztery winowajczynie wyśliznęły się furtką ogrodową i odeszły boczną drogą, nie chcąc raz drugi spotkać Karen Lothe.
Kilka jednak godzin przedtem zdarzyło się coś, co mogło odkryć wszystko, a w takim razie cztery młode damy musiałyby niezwłocznie opuścić szkołę.
Panna Hall wróciła o szóstej ze spaceru, mocno zirytowana, i zażądała niezwłocznej rozmowy z panem Rendalenem. Gdy przyszedł, podała mu list. Przeczytał, odsunął go na odległość ramienia i uśmiechnął się, gdy zaś rzecz wzięła serjo, wybuchnął śmiechem rozgłośnym...
W dziesięć minut potem dostał od panny Hall list z zawiadomieniem, że odjeżdża najbliższym parowcem. W ściekły pobiegł do matki, opowiedział rzecz i dodał, że panna Hall musiała chyba oszaleć.
Pani Rendalen pospieszyła do niej i znalazła w stanie wielkiego wzburzenia. Panna Hall płakała i miotała gwałtowne słowa, a pani Rendalen zrywała raz po razu okulary z nosa, bo rzecz była dla niej zupełną zagadką. Spróbowała mówić po angielsku, ale i to nie wyświetliło niczego.
Spytała więc krótko i węzłowato, czemu się tak rzuca, co chce, by się stało i jakiego żąda zadośćuczynienia.
Zażądała kary dla winowajczyni.
Tyle tylko?
Pospieszyły do pokojów pensjonarek. Były puste. Zaczęły przetrząsać książki i teki. Musiało się przecież wykryć, która z uczennic była tak śmiała, że naśladowała pismo Tomasza. Potem poszły do klas wyższych. Starannie zbadały wszystkie porzucone skrawki papieru, przeszukały książki, pulty, pracowały gorliwie, by dojść, która z uczennic dopuściła się występku.
Uczyniły to wszystkie... wszystkie razem!
Gdy wyszło na jaw, że wszystkie dorosłe dziewczęta szkolne zajmują się jedynie, wyłącznie i ciągłe Tomaszem Rendalenem, uspokoiło to pannę Hall i obie z przełożoną opuściły klasę, nie mówiąc już o zajściu.
Panna Hall przeszła nad tem do porządku.
Ale pani Rendalen porozumiała się z Karolem,, który też wygłosił na najbliższej godzinie religji mowę na temat: Nie czyń drugiemu, cobyś nie chciał, by tobie uczyniono, i podkreślił, że młodzież lubi korzystać ze słabych stron drugich, oraz dokuczać im.
Żadna z czterech winowajczyń nie śmiała podnieść oczu. Zerkały jeno w stronę nauczycielki rysunków, siedzącej przy stole z głową, opartą na dłoni. Drugą ręką poruszała jakiś przedmiot, patrząc nań uparcie, zaś po policzkach spływała jej łza za łzą. Nie ocierała ich, nie zmieniała pozycji, była niemal bezprzytomna.
Widziały to wszystkie cztery. Na czwartej pauzie nauczycielka była tak samo smutna i płakała. Nora wytrzymać nie mogła tego widoku. Pociągnęła ją z sobą do najbliższego pokoju pensjonarek, objęła za szyję i gorąco, kilka razy poprosiła o przebaczenie, nie wspominając, o co idzie.
Przytuliły się do siebie serdecznie, smutek, współczucie, wstyd i przebaczenie zespoliły się w jedno uczucie. Biedną dziewczynę, której wydarto tajemnicę serca, pocieszył wkońcu widok bezgranicznej skruchy, głębokiego współczucia i serdecznego oddania.
Tora i Tinka dowiedziały się jeszcze tego samego dnia, co uczyniła Nora, chciały zrobić to samo, ale im zabroniła. Nieszczęśliwa nie powinna się była dowiedzieć, że tajemnicę jej zna jeszcze któraś z uczennic.
Karen Lothe zachorowała. Tomasz musiał przejąć jej godziny, a oddać pannie Hall swoje.
Wszystkie trzy uczuły, że należy się trzymać zdala od Karen.
Jakże mogły wpaść na tak szkaradny figiel i to podczas poważnych debat na temat stanowiska, honoru i odpowiedzialności kobiety?
Mila nie chciała mówić z koleżankami. W szkole trzymała się zdała, a gdy któraś przybyła w odwiedziny, zastawała drzwi zamknięte. Wszystkie czuły, że nadchodzi burza.
Nora nie mogła znieść, że Mila stroni od reszty, jakby tylko one trzy były winne. Pewnego też dnia wzięły ją na strony i zażądały usprawiedliwienia. Mila chciała odejść, robiąc minę obrażonej, ale to nie pomogło. Wówczas oświadczyła, że została namówioną do złego i nie chce z tego rodzaju sprawkami nic mieć do czynienia.
Za całą odpowiedź otrzymała spojrzenie zdziwienia ze strony Nory. Ale pod tem spojrzeniem oblała się rumieńcem.
Przyznała, że jest współwinną, ale nie chce się narażać na wstyd powtórny.
Wówczas spytały jej, czy sądzi, iż one się również nie wstydziły.
Po chwili oświadczyła im Mila trochę zpańska, że pod pierwszem wrażeniem strachu, wywołanem mową Karola Wangen, spytała ojca, czyby jej nie zabrał z sobą w podróż do Niemiec południowych. Przystał z radością, nie może się tedy cofać i wyjedzie za kilka dni.
Sprawiło im to przykrość, że Mila chciała tak zniknąć niepostrzeżenie, ale i Mila czuła, że zachowaniem swem dotknęła koleżanki, przeto stała się uprzejmą nad wyraz, w celu zatarcia wrażenia.
Niebawem ujrzano nauczycielkę rysunków w nowym, ślicznym płaszczu i takimże kapeluszu. Domyślono się zaraz, że Mila była ofiarodawczynią, chociaż zaprzeczała. Uznano to za piękny rys jej charakteru. W ten sposób wszystko zostało wyregulowane i przez dni, poprzedzające odjazd, zapanowała wśród czwórki na nowo jak najlepsza harmonja. Ojciec Mili wydał ucztę pożegnalną. Punktem kulminacyjnym było odsłonięcie babki, na której szczycie tańczyły, trzymając się za bezpalce dłonie, cztery laleczki z cukru dokoła chorągwi z napisem „Emancypacja“ Cokół babki otaczał napis „Związek.“
Ale ten żart nie wywołał wrażenia. Nazajutrz urządził związek Mili bankiet pożegnalny. Wszystko poszło wyśmienicie, wypowiedziano mnóstwo mów, grano, śpiewano i nastrój panował świetny. Pewna, bardzo poważna dziewczyna przypomniała, że wszystko to piękne i miłe, co przeżyły w ciągu tego roku szkolnego, zaczęło się niejako na grobie pani Engel, a teraz kończy się ucztą pożegnalną dla Mili. Wzruszyło to bardzo Milę, oświadczyła, że nie jest godną koleżanek, nie zasługuje na tyle miłości i nie jest tak dobrą, jak im się wydaje.
Tora przystąpiła i uściskała ją, dziękując szeptem z wielką wdzięcznością za najpiękniejsze dni swego życia.
Postanowiono odprowadzić Milę do domu, a ona wzięła Torę pod ramię.
— Teraz nastaną dla mnie złe czasy! — powiedziała Tora z płaczem.
— Ależ ja przecież wrócę, Toro! — pocieszała ją przyjaciółka.
Gdy się pożegnano przed drzwiami willi, Tora wbiegła spiesznie do przedsionka i dobyła szkatułki, którą Mila zaraz poznała. Zawierała ona jedyny klejnot, odziedziczony po wuju, który go w młodych latach przywiózł z Kalifornji, małe kawałki rodzimego złota, zawieszone na grubym łańcuchu. Był to naszyjnik wspaniały, ale Tora nie miała go nigdy na sobie. Wetknęła łańcuch w dłoń Mili.
Mila nie chciała za żadna cenę przyjąć podarku, podkreślając, że nie umiałaby tego kroku usprawiedliwić przed ojcem. Odmówiła stanowczo, nawet oschle, a dotknięta tem Tora wybiegła na ulice. Ale Mila pospieszyła za nią i, wciągnąwszy do swego pokoju, serdecznie ucałowała, zaręczając, że ocenia jak należy wartość jej zamiaru. Nie chciała, by się w ten sposób rozstały, i oświadczyła, że Tora musi zostać z nią na noc... wszak prawda?
Tora została. Kochające się naprawdę dziewczęta muszą spać razem.
Pozostałe na ulicy, czekały chwilę, odeszły kawałek drogi, a gdy nie wracała, pogniewały się. Ale wkrótce wróciły, weszły do ogrodu i niebawem przyjaciółki usłyszały cicho nucący chór pod oknami. Dziewczęta śpiewały pieśń: „Cicho śnij,“ a przewodził im alt Tinki.
Rozsunęły się firanki, a blondynka i szatynka, ubrane w koszule nocne, zwarte w uścisku, przesłały im na dół uśmiech i dziękczynne gesty rąk.
Dnia następnego znalazła się w porcie cała szkoła, wraz z panią Rendalen, nauczycielami i nauczycielkami, z wyjątkiem tylko Anny Rogne, która również nie wzięła udziału w uczcie pożegnalnej.
Nastąpiło generalne płakanie i całowanie, a towarzyszyło mu podziwianie sukni podróżnej Mili. Stawiły się nawet małe dziewczątka, nie umiały, coprawda, płakać, ale za to całowały co sił.
Zapłakana Tora przybyła wraz z Milą i jej ojcem, który był dla niej niezmiernie uprzejmy. Ale trzymała się na uboczu, tak że Mila musiała jej szukać, by zamienić z nią ostatni uścisk dłoni i pocałunek.

W chwili gdy parowiec zataczał ostatni łuk u mostu, powiała chustką czarno ubrana, smukła dziewczyna, o naderwanym przez wiatr welonie, żegnając przyjaciółki, a jednocześnie uczyniło się na moście biało od chustek uczennic i nauczycielek. Ze statku wydawać się mogło, że w tem miejscu wali w morze wodospad, rzucając smugi lśniącej, srebrnej piany.

XVIII.
W gołębniku.

Pewnego majowego dnia po południu ćwiczyły w hali gimnastycznej dwie najwyższe klasy; czyniły to leniwo, bo pogoda była cudna, przez otwarte od strony góry okno, płynęła woń kwiatów i drzew. Właśnie weszła panna Hall i, przerywając ćwiczenia, przydzielała poszczególnym dziewczętom pewne poruszenia. Skutkiem tego pewna liczba uczennic, podszedłszy do okna, zaczęła patrzeć na wysokie drzewa, stojące w wielkiej grupie, nakryte, jakby jedną koroną. Ale widok przysłaniały po części wychylające się powyż okna młode, wścibskie pędy, bardzo w tym roku bujne. Przytem przywabione kwieciem drzew natrętne pszczoły, fruwające wokoło, odstraszały patrzące. Nagle powiał od strony lądu wiatr, pochylił korony, podniósł tuman piasku i suchych strączków, oraz wstrząsnął tak drzewami, że miljony kwiatów uleciały w powietrze.
Dziewczęta zaczęły śmiać się radośnie, klaskać i pokrzykiwać, co zwabiło resztę, a potem cała czereda rzuciła się ku półotwartemu wejściu, w ślad za ulatającem, połyskliwem kwieciem drzew owocowych. Zapomniały, że są w kostjumach ćwiczebnych, co zresztą tutaj, poza domami, nic nie znaczyło i biegły z okrzykiem, gdy nagle rozwarto drzwi główne.
Na górnym stopniu schodów stał młody człowiek w białych spodniach i uniformie oficera marynarki. Śmiał się i kłaniał,... kłaniał i śmiał się.
Był to Nils Fürst.
Za nim widać było Kaję Gröndal w kapuziastym kapeluszu, z fiołkową parasolką. Wyglądała prześlicznie. Śmiała się również.
— Czy jest tu Eliza? — spytał.
Nie było żadnej Elizy w obu najwyższych klasach, a także i w całej szkole.
— Niema Elizy? — powtórzył — Więc jest może Olawa?
Nie było Olawy! Nikt nie znał Olawy, wszystkie dziewczęta rozumiały, że jest to jeno żart, ale nic sobie z tego nie robiły. Nils oglądał jedną po drugiej, dziewczynę w kostjumie gimnastycznym. Miał w rękach kwiaty i, kłaniając się, musiał je lewą ręką przyciskać do piersi. I pani Gröndal miała również kwiaty. Kupili je widocznie w ogrodzie, a słyszeć, że się odbywa gimnastyka, wstąpili zobaczyć.
— Przepraszam, — rzekł znowu Nils — więc chyba, jest Petra... a może i Petry niema tutaj.
Zdjął kapelusz, a jasne jego włosy, zda się, wybuchły śmiechem. Dziewczęta odpowiedziały tak głośnym wybuchem wesołości, że ściany sali zahuczały echem. Nils zszedł po schodach, a za nim pani Gröndal; skręcając za narożnik, skłonił się raz jeszcze.
Roześmiane dziewczęta ogarnęła dziwna gorączka. Biegały tu i tam, pytały, nie słuchając odpowiedzią kupiły się do siebie, to znów odbiegały ku śmiejącym się najgłośniej.
Naraz dwie zaczęły sprzeczkę, zbliżyło się do nich kilka, potem kilkanaście i spór wzrastał ciągle. Szło o zuchwalca, który otwarł drzwi sali.
Najsrożej oburzała się Tinka na bezczelność intruza, a jednocześnie szukała oczyma kogoś do pomocy. Spostrzegła siedzącą blisko drzwi bladą jak śmierć Torę, koło której krzątała się właśnie panna Hall.
Tinka przyskoczyła, pytając raz po raz:
— Co się stało? Co się stało?
Tora ćwiczyła oddzielnie, była zawołaną gimnastyczką i miała nawet własny system. Podczas ćwiczenia ujrzała przez pół otwarte drzwi ulatujące z krzaka ptaki. Czy kto był w krzaku? Czy miały tam gniazdo? Czy może bawiły się tylko? Potem krzak zakryła jej jasna suknia Kai Gröndal, a zamiast ptaków ujrzała wielki bukiet, parasolkę, oraz młodzieńca w uniformie marynarskim, z kwiatami w rękach. Nie znała go. Kaja zauważyła ją. Niewiadomo, czy Kaja powiedziała: — To ona! — czy tylko tak się wydało Torze, dość, że miała świadomość, iż dosięgło jej niepowołane spojrzenie.
Oficer marynarki patrzał teraz na nią bezustanku, a roześmiane oczy jego kłuły ją wprost. Kaja chciała go powstrzymać, on jednak szedł po schodach, nie spuszczając jej z oczu. Nie mogła się ruszyć. Jakby z wielkiej jeno oddali dochodził ją zgiełk u okna, jak przez mgłę widziała uderzenie wichru, który uniósł welon pani Gröndal i omal nie przewrócił jej parasolki naopak, oraz kołysanie się krzewów i drzew. Nie mogła tego jasno pojąć, objęło ją dziwne wyczerpanie, zachwiały jej się kolana i ugięły nogi.
Nagle zawrzasły dziewczęta i rzuciły się ku drzwiom, które za chwilę stanęły otworem. Uczuła rzeźwy powiew i miała wrażenie, ie ją coś podparło od dołu. Ale póki stał, nie mogła się ruszyć z miejsca.
Dopiero gdy odszedł, zaczęła myśleć, gdzie stoi ławka, a siadłszy na niej, doznała wrażenia, że mdleje. Walczyła z tem, starając się trzymać prosto. Potem nadbiegła panna Hall i Tinka. Gdy Tinka jęła gwałtownie pytać, przyszła do siebie i rozpłakała się.
Zbliżyły się i inne, ale ścichły na widok jej bladości, nie pytały nawet.
— Zbyt gwałtownie ćwiczyła! — szepnęła panna Hall.
— Tak czyni zawsze! — dodała łagodnie Nora, siadła obok niej i przytuliła głowę Tory do piersi.
Reszta cofnęła się na życzenie panny Hall, dziewczęta poszły do bocznej szatni zmienić suknie, poweselały znowu i grupami się rozeszły.
Zadzwoniono na południe, a Tora siedziała jeszcze na ławce pomiędzy Norą a Tinką, przed nią zaś stała panna Hall. Parę razy zapewniała, że się czuje dobrze. Wszystkie trzy sądziły, że jej zaszkodziła gimnastyka. Nagle jednak powiedziała bezwiednie.
— O Boże, cóż to za szkaradny człowiek!
Wszystkie trzy spojrzały po sobie.
— Czy masz na myśli Nilsa Fürsta?
Odpowiedziała po chwili dopiero:
— A więc to był Nils Fürst?
Zadrżała, jak od zimna, ale nie dodała ni słowa. Wiedziała, że przyczyną zasłabnięcia była gimnastyka, ale niemoc spotęgowało dziwnie ukazanie się jego. Wolała o tem nie mówić.

Panna Hall odeszła, zostały przyjaciółki. Czuła ogromną ulgę, mogąc je trzymać za ręce.

XIX.
Wakacje.

Zaraz nazajutrz dowiedziała się Tora, że Nils Fürst nazwał ją „djabelnie śliczną dziewczyna“, jakiej dotąd nie widział jeszcze. Zrazu nie chciała wierzyć, ale ją zapewniono, że tak było. Powiedziała jej to również Kaja Gröndal za najbliższem spotkaniem. Poznały się przez Milę. Odpowiedziała, że porucznik Fürst ma zły gust i stawia w przykrej sytuacji inne młode damy.
Lato było upalne. Wszystkie dziewczęta, które tylko mogły, wyjechały nad morze, albo w góry. W raz z nastaniem wakacyj poznikały uczennice, zostały jeno biedne, a pośród nich również i Tora. Nora wyjechała z matką do kąpieli, bogaci rodzice Tinki zabrali córkę gdzieś do siebie na wieś. W mieście została Anna Rogen i przy pomocy Tomasza kształciła się na nauczycielkę, mając objąć miejsce po Karen, która opuściła szkołę.
Ale Anna była niedostępna, zwłaszcza dla Tory ze względu na jej przyjaźń z Milą, a gdy Tora mimo wszystko chciała nawiązać stosunki, okazało się, że Anna jest bardzo zajęta. Chciała już po wakacjach zacząć uczyć w najniższej klasie. Tora odsunęła się.
Zamieszkała na nowo na przylądku u matki (o ojcu nie było mowy) wraz z dwojgiem rodzeństwa w małej izdebce na poddaszu. Ogarnięta zniechęceniem starała się otrząsnąć, robiąc dalekie wycieczki do lasu powyż dworu, lub do t. zw. gaików. Było to miejsce rozrywkowe w lesie, przy gościńcu wielki plac z małemi grupkami rzadkich drzew, pod któremi stały ławki i stoły.
Pewnej soboty, idąc w kierunku owych „gaików“, spotkała Kaję Gröndal, która przybyła do miasta po męża. Nie przyjechał jednak, a w toku rozmowy spytała Torę, czyby nie chciała z nią jechać na wieś.
Tora łatwo ulegała zaproszeniem, to też nim minęła godzina, wróciła z wielkiem pudłem, zawierającem białą, letnią suknię.
Nazajutrz, w niedzielę rano znalazła się na werandzie niewielkiej willi Gröndalów. Po prawej stronie widziała kwiaty doniczkowe, wyniesione na deszcz, po lewej przytykał do ogrodu las sosnowy. Dostrzegła stąd, gdzie stała, pierwsze drzewa, część góry sięgającej stokami morza, jak również wąski, matowo połyskujący pas samego morza. Brzemienne deszczem chmury zwisały nisko, a cisza panowała w powietrzu.
Posłyszała jadący parowiec, który przed chwilą gwizdnął ostro, odbijając od przystani. Przemknął w dali. Środkiem ogrodu i pomiędzy wysokiemi drzewami za nim biegła ścieżka, w kierunku innego rozległego ogrodu. Wiedziała, że są tam liczne domy, niedostrzegalne z werandy. W jednym z nich mieszkali Wingardowie i u nich miało się dziś odbyć przyjęcie dla młodzieży. Kogóż tam spotka? Dumała nad tem. Pani Wingard pochodziła z rodziny Fürstów... Może tedy zobaczy Nilsa?
Czemużby nie? Wszak dziś. niedziela. A może też sprowadzi kolegów?
Zadawała sobie raz po raz pytanie, czy zdecydowałaby się tu jechać, wiedząc naprzód, że tak będzie. Dziwnego doznała wrażenia na wieść o przyjęciu, a i teraz nie inaczej się z nią działo, ale uczucie to nie było wcale przykre. Czyżby chciała go spotkać? Ach, nie chciała za nic, by jej dotknął, ani też by ją zobaczył taką, jak wówczas... ale ujrzeć go? Ale pokazać mu się, o ileby to nastąpiło zgoła przypadkiem?... Tak, tak... w istocie pragnęła tego.
Z lewej strony werandy, gdzie były schody, mogła spojrzeć do pokoju, a nawet zobaczyć lustro w sypialni Gröndalów, gdy drzwi były otwarte. Ale drzwi zamknięto właśnie. Zawróciła.
Dotąd śledzić mogła parowiec, wyglądający jak ciemny punkt. Poręcz werandy była mokra, otarła dłonie i zaraz położyła je na niej bezwiednie. Mżył drobny deszczyk, ptaki pluskały się w mokrem powietrzu i śpiewały wszędy dokoła. Kąpały się również drzewa, kwiaty i trawy, a Tora wchłaniała chciwie mocne, a różnorakie wonie. Jedna z nich powiodła jej myśli daleko, do willi pod Hawrem, nad morzem... Błękitne, rzeźwe powietrze, długi skrawek miasta, a ponad wszystkiem głuchy pomruk fal. Tuż nad morzem, szara niezdarna willa, gdzie mieszkała. Wąska furteczka była otwarta. Stała z obnażonemi ramionami na kamiennej ławce, podziwiając pierwszy raz wdziane długie pasiaste pończochy. Wyzierała przez płot, wciągając w piersi rzeźwy zapach, niesiony przez podmuch wiatru.
Zbliżał się wieczór. Czekała na wuja, który poszedł do miasta. Ścieżkę, przez ciemny ogród wiodącą, pokrywał żwir... Nagle usłyszała kroki...
Poprzez mgłę dżdżu zobaczyła z lewej strony ogromny parasol, pod nim zaś białe spodnie. Nie widziała, kto jest pod parasolem, bo idący nie podniósł go nawet w chwili, gdy otwierał furtkę. Przeciwnie, pochylił go jeszcze naprzód. Mimo to wiedziała, że idący nie kroczy w stronę willi pod Hawrem... uczuła, że to nie wuj, ale...?
Parasol uniósł się w górę, a niosący go stanął w ogrodzie. Zobaczyła ciemny uniform, słomiany kapelusz i niesłychanie zdziwioną twarz. Ale w chwili, gdy ją zobaczył, zdumienie znikło, stało się zupełnie inaczej niźli za pierwszem spotkaniem. Nie spodziewał się zastać na werandzie damy, ale nie doznał też przykrości. Uśmiechnął się i skłonił... oczy jego nie kłuły dziś wcale. Stanął przy schodach.
Oparł otwarty ciągle parasol na prawem ramieniu, lewą zaś ręką ujął poręcz. Kształtna to była ręka, ozdobiona sygnetem. Był smukły, gibki, a twarz jego cechowała nerwowa, zmysłowa partja ust, w ciągłym zostająca ruchu, szelmowskie, roześmiane oczy, które nabierały wyrazu przenikliwego, gdy je przymknął, odrzucając wstecz głowę, żółtawe, kręte włosy i rudawe, długie faworyty.
Stał z ręką na poręczy i sycił się w spokoju jej widokiem. Z postawy przypominał trochę kota, a chociaż Tora to widziała, doznawała dziś raczej uczucia ciekawości, niż strachu.
— Nie spodziewałem się pani tu zastać! — powiedział — Czy pani już długo tu bawi?
— Przyjechałam wczoraj wieczór z panią Gröndal.
Zaczęli rozmawiać o jeździe parowcem, pogodzie i miejscowości, mimo że nie zostali sobie przedstawieni, a słowa byty im jeno pretekstem do toczenia rozmowy, były puste, bezbarwne, czasem bezsensowne, a ostatnie dawało asumpt do dalszych. Stał, patrząc na nią z upodobaniem. Podziwiał kształt jej głowy, harmonijne rysy, połyskujące z pod rzęs oczy, ciekawy był jaki mają kolor, potem objął spojrzeniem jej kibić, piersi, szyję, cerę, czarne włosy, wreszcie suknię...
Wkońcu opanowała się i przerwała rozmowę, przeszła wskos altanę i zaczęła coś poprawiać koło kwiatów, mnąc bezlitośnie liście.
Wszedł zwolna po schodach z otwartym parasolem na ramieniu, opierając się lewą ręką o poręcz.
— Będzie pani zapewne dziś wieczór u mojej siostry? — spytał.
— Pani Gröndal obiecała dać mi zaproszenie.
— Oczywiście. Będą też tańce... Czy mogę prosić o pierwszego walca?
Nie podniosła oczu.
— Zatańczy pani ze mną pierwszego walca? — spytał powtórnie.
Uczuła, że nie może dać odpowiedzi.
— Ach prawda, — rzekł — przepraszam, nie przedstawiłem się jeszcze. Ale wiedząc, kto jest moja siostra, wie pani również, kim jestem.
Zbliżył się uśmiechnięty, niosąc na ramieniu parasol, a lewą ręką nie puszczał poręczy.
Wyprostowana milczała dalej.
— A więc zgoda na pierwszego walca?
Rzucił to od niechcenia, nieco z góry, jakby się czuł niemal dotknięty.
Wkońcu zamknął parasol i podszedł do drzwi, pytając:
— Pani Gröndal jest chyba w domu?
Chciała powiedzieć, gdy wchodził, że jest, ale jeszcze nie wstała, co równałoby się prośbie, by został. Zresztą pani Gröndal nie spała już pewnie i mogła mu sama wzbronić wstępu do siebie, słysząc, że idzie.
Wszedł, ale nie wrócił. Czyżby pani Gröndal przyjmowała już o tej porze? Nie, z pokoju nie dolatywały dźwięki rozmowy.
Przeszła na lewo ku schodom i spojrzała w głąb. Ujrzała przez otwarte drzwi sypialni wiszące na ścianie lustro.
Zbiegła do ogrodu, a potem dalej w las. Ale zaraz wróciła, gdyż było tam bardzo mokro. Poszła tedy ku wzgórzom nad morzem i siadła na wielkim głazie. Piersi jej falowały gwałtownie, jakby miało coś w nich pęknąć.
— Panno Holm! — zawołała pani Gröndal.
A więc się już ubrała. Wołanie dochodziło od strony werandy, albo ogrodu. Może pani Gröndal była tam już w chwili, gdy wchodził?
Tora nie była w stanie odpowiedzieć zaraz, a posłyszawszy drugie wołanie, uczuła, że winna milczeć. Potem wszystko ucichło.
Któraż to godzina? Czyż wypadało mu tak wcześnie składać wizytę? Czemuż wprost z przystani poszedł do pani Gröndal, a nie wprzód do siostry? Któraż to godzina?
Ale zostawiła w domu zegarek.
Nagle zobaczyła, że zbliżają się białe spodnie i parasol. Ogarnęło ją silne wzruszenie...
— Ależ droga pani, — powiedział — czy pani nie słyszała wołania pani Gröndal?
Tora milczała.
— Zmokła pani strasznie... Ach... mój Boże... bez parasola... Proszę... Dlaczegóż to pani uciekła?
— Która godzina? — spytała.
— Która? Jedenasta!
— Jedenasta?
— Proszę spojrzeć!
Podał jej ciężki, amerykański, złoty zegarek, nacisnął sprężynę, a koperta odskoczyła.
Poszła za nim w milczeniu.
Gdy stanęli w ogrodzie, spytała, w jaki sposób mógł ją znaleźć tak prędko. Odparł, że zobaczył ślad stóp na piasku, a pewny był, że nie mogła pójść przez las o rozmiękłej ziemi.
Zjedli razem śniadanie. Ale w godzinę potem zamknęła się Tora w pokoju gościnnym. O szóstej wieczorem, w chwili, gdy goście pani Wingard zebrali się w komplecie, Tora wracała parowcem do miasta.
Cóż się stało? Nic, a nic. Mimo to ciężyło nad jej duszą coś nieokreślonego, co podobne było do chmur, wiszących tak nisko nad ziemią tego ranka. Było to coś, czego nazwać niesposób, ani uchwycić. Nie mogła się przezwyciężyć, by być razem z porucznikiem Fürstem i panią Gröndal. Wydawało jej się, że w ich obecności jest nienaturalna, a wszystko mówi i czyni naopak.
Dlatego nie poszła na zabawę, a na myśl walca z Nilsem uczuła dreszcz. To było niemożliwa, przeto nie pozostawało nic nad ucieczkę.
Stało się, była na pokładzie, był to niemal czyn bohaterski i czuła się zeń zadowoloną.
Pasażerowie siedzieli na pokładzie, lub po kajutach, których okna pootwierano. Podeszła na przód statku ku grupie robotników. Wyszukała sobie w ich pobliżu samotny kącik i z przyjemnością patrzyła, jak wybrzeże się oddala, a statek wypływa na pełne morze.
Mimo zachmurzenia, wieczór był miły i deszcz nie padał. Jasno kreśliły się wyspy, pośród których przejeżdżali. Wyraźnie widać było różnobarwne wzgórza, zielone pastwiska i domy, toną«e w ogrodach. Widać było też stojących przed domami ludzi, którzy patrzyli na statek. Zapragnęła takiego domku, zaczęła marzyć, że w nim mieszka i urządza go sobie według upodobania.
Niedługo jednak wróciły niemiłe uczucia, doznała, niepokoju i przygnębienia. Nie znała powodu.
Zapewne sprawia to wspomnienie o nim, pomyślała i obejrzała się bezwiednie.
I oto... stał przed nią na pokładzie w odległości kilku ledwo kroków... Kłaniał się i uśmiechał...
Zbladła i zaraz poczerwieniała strasznie. Po^em odwróciła się od niego z rozgoryczeniem.
— Proszę, nie gniewaj się na mnie, pani! — powiedział — Wolę z panią wracać, niż tańczyć do białego rana. Czyż to dziwne? Czy z tego powodu zasługuję na naganę?
Siadł za nią. Uczuła to i usunęła się.
— Czemu czynisz to, pani? Przyznaję, że wyjechałem, by móc z panią pogwarzyć...
Doznała szczególnego uczucia wstydu i strachu. Była z nim razem daleko i nie mogła wołać pomocy. Ile razy Tora była osamotniona, zaczynała płakać. Spostrzegł to i przemówił zgoła odmiennym tonem:
— Łaskawa pani. Zachodzi tu nieporozumienie. Daleki jestem od narzucania się pani, radbym jeno porozmawiać... Czy pani tego nie chce? Dlaczego?
Nie odpowiedziała, ale przestała płakać, on zaś jął mówić o rzeczach obojętnych, tak, że ją to uspokoiło. Wyraził żal, że jej wcześniej nie poznał.
— Gdym panią ujrzał po raz pierwszy, powiedziałem sobie... ach, zresztą obojętne, co sobie powiedziałem! Zapragnąłem poprostu spotkać panią powtórnie i niespodziewanie stało się tak. Ale nie mówiliśmy z sobą na serjo. Była pani jakaś dziwna... Dlaczego? Może nie była pani zresztą dziwna, nie pojmuję tylko, czemu pani odjechała? Przypisałem winę sobie, przed mem przybyciem nie miała pani chęci powrotu... A więc, przyznaję... to mnie zaciekawiło... Chyba, że przeraziłem panią... naprzykład moim wielkim parasolem? A widzi pani, już się uśmiechamy... Proszę, bardzo proszę mi powiedzieć, czemu pani tak szybko powzięła myśl powrotu?
Przysunął się, a ona ani drgnęła. Paplał ustawicznie lekko i żartobliwie. Wkońcu zwróciła się do niego przez pół, ujrzała twarz dowcipnisia i zawtórowała mu śmiechem. Musiała mu przyznać, że był wymownym towarzyszem podróży.
W pobliżu licznych przystanków stał duży czerwony dom, a przed nim kilka przyrządów gimnastycznych, otoczonych grupką młodzieży. Chłopak i dziewczyna wirowali wokół, trzymając linę. Chłopak chciał jej dosięgnąć za każdą cenę. To przykucał do ziemi, to dawał susa w powietrze, to znów biegł chwilę, by skoczyć ponownie na wielką odległość. Nie mógł jej złapać! Była zwinniejsza i miała widać elastyczniejsze nogi. Zdawało się, że lata w powietrzu, a za nią płynęły włosy i suknia, jak warkocz za kometą.
Tora i jej towarzysz obserwowali gonitwę z napięciem i w milczeniu. Nagle Tora uczuła płomień na karku. Zbliżył się z tyłu. Skoczyła z miejsca, zeszła do kajuty i siadła pośród innych podróżnych...
Chciała wysiąść przed portem, a on uprzedził ją i chciał podać rękę. Ale cofnęła się. Chciał nieść jej pudełko... uciekła...

Wróciła na pokład i wysiadła w samym porcie.

XX.
Polowanie.

Wróciła do domu razem z ojcem, który zrobił z kolegami wycieczkę łodzią. Dzieci ucichły, Tora zaś zamknęła się w komorze i nie śmiała wyjść nawet, by zjeść kolację, chociaż była bardzo głodna. Potem musiała wpuścić siostry. Przyszło zaraz do zwady, gdyż włożyły nowe trzewiki i zniszczyły je niemal doszczętnie. Skończyło się na tem, że jedna z sióstr rzuciła jej trzewikami w głowę, poczem nastąpiła bitka. Rozgniewana krzykami matka zwymyślała wszystkie trzy, a Tora zasnęła wśród płaczu, jak dziecko.
Nazajutrz chciała pomagać matce w gospodarstwie, ale dostały jej się połajanki i drwinki. Matka powiedziała, że takie frymuśne panienki, to tylko zawada i nic więcej. Ale postawiła na swojem, to znaczy, pomagała dalej. Z uszczerbkiem własnym pomagała pieniędzmi ze swej małej renty, by nie dopuścić do nędzy, zato jednak rościła sobie prawo do pewnej samoistności. Przed samą kolacją kazała się zazwyczaj przewieść na drugi przylądek i szła albo do lasu, powyż dworu, albo do „gaików“, bo w domu były zawsze kłótnie i swary.
Z pewną trwogą w sercu mijała teraz Tora dom przy placu targowym, będący własnością Nilsa Fürsta, mimo, że straszny ten człowiek był daleko na okręcie. Ten strach stanowił dla niej rodzaj rozrywki, czy zajęcia tak, że stał się częścią składową przechadzki.
W małem miasteczku norweskiem może młoda dziewczyna chodzić sama, gdzie chce. Spotka inne dziewczęta, może się przyłączyć, lub iść dalej zależnie od swej woli. Tora pożądała przeważnie samotności, bodaj na kilka godzin. Oznaczyła sobie pewne, stałe miejsce i, zaszedłszy tam, czytała, lub marzyła, a wreszcie, jak właśnie tego dnia pisywała długie listy, zawierające wszystkie dziwne przeżycia. Wzięła tekę i kałamarz, umieściwszy je na kamieniu, kładła się w trawie, lub siadała z teką na kolanach i brała się do pisania. Szło jej wyśmienicie, słowa nadpływały jakby z wiatrem, który ją chłodził. Jakże uroczo było w gęstwinie, gdzie docierał jeno promień słońca. Śpiewały ptaki, pierzchając jeno przed wiewiórkami, skaczącemi z szelestem po gałęziach. Daleki rozgwar portu, warsztatów nad Elwem lub głuche echo zabawy „w gaikach“ czyniły jej tę samotność leśną jeno milszą. Tu było jej letnisko.
Ledwo otwarła rano oczy zaczynała tęsknić do swej pustelni. Hałas i kłótnie domowe nie czyniły na niej żadnego wrażenia. Tu w lesie miała swój dom i tu żyła. Oczywiście pamiętną wycieczkę do pani Gröndal oraz dziwną podróż statkiem opisała szczegółowo w trzech długich listach do Mili, Nory i Tinki. Czwartego dnia postanowiła je odczytać i cieszyła się wprost na to, wiedząc, że temat opracowała dobrze i wprowadziła weń warjanty.
Ale już podczas czytania listu pierwszego przyszły jej wątpliwości. Rozbieżność przedstawienia była zbyt wielka. Gdyby przyjaciółki porównały kiedyś listy, przyszłoby do niemiłego zajścia i Tora zostałaby pociągnięta do odpowiedzialności. Trzeba było tego uniknąć koniecznie.
W pierwszym liście potraktowała rzecz poważnie, a czytelnik nie mógł mieć wątpliwości, że człowiek o którego szło, napawał ją strachem. W drugim natrząsała się niemal z siebie, niego i całej sprawy. W trzecim opisywała przygodę młodej, ciemnowłosej dziewczyny, która chodziła po obcem wybrzeżu. Nagle wyłonił się z fal tryton o rudawych faworytach i jasnych włosach. Przerażona, uciekła ciemnowłosa na pokład okrętu, by wrócić do ojczyzny, zaś tryton płynął ciągle za okrętem, z ręką na sercu. Gdy wysiadła na ląd, krzyknął boleśnie, a krzyk ten dzwonił dziewczynie w uszach przez całą noc i mącił jej sny.
Podarła wszystkie trzy listy i nie napisała żadnego.
Pozostała wierna swoim wędrówkom. Nie wiedziała zresztą wcale, że Nils Fürst wrócił do miasta, zdawszy służbę koledze, że w cichości uczy się obcych języków, celem osiągnięcia świetnego stanowiska i że mieszka w swoim domu. Nie wiedziała też, że pierwszego zaraz dnia powrotu widział w lusterku okiennem, jak spoziera na dom trwożnie, przechodząc mimo, i że zauważył to również dnia drugiego. Wiedział, iż droga obrana przez Torę nie jest najkrótszą, wiodącą do lasu. Przez oba dni śledził ją, idąc w oddaleniu, trzeciego czekał ubrany do wyjścia, chcąc nietylko iść za nią, ale razem z nią... Mniemał, że ją teraz zrozumiał.
Znał dziewczęta, które raz mówią: nie, a raz znowu: tak. Zachowanie jej świadczyło, że się do nich zalicza.
W istocie, również i trzeciego dnia spojrzała lękliwie w okna i poszła dalej z teką pod pachą. Ktoś ją jednak zatrzymał, obejrzała się i spostrzegła go. Szybko podszedł ku zwierzynie, którą wytropił.
Tora pożegnała znajomą, o ile mogła najspieszniej i zboczyła ze zwykłej drogi. Bała się, dziwnie się bała, szła przeto coraz to szybciej. Ale miała przeczucie, że za nią idzie, czuła to niemal.
Nie śmiała biec gościńcem, liczyła jednak na to, że zna lepiej ścieżki leśne w pobliżu „gaików“, niż on i że mu się wymknie. Ale z wielkiem przerażeniem spostrzegła, że zaraz skoczył w las i popędził jej śladem. W lesie mogła biec, przeto ruszyła spiesznie, obierając kierunek, skąd nadchodził, potem zaś przycupnęła za wielkim głazem.
Był to dobry pomysł, gdyż za chwilę zobaczyła, że przebiegł tuż koło miejsca, gdzie siedziała, i pognał w głąb lasu. Serce jej biło tak, że ją aż bolało w piersiach. Widziała, jak pędzi, tu gdzie nikt nie widział, nie cofając się przed żadną przeszkodą.
Przeczekawszy, aż jej znikł z oczu, pobiegła co żywo w przeciwnym kierunku i zatrzymała się dopiero wysoko, powyż dworu, przy kamieniu pod wielką sosną, otoczoną drzewami liściastemi. Stała z rozbłysłemu oczyma, dysząc ciężko, rozglądając się wkoło i oto, ujrzała go przed oczyma takim, jakim był w chwili przebiegania mimo głazu, za którym się skryła. Szkaradny, wstrętny człowiek!
Obraz jego nie znikał już odtąd. Zawsze i wszędzie widziała go przed sobą, jak gdyby nikogo innego nie było na świecie. Ciągle przed nim uciekała, a on ją ścigał bezustanku.
Siostry zawiadomiły ją, że wałęsa się wokoło domu i spoziera w szyby, a także, że je zatrzymuje na ulicy i przesyła pozdrowienia dla Tory. To ją oburzyło do żywego. Powiedzenie Nilsa, że jest „djabelnie śliczną dziewczyną“ doszło również do uszu sióstr.
Ale im natarczywiej ją ścigał, tem go się więcej bała.
Do kogóż miała iść? Pani Rendalen wyjechała wraz ze synem, a do końca wakacyj było jeszcze około trzech tygodni. Innym ludziom zwierzyć się nie śmiała. Raz przyszła jej na myśl pani Hansen, ale była tak surowa pod tym względem, że pewnieby nie uwierzyła. O własnej matce nie pomyślała nawet.
Wszystko zresztą odbywało się tylko w jej własnej duszy. Nie było przymusu poddawać się komukolwiek, bądź wbrew własnej woli.
Oczywiście... niestety jednak nie była w stanic wygnać go ze swych myśli.
W sobotę wieczór legła tak znużona, jakby przez cały dzień ciężko pracowała. Widziała przez okno reje przepływającego statku i ścigała spojrzeniem żagiel, wydęty lekkim wiatrem. Wydał jej się tak bliskim, że mogła go dotknąć ręką.
Nazajutrz miała iść do kościoła. Pomyślawszy o tem, ujrzała przed sobą łagodne, dostojne oblicze Karola Wangena i to ją po części uspokoiło. Gdyby był dziewczyną, zwierzyłaby mu się zaraz.
Siadła nazajutrz w ostatniej ławce. Wangen zobaczył ją, gdy jeno weszła, pozdrowił i powiedział, że z początkiem roku szkolnego zamieszka znowu w szkole. Te słowa właśnie sprawiły, że siadła w ławce ostatniej, nie była bowiem pewna, czy zdoła powstrzymać łzy.
Ale zdobyła się na to. Kościół i wierni mieli w sobie coś tak chłodnego i cichego, jakby to nie był upalny, jasny, letni dzień. Słowa Karola, płynące z kazalnicy, przypomniały jej dzień zjawienia się w szkole. To wspomnienie przygnębiło ją, modlitwa kapelana wydała jej się wyrzutem, a to samo było z kazaniem. Wszystko razem wprawiło ją w stan napoły świadomego podniecenia.
Nie wiedziała, jak długo trwało. Odejść nie było sposobu przed końcem nabożeństwa, a słuchać dalej nie chciała.
Przez kilka dni nie wychodziła z domu, dziś uczuła konieczną potrzebę świeżego powietrza. Z obawy przed porucznikiem poszła ku „górze“, a stamtąd lasem, koło cmentarza do wielkiej sosny. Siadła na płaskim, niskim głazie.
Snuła bardzo poważny plan. Nie szło o marzenie, czy o upojenie, ale o ratunek. Ostatnie, ciężkie dni oświeciły ją. Wiedziała, że ze swem pobudliwem usposobieniem łatwiej niż każda inna może stać się łupem szubrawca. Nie stawiła od początku oporu, była zupełnie nieprzysposobiona do obrony, co więcej, niebezpieczeństwo nęciło ją nawet!...
Należało to przezwyciężyć. Postanowiła jąć się jakiejkolwiek roboty, byle ją tylko zaabsorbowała. Złożyć chciała z serca całą pychę, byle ją to uwolniło od strachu...
Padła na kolana i zaniosła do Boga modlitwę pokorną i gorącą, modlitwę najgorętszą z wszystkich może wyrywających się z uciśnionej, dziewczęcej piersi. Uczuła rozpacz...
Dusza jej rozdarta była sprzecznościami. Czuła się wyposażoną siłą wielką, czuła się wolną od wszelakiego strachu, a zadanie, jakie miała przed sobą, napełniało ją dumą, tak, że za największy zaszczyt i skarb uznała jego spełnienie.
i nagle myśli jej przybrały inny kierunek. Bezwiednie pomyślała o przyjaciółkach. Przyszła jej na myśl wielka troska Mili, wyrażona w ostatnim liście, czy pogoda dopisywać tak będzie dalej jak dotąd. Nora wyrażała znowu obawę, że może zapomną jej przysłać świeżych nut. Czemuż tylko ona jedna, skryta w tej głuszy, skazana jest na tak twardy los? Osamotnienie jej powinno było ludzi uczynić litośniejszymi, a tu, przeciwnie, wyzyskują je...
Oparta o sosnę, patrzyła w młody, olszynowy zagajnik, oraz niskie, ale bujne krzaki i przepiękne paprocie.
O Boże! Jakże marne, jakże puste było wszystko, co omawiały, co uchwalały w związku? Minęło zaledwo kilka tygodni, a już musiała się tu schronić. Gdyby się dowiedziano, czyż nie wzgardziłyby nią koleżanki, a może nawet sama pani Rendalen?
Na tę myśl łzy napełniły jej oczy. Ale je pokonała. Ach... ta straszna, skryta potem, czerwona twarz, widziana w lesie... jakże jej nienawidziła! Drżała, a widziała ją przed sobą. Musiała przyznać samej sobie, że strach dręczący ją ustawicznie był groźniejszy od samego prześladowcy.

∗             ∗

W chwili, gdy Tora szła drogą pod „górę“, chodził Nils Fürst po pokładzie pewnego parowca, którego kapitan był jego znajomym, a właśnie, gdy stanęła przy płaskim kamieniu, pod sosną, próbował nowej lunety okrętowej. Nastawił ją na wzgórza i patrzył po ścieżkach. Zaledwo siadła na kamieniu, dościgła ją luneta... Nils poznał Torę.
Niezwłocznie skierował się na ścieżkę w prawo, od ogrodów dworskich biegnącą.
O niczem innem w ciągu ostatnich dni nie myślał, nie mógł pracować, ni spać. Nie zdarzyło mu się jeszcze polować na pyszniejszą zwierzynę. Dzień w dzień przechodziła koło jego domu, a kryła się na jego widok, była przeto jeszcze niewinna. Trzeba ją więc było tylko odnaleźć w kryjówce. Nie można jej było oddać milszej przysługi. Im częściej się kryła, tem goręcej pragnęła zostać, znalezioną. Teraz rozumiał, czemu wówczas opuściła panią Gröndal i czemu płakała na parowcu... O, te małe, niewinne dziewczątka!
Ale to polowanie nużyło, przeciągając się nadmiernie. Przytem mógł ponieść szwank na „honorze“, gdyby się dowiedziano, że porucznik Fürst został wystrychnięty na dudka!...
Doszedłszy w pobliże sosny, opuścił ścieżkę i zaczął się ostrożnie skradać przez gęstwę. Starał się dotrzeć do miejsca, z któregoby ją mógł zobaczyć.
Stała ciągle w tej samej pozie, walcząc z pokusą obejrzenia się za siebie. Nagle trzasła gałązka za nią, poniżej, w lesie. Czyż było coś poza nią?... Spojrzała w dół, ale w pierwszej chwili nie dostrzegła niczego... Ach tak... ruszają się gałęzie... a także szeleści listowie... Mógł to być dworski koń, lub krowa, które puszczano o tym czasie na paszę... Uczuła, że tu, na górze za gorąco, i chciała właśnie pójść dalej, gdy nagle wzrok jej spoczął na sporej gałęzi, pod którą ruszało się coś ciemnego... Wyłoniła się głowa... mężczyzna... on! Jakżeż to... na miły Bóg?! Czyż wiedział, że ona...? Ogarnęło ją niewysłowione przerażenie... On spojrzał ku niej... Tora wstała z wysiłkiem, bo czuła, że tłoczy ją straszny ciężar... Ale nie odwróciła odeń oczu i nie była w stanie ruszyć z miejsca nogi... Zatraciła, po chwili, nawet chęć ucieczki... Dzielił ich jeno płaski głaz... Dreszcz nią wstrząsnął... Ostatnim wysiłkiem odwróciła głowę, postąpiła chwiejnie parę kroków... i natknęła się na niego.

Pomknęła w bok. On dotknął jej ręki, podsunął ramię pod jej ramię... uczuła jakby ją opasywała żelazna obręcz... I nagle, niespodzianie zwisła mu na ręku tak bezwładnie, że się omal oboje nie obalili na ziemię...

XXI.
U dworu.

Droga Noro! Zgóry wiem, że list ten nie będzie napisany jak należy, gdyż nie mam czasu. Sądzę nawet, że nie powinnaś go pokazywać innym, nie pojęłyby moich uczuć. Ostatecznie istnieje coś, co nas od innych odróżnia... tak mi powiada uczucie. Ach, gdybym jeno mogła pojąć jasno co obecnie... omal znów nie napisałam... czuję! Musisz bowiem wiedzieć, że dziś przeżyłam największy, najpiękniejszy, najszczytniejszy dzień całego życia!
Prawda... jesteś ciekawa? Nie chcę cię brać na męki, ale muszę opowiedzieć jak się to wszystko stało.
Stanąwszy w Kopenhadze, spotkaliśmy na dworcu... zgadnij kogo? Oto Nilsa Fürsta! Oczywiście umówili się naprzód z papą, ale papa umie tak pięknie dochowywać tajemnicy. A wiesz skąd wracał właśnie Nils Fürst?
Z Sofiero!
Słowo padło i teraz chyba domyślisz się wszystkiego. Opowiadałam ci, że papa miał zaszczyt otrzymać już dawniej wezwanie Najjaśniejszego Pana, by przybył do Sofiero, gdy uda się w podróż zagranicę. Niewielu Norwegów spotkał ten zaszczyt, wierz mi, jest to więc niezmiernie pochlebne dla papy.
Nic mi o tem zrazu nie powiedział, nie chcąc mnie „denerwować“, jak się wyraził. Fürst wracał wprost z Sofiero. Pomyśl tylko! Może zostanie oficerem ordynansowym następcy tronu, który jest marynarzem, to znaczy: Jego Królewskiej Wysokości Księcia Oskara. Fürst zawiadomił nas, kiedy odchodzą następnego dnia pociągi. Mój Boże! Już następnego dnia! Oczekiwano nas!
Niepodobieństwem było wystarać się o toaletę. Ja i papa mieliśmy zjawić się poprostu w kostjumach podróżnych. Złośliwy Fürst... wiesz, że jest z nami potrochu spokrewniony... zwie mnie kuzynką, czem oczywiście nie jestem, otóż Fürst powiedział, że taka jaka jestem, jestem dostatecznie piękną. Czy znasz go?
Musieliśmy się po podróży trochę przespać, bo źle się wygląda po bezsennej nocy. Ale nigdy nie przyszło mi trudniej zasnąć, bo domyślisz się chyba, że byłam niesłychanie podniecona. Myślałam ciągle o rzeczach dziwnych. Czy pamiętasz nos kontrolera ceł Jakobsena? Leżąc w ciemności, wpatrywałam się tak długo w jego nos, ażem zasnęła. Ale skutkiem znużenia spałam kamiennym snem. Dzięki Bogu. Wstawszy, czułam się całkiem dobrze. Ale potem... ach rozchorowałam się, że aż rozpacz brała! Nie znajdowałaś się nigdy w takiej sytuacji, to też może nie pojmiesz, że im więcej myślałam o tej wielkiej chwili, napadał mnie coraz większy strach, tem więcej, że nie mogłam zapytać kobiety, a mężczyźni nie znają się na tem i wyśmiewają nas tylko. Przytem ranek był nieco chłodny, a jedno z drugiem.. to znaczy chłód ze strachem... Fürst nazwał to „tremą przed bitwą“... miało, wyobraź sobie, straszne — następstwa. Były one okropnie nieprzyjemne, bo nie dały się wkońcu ukryć... No, chyba wiesz, co mam na myśli. Ale pocieszam się tem, że nie jestem pierwszą panną, którą to spotkało, gdy szło o przedstawienie u dworu.
Słowem, byłam chora i o podróży niewiele ci mogę donieść. Jedno tylko. Pokłóciłam się z Fürstem. Twierdził on, że królestwo poszukuje po wszystkich krajach pieniędzy, by się ubezpieczyć przeciw niższym klasom. To, zda mi się, rzecz niesłychana! Czyż królestwo po to istnieje, by siebie bronić? Sądzę, że zadaniem jego jest właśnie obrona klas niższych i to wyraźnie powiedziałam. Zaraz mi zaczął papa docinać szkołą, związkiem i nauką historji Karen Lothe... wszak prawda... sama słyszysz jego słowa? Fürst zapytał wtedy, kto będzie bronił bogaczy. Odparłam, że się obronią sami, a w każdym razie brzydkoby było z ich strony, gdyby zdradzili klasy niższe! Prawda?
O, Boże! Jakże piękny jest Oresund! Gdyśmy go przejechali (zapomniałam napisać, żeśmy przybyli do Helsingör koleją)... oto widzisz, co się ze mną dzieje... Nie... wykreślę lepiej wszystko! Inaczej nie dojdę do końca. Papa wezwał mnie dziś rano, bym mu towarzyszyła... zaraz dowiesz się poco.
Zaczynam od zamku, który widać od strony sundu. Prześlicznie położony, ale nie tak wielki, jak powiadają. Potem przyjechaliśmy do Helsingborgu. Tam... oniemiejesz chyba ze zdziwienia... oczekiwał nas powóz królewski. Papa i Fürst udawali, że to niby nic, ale pewna jestem, że byli, jak ja, zaskoczeni. Powóz był zresztą podobny do każdego powozu. Ale widzisz... liberja... w tem rzecz cała!
Ogarnął mnie wielki strach. Cóż się teraz stanie? Mimo że pogoda była śliczna, musiałam przed wsiadaniem do powozu oddalić się na chwilę. Jak mi to popsuło całą radość, przekonasz się, gdy ci powiem, że pot przeszedł mi nawskroś przez rękawiczki. Ale naturalnie, miałam drugą parę. W dodatku papa wprawił mnie w rozpacz, mówiąc: — Źle jakoś wyglądasz, moje dziecko! — Zdaje się, łzy mi stanęły w oczach, bo siedzący naprzeciwko Fürst zaczął się ze mną droczyć. Zrozumiesz chyba, że nie wiedziałam niemal, co mówi, bo ze strachu kotłowało mi w głowie. Dałabym była w tej chwili wszystko, co pięknego i cennego posiadam, byle się znaleźć w domu. Przysięgam na Boga!
Przebyliśmy mały lasek i wyjechaliśmy na duży, otwarty plac... zamek!
Gdym ujrzała plac zamkowy i trawę na nim, przypomniałam sobie nagle, jak nas w szkole uczono, że taki plac zwie się po angielsku bowlinggreen. Pani Rendalen weszła w tej chwili do klasy i spytała, czemu zwie się bowlinggreen, a Tora mi podszepnęła objaśnienie... jakże sprytnie umie to robić! Teraz już nie wiem, skąd ta nazwa. Gdyśmy mieli wysiadać, zbliżył się wykwintny pan i podał mi ramię.
Skierowano nas do toalety, a jakaś dama poszła za mną. Dzięki Bogu! Przez całą drogę byłam na mękach, teraz dopiero ulżyło mi, gdy i tu mogłam na chwilę zostać sama... rozumiesz mnie przecież.
Pali mnie na języku, zresztą nie powiem, mu siałabyś to sama przejść. Straszna rzecz! Jakże nierozdzielnie wiążą się rzeczy wzniosłe z niskiemi! Spojrzałam w lustro... Boże, jakże wyglądałam! Spostrzegł to również, zda mi się, i papa, gdyśmy się zeszli w jednym pokoju... Pomyśl, nie mogłam się nawet zorjentować, w którym idziemy kierunku i gdzie nas wiodą. A wiesz gdzie? Do ogrodu, by zjeść lunch z Najjaśniejszym Państwem. Nieprawdaż, jest to najwyższa łaska królewska, jaka może być udzielona, zwykłym mieszczuchom z prowincjonalnego, norweskiego miasteczka! Czy pamiętasz, jakeśmy stroiły lalki na bal dworski?
Tenże sam wykwintny pan... Fürst zapomniał jego nazwiska... zdaje się podkomorzy, prowadził mnie i mówił mi po szwedzku coś, czego nie rozumiałam, gdyż byłam nieprzytomną. Nie można przechodzić straszliwszych mąk!... Gdym ujrzała ogród i weszła doń... wszystko zawirowało mi w oczach, drzewa, ludzie, stoły, stołki, lokaje, tak, że omal nie zemdlałam. Przysięgam ci, musiałam zebrać wszystkie siły...! Prowadzący mnie pan musiał odczuć drżenie mego ramienia, gdyż poprosił, bym się nie bała... Najjaśniejsi Państwo... powiedział... są tak łaskawi!...
I tak było w istocie. Ojcze niebieski, jakże ponad wszelkie wyobrażenie łaskawym był zwłaszcza Najjaśniejszy król!! Ach, ten uśmiech, ten uścisk dłoni... te oczy!! Istne morze łaski! Co mówię, łaski? Ma w sobie coś, zwłaszcza w oczach, co zachwyca, lub „przeaniela“, jak mawia Tora. Dla zobrazowania tych oczu wolę użyć wyrazu niebo, niż morze! Tylko południowcy mają takie oczy. Jakże zimno i egoistycznie... nie mogę tego przemilczeć... spoglądamy w te oczy my, ludzie północy. Takie mam przynajmniej wrażenie.
A teraz dowiedz się cudu, gdyż cud to jest, zaiste. Od tej chwili... czyli raczej od tej sekundy, w której spoczęło na mnie spojrzenie Jego Królewskiej Mości... ozdrowiałam! Co mówię, ozdrowiałam? Czułam, jak to spojrzenie przenika i rozgrzewa moje ciało. Czyż to nie przedziwne? Ale, na Boga, to szczera praw da! Byłam szczęśliwa, przeszczęśliwa! A wiesz co powiedział król? — Witani panią, w moim domu! — W dodatku wyrzekł te słowa najwdzięczniejszym norweskim akcentem, jaki słyszałam.
Królowa uśmiechnęła się i spytała, z którego pochodzę miasta. Król odpowiedział za mnie. — Jak się nazywa miejscowy kapłan? — spytała królowa. Odparłam: — Karol Wangen. Ale to było źle. Należało wymienić biskupa, czy któregoś z wyższych duchownych. W tej chwili powitał król papę i Fürsta, którzy się zbliżyli, potem zaś rzekł do nich: — Zdaniem mojem pan porucznik ma doskonały gust! Tak dosłownie powiedział. Myślałam nad tem później dużo, bo jest to dowodem, że Nils Fürst musiał dużo u Najwyższego dworu o mnie opowiadać. Nie wiedziałam, że można się tu zajmować czemś równie małem.
Potem udaliśmy się do stołu. Prowadził mnie ten sam elegancki pan.
— I cóż? — spytał po szwedzku.
Pospieszyłam zapewnić, że jestem wniebowzięta.
— Wszyscy doznajemy tego samego zawsze! — zapewnił mnie.
Nie zajęliśmy miejsca, tylko spacerowaliśmy swobodnie. A co chwila zbliżał się ktoś i prosił o prezentację... wyobraź sobie! Wszyscy mi się przedstawili. Jeden był hrabia, drugi baron, jedna była hrabina, druga baronowa. Wreszcie jeden był Wielki Koniuszy i właśnie on ciągle ze mną rozmawiał. Nie w tem co mówił, ale w całej jego postaci i wzięciu było coś podniosłego i przeduchowionego. Oczywiście jest to wpływ otoczenia i miejsca, które, zdawało mi się, leży kędyś poza ziemią!
Już nawet lokaje onieśmielali mnie. Jacyż bo skrupulatni, uważni i dostojni w obejściu. Na pewno nie zachowałam się jak należy. Czyż my, Norweżki, zdolne jesteśmy nabrać prawdziwej ogłady?
Wszystko było nacechowane szlachetnością, pięknem, dobrocią i dostojeństwem. Ale z młodych książąt krwi nie było żadnego.
Nie tknęłam niemal niczego, ale umiem na pamięć cały jadłospis. Postanowiłam wszystko zanotować w pamiętniku i dać odpis Torze, zamieszczę tam opis zamku i tysiące innych, tobie obojętnych rzeczy... gdyż nie rozumiesz się nawet na dobrych potrawach. Dlatego posyłam ci co raczej tyczy ducha. Ale, zaklinam, nie pokazuj listu nikomu! Ach, gdybyś to jednak mimo wszystko uczyniła!
Noro droga, nie wiem, czemu tak jest, ale muszę się komuś zwierzyć, inaczej cięży mi szczęście! A tak szczęśliwą, jak się czułam wczoraj i dziś jestem, nie byłam dotąd nigdy. Czuję formalnie, że się rozpływam.
Opiszę Torze mą suknię. Oczywiście mam znowu nową, którą was olśnię, chociaż z czarnego materjału niewiele się da zrobić. Sądzę jednak, że mi w niej do twarzy. Już też źle nie wyglądam. Zaraz po audjencji przekonałam się o tem, spoglądając tu i owdzie w zwierciadła, gdyż musisz wiedzieć, oprowadzano nas po całym zamku.
Więc naprzód od strony, którędyśmy weszli do wielkiej sali, gdzie odbywają się wspaniałe, królewskie bankiety. Ach, gdybyż to można wziąć udział choć w jednym!
W białej sali są arabeski na błękitnem tle i ogromne obrazy. Jeden z nich malował Marek Larsson.. — nie wiem, co przedstawia... taki jakiś dziwny... Potem są tam kanapy i fotele, pokryte błękitnym jedwabiem i niesłychany świecznik z kolorowego szkła... przecudowny! U ścian trzymają lampy, bogato wyzłacane murzynki... prawdziwe dzieła sztuki! Dalej widziałam olbrzymi kominek marmurowy, złote zegary i wazy porcelanowe. Stoi tam także przedziwny stolik na kwiaty z japońskiej porcelany. Cóż to za rzadki okaz! Również chińskie i japońskie biurko z czarnego drzewa ze złoceniami... ej nie, one były w gabinecie... Ale wdałam się w opis. Nie miałam tego zamiaru i chyba skreślę, to wszystko bowiem znajdziesz w liście do Tory. Zaręczam ci, na całej północy niema takiego widoku, jaki się z wielkiego balkonu zamkowego rozpościera na sund, pełen żaglowców i parowców, oraz Helsingborg i Kronborg. Skądżeby się zresztą wziął gdzieindziej?
Wyobraź sobie, byliśmy także w apartamentach sypialnych. Nie wiem, czy to było na miejscu, ale tak się stało. Gwałt sobie zadać muszę, nie opisując tych komnat, oraz gabinetów Najjaśniejszych Państwa. Ach, czemuż nie widziałaś białego, jedwabnego obicia mebli królowej i jej biurka? A gabinet Najj. P... jakże skromny, a szlachetny! W sypialni Najj. P... spostrzegłam na poduszce dwa włosy. Zaraz mnie na nie wzięła chętka, zabrałam je niepostrzeżenie i schowałam pod kopertą zegarka.
Ale właśnie przypominam sobie pewne, ważne zdarzenie.
Gdyśmy wrócili do ogrodu, słońce oświeciło właśnie jaskrawo bramę. W tej chwili spostrzegłam jakiś napis na drewnianym filarze bramy. Podeszłam. Był w języku francuskim i musiała to pisać kobieta... No widzisz, wykreśliłam go, bowiem dawszy sobie samej słowo milczenia, nie wolno zdradzać niczego najlepszej nawet przyjaciółce.
Napis był ohydny. Wydrapałam go paznokciem, ale spiesząc się, rozdarłam rękawiczkę i zadrasnęłam palec, tak że krew nie na żarty pociekła. Mimo to zatarłam napis... własną krwią.
Nikomu na świecie nie wspomniałam o tem i ty nie waż się pisnąć słowa. Papie wmówiłam, żem skaleczyła palec, chcąc zerwać różę.
Chyba tego nikt nie zauważył, wszyscy stali bowiem zdała i patrzyli na coś w ogrodzie. Nie wiem tylko, czy nie przeczytał tego ktoś przede mną? W ogrodzie nie było już Najj. Państwa. Zjawił się znowu wykwintny pan, który nas przyjmował. Ponieważ nie zabierał się jakoś zaprowadzić nas do reszty towarzystwa, poprosił go papa, by złożył Najj. Państwu nasze wiernopoddańcze dzięki i pozdrowienia, a potem opuściliśmy ogród. Zajechał powóz, a mój elegancki towarzysz wręczył mi piękny bukiet „z ogrodów królewskich “... wyobraź sobie! Stoi on przede mną podczas, gdy list ten piszę. Kwiaty mają barwy szwedzkie i norweskie. Fürst twierdzi wprawdzie, że wszystkie niemal kwiaty mają takie barwy, ale ja pewna jestem, że musi to mieć znaczenie głębsze. Ponad wszystkie inne podziwiam lilje i róże. Kilka niezabudek dołączam ci do listu.
Wiedzże, droga Noro, że nie wracam stąd wprost do domu. Wyda ci się to równą niespodzianką jak mnie, kiedy papa oświadczył dziś rano, że pojadę do Paryża, by się wydoskonalić w języku francuskim!
— Czy jest w tem coś...? — spytasz zapewne, zdziwiona, że mi pierwej tego nie powiedział. odjeżdżamy zaraz jutro. Cóż ty na to? Papa nie może przeciągać dłużej swej podróży, przeto trzeba się spieszyć. — Ale dlaczegóżto — spytasz powtórnie — nie pojechaliście wprost do Paryża? — I ja zadałam sobie to pytanie,... chociaż, zaprawdę, za nic nie chciałabym dnia wczorajszego wymazać z pamięci.
Papa twierdzi, że dopiero wczoraj powziął ten zamiar. Porucznik Fürst zwrócił mu uwagę, że szwedzka dama o wyższych aspiracjach winna mówić po francusku jak rodzimym językiem.
Do Paryża jadę z ochotą i zostanę tam mniej więcej przez rok. Rozstajemy się tedy, ale tem więcej będziemy sobie miały do opowiadania za powrotem.
O jedno chciałabym cię zapytać. Porucznik Fürst powiada...

Na tem stanęłam właśnie, gdy wszedł papa, i list schować musiałam. Wezwał mnie do wyjścia i właśnie, o dziewiątej wróciliśmy... a wiesz jaka przyczyna tego wszystkiego? Oto pakujemy manatki i natychmiast w drogę!... Nowy plan! Porucznik Fürst robi tę przyjemność papie i jedzie razem z nim. Muszę tedy list ten jak jest wrzucić do skrzynki na dworcu. Mam przeczucie, że nie wysłałabym go, przeczytawszy powtórnie. Bywaj tedy zdrowa, droga moja, całuję cię serdecznie.
Twoja Mila.
∗             ∗

Nora opuściła już dawno miejsce kąpielowe, gdy list nadszedł. Posłano go do Krystjanji, gdzie właśnie przebywała z matką. Za powrotem do domu zastała telegram, nadany w Hamburgu tej treści: Nie czytaj listu wysłanego do ciebie. Odeślij mi go do Paryża „Hotel Continental“.

Ale list był już przeczytany.

XXII.
Nieszczęsna.

Zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego ogłosiła panna Hall serję wykładów dla pań z miasta. Weszło w modę u matek informowanie się o tych wszystkich nieprzyzwoitościach, jakich się nasłuchały ich córki roku zeszłego.
Wykłady odbywały się dwa razy tygodniowo w wielkiej sali laboratorjum, pełnej zwykle po brzegi. Większa część młodych dam, które uczęszczały w ubiegłym roku do klasy najwyższej i już opuściły szkołę, brała w nich również udział...
Pewnego dnia w październiku zjawiła się w sali Tora w towarzystwie koleżanek, co wywołało wielkie zdumienie. Powitano ją serdecznie i zasypano pytaniami, gdzie była, co robiła, czemu taka blada... Boże w ielki... jakże schudła! Czy przebywała na zachodzie? Kiedy wróciła? Czy mieszka znowu w szkole?
Rozmowę przerwało ukazanie się pani Rendalen i panny Hall. Te, które dotąd nie siedziały, pobiegły szukać miejsca, ale nie wszystkie je znalazły, gdyż napływ był wielki, jak nigdy dotąd. Panna Hall mówiła o pewnych zjawiskach nerwowych, dotychczas przeoczonych, lub zgoła negowanych, a wykłady te stawały się coraz to bardziej zajmujące.
Dla zyskania miejsca otwarto drzwi na kurytarz i wstawiono tam krzesła, podobnie jak i wokół stołu laboratoryjnego. Tu właśnie siadły Tora i jej przyjaciółki.
Panna Hall podjęła temat w punkcie, na którym stanęła ostatnio.
— Zdrowie i moralność społeczeństwa domaga się stanowczo wzmocnienia nerwów kobiety. Nie wystarcza, by jej było materjalnie dobrze, ale musi wzmóc swą siłę woli przez rozszerzenie zakresu wiedzy, musi mieć cel życia, by nie spadła do narzędzia innych.
Zwyczajem prelegentów przebiegła pokrótce sprawy już omawiane, by objaśnić osoby nieobecne poprzednio.
Ludzie o słabych nerwach, a zwłaszcza histerycy, ulegają hypnotyczno-somnambulicznym stanom, wywołanym pewnem działaniem mechanicznem. Popadają w pewne świadome omdlenie, w sen, podczas którego spełniają wolę hipnotyzera, stając się jego ofiarą i narzędziem i to nietylko podczas, ale i po owym śnie, spełniając otrzymane w powyższym stanie nakazy.
Tu nastąpiło kilka przykładów.
— W tym stanie można nietylko odgadywać myśli innych osób, ale je nawet naprzód przeczuwać.
Są to fakty niezaprzeczalne, a nie do objaśnienia. Dawniej łączono je z wiarą, dziś wiemy atoli, że z nią nic nie mają wspólnego. W ten stan wprowadzić się może każdy sam, jeden po znacznym wysiłku, inny przez prosty akt woli. Odbywa się to przez skoncentrowanie myśli na pewnym przedmiocie, albo przez wpatrywanie się w jeden punkt.
Niektóre osoby z pośród nas obznajmione są już po części ze skutkami tych metod, przeważnie atoli ulegają im tylko natury nerwowo słabe. Metody te przekonały już wielu o istotności hipnozy, zwłaszcza kobiety...
Teraz przechodzimy do sprawy dla kobiety najniebezpieczniejszej. Są ludzie, przeważnie mężczyźni, obdarzeni mocą wprawiania drugich, zwłaszcza kobiet, w ten stan i to nawet bez żadnych środków mechanicznych, nie zbliżając się nawet zbytnio, bez dotknięcia, zapomocą samego jeno spojrzenia. Umieją zmusić kobietę, by patrzyła, a podczas gdy oczy jej są w nich utkwione, stają się panami jej woli.
Panna Hall opowiedziała tu prawdziwe zdarzenie, zasłyszane od słynnej śpiewaczki. Jadąc kiedyś pociągiem, wyjrzała na przystanku oknem wagonu i zrobiło jej się słabo. Zwróciwszy w pewnym kierunku oczy dostrzegła utkwione w siebie, kłujące wprost spojrzenie jakiegoś mężczyzny. Opuściła przedział i wsiadła do innego, kiedy zaś ów mężczyzna poszedł jej śladem, wezwała impresarja, by ją uwolnił od owych „zielonych oczu.“ Tak się stało. Zaręczała, że inaczej byłaby zgubiona.
— Śpiewaczka ta — ciągnęła dalej panna Hall miała świadomość swej słabości. Ileż jednak kobiet świadomość tę posiada? Zwłaszcza jeśli nastąpi dotknięcie, niema dla nich ratunku. Mężczyzna, nie zdający sobie z tego sprawy, sądzi, że kobieta ma zamiar posunąć się dalej i wedle tego działa.
Atoli nie jest konieczny ten zamiar, ani wola. Zaręczam, że i bez nich doprowadzono wiele kobiet do upadku, mimo, że były niewinne jak małe dzieci. Dlatego też...
Nagle runęło krzesło i coś miękkiego, ciężkiego zadudniło na podłodze... Za chwilę rozległ się w tej części sali zgrzyt rozsuwanych krzeseł... kilka siedzących w pobliżu dam wydało okrzyk przerażenia...
Wszyscy wstali. Tylne szeregi weszły na ławki. Posłyszano wołanie: — Nabok! Nabok!
Był to głos pani Rendalen. Stojące na ławkach kobiety, nie widząc i tak nic, pytały się wzajem szeptem. Najbliższe tylko wiedziały, o co idzie, ale nie mówiły nic, trwały więc na miejscu, aż do chwili, kiedy się ukazała pani Rendalen, unosząc z pomocą kilku dam bezwładne ciało.
Była to Tora.
— Nabok! — zabrzmiało znowu.
Panna Hall, Nora, Tinka i Anna Rogne nadbiegły zaraz, a za niemi inne przyjaciółki Tory.
Panna Hall, wbiegłszy do sąsiedniego pokoju, położyła kilka poduszek na kanapie, na której pani Rendalen złożyła z pomocą Nory zemdloną. Panna Hall wezwała stojące wokoło kobiety do odejścia. To samo uczyniła surowym tonem pani Rendalen.
Wyszły wszystkie. W kurytarzu natknęły się na falę ciekawskich płynących z sali.
Nora uznała za konieczne zostać, gdy zaś biedna Tora zaczęła dawać znaki życia, tknięta strasznem przeczuciem, skoczyła i zamknęła drzwi na klucz. Ledwo to uczyniła, Tora wykrzyknęła z rozpaczą.
— Tak się stało ze mną!
Wybuchła płaczem, który odbił się echem w kurytarzu.
W obawie, że ktoś mógł posłyszeć okrzyk, Nora wyszła na kurytarz boczny i poczuła, że trzeba cofnąć do sali tłoczące się kobiety.
Wbiegła na katedrę i jęła tłuc linją z całej mocy. Miało to ten skutek, że kobiety w istocie zaczęły grupami wracać. Biła dalej linją, aż nastała cisza.
Wówczas oświadczyła:
Tora Holm dostała ataku nerwowego. Powietrze w sali jest duszne, a temat wykładu przeraził ją. Pozatem... pozatem... Zaraz wróci panna Hall.
Ostatnie słowa wyrzekła, nie wiedząc co mówić, wybiegła tylko szybko z sali, by nie wybuchnąć płaczem.
Panna Hall wrócić nie mogła, skończyło się na tem, że pani Rendalen stanęła na katedrze i powiedziała:
— Prosimy o przebaczenie. Panna Hall zostać musi przy chorej. Część winy biorę sama na siebie. Panna Tora Holm była już poprzednio słabą i nie powinnam jej była wpuszczać do natłoczonej sali. Nie spostrzegłam jej zresztą, gdyż zajął mnie całą temat wykładu. Czas najwyższy, byśmy zajęły się temi sprawami, my wszystkie, których zadaniem jest wychowywanie młodzieży.
Głos jej drżał, była tak biała jak jej włosy. Nie zważając na kobiety, chcące z nią mówić, wyszła z sali...
W sypialnym pokoju pani Rendalen stała Nora, tuląc się do Tinki i płacząc. Tinka była napół przytomna. Anna Rogne zajrzała do wnętrza, a widząc, że nikt jej nie zabrania, weszła i spojrzała badawczo na koleżanki.
— Cóż to znaczy?. — szepnęła.
Nora i Tinka wpatrzyły się w nią bez słowa, a Anna, która zapamiętała jeszcze z lata niektóre powiedzenia Tory, domyśliła się stanu rzeczy i szepnęła znowu:
— Mam jak najgorsze przeczucia.
Złożyła dłonie, a łzy potoczyły jej się po policzkach. Nora przytuliła znowu głowę do ramienia Tinki i zaczęła gorzko płakać.
Po chwili usłyszały głos Tory z pokoju sąsiedniego. Rozróżnić nie mogły słów, wyrywających się jej z piersi, ale odczuły, że były dzikie, rozpaczne, urywane. Potem nastała cisza.
Cisza ta straszniejszą im się jeszcze wydała, ale milczały. Nie mogąc dłużej wytrzymać, zamieniły spojrzenia i podeszły do drzwi, gdy nagle rozbrzmiały szybkie, ciężkie kroki, drzwi się rozwarły i przeszła obok nich pani Rendalen z rękami uniesionemi nad głowię...
Cóż to być mogło, na Boga? Wbiegły... Tora leżała teraz na ziemi Panna Hall pochylona była nad nią. Na stole stała miednica z wodą.
Panna Hall zawołała, spojrzawszy na dziewczęta:
— Pomóżcież mi ją podźwignąć!
Uczyniły to wspólnemi siłami. Tora nie zemdlała powtórnie, ale zesłabła i dawała wszystko robić z sobą. Gdy leżała na sofie, trupio sina, wychudła, wyczerpana, panna Hall spojrzała dziwnym wzrokiem na przyjaciółki.
Odpowiedziały spojrzeniem, pełnem przerażenia, a ona skinęła kilka razy poważnie głową...
Cofnęły się kilka kroków.
Po chwili, jedna po drugiej wymknęły się do pani Rendalen.
Zastały ją nieruchomą w fotelu.
Nora przytuliła głowę do jej ramienia.
Nie padło słowo.
Niebawem usłyszały głos Tory. Żaliła się, opowiadała, płakała. Potem weszła panna Hall.
— Cóż znów nowego? — spytała pani Rendalen z niechęcią niemal.
— Sprawa ma się jeszcze gorzej! — odpowiedziała panna Hall — Ścigał ją potem znowu! Schroniła się na wyspę do rodziny pilotów. Wykrył to miejsce szubrawiec! Potem uciekła na wybrzeże zachodnie i tam się rozchorowała.
— Biedne dziecko! — zawołała pani Rendalen. Zbudziła się w niej litość, wstała i wróciła do Tory, Nie powinna jej była opuszczać. — Biedne, drogie dziecko! — mówiła raz po raz.
Tora spostrzegła ją dopiero, obróciwszy się, wyciągnęła ramiona i zawołała:
— Nie, nie, nie! Proszę się nie zbliżać! Nie!... Nie byłam winna... n ie... Ach, Boże... i ja byłam winna... i ja!
Ponownie wybuchła płaczem.
Pani Rendalen usiadła przy niej i rzekła:
— Nie bierz sobie tego tak do serca, drogie dziecko! Nie wyprzemy się ciebie, nie!
To ją uspokoiło trochę, gdy jednak pani Rendalen zauważyła, że należy działać niezwłocznie i że musi naradzić się z synem, Tora zaczęła ponownie łkać i jęczeć.
— Nie, nie, nie! O, Boże... nie!
— Ależ, dziecko drogie, — przekładała pani Rendalen — wiesz przecież jak sprawy stoją. Tak być musi, gdyż na nas wszyscy rzucą się zaraz jutro!...
— Wiem to, wiem! Tylko jemu nie mówić nic!... Nie teraz jeszcze! Naprzód muszę iść stąd precz! O proszę, niech mu pani nic nie mówi. To niepotrzebne!
Była jakby szalona, a głos jej brzmiał tak rozdzierająco, że nadeszły inne przyjaciółki. Starały się ją ukoić, trzymając za głowę i ręce. Ale zdało się, że nie dostrzega nikogo. Wyrywała ręce i głowę, wiła się, załamywała dłonie i błagała, by milczały, milczały... milczały! Na to wszedł Tomasz.
Otwarłszy przypadkiem drzwi łazienki, posłyszał płacz i jęki. Zdawało mu się, że dochodzą z sypialni, i tak doszedł aż tu.
Tora zerwała się, wrzasła i zeskoczyła z sofy, zasłaniając twarz rękami.
Pani Rendalen podeszła do syna, wzięła go za rękę i zaprowadziła do jego pokoju.
Tora chciała uciekać. Nie mogła i nie chciała żyć dłużej, za żadną cenę! Wyrywała się otaczającym i byłaby tego dokazała, gdyby nie Tinka. Jak szalona gryzła, drapała i wymachiwała rękami. Ale Tinka trzymała ją z całej mocy i dopiero wyczerpawszy siły wezwała pomocy. Anna sprowadziła panią Rendalen, a Tora ujrzawszy ją, poddała się. Pozwoliła, by ją zaprowadzono na sofę, a gdy nieco przyszła do siebie, przetransportowano ją do sypialni i położono do łóżka, które przysunięto do łóżka pani Rendalen...

Musiała siedzieć przy nieszczęśliwej i trzymać jej dłoń. Przez sen jeszcze łkała jak dziecko i oskarżała się ciągle.

XXIII.
Porachunki.

Z ciężkiem sercem szła pani Rendalen na rozmowę z synem. Stosunek ich zatracił oddawna charakter wzajemnego zaufania, potem był niezbyt dobry, a w czasach ostatnich wprost napięty. Ze strony Tomasza wyglądało to nawet na zerwanie, a pośrednictwo Wangena było wykluczone. Ile razy o tem wspomniał, Tomasz czuł się dotkniętym.
Przyczyniła się do tego okoliczność zgoła zewnętrzna i przypadkowa. Wedle umowy miała Tora Holm pomagać pani Rendalen w zajęciach, gdy jednak zachorzała, funkcje te objęła Nora. Miała ona inne zdolności i wzięła się do rzeczy inaczej. Pomiędzy innemi prowadziła też księgi handlowce.
Pewnego dnia, gdy Nora przeglądała i kontrolowała różne pozycje, przechodził właśnie przez pokój Tomasz.
— Cóż to za Tomasyna, pobierająca tak często pieniądze? — spytała go — Nie jest to matka pańska, bo przy takich pozycjach pisze zawsze „osobiste.“
— Tomasyna? — rzekł zdziwiony — Nigdy nie słyszałem o żadnej Tomasynie.
Zbliżył się, położył kapelusz przed sobą, a będąc krótkowidzem, musiał pochylić grzbiet nad księgą.
Podniósł jasne brwi, a szare, przenikliwe oczy utopił w cyfrach.
Przewracała kartki i pokazywała mu co miesiąc regularnie notowane wydatki. Ostatnia pozycja nosiła datę z przed kilku jeszcze lat. Nora nie zwracała na to wielkiej uwagi, ale Tomasza zaintrygowała ta rzecz. Patrzyła nań, gdy badał księgi, zadawała sobie pytanie, czy fizyczne zbliżenie z nim wywiera na niej miłe, czy niemiłe wrażenie. Było miłe. Patrzyła na piegi wygolonej gładko twarzy, wyostrzone jeszcze bardziej w tej pozycji linje ust, niespokojniejsze jeszcze oczy i jaśniejsze niż zazwyczaj czoło. Silne szczęki i czerwone włosy pociągały ją. Obserwowała nerwowo po kartkach biegające, lub ślizgające się palce, jasnemi kępkami włosów porosłe ręce, oraz szeroki przegub dłoni i mimowoli poszła spojrzeniem aż do ramienia. Musiało być silnie rozwinięte. Słyszała szelest koszul i skrzyp krawatki, poruszanych oddechem, czuła lekki aromat perfum, zmieszany z zapachem jego ciała.Ogarnęło ją coś niby strach, czy oszołomienie, oraz uczuła przypływ świadomości. Myślała łatwiej i prędzej i uczuła silniejsze napięcie. Radaby była tak pozostać długo, sprawiało jej to bowiem rozkosz.
— Gdzie matka? — spytał.
— Nie wiem!
— To dziwne.
Chwycił kapelusz i poszedł.
W pięć minut potem wpadła do pokoju matka i syn.
— Cóż ci to, Tomaszu? — spytała pani Rendalen.
— Co mi jest?...
Zobaczywszy Norę, pani Rendalen zwróciła się do sypialni, a Tomasz poszedł za nią. Nora słyszała dobrą chwilę jego gniewny, podniesiony głos i pełne perswazji, a wkońcu płaczliwe odpowiedzi pani Rendalen, Wreszcie Tomasz poszedł, a ona wróciła do pokoju po pewnym dopiero czasie, wyczerpana i smutna.
— Ach myślałam — rzekła — że jest to jeden, z najlepszych mych uczynków, tymczasem dowiaduję się, że jest najgorszy.
Łzy zalały jej okulary i siadła by je, jak zawsze, obetrzeć.
Nora przystąpiła do niej ze współczuciem.
— Droga pani! — rzekła, klękając,.
Staruszka potrzebowała tej serdeczności i rada była zaufać komuś. Nora dowiedziała się tedy, że „Tomasyna“ była siostrą jej syna. Zpoczątku dziewczyna prowadziła, się dobrze, potem jednak wyjechała do Ameryki, zeszła na manowce i odesłano ją jako umysłowo chorą do ojczyzny. Aż do śmierci płaciła za nią pani Rendalen, nie wspominając o niczem synowi. Bo i nacóż? Teraz Tomasz napadł na nią najokropniej, twierdząc, że Tomasyna miała takie same jak on prawa do dziedzictwa majątku ojca, zaś ustawy są nikczemne i żaden porządny człowiek nie powinien się niemi kierować. W sposób zgoła, bezwzględny oskarżył matkę, że jest winną nieszczęścia i śmierci jego siostry, i oświadczył, że powinnaby za to odpowiadać.
Norę to przeraziło. W ciągu pobytu w szkole doszło ją coś nie coś, ale tak ich rzeczy nie spodziewała się usłyszeć...!
Od tej chwili Tomasz zachowywał się w sposób, który Norę przerażał bardziej jeszcze i cierpiała narówni z panią Rendalen. Traktował ją jak obcą i to szorstko, gdy z nią razem być musiał, w innych razach, usuwał się jej z drogi.
Od dzieciństwa samego miał Tomasz wrażenie, że matka jego jest prostaczką o ordynarnej duszy i że z nią nic nie ma wspólnego. Wdzięczność dziecięca, oraz zgodność poglądów i planów tłumiły to i bez względu na uczucia czcił i szanował jej energję oraz zdolności wychowawcze i gospodarcze. Napady zniechęcenia były zawsze nagłe i mijały szybko.
Później natomiast...
Matka nie rozumiała tego, a Karol również, ale matka wiedziała, że syn jest nieszczęśliwy, czuła iż ogarnia go coraz bardziej manja dręczenia samego siebie. Ale myliła się.
Dumał nad tem, że gdyby nie on, siostra jego byłaby szczęśliwą. Jej przypadłby majątek, otrzymałaby odpowiednie wykształcenie, a odziedziczona skłonność do szaleństwa nie byłaby jej opanowała.
Czasem też wyobrażał sobie, że siostra jego wychowuje się razem z nim, z Augustą i resztą dziewcząt. Tyle obcych żyło w domu ojca, tylko nie siostra jego, nie córka jego ojca. Matka natomiast uznała, że konieczny obowiązek ten został wypełniony przez wypłatę jałmużny miesięcznej, bez żadnych większych spłat majątkowych. Czyż to nie zbrodnia? Czyż mogła tego matka nie pojąć?...
Podczas gdy się jeszcze z tem nosił, doszła go wieść o nieszczęściu Tory.
Matka chciała z nim o tem pomówić. Po raz pierwszy przerwano im, teraz jednak, gdy Tora zasnęła, udała się do syna i opowiedziała mu wszystko.
Zrozumiał zaraz, jak doniosłym jest ten fakt dla szkoły, przyjaciółek Tory i niego samego i wpadł w taką pasję, że krzyknął, iż połamałby kości przeklętemu Nilsowi, gdyby tu był. Nie lubił nigdy Fürsta. Pani Rendalen, słysząc ten wybuch, zadrżała, bo chociaż Tomasz zewnętrznie nie był podobny do ojca, w tej chwili przypominał go zupełnie.
To jednak właśnie dodało jej odwagi. Patrzyła od roku jak wzrasta ciągle jego zniecierpliwienie, nerwowość i pobudliwość w zakresie wściekłości. Ile razy sama dała powód do wybuchu, broniła się tylko, lub uchodziła z drogi. Zwolna stał się jej tyranem.
Teraz jednak szło o inną, a rozpacz Tory była jej pobudką działania. Ta rozpacz miała nawet niepokojące podobieństwo ze stanem samego Tomasza...
Gdy chciał się oddalić po drugim, gwałtownym wybuchu wściekłości, zastąpiła mu drogę i zawołała:
— Gwałtowność twoja wpędzi mnie do grobu! Nie popuszczaj jej cugli, synu, bo będzie źle!
Drgnął i zbladł jak ściana.
— Nieumiarkowanie to rzecz straszna, musisz się opanować!
Głos jej drżał, oczy ich się spotkały, spojrzenie Tomasza świadczyło o rozgoryczeniu i gwałtownej walce wewnętrznej.
— Wszakże mogę cię przestrzec, Tomaszu, jak matka dziecko. Nie patrz tak na mnie... nie ponoszę winy! Postępowałam, jak mi się wydawało najlepiej jeszcze przed twem urodzeniem! Podobnie zachowam się i w przyszłości. Od roku dopiero nie stawiasz oporu wrodzonym instynktom, a ja muszę za wszystko pokutować.
Wyglądał dotąd oknem, teraz obrócił się, a w spojrzeniu jego odmalował się głęboki ból.
— Co ci jest, Tomaszu... na miłość boską... powiedz! — zawołała, ale on obrócił się, pochylając głowę na ramię. — Nie rozumiem cię, Tomaszu, przewyższasz mnie tak bardzo... Powiedziałeś raz, że cierpię na wrodzoną ślepotę duszy i przyznaję to teraz. Upokarzasz mnie nietylko wobec samej siebie, bo to racja, ale także wobec drugich, co jest rzeczą niepotrzebną zgoła. To też znieś spokojnie mą uwagę w chwili, gdy popełniasz błąd.
Ostatnie słowa wyrzekła niemal pokornym tonem. Wywołały one głębokie wrażenie. Nie odrzekł nic, ale jął chodzić po pokoju wyraźnie podniecony.
— O, gdybym też mogła zrozumieć, co masz przeciwko mnie? Nietylko mi wymyślasz... tak, Tomaszu... nie możesz znieść, bym użyła tego słowa, ale ja muszę znieść dużo więcej. Co ci właściwie dolega? Czemu nie powiesz, Tomaszu, ani mnie, ani Karolowi? Jesteś nieszczęśliwy... widzimy to dobrze oboje. Radabym ci być czemś... chociaż stoję o tyle niżej...
— Nie mogę znieść tego słowa! — zawołał.
— Dobrze... dobrze... czemuż jednak nie chcesz nawet mówić ze mną? Sama dumam i dumam tylko...
— Nie... nie powiem! — oświadczył.
— A widzisz sam, jaki jesteś! Nie pozwalasz do siebie używać pewnych słów... a tymczasem widzę, że cierpisz! Wspomnij, że i ja cierpię... Mój Boże... trwa to już rok... Jeśli jest w mojej mocy usunąć powód zła, powiedz, a uczynię to! Czyż nie możesz mi zaufać?
— A ty, matko, czyż nie możesz mi zaufać? — wyrzekł z trudem i, zakrywszy twarz rękami, rzucił się na sofę...
Potem wyszło na jaw, że go pożera ogień wewnętrzny, bo ma naturę gorącą, gwałtowną, pożądającą zaufania i miłości, choćby za cenę życia. Opowiadał o swem życiu, zawodach i przejściach, a pani Rendalen siedziała, z głową syna na łonie, słuchając. Serce jej rosło, okulary raz po raz zalewały łzy. Myślała: — Ach, jakąż ma słuszność! — Obraz po obrazie jawił się przed nią, przedewszystkiem jednak pomyślała o swem zajściu z nauczycielkami. Zaufała im odrazu i dla miłej zgody pozbawiła go zaraz kierownictwa szkoły... co więcej wykonywała od tego czasu pewien rodzaj kontroli... Dotąd żyła w miłem złudzeniu, że jest mu to obojętne... ach, jakże jej teraz ulżyło!
Zaczęła się potem domyślać własnych wykroczeń i pomyłek. Nie rozumiała jego subtelnej, wrażliwej natury i jeśliby stłumione popędy nabrały mocy, jej by to było winą.
— Czy masz na myśli owo zajście z nauczycielkami, Tomaszu? — spytała głosem, w którym było samooskarżenie.
Tomasz schwycił jej ręce i trzymał mocno, czyniąc obrachunek. Wyrecytował jej nieskończenie długą litanję dużych i małych pozycyj,... tak małych, że o nich pojęcia nie miała... odpowiedzi... rad, słów, zwracanych do innych, a nawet milczących spojrzeń, gdy coś powiedział. Ogarnięta wielkim strachem, błagała zacna pani Rendalen rękami, słowem, ramionami, spojrzeniem, o przebaczenie, ręcząc, że gdyby w przyszłości zapowiedział, że idzie na księżyc, uwierzy mu bezwzględnie. Ale zaledwo się wzniosła do tej przesady, która wywołała uśmiech syna, odzyskała również ze swej strony pamięć. Pamiętała dobrze, kiedy i w jakich okolicznościach powzięła pierwsze niedowierzanie. Stało się to po jego wielkiej mowie inauguracyjnej. Wciągnął ją wówczas za sobą na lód, dalej niż zajść chciała, a zauważyła to później dopiero. To było przyczyną! Siła jego przekonań, sztuka dowodzenia, wreszcie coś na co niema nazwy, odbiera ludziom w stosunku z nim swobodę działania. Niewątpliwie odczuły także nauczycielki, że pozbawia je wewnętrznej swobody. A tacy są już ludzie. Spostrzegłszy, iż się dali pociągnąć za daleko, nietylko się bronią,... co słuszne... ale tracą również zaufanie do wszystkiego, co usłyszeli.
Pani Rendalen uświadomiła sobie, że tak samo postąpiła, wiedziała, iż uczyniła próbę naprawienia zła, ale nie domyślała się, że on to zauważył. Czuła, że przezto szkodzi sobie, ale teraz dopiero dowiedziała się, że szkodzi synowi.
Czynili w ten sposób rozrachunek. Przeszkadzano im, ale dni następnych wracali do tego tematu. Przytem powzięto uchwałę odnośnie do losu biednej Tory w najbliższej przyszłości. Była to jeno spłata części wielkiego długu. Teraz panowało obustronne, zupełne zaufanie. Był tak bezpośredni, szczery i serdeczny w najdrobniejszej rzeczy, że nietylko go podziwiała, ale wprost się w nim zakochała. Gdy była zadumana, a on nagle przystąpił, czerwieniła się. Na sam odgłos jego kroku odgadywała, czego chciał, a to czego chciał, było doskonałe. Gdy był w dobrym humorze, zaczynała śpiewać, czyniąc najgorszą rzecz, jaką mogła uczynić. Nora czułaby się nieszczęśliwą, nie mogąc wziąć udziału w tem wielkiem święcie pojednania, które trwało od rana do nocy i od nocy do rana.
Jednocześnie z tą przemianą ustalono najbliższą przyszłość Tory. Tomasz obmyślił wszystko. Fürst został, jak pisały dzienniki, odkomenderowany do Sztokholmu, a Tomasz postanowił zawieźć tam Torę. Miano zmusić Fürsta do małżeństwa, oczywiście nie poto, by Tora żyła z takim szubrawcem, tylko, by dziecko otrzymało nazwisko, a sama Tora środki na jego wychowanie. W razie konieczności, był Tomasz zdecydowany zwrócić się do przełożonych Fürsta, a nawet pójść do samego króla. Nikt z pośród wtajemniczonych, a zwłaszcza matka nie wątpił w doskonały rezultat. Wszystkich ogarnął wielki optymizm.
Biedna Tora czuła od początku wstręt do pomysłu Rendalena. Rozstrzygającym dla jej uległości był wzgląd na szkołę i koło przyjaciół. Chciała, by na nich padł cień jak najmniejszy.
W jednym jeno punkcie doznał plan Tomasza zmiany, oto miast niego, miała jechać matka, gcdyż obawiali się wszyscy możliwości przykrych następstw.
W dwa dni po ułożeniu planu, a w trzy po przerwanym niespodzianie odczycie odjechała rzeczywiście.
Popołudniu w przeddzień wyjazdu utraciła pani Rendalen pewność siebie i humor. Wiedziano, że pod względem pieniężnym zachodziły braki, ale działo się to tutaj tak często... przytem właśnie jakoś związano końce. Mimo to chmury nie ustępowały. Tomasz chciał, wiedzieć. Kilka razy wykręcała się pozorami, gdy jednak nastawał, oświadczyła, że powiedzieć nie może, gdyż jest to tajemnica cudza... nie Tory... dodała, spiesznie.
— Otwórz oczy, — powiedziała — a nie będziesz potrzebował słów!
Otworzył oczy, ale nie mógł w żaden sposób pojąć, skąd się bierze nastrój matki. Odjechała, zabierając z sobą tajemnicę. Tomasz chodził i pytał, ale wszyscy wiedzieli tyle co on sam.
Wzbudziło to w mieście wrażenie, że pani Rendalen wyjeżdża o tej porze i to wśród najszybszego tempa nauki, do Sztokholmu, a za towarzyszkę i pomocnicę bierze sobie właśnie chorą Torę Holm. Matka Tory rozpowiadała dumnie, że córka jej może całkiem nie wróci, ale w stolicy będzie dalej „studjowała“... Wszyscy słyszeli o wielkich zdolnościach Tory, przeto pogłoska nie wzbudziła podejrzeń.
Pani Rendalen rozmówiła się z naczelnikiem Tue co do Nory, podkreślając jej zdolności pedagogiczne. Spytała, czyby mogła zamieszkać w szkole i podczas jej nieobecności nadzorować gospodarstwo domowe, pensjonat i szkołę. Potem będzie mogła wykształcić się na fachową nauczycielkę.
Rodzice zgodzili się zaraz i bez zastrzeżeń.
Mieli oni o córce podobne jak pani Rendalen wyobrażenie. Ojciec dodał z uśmiechem, że nie wydaje mu się prawdopodobnem, by mogła pokochać mężczyznę.
— Nie, — potwierdziła matka — do małżeństwa nie ma ona powołania.
Dziwną się wydało we dworze rzeczą, by najmłodsza z nauczycielek, która niedawno sama wyszła ze szkoły, postawioną była ponad wszystkie inne. Ale Nora rozwinęła teraz właśnie wszystkie swe najlepsze zdolności, była wesoła i zaradna.
Z Tomaszem byli na doskonałej stopie i nawet podobało mu się wszystko, co Nora czyni. Mimo że nie skończył jeszcze lat trzydziestu, przyswoił on sobie różne nawyczki.
W szkole zachowywał się jak za czasów dawnych, bezpośrednio po powrocie. Pełen werwy i zapału silił się nieraz na dziwne sztuczki, gdy szło o jasne przedstawienie danego tematu. Dręczył, coprawda, i teraz nauczycielki, ale nie zachodziły już nieporozumienia w zakresie wykładów. Ile razy czegoś nie rozumiano, udawano się wprost do niego po wyjaśnienie, a Tomasz był w takich wypadkach, niesłychanie uprzejmy i chętny do pomocy. Tu i owdzie trafiały się też starcia, ale gdy mu zwrócono uwagę, przepraszał zaraz...
Pani Rendalen doniosła ze Sztokholmu, że Fürsta niema, ale wróci za dni parę. Musiała tedy czekać, tymczasem zaś postarała się o pomieszczenie dla Tory u pewnej szanownej rodziny.
Mimo zimy dobrze dojechały, a Tora z dniem każdym wracała do sił.
Tomasz był w wyśmienitym humorze i ktoby go nie znał, mógłby był sądzić, że uważa nieszczęście Tory za największe szczęście.
Ale niebawem, razem z innymi przyjaciółmi biedaczki doznał rozczarowania. Po mieście rozeszła się wieść o zaręczynach Fürsta z Milą... z Milą, najlepszą Tory przyjaciółką!...
Wieść tę szerzył Doesen, przyjaciel od serca Fürsta, dając do poznania, że jest pewny siebie. Obie rodziny, zachowały dyplomatyczną rezerwę. Dziwne miny robiły przyjaciółki Mili i inne członkinie związku, spotykając się w tych dniach. Zdumiewała się zwłaszcza Tinka Hansen, kiedy, otwarłszy protokół związku, napotkała podpis Mili Engel. Wiedziała, jak wszystkie, że podczas ślubowania pod miano „mężczyzny rozwiązłego“ podciągnęły w pierwszej linji Nilsa Fürsta. Mila zaliczała się wówczas do najsurowszych. Było zresztą testamentem jej matki... A dziś? Nie te zaręczyny były niepodobieństwem! Trudno tak źle sądzić o Mili, byłaby to zdrada względem żywych i zmarłych...
Odczytano różne listy Mili z Paryża do Nory. Mieszkała razem z pewną Amerykanką u rodziny francuskiej, którą spotkał wprawdzie smutny los, ale spowinowaconej z wysokiemi rodami. Mila żyła w atmosferze arystokratycznej, lubowała się we wszystkiem co „wyższe i wykwintne“. Zaznajomiła się też z całym modnym wówczas, pięknym i utalentowanym światem, a umiała skorzystać ze sposobności. Znasz mój temperament, łatwy do zachwytu... pisała sama do Nory.
Ongiś była wierną członkinią związku, ale zwolna zmieniła się całkiem. Nie było teraz dla niej nic ponad romanse, obrazy i teatr. Życie światowe pociągało ją, chociaż oglądała je jeno z zewnątrz. Wrażenia jej nie były z pierwszej ręki, w tem, co pisywała, odczuwało się wpływ przyjaciółki amerykańskiej. Dlatego jednak właśnie nie zwracano na to wszystko należytej uwagi.
Mila wspominała, że nie zawsze godzi się z życiem to, co roi dziewczyna w szkole, i przyznawała racje ojcu. W każdym liście przytaczała jakiś fakt na poparcie tego zapatrywania. Nie było tam nic drażliwego, przeciwnie pisała wykwintnie i z polotem artystycznym nawet. Doszła tylko do wniosku, że, nie łudząc się, unikamy rozpaczy.
Nora odpowiadała, jak jej dyktowało serce.
Teraz, wszystkie owe wzmianki Mili nabrały innego znaczenia. Czyżby jej nowy pogląd życiowy miał być czemś więcej niż refleksem życia, które obok niej przepływało, niby potok szumiący? Czyżby to było świadome przygotowanie do zaręczyn z Nilsem Fürstem? Nigdy! Tak źle myśleć nie mogła Nora o swej przyjaciółce!
Przyrzekła ona Torze uroczyście, że nie wspomni Mili o tem, co zaszło, teraz jednak uznała się za zwolnioną ze słowa i napisała prosto od serca. Również napisała i Tinka, oburzona zbrodnią, na Torze popełnioną. Bez obsłonek wspomniała też o pogłosce, jakoby z takim to człowiekiem zaręczyć się miała najbliższa przyjaciółka Tory... ta sama, która podpisała pamiętny protokół...
Dopiero po pięciu dniach nadszedł nowy list od pani Rendalen i zawierał jeno wiadomość, że Nilsą Fürsta niema dotąd w Sztokholmie. Zaraz potem otrzymano długi, serdeczny list od Tory, przez dalszych jednak kilka dni nie było żadnej wieści.
Od wysłania listów Nory i Tinki upłynęło całych dni dziesięć. Gdyby odpowiedziała zaraz, miałyby już list w rękach, a wszakże zarzut tego rodzaju domagał się niezwłocznego zareagowania...
Przyjaciółki zaniepokoiły się wielce, tem więcej, gdy Anna Rogne powiedziała, że, dowiedziawszy się, iż Mila i Nils podróżują razem, uznała oboje za doskonale dobraną parę.
Czemuż o tem nie wspomniała pierwej? Dlatego, że wzbudziłoby to niedowierzanie.
Nakoniec, pewnego popołudnia, po skończeniu nauki znalazła Nora u siebie zapieczętowany list. Domyśliła się czegoś niedobrego, bowiem Tomasz nie oddał jej tego listu zaraz po nadejściu. W prawdzie przyrzekła uroczyście Tince i innym, że będą czytały wspólnie wszelkie listy, ale trudno dotrzymać podobnych obietnic.
Pani Rendalen miała z Fürstem długą rozmowę. Słuchał grzecznie, spokojnie, jakby był na wszystko, przygotowany, gdy go zaś wezwała do oświadczenia się, odparł, że jest to sprawa śliska, gdyż odnośnie do wiadomej osoby można mieć różne poglądy. Jego zdaniem, jest Tora niezwykle zmysłową dziewczyną, niezdolną do oporu mężczyźnie. Potwierdził, że wywiera wpływ na kobiety, ale tylko na pewien ich gatunek, do którego właśnie zalicza się Tora.
Oświadczył, że nie ma większych wobec niej zobowiązań małżeństwa, niż wobec wszystkich innych, z któremi miał stosunki. Obiecał dbać o dziecko i o nią samą, ale tylko przez pewną, odpowiednią ilość lat.
Pani Rendalen zagroziła zwróceniem się do przełożonych, a nawet do samego króla, w razie konieczności.
— Proszę bardzo! — odparł — Wiadomo, że wpływy moje nie sięgają tak daleko jak łaskawej pani dobrodziejki!
Oświadczyła, że walka będzie uporczywa. Odrzekł, że wie, jak ją toczyć należy, a nie pozwoli sobie zwichnąć karjery przez intrygantów. Dama, o której mowa, była wprost predestynowana na „femme entretenue“ wyższych sfer towarzyskich. Oburzające jest wprost zmuszać go do brania jej za żonę.
Dodał, że idzie, oczywiście, o to, by go poświęcić dla sławy szkoły, do czego zresztą nie ma najmniejszej ochoty. Wie dobrze, jakie wykłady odbywały się w szkole i jaką lekturę dawano uczennicom. Wszystko to musiało drażnić osoby zmysłowo usposobione i dlatego szkoła musi ponieść skutki, które niebawem się pojawią zresztą.
Pani Rendalen nabrała pewności, że coś się stało, że poinformował się już przedtem i naradził z innymi.
Rozmowa wyczerpała ją tak, że uczuła się słabą, dlatego też doniosła o wszystkiem dopiero teraz. Jednocześnie zawiadamiała, że wyruszy nazajutrz z powrotem. Zbrakło jej sił na wszczynanie kroków dalszych tu, na nieznanym gruncie. O ile zrozumiała Fürsta, życzy on sobie właśnie otwartej walki.
Zajął on zresztą teraz takie stanowisko, że trzeba się mieć przed nim na baczności.
Nie ukrywała, że sprawa może stać się groźną dla szkoły, oraz dla Tory i jej niewinnych przyjaciółek. Tora była strasznie wzburzona. Obie b?dy się chwili rozstania.
List kończył się skargą na ustawiczne walki, jakie szkoła staczać musi.
Panna Hall, Tinka i Anna Rogne odczytały wszystkie ten list i siedziały zadumane w pokoju Nory. Było już późno gdy nadszedł telegram. Sądząc, że pochodzi on od pani Rendalen, Nora chciała go zanieść Tomaszowi, gdy Tinka zauważyła, że zaadresowany jest do niej samej.
— Do mnie? — spytała zawracając. W samej rzeczy telegram wysłała Mila. Brzmiał on:
— Szkaradnie! Pogłoska nieprawdziwa!
Od wysłania listów Nory i Tinki minęły dwa tygodnie. Mila miała je tedy przez dni dziesięć w ręku i wreszcie odpowiedziała... telegramem! Cóż to mogło znaczyć?
Depesza została rychło zapomniana wobec wieści od pani Rendalen. Jedna tylko Anna obracała ją w ręku zadumana.
Dziewczęta zadawały sobie pytanie, czy i one teraz zostaną wmieszane w skandal? Może „wojna“ została już wypowiedziana. Nils Fürst pisał już do przyjaciela w mieście i wyraził swe zapatrywanie. Cóż teraz nastąpi? Może nie będą się mogły pokazać na ulicy?
Nagle Anna Rogne skierowała w inną stronę ich myśli. Spytała, czy nie należałoby depeszy tej pokazać Tomaszowi. Postanowiono to i uczyniono zaraz.
Wszystkie sądziły, że Tomasz przyjdzie do nich niezwłocznie, ale czekały nadaremnie. Po chwili usłyszały, że gra na fortepianie.
— Ano, — powiedziała Anna — wobec tego, że nawet pan Rendalen nie przywiązuje do tej depeszy znaczenia, to muszę wyrazić swoje zapatrywanie.
Pewną była, że Mila zaręczyła się z Fürstem istotnie. Po otrzymaniu listów Nory i Tinki, zawiadomiła go o tem niezwłocznie i dlatego był przygotowany do rozmowy z panią Rendalen w Sztokholmie, dlatego też pragnął otwartej walki. Inaczej wszystko było dlań stracone. Nie mógł przegrać, małżeństwo bowiem z najbogatszą panną na całem wybrzeżu było niezbędnym warunkiem świetnej jego karjery.
Mila nie mogła odpisać dlatego właśnie, że była zaręczona. Długo się namyślała, kombinowała i wreszcie znalazła wyjście... zatelegrafowała.
Anna Rogne zakończyła słowami.
— Mojem zdaniem, porucznik Fürst znajduje się w tej chwili w Paryżu... albo w drodze do Paryża.

Dziwna rzecz! Stosunek Anny do Mili stał się dla tej ostatniej złowrogim. Stosunek ten wywierał wpływ, przedewszystkiem na tych, z którymi codziennie przestawała, a potem również na panią Rendalen. Nils Fürst był rzeczywiście w drodze do Paryża. Gdyby przyjaciółki Mili były jej posłały zaraz list pani. Rendalen, nie byłaby chyba przyjęła narzeczonego. Również gdyby Tora sama była o wszystkiem doniosła Mili, na pewno nie mógłby się był do niej zbliżyć, ani listu jego nie przyjęłaby. Konieczna tu była energiczna ingerencja ojca. Wszystko to przewidział Nils i wedle tego postąpił.

XXIV.
Wojna.

W przeddzień nadejścia listu pani Rendalen i telegramu Mili otrzymał Doesen list od Fürsta, najwidoczniej tak pisany, by mógł obiec szerokie koło czytelników.
Położył on w kreśleniu faktów główny nacisk na spotkanie z Torą w domu pani Gröndal. Przedtem widział ją raz tylko i to przelotnie i nie spodziewał się spotkać na wsi. Była swobodna i rozmowna aż do chwili jego przybycia, tak oświadczyła pani Gröndal, natomiast gdy go zobaczyła, zmieniła się zupełnie. Widocznie znieść nie mogła, że rozmawiał z panią Gröndal, bo skryła się w lesie, pozwoliła odnaleźć, a potem uciekła. Pojechał z nią, oczywiście, chcąc zbadać, co to znaczy, ale zaledwo zbliżył się do niej na statku, jęła płakać. Wysiadając nie chciała przyjąć pomocy, ale potem co dnia przechodziła koło jego domu, spoglądając ukradkiem w okna, chcąc go zobaczyć. Potem urządzała stale dalekie, samotne wycieczki do lasu. Zdaniem Nilsa był to skutek wykładów i całego toku nauki w szkole. Dziewczyna, otoczona atmosferą tak zmysłową, nie mogła się zachowywać inaczej. Twierdził, że prócz tych „wpływów magnetycznych“ nie potrzeba było żadnych innych.
Dyskretnie nadmienił, że nie chce tego przytaczać na swoje usprawiedliwienie, ale faktycznie wywabiła go do lasu i grała z nim w chowankę. Zresztą zawsze w ten sposób zaczynają młode dziewczęta. Czyż jednak wynika z tego, by szanujący się mężczyzna miał brać za żonę każdą zalotnicę, która zagląda mu w okna i wywabia do lasu?
Pani Rendalen jest innego zdania, przybyła tedy do Sztokholmu w roli swatki. Byłoby to małżeństwo w guście jej własnego.
Twierdził, że ma o małżeństwie wyobrażenie zbyt szczytne, by je w ten sposób poniżać.
Ofiarował pomoc pieniężną, jak długo dziecko będzie potrzebowało opieki matki, a także oświadczył, że je uzna za swoje. Do tego kroku skłonił go honor i poczucie obowiązku... Ale posuwać się dalej, znaczyłoby to chcieć naprawić jeden czyn lekkomyślny drugim, gorszym jeszcze.
Wszyscy, którym Doesen dał list do przeczytania, przyznawali rację Fürstowi, a działo się to w sklepie, na ulicy i w klubie. Wielu wypożyczało sobie ten list i chociaż autor użył przez ostrożność papieru nader trwałego i grubego, list krążył po mieście tak długo, aż stał się nieczytelnym zgoła strzępem.
Sporządzono zeń jeden odpis dla Tomasza Rendalena (na jego życzenie), drugi zaś... Doesen ukrywał to zrazu, ale wyjawił na żądanie ogółu... dla matki Tory Holm.
Ten ostatni odpis sprawił mu specjalną radość. Matka Tory była to kobieta gwałtowna, zgorzkniała skutkiem przejść życiowych. Traktowała z pogardliwem niedowierzaniem wszystko, a w gniewie nie znała granic.
Pewnego dnia, podczas nauki znalazła się w szkole, ubrana w stary, ciężki płaszcz futrzany, kapelusz z wojowniczem piórem. Potrząsała starym, wyleniałym zarękawkiem i wrzeszczała co sił. Domagała się oddania córki, twierdząc, że ją skradziono i zgwałcono! Przybyła do szkoły niewinną i uczciwą, tu jednak, w tym domu przeklętym, zepsuła się. Teraz, okryta hańbą, stała się... Boże odpuść... pośmiewiskiem ludzkiem! Ale biada! Zemsta już rychła. Sprawa pójdzie przed sąd, a policja zrobi porządek!
Gniew jej nie miał granic, ale ból był szczery. Wszystko przed nią uciekało. Wpadła do jednej z klas i rozproszyła uczennice, gdyż nauczycielka uciekła. W ten sposób zwyciężyła trzykrotnie i narobiła niesłychanego zamętu. Uczennice ogarnął taki strach, że pouciekały na strych i tam siedziały, kłapiąc od zimna zębami, niepewne, czy się ważyć zejść na dół. Kilka starszych, zaczerpnąwszy z historji przykładu męstwa w niebezpiecznych chwilach, stawało czoło. Chciały ją uspokoić, ale teraz dopiero wpadła w szał. Widocznie nabrała przekonania, że zadaniem szkoły jest przysposabianie dziewcząt do wszeteczeństwa. Oburzała się, że bronić rzeczy mogą „dzieci uczciwych rodziców’“... Uczennice uciekły, zatykając sobie uszy.
Tylko małe dziewczątka miały wielką uciechę. Otoczyły wrzeszczącą kobietę, tańcząc i biegnąc za nią. Cała czereda wpadła do kuchni, gdzie okazano biedaczce politowanie, ale nie powiedziano słowna. Wybiegła do przedsionka, zapukała do drzwi Tomasza, potem Karola, ale były zamknięte. Wróciła do pani Rendalen i, znalazłszy drzwi pokoju otwarte, wpakowała się tam wraz z całą świtą, postanowiwszy czekać na Tomasza.
Był w mieście i miał wrócić dopiero za godzinę.
Po chwili zjawił się Karol Wangen. Z wielką powagą przykazał ciszę, odprawił dzieci i zabrał biedną matkę do siebie. Tam siedziała przez godzinę, wywnętrzając się do woli. Narzekała to na Torę, to pijaka męża, to na nędzę, aż wreszcie wróciła, cicho płacząc, do domu, ze stu koronami w kieszeni.
Szkoła przypominała kurnik po wizycie lisa. Któż tego nie widział?. Kury latają z wrzaskiem przeraźliwym po ścianach, oknach, drabinach, aż pospadają oszołomione i wyczerpane. Potem biegają po ziemi, rozbijając się wzajem o siebie i gdacząc zawzięcie. Chociaż niebezpieczeństwo minęło, nie mogą się uspokoić. Co która przestanie, druga zaczyna na nowo, niecąc strach w innych i trwa to dalej, bez końca.
Wreszcie zaczyna się czyszczenie piór, potrząsanie skrzydłami i... wszystko wraca do dawnego trybu.
Szkoła nie mogła się jednak uspokoić przez cały dzień. Wstrząśnienie było zbyt silne i zagrażało niebezpiecznemi następstwami.
Jakaż radość ogarnęła miasto! Ileż padło docinków, drwin, ileż się naśmiano po sklepach, kantorach, ulicach i w porcie! Nie mówiono o niczem innem.
Tłumy zaległy port w kilka dni później w chwili powrotu pani Rendalen. Na powitanie stawiła się licznie ludność, przeważnie męska. Pochwycono w szkole wiadomość, że wraca w niedzielę popołudniu, i nikt nie mógł użyć lepiej wolnego czasu, jak patrząc na powrót tej wielkiej persony po przegranej bitwie. Skandal, któremu kres położyć chciała swą podróżą, stał się głośnym nietylko w mieście, ale całym kraju.
Tomasz przybył po matkę bryczką, ale ledwo mógł się przecisnąć. Nora, Tinka, Anna i kilka innych przybyły również, ale zdumione tym tłumem uciekły, naśladując św. Piotra, tylko z warjantami, narzuconemi przez czas i okoliczności. Jedna tylko mała panna Hall stawiła czoło wojowniczym zastępom. Przecisnęła się aż do zdenerwowanego Tomasza i weszła z nim na pokład.
Pani Rendalen wyglądała mizernie. Spojrzenia, zamienione z panną Hall i synem, świadczyły wymownie, że zna powód zebrania tych tłumów i żesię nie czuje zgoła bezpieczną. Ujęła syna silnie pod ramię.
Nikt jednak nie poważył się uczynić jej przykrości, już to przez szacunek, już też politowanie, wywołane jej widokiem. Robiono jej miejsce,: dając oczywiście do poznania, że nie zebrano się w charakterze świty honorowej. Było tu nawet sporo dawnych znajomych, pośród nich zaś przybył też burmistrz z żoną. Skłonili się niedostrzegalnie, spoglądając na przechodzących winowajców, jak przystało ludziom wysoce moralnym.
Tłum zaczął cisnąć się do bryczki zaraz po przejściu trojga delikwentów i otoczył ją w chwili wsiadania. Pani Rendalen musiała przejść pomału, krok za krokiem, raz jeszcze przez rózgi. Gdy wreszcie wsiedli i wydobyli się ze zgrai, Tomasz podciął konia. Był wielce rozgoryczony.
Nagle ujrzał nadbiegających od końca ulicy Doesena wraz z kilkunastu towarzyszami. Byli najwidoczniej po pijatyce południowej. Wszyscy skłonili się z wielką czcią. Może w ukłonie Doesena było szyderstwo, lub wydało się tak jeno Tomaszowi, dość, że wstrzymał konie, rzucił cugle pannie Hall, zeskoczył i w oka mgnieniu wymierzył mu taki policzek, że się zatoczył. Błyskawicznie wskoczył z powrotem i odjechał spory kawał, zanim tamci zorjentowali się w sytuacji.
W progu szkoły stały uciekinierki, Tinka, Anna i Nora. Panna Hall wbiegła pierwsza na schody i opowiedziała rozpromieniona, co zaszło. Ale pani Rendalen nie była zadowolona. Tomasz znikł, odprowadziwszy matkę, a gdy wrócił po długiej chwili, był również przygnębiony.
Zaczęto rozmawiać o ciemnym punkcie w dziejach Tory, o którym sama ledwo wspomniała, nie przywiązując doń wagi, to jest o jej spotkaniu z Fürstem w domu pani Gröndal. Wszystkie próby zwalenia winy na Nilsa, skutkiem tego właśnie, okazały się daremne. Pani Gröndal potwierdziła jego słowa, dodając, że „Tora straciła z miłości głowę i wróciła do miasta tylko w celu wywabienia z sobą Fürsta.“
Pani Rendalen była zdania, że Torę poprostu oburzyła poufałość Fürsta wobec pani Gröndal. Być może, budzić się też w niej zaczęło pewne dlań uczucie, ale później dopiero uświadomiła to sobie.
Postanowiono spytać samej Tory, jak się wszystko odbyło, i Tinka napisała do niej.
Tymczasem wrócił Tomasz i roztrząsano teraz zachowanie się Tory w czasach, ostatnich. Właśnie w chwili, gdy pani Rendalen zabrała głos, nadszedł z kościoła Karol i powitał serdecznie opiekunkę. Po chwili odeszła razem z nim.
Nie ukazała się już tego wieczora.
Karol Wangen odczuł najboleśniej nieszczęście Tory, ale prócz pani Rendalen, nikt tego nie zauważył.
Był dotąd najszczęśliwszym pod słońcem człowiekiem, żył cicho, zatopiony w sobie. Radowało go, ile razy spotkał Torę, a widział, że to samo i ona odczuwa, Ale nie brał tego za miłość... o, nie! Marzył jeno, że może kiedyś, przy pomocy pani Rendalen, Tora odwzajemni jego wielkie uczucie i zrozumie, iż pragnie ją uczynić szczęśliwą.
Pani Rendalen słyszała, jak nieraz mówił o Torze, ale domyśliła się stanu rzeczy dopiero w chwili, gdy go zawiadomiła o jej nieszczęściu. Zbladł śmiertelnie i miast wyrazić ubolewanie, zamilkł. Przestała o tem myśleć, zajęta wznowieniem serdecznych stosunków z synem, miała jeno przeczucie. Wreszcie, kiedy szło o wyjazd, a zbrakło pieniędzy, Karol wziął ją z sobą do pokoju i sięgnął po oszczędzony grosz oraz resztki szczupłej spuścizny, w tej chwili nabrała pewności, a on też zrozumiał, że wie wszystko. Wówczas, nie mogąc się dłużej pohamować, zakrył twarz dłońmi i załkał:
— Tak matko! Kochałem ją!

∗             ∗
Droga moja Noro!

Nie wiem, jak sobie tłumaczysz moje długie milczenie.
Ale twe wieści o naszej kochanej Torze tak mnie wzburzyły, że doprawdy nie wiedziałam co pisać. W jakąż niemoc, zakłopotanie i... dodam... w jakież zawstydzenie wprawia rzecz taka, droga moja! Pojąć nie mogę, że coś takiego przytrafić się mogło dziewczynie, z którą obcowałam dawniej!
Nie zapomnę nigdy, co powiedział ojczulek, ujrzawszy ją u mnie po raz pierwszy. Oburzyły mnie wówczas jego słowa, gdyż byłyśmy z sobą na tak bliskiej stopie.
Czy pewną jesteś, Noro, że stało się wszystko tak, jak opowiedziała Tora? Wiesz sama, że nie była nigdy ścisła. Wydaje mi się też, że w takim wypadku nietrudno o przedstawienie sprawy w innych barwach. Wszak prawda? Nie chcę mówić o tem, com słyszała, może i tu jest dużo omyłek, lub przesady. W każdym jednak razie Tora ostrożną nie była nigdy. Sama musiałaś jej często przerywać podczas opowiadania. Zresztą była we Francji i wiedziała dużo więcej od nas. Rozmyślając, nad tem, co czasem mówiła, muszę przyznać, że często... to i owo... Czyż nie miała tego w krwi?
Nie czynię jej z tego zarzutu! Jest nieszczęśliwa, a przeto nietykalna, ale może wytłumaczyłoby to niejedno.
Żal mi jej z głębi serca i uczyniłabyś mi wielką przysługę donosząc, w jaki sposób mogłabym jej dopomóc, oczywiście nie dotykając jej, ni czyniąc przykrości.
Nie jestem dziś, doprawdy, w możności odpisać naszej przyjaciółce Tince. Pozdrów ją ode mnie i powiedz, że wyrażenie jakiego użyła: „najlepsza przyjaciółka Tory,“ nie jest stosowne odnośnie do mnie.
Mogło się tak swego czasu wydawać, nie przeczę, w każdym jednak razie spowodowała to jeno sama Tora. Nie narzucała mi się... nie... musiałabym kłamać, mówiąc tak... ale stosunek mój z nią zawsze posunięty był, z jej winy, zbyt daleko... Musiałam się z nią zadawać więcej, niż mi to było miłe i tak było aż do ostatniej godziny ostatniego dnia. Zostawszy samą, uczuwałam zaraz rodzaj oburzenia. Może to brzydko z mej strony, ale to prawda szczera.
Po rozłące nawet odczuwałam jej wpływ, a uświadomił mi to pewien fakt,... mój własny list, który byłaś tak dobrą zwrócić mi na prośbę moją, list, zawierający naprędce skreślone wrażenia z Sofiero. Schowam go sobie i to będzie moją karą. Dopiero co odczytałam go właśnie. Ponieważ go również czytałaś (czego sobie nigdy nie przebaczę), tedy powiedzże, czy list taki mógłby bez obcego wpływu wyjść z pod mego pióra? Nie wiem, jak się to dzieje, ale ciągle w liście tym widzę Torę. Od tej pory nie mogłam się zdobyć, by do niej napisać. Tutaj, gdzie wszystko mą swą właściwą formę i gdzie niema miejsca na sentymentalizm i uniesienia, razi samo wspomnienie, że się można było aż tak daleko posunąć. Jest to, jakby się ktoś poważył wyjść na ulicę bez fryzury, lub np.... w samych majtkach.
Może jednak wydaję sąd zbyt surowy, gdyż wiele zależy od towarzyskiego tonu, jaki panuje tam, u nas w domu. Przypomniało mi się to niedawno przy okazji poznania kilku Niemiek, ale Tora była pod względem sentymentalizmu najgorszą dziewczyną, jaką spotkałam w życiu.
Była jednak niezmiernie uzdolniona! Wspominam ją, ile razy wdziewam nową suknię, patrzę na nowy deseń lub studjuję nowy żurnal. Mogłaby zostać modystką. Gdyby w tym kierunku dało się coś uczynić, najchętniej pospieszyłabym z pomocą. Cóż zresztą innego może podjąć obecnie? Żal mi jej naprawdę, z całego serca!
Miałabym ci, droga Noro, mnóstwo rzeczy do powiedzenia, gdyż każdy dzień przynosi mi nowe przeżycia. Ale ta sprawa z Torą popsuła mi nastrój, zasmuciła i nie mam ochoty donosić o rzeczach wesołych.
Biedna Tora! Proszę bardzo, pozdrów ją ode mnie, ale nie wspominaj tego, co ci piszę zupełnie poufnie.
Czułaby się dotkniętą, a nie przyniosłoby to żadnej z nas pożytku. Los wzniósł teraz pomiędzy nami nieprzekraczalną zaporę.
Pozdrów Tinkę, panią Rendalen, oraz wszystkich, którzy się interesują twoją wierną i zresztą bardzo szczęśliwą przyjaciółką

Milą Engel.


XXV.
Dwa obozy.

Odczytawszy list Mili, wyszła Nora z pokoju. Przez kilka dni nie była w stanie podjąć zwykłych zajęć swoich. Coś ją obezwładniło.
Naprzód Tora, na swój sposób, a teraz znowu Mila... było tego za wiele dla Nory, tak żywo zainteresowanej wspólnem życiem przyjaciółek. W czasach ostatnich znieść musiała dużo drwin, zwłaszcza ze strony ojca, mianowicie gdy wyszło na jaw, że jako przewodnicząca związku wystawała się na urągowisko i przykrości. Wałczyła z tem dotąd, po liście Mili przestała się bronić.
Już poprzednio nieraz myślała, że życie wiedzie zbyt powierzchowne i płytkie. Teraz, zaś po tych doświadczeniach... Z jednej strony... myślała o swych przyjaciółkach, a i o sobie także... wielkie aspiracje, z drugiej zaś, gdy przyszło do sprawy,... tchórzostwo i ustępliwość. Łatwość zapalania się, a brak wytrwałości, mnóstwo frazesów... błyskotliwa próżność i zazdrość... nic więcej!
Zrzekła się przewodnictwa związku, nie chciała być nawet jego członkinią, gdyż nie miał celów realnych i użytecznych. Przytem stosunek wzajemny rodziców nie był obecnie najlepszy. Nora uchwyciła się szkoły, ukryła się tam formalnie.
Nadeszły święta. Mimo że były ferje i miała iść do domu, została. Przebywała sama z sobą. Tinkę absorbował teraz narzeczony, przybyły na Boże Narodzenie. Zaręczyli się jawnie. Anna Rogne studjowała z Rendalenem filozofję, uważała się za uczoną, była szczęśliwa i niedostępna.
Często zastawano Norę płaczącą. Miała zwyczaj ocierać łzy szybko, jakby spędzała muchy, i uśmiechała się zaraz do wszystkich. To też przyczyna smutku nie mieściła się widocznie w szkole.
Zdarzało się, że bywała smutna, ale tym razem trwało to zbyt długo. Zasypywano ją pytaniami, ale robiła tak dostojne miny, że nikt nie pytał dwa razy.
Wreszcie nadszedł oczekiwany długo list od Tory. Zaraz od wstępu dowiedziano się wszystkiego. Nerwowy, pełen omówień, zaręczeń i wtrąceń opis wydarzenia dał żywy obraz Tory. U pani Rendalen zebrali się zaufani, a Anna Rogne czytała równo, wyraźnie, z intonacją. Przezto wiele wtrąceń nabrało cech wesołych. Śmiano się i wszyscy uczuli jednocześnie wzruszenie.
Tomasz patrzył ciągle podczas czytania na Norę. Dowiedział się niedawno, że złożyła przewodnictwo związku, to też musiał porzucić narzuconą sobie rezerwę.
Usiadł przy niej i rozmawiał z nią długo i żywo, podczas gdy inni zajęci byli listem, a Nora często przesuwała dłonie po wielkich swych oczach. To zwróciło wkońcu uwagę obecnych tak, że zaczęli ku nim spoglądać.
Pani Rendalen zaproponowała, by zagrano trochę i zwróciła się z tem do syna — Zgoda! — powiedział i siedział dalej zamyślony, gdy go zaś wezwała ponownie, jął miast grania, mówić na temat dziedziczności. Po kilku okrążeniach przeszedł na temat odziedziczonej słabości Tory. Niektórzy twierdzą, że nie może temu zaradzić znajomość życia i obcowanie z ludźmi. Czegóż jednak dowodzi przeczytany właśnie list? Oto, Tora ocalałaby, gdyby panna Hall wygłosiła swój odczyt o cztery miesiące wcześniej.
Wynika stąd nauka, że należy pomagać sobie wzajem w potrzebie wiedzą i dobrą, szczerą radą. Kobieta często skazana jest na samotność, mężczyzna żyje w świecie i nabywa istotnej znajomości życia.
W społeczeństwie dopiero uczy się kobieta walczyć za swą sprawę.
Rozwój wnętrzny przechodzi często kryzysy i to utrudnia nieraz stosunki ludzkie.
Uwagi te miały ten skutek, że panie miejskie, stojące po stronie szkoły, w czasie najbliższym zjednoczyły się ściślej z sobą. Jednocześnie wzrosło w szkole znaczenie związku. Tłumiono starannie wszelki rozdźwięk, zanim dotarł do nauczycieli. Poprzednio też już członkinie związku rozdzieliły pomiędzy siebie klasy, pomagając w potrzebie słabszym uczennicom, i to wzmogło bardzo wpływ tej instytucji.
Zebrani rozeszli się dobrze po północy.
Pani Rendalen była już napoły rozebrana, gdy ze zdziwieniem spostrzegła, że Tomasz wychodzi. Uchyliła drzwi i spytała, dokąd idzie.
— Taka śliczna, wygwieżdżona noc... — odpowiedział.
Pani Rendalen nie odczuwała poezji. Spojrzała przez okno, uchylając firanki, i stwierdziła, że tak jest w istocie. Jako zajęta mnóstwem rzeczy przełożona szkoły, nie miała czasu zajmować się gwiazdami Uderzył ją jednak ton, jakim mówił o gwiazdach... Przytem Tomasz dawno nie był tak wesoły jak tego wieczora, dawno też nie wytrwał tak długo pośród uczennic.
— Proszę pani!
— Któż to... na miły Bóg?
— To ja!
— Droga Noro, jeszcze nie śpisz?... Zaraz otworzę... Co widzę, jesteś ubrana zupełnie?
— Taka śliczna, wygwieżdżona noc...
— Tomasz wyszedł.
— Słyszałam... Ach, łaskawa pani...
— Co ci to, drogie dziecko? Ale przebacz, muszę się kłaść.. No cóż?
— Jestem tak szczęśliwa!
— Naprawdę? Cieszy mnie to, bo niedawno byłaś smutna.
— Proszę pani, czy wypada, bym panu Tomaszowi podziękowała za dzisiejszy wykład.
— Czy wypada? Co masz na myśli, drogie dziecko?
— Nie mogłam sobie dać rady, zanim tego nie napisałam.
— Pisałaś, mimo, że mieszkacie w jednym domu?
— Chciałam posłać jeszcze dziś wieczór...
— W nocy raczej... Zaczekaj do rana, Noro! Zresztą będziesz mu mogła powiedzieć... Wiesz przecież, że Tomasz jest tak czasem dziwny...
— Ale dziś ma dobry humor.
— Chcesz mu, widzę, koniecznie położyć list na stole?
— Nie, ja nie! Mógłby nadejść, albo pan pastor...
— Chcesz więc, abym ja?...
— Droga pani!
— Dajże mi okulary... zobaczę!
— Oto list!
Pani Rendalen przeczytała:
— Panie Rendalen, nie mogę zasnąć, nie podziękowawszy panu za dzisiejszy wieczór. Czuję potrzebę donieść, jak mi bardzo na tem zależy. Nie miałam sposobności podziękować ustnie, dlatego wybieram tę drogę. Dziękuję bardzo!

Oddana Nora Tue.

Pani Rendalen usiadła w łóżku.
— Położę mu to przy świecy... Czy masz kopertę... dobrze... widzę, zaadresowana nawet?
— Tak.
— Dobrze, podajże mi pantofle... Ładnie to z twej strony, Noro... Tak, dziś był w dobrym nastroju...
Pani Rendalen wyszła.
Kładąc się z powrotem do łóżka, spytała:
— Powiedzno szczerze, Noro, czemuś mu nie podziękowała odrazu?
Miast odpowiedzi, przytuliła głowę do sędziwej przełożonej, pocałowała ją i uciekła. W drzwiach jednak przystanęła, pytając:
— Czy zgasić światło?
— Nie! Dobranoc, drogie dziecko!

∗             ∗

Zima dobiegała końca, sądzono też, że i wojna zakończy się niebawem.
Ale umysły podniecone roją zazwyczaj nadzieje złudne. Właśnie teraz rozgorzała ona najsilniej. Tak zwana partja ludowa założyła własny organ w przekonaniu, że „Obserwator“ osiągnął rekord swej bezmyślności. Zawrzała wojna nieubłagana pomiędzy nim, a „Głosem wolności“, rozpalając umysły.
Związek powziął nieszczęśliwą myśl zatknięcia w dzień urodzin Rendalena żerdzi na szczycie wieży obserwatorjum i u żerdzi tej zjawiła się ogromna flaga norweska, niestety bez godła, świadczącego o unji ze Szwecją.
Dziewczęta oczywiście całkiem zapomniały o dawnym sporze sztandarowym.
Dopatrzono się w tem „demonstracji“. Szkoła oczywiście politykuje. Chcąc uniknąć nowych starć. Tomasz kazał zdjąć flagę, ale było już za późno.
Złe duchy ocknęły się ze snu, a na łamy „Obserwatora“ wypłynęły z powrotem dawne zarzuty i oskarżenia. W klubie wystąpił burmistrz nagle z darem 5000 koron na „szkołę bez polityki i bez metody, skierowanej przeciw obyczajności“. Ofiarodawca nie chciał, by go wymieniano.
To był krok stanowczy.
Burmistrzostwo dodali od siebie 1000 koron. Burmistrz, który poprzednio już wotował za drugą szkołą, wystąpił teraz publicznie. Dar bezimienny wynosił tyleż samo co podarunek pani Engel... może więc dawcą był konsul. Zaraz też zgłoszono inne jeszcze dary, ale opiewały na małe kwoty.
Tomasz wniósł już dawniej podanie o przyjęcie go na członka klubu, a wraz z nim kilku przyjaciół, pośród których także Karol Wangen i Nils Hansen. Zostali oni przyjęci na licznem zebraniu, zaś wybór Tomasza odłożono. Hansen uzyskał tylko małą większość i wybór zawdzięczał temu jeno, że klub mieścił się na jego terenie. Statuty klubu powiadały wprawdzie, że każdy wniosek o przyjęcie załatwiony być ma na „najbliższem posiedzeniu“, ponieważ atoli znalazło się między członkami na szczęście kilku prawników, przeto wytłumaczono, że znaczy to „na jednem z najbliższych zebrań“.
Dotyczące „najbliższe“ zebranie było niezwykle tłumne, a burmistrz otworzył je sensacyjnem oświadczeniem, że „wybór pana Rendalena jest niedopuszczalny ze względów spokoju publicznego.“
Pewna liczba członków miała od żon swych nakaz, by głosować za Tomaszem i ci pantoflarze uczynili skromną uwagę, że właśnie wniosek burmistrza zakłóca, spokój powszechny. Rozgoryczyło to burmistrza do tego stopnia, że przez czas dłuższy nie mógł mówić. To też uznał za stosowne przyjść mu z pomocą niejaki Bugge, adwokat konsula Engla. Przyłączyli się doń inni adwokaci i wszyscy zaczęli mówić na temat spokoju, moralności i chrześcijaństwa, słowem o rzeczach, o których zasłyszeli potrochu.
Wangen zapytał, co u licha mają te ważne kwestje wspólnego z przyjęciem Tomasza Rendalena do związku towarzyskiego. Ale zaledwo to uczynił, dobył burmistrz wielki papier i spytał, czy może zadać pastorowi kilka pytań.
— Proszę pytać. Odpowiem!
— Czy prawdą jest, po pierwsze: że pan Rendalen oświadczył, iż nie należy powierzać nauczania historji osobom, które twierdzą, jakoby ziemia zpoczątku była rajem, a pierwsi ludzie istotami doskonałemi? Nastało grobowe milczenie, a Karol rzekł po chwili wahania: — Tak, to prawda... ale...
— Ja mam teraz głos! — przerwał mu burmistrz.
— Nie! — odważył się wtrącić jeden z pantoflarzy — Głos ma pastor Wangen, bo został zapytany.
Ogólna konsternacja. Na szczęście większość nie była pantoflarska.
— Drugie pytanie: Czy prawdą jest, że pan Rendalen oświadczył jak oby...
— Ależ szanowny panie burmistrzu! — zawołał Hansen — Czyż pan Rendalen ma w celu przyjęcia zdawać egzamin z religji?
Wszyscy, bez różnicy partji, wybuchnęli śmiechem. Burmistrz przeczekał objawy wesołości, gdy zaś nastała cisza, powtórzył:
— Drugie pytanie: Czy jest prawdą...
Nowe śmiechy, głośniejsze jeszcze niż poprzednie.
Wobec tego wpakował burmistrz swe pytania do kieszeni i cofnął się wstecz.
Wystąpił teraz Karol i rzekł, że Rendalen, przyjaciel jego, uwzględnia w nauce historji rezultaty badań naukowych, a więc także dzieje rozwoju chrześcijaństwa. Życie ludzkie, jako coś kierowane wolą bożą, to przedmiot dziejów Kościoła.
— Czyż nie jest chrześcijaninem? — spytał Bugge.
— Tego pytania niema na porządku dziennym! — zawołał Nils Hansen.
— Czyż nie jest chrześcijaninem? — powtórzył Bugge.
— Nie, nie jest! — odparł Wangen, czerwony jak żak szkolny.
— Cymbał! — rzekł Hansen półgłosem i cofnął się także.
— Wobec tego podszedł nas! — zawołał Bugge.
— Powinien to był powiedzieć zaraz! — oświadczył ktoś drugi. Zaczęto wołać, nastał niepokój, a roztropni pantoflarze zamknęli gęby z przerażenia.
Do głosu zapisał się pewien wybitny obywatel i rzekł:
— W istocie, wiem to dobrze, że pan Rendalen nie jest chrześcijaninem. Stawiać narówni kobietę z mężczyzną to rzecz sprzeczna z zasadami chrześcijaństwa!
Pastor Wangen wrócił na mównicę i przemówił gorąco. Oświadczył, że przyjaciel jego Rendalen postąpił uczciwie. Jak długo chrystjanizm jest wyobrazicielem moralnej świadomości człowieka, winien każdy kierownik szkoły dbać o to, by dzieci były przejęte duchem prawdziwego chrystjanizmu. Rendalen postąpił wedle tej zasady. Szkoda tylko, że obrał tak słabe narzędzie jak on sam, Karol Wangen, ale zaręczył zebranym, że czyni wszystko co w jego mocy.
Słowa te wywarły dodatnie wrażenie i zdawała się, że na tem koniec.
Głos zabrał atoli ponownie ów spokojny, a wybitny obywatel i oświadczył, że gdyby Tomasz Rendalen był powiedział jawnie przed dwoma laty, kiedy wygłaszał słynną swą mowę: — Nie jestem chrześcijaninem! — nicby ze szkoły nie było.
Na to nie znalazł Karol szybkiej odpowiedzi. Uwaga wydała się dość prawdziwa. Zaraz potem zarządzono głosowanie i wniosek o przyjęcie Tomasza został przygniatającą większością odrzucony.
— Nie dlatego to się stało, — dodał Bugge — że pan Rendalen nie jest chrześcijaninem, gdyż zaliczamy się do ludzi toleranckich, ale dlatego, że nie był uczciwy.
Tomasz zebrał, jak się tylko najprędzej dało, swych przyjaciół i ludzi interesujących się sprawą w bali gimnastycznej. Pełna była po brzegi, gdyż walka zajęła ogół mieszkańców miasta. Również o danej kwestji wiedziano teraz więcej, niż przed dwoma laty. Tomasz mógł mówić swobodnie. Zaczął od oświadczenia, że przeciwnicy trzymają się religji, jak ostatniego źdźbła trawy. Spodziewał się tego oddawna. Dał zebranym humorystyczny obraz chrześcijańsko-moralnej sprawiedliwości klubu, obradującego wśród kłębów dymu tytuniowego, przy szklankach ponczu i stolikach karcianych, potem zaś wspomniał o cnotach tych mężów, polegających na tem, że żądają od kobiety czystości, ponieważ jest to dla nich ponętna rzecz.
Nie można nazwać sprzecznym z zasadami chrześcijaństwa wysiłku równouprawnienia kobiet, a on sam, jako nauczyciel historji, zawsze zwracał i zwraca uwagę i podkreśla z naciskiem zalety chrześcijaństwa. Ale jako nauczyciel nauk przyrodniczych musi zaznaczać, że różne gałęzie tej wiedzy stanęły i stoją w sprzeczności z tradycją żydowską. Nawet w najbardziej chrześcijańskiej szkole musi się znaleźć w tej sytuacji nauczyciel przyrody. Mimo to nikt nie tyka. dogmatów głównych, wiary w Boga i w zbawienie przez zasługi Chrystusa.
Nikt nie kładzie żadnych zapór nauczaniu religji w szkole, a spoczywa ona w rękach szanownego ogólnie kapłana. To też sam Tomasz ma prawo żądać, by go jako człowieka prywatnego nie napastowano w sprawach wiary.
Cóżby atoli powiedział Tomasz i jego stronnicy, gdyby wiedzieli, że cały ten ruch, począwszy od wywieszenia flagi, był kierowany z zewnątrz, że najtrafniejsze strzały „Obserwatora“ nie były fabrykowane w mieście, że burmistrz był jeno narzędziem ręki lekkiej, a silnej, że wkońcu ów dar 5000 koron, który tak wzmacniająco oddziałał na moralność burmistrza i jego żony, wcale nie był darem konsula Engla? Cóżby powiedział burmistrz, adwokat Bugge i jego koledzy, gdyby wiedzieli, że wielki, a bezimienny ofiarodawca, który ich przepoił takim krasomówczym zapałem, to drab, który obliczył, że wszyscy oni zachowają się w ten sposób, gdy będą myśleć, że dar pochodzi od konsula Engla? Cóżby powiedzieli czcigodni mężowie i damy, walczący w imię moralności, gdyby wiedzieli, że w Sztokholmie siedzi człowiek, finansujący zarówno ich zapał, jak nikczemność i służalczość innych w sposób bezwzględny, a nieomylny? Ale ten nieobecny nie mógł wszystkiego odmierzyć należycie. Gdy w grę wchodzą kobiety, każdy rachunek może omylić.
Szło przedewszystkiem o wysadzenie miny, by opór częściowo bodaj złamać i to się stało.
Pogłoska o zaręczynach Mili Engel z porucznikiem Fürstem znikła już z powierzchni, teraz zjawiła się na nowo i w ustach kobiet przybrała drastyczne formy. Z otoczenia Rendalena padały jadowite strzały, raniące obie rodziny, Englów i Fürstów, bardzo dotkliwie. Powiadano, że Tomasz miał się wyrazić, iż w orszaku ślubnym córki konsula iść powinny wszystkie metresy jej narzeczonego jako druhny.
Konsul Engel polecił zawiadomić Tomasza, że dotąd trzymał się zdała od walki, ale jeśli zaślubiny dojdą do skutku, to nowa szkoła otrzyma w tym dniu własny dom i hojne zasiłki pieniężne.
Posłaniec, który tę wieść przyniósł, otrzymał odpowiedź:
— Bardzo słusznie czyni konsul Engel, mówiąc warunkowo „jeśli“, gdyż Mila Engel nie odważy się brać ślubu w żadnym z kościołów miasta.
To przekraczało już wszelkie granice.
Konsul musiał zacząć działać.
Mila Engel nie była zaręczona z Nilsem Fürstem, a on sam użył jeno tej pogłoski jako broni. Konsul istotnie nie brał udziału w walce, poprzestając na rozsyłaniu tu i owdzie wycinków z „Obserwatora“, zawierających napaści, anegdoty itp. Także inspirował pisanie nowych. Córka jego zresztą już teraz nie korespondowała z mieszkańcami dworu. Zwrócił się tedy wprost do niej. Załączył artykuł jakiegoś poważnego duchownego, który dowodził, że zrównanie kobiety z mężczyzną jest rzeczą niechrześcijańską i, biorąc to za pretekst, oświadczył:
— Drogie dziecko! Nic nie stoi na przeszkodzie, jak widzisz sama. Kochasz Nilsa Fürsta. Jeśli jednak projektowane małżeństwo wiążesz z jakimś warunkiem, wymień go! Twoje i moje stanowisko, oraz znaczenie wymaga, byś wzięła ślub właśnie w mieście rodzinnem, a nie gdzieindziej.
Mila wymieniła swój warunek. Jeśli da jej ślub... osobiście... stary duszpasterz nieboszczki matki, dziekan Green, który również przyniósł dar matki do szkoły, to wówczas pozostawia woli ojca oznaczenie dnia tegoż ślubu.
Stary Green, najbardziej szanowany człowiek w mieście, musiał się tedy stać narzędziem stronnictwa. Taki warunek był chyba niemożliwy do przyjęcia! Konsul napisał Fürstowi, że niewiele ma nadziei.
Porucznik miał inny pogląd. Starzy ludzie mają skłonność do kompromisów. Dał instrukcje swemu szwagrowi, a po rozmowie jego z dziekanem doniósł Fürst konsulowi, że szanse są znacznie lepsze, niż sądzi. Konsul jął kuć żelazo na gorąco. Coprawda, zdziwił się trochę, gdy staruszek zażądał zaprzestania ataków na szkołę.
Konsul odparł ze szczególnym uśmiechem, że „wpływ jego nie jest tak silny.“ Stary dziekan uśmiechnął się wzajem i zauważył, że „o wpływ ten niema żadnej obawy.“ Na tem stanęło.
Pewnego piątku rano zostały rozesłane drukowane zaproszenia pod adresem przyjaciół w mieście i miastach sąsiednich. Konsul prosił o uczynienie mu zaszczytu uczestniczenia w uroczystości zaślubin córki jego z porucznikiem marynarki Nilsem Fürstem.
W tydzień potem, w poniedziałek, miał się odbyć ślub w kościele św. Krzyża, o czwartej popołudniu. W zawiadomieniach, skierowanych do najzaufańszych przyjaciół, dodał konsul własnoręcznie informację, że ceremonji zaślubin dokona osobiście czcigodny dziekan Green, duszpasterz jego rodziny i przyjaciel jego nieodżałowanej nieboszczki żony.
Tegoż samego dnia przechodził konsul około południa, mimo mostu przystani, gdzie pełno było ludzi, zajętych różnemi sprawami. Powitano go radośnie, z rozjaśnionemi twarzami i kłaniano mu się uprzejmie, niektórzy zaś, którzy mogli sobie pozwolić na tę poufałość, ściskali rękę konsula, uśmiechniętego i szczęśliwego.
Oburzało to wszystkich, że Tomasz Rendalen decyduje o tem, kto może brać ślub, a kto nie. Powtórzyły się widocznie czasy Maksa Kurta!
I któż się na to ważył? Oto nędzny, obciążony długami człek, któremu szkoła wali się na głowę!
Wiadomość o ślubie ruszyła nazajutrz parowcami, szerząc się po wybrzeżu północnem i południowem, ogarnęła wyspy, przekroczyła na ląd stały i dotarła w najodleglejsze okolice górskie. Wszędzie budziła ona ożywienie i ruch. Jedno stronnictwo radowało się, drugie dawało dosadny wyraz strasznego oburzenia. Kobiety oświadczyły, bez względu na przenależność partyjną, że tak czy owak stawią się w dniu ślubu w mieście.
Niebawem potem nadeszła wieść nowa, mianowicie anonimowy dawca kwoty 5000 k. na rzecz nowej szkoły cofnął swój dar i zażądał zwrotu. Jednocześnie konsul zganił stanowczo napaści na szkołę dotychczasowy i oświadczył, że gdyby to nie ustało, musiałby wznowić ofiarę swej nieboszczki żony, gdyż domaga się tego pamięć nieodżałowanej połowicy.
Widocznie zawarto kompromis, a Mila wystąpiła w roli anioła zgody, wyobrazicielki chrześcijaństwa i moralności.
Śmiano się po jednej, oburzano po drugiej stronie, a niektórzy, jak np. burmistrz, nie chcieli usłuchać. Cóż jednak począć z nową szkołą bez konsula? Przytem wszyscy pragnęli już spokoju. Zaczęto deliberować z zimną krwią i okazało się, że właściwie jest to rzecz bardzo dobra, owo małżeństwo córki dobrodziejki szkoły z Nilsem Fürstem... Jeszcze kilka takich małżeństw... o ile się da, z najwybitniejszemi wychowankami szkoły... a wolną będzie od wszelkich zakusów stara, wypróbowana cnota i należyty podział sfer działania kobiety i mężczyzny. Niechże sobie wtedy co chcą robią taki Rendalen, związek i panna Hall... O Torze nie było już mowy.
Ślub Mili miał się odbyć w poniedziałek i tegoż dnia uplanowany był wyjazd w podróż poślubną. Zapowiedziano jej przyjazd na piątek, tylko na trzy dni... ten fakt dawał dużo do myślenia dawnym przyjaciółkom.
Żadna nie stawiła się w porcie by ją powitać, ale było to niepotrzebne, gdyż mimo deszczu roiło się tam od ludzi. Ślub ten był nawet bez poprzedzających go okoliczności i tak wydarzeniem najważniejszem, jakie zanotowały kroniki miasta. Nowożeniec mógł przy poparciu olbrzymiego mienia teścia zrobić świetną karjerę u dworu, dającą dostęp do najpierwszych stanowisk w kraju. Wszyscy znajomi mienili go urodzonym mężem stanu, która to opinja nie była zresztą; arcypochlebną dla tegoż stanu.
Narzeczona była skończoną pięknością i posiadała wszelkie dane na światową damę. Przybywała zresztą na tak krótko, że należało ją koniecznie zobaczyć.
Wszędzie wywieszono flagi, ale zwisły one jakby wstydliwie na żerdziach, tworząc spełzłe plamy barwne. Piękne, zielone wzgórza wokół miasta okryły się mgłą, domy, ogrody, port,... wszystko tonęło w tumanach oparu. Dachy nie były czerwonawe, lecz czarne, same zaś domy nie białe, ale brudne, nie żółte, ale zakopcone. Wszystkie barwy zblakły, domostwa skurczyły się niejako i wydały małe i dziwnie nikłe oczom osoby przybywającej wprost z Paryża i stojącej na pokładzie statku, lawirującego pośród holmów. Sam jeno budynek główny dworzyszcza i mury alei, tonące w drzewach i zieleni, czyniły wrażenie piękne i dostojne.
Zbliżywszy się, ujrzała Mila sterczącą na dachu budynku żerdź bez flagi... Szkoła była zamknięta, groźna, milcząca. Mila spojrzała w kierunku kościoła Św. Krzyża o smukłej wieży, pod ochroną którego niejako radosna dusza Maksa Kurta uleciała do nieba... O tem jednak nie myślała Mila... tu właśnie miała mimo wszystko...
Boże... cóż to? Cóż znaczy ta wielka, czarna, ruchliwa masa w przystani? Tłum roztoczył się aż pod domy miasta. Las parasoli... Cóż to mogło być?
Z otrzymanych wiadomości i wyjaśnień, a więcej jeszcze z nieotrzymanych, wysnuła wniosek, że chociaż nie wszystko jest po jej myśli, panuje spokój i nic jej tu nie zagraża. Chronił ją autorytet dziekana Greena, a nie miała też zamiaru narażać się nikomu. Na widok tłumu błysło jej jednak wspomnienie powitania, zgotowanego wracającej pani Rendalen. Zbladła i ogarnął ją niewysłowiony strach. Mimo wysiłków zachowania spokoju zaczęła drżeć na całem ciele, musiała się chwycić czegoś, potem zaś usiąść. W ciągu kilku minut przeżyła więcej wrażeń niż po śmierci matki, gdyż wówczas miała przy boku pocieszycielkę, wówczas żywiła nadzieję. Teraz zaś czuła, że sama jedna leci w przepaść. Bezlitosny śmiech w okół... chwytają ją za ręce... gdzież się schronić!
Ojciec był na pokładzie, ale zbierał właśnie pakunki. Słyszał, jak okręt pluszcze, robiąc zwrot, słyszał również rozgłośne okrzyki powitalne. Przybiegł do córki i przycisnął do siebie drżącą febrycznie Milę.
— Ależ, Milu! — zawołał — Oni witają tak narzeczoną! To przyjaciele!
— Trzymaj mnie, ojczulku! — prosiła — Muszę się opanować... nie wiedziałam myślałam — zaczęła płakać.
Na pomoście coś, na szczęście, zaszło niewłaściwego, tak, że statek musiał przez czas jakiś lawirować. Kapitan klął, marynarze pracowali i napięcie minęło, tak, że w chwili wyjścia na ląd Mila była wprawdzie blada i trzymała się kurczowo ramienia ojca, ale słała uśmiechy i ślicznie wyglądała w nowym, uroczym kostjumie podróżnym i kokieteryjnym kapelusiku. Było jej nawet do twarzy ze śladami łez.
Podniosły się znowu okrzyki ku czci narzeczonej i konsula. Byli tu sami niemal nieznajomi i przeważnie mężczyźni. Wkońcu zobaczyła panią. Gröndal i siostry Fürsta. Zbliżył się Wingard, dostała kwiaty, witano ją, krzyczano: hura, ze wszystkich stron dochodziły radosne słowa powitania, kwiaty i jeszcze kwiaty. Nie mogły się pomieścić w powozie. Przed czternastu miesiącami była tu, w porcie wraz z Torą,... teraz czasu jej nie stało, by o tem pomyśleć. Powitanie uznała za wspaniałe, ponad wszelki opis wspaniałe i wzruszające...

∗             ∗
Następnej nocy, po drugiej, zjawił się w alei, wiodącej do szkoły, jednokonny pojazd. Siedziała w nim zawoalowana kobieta z dzieckiem w ramionach. Czekano na nią. Tomasz zszedł zaraz, powitał ją i wprowadził. Na schodach stała pani Rendalen. Wzruszające do głębi było to powitanie.

XXVI.
Miasto i Port wywiesza flagi.

Pomiędzy drugą, a trzecią, dwaj biedni roznosiciele dzienników drepcili w różnych kierunkach po mieście z „Obserwatorem.“ Rzucali go do sieni, wsuwali przez okna do domów, zatykali w szpary drzwi. Biegli dalej, coraz to dalej...
Kościół oddawna zatłoczony był ludźmi, a plac targowy roił się tłumami.
Wróciwszy do siebie, weselni goście mogli wyczytać w „Obserwatorze“ następujący artykuł:
— W chwili, kiedy oddajemy ten numer pod prasę, przybrało miasto nasze wygląd uroczysty wielce. Pan porucznik marynarki Nils Fürst i panna Emilja Engel, oboje pochodzący z najczcigodniejszych i najbardziej szanowanych rodzin miasta, zostaną dziś o czwartej połączeni związkiem małżeńskim przez najprzewielebniejszego pastora, dziekana Greena, w kościele św. Krzyża. Ze wsi i miast okolicznych zjechało się wszystko na tę uroczystość, a wiele rodzin przerwało w tym celu letnie wywczasy. Także znaczna liczba obcych napełnia ulice. Jak powiadają, pan konsul Engel otrzymał przez pierwszego podkomorzego norweskiego dworu gratulacje Jego Królewskiej Mości. Z racji tej radosnej chwili przekazał pan konsul 10.000 koron „Związkowi niezamożnych położnic.“ Wszyscy biedni miasta będą dziś podejmowani na koszt pana konsula. Również, jak mówią, ofiarował pan konsul 2000 koron na naprawę wspaniałych organów kościoła św. Krzyża.
Całe miasto i port wywiesiło flagi.
Około południa rzeźwy wiatr ochłodził trochę rozpalone ulice. Powiały chorągwie, rzucając za każdym ruchem garść barw nad miasto. Kilka okrętów przybrano od szczytu masztów aż do pokładu we flagi. Najpiękniej przystrojona barka wypłynęła na pełne morze, by oddać strzały honorowe w chwili dopełnienia obrzędu, po powrocie powozów do domu konsula, oraz podczas uczty weselnej.
Ponad morzem i miastem błękitniało pogodne niebo, prześlicznie wyglądały teraz domy i ogrody, ozłocone promieniami słońca. W ulicach zapanował ruch odświętny, gdyż począwszy od trzeciej zatrzymano wszędzie pracę.
Od strony „góry“ nadciągały rzesze dzieci ku placowi targowemu, za niemi kroczyły młode i stare kobiety.
Po drodze, wiodącej wzdłuż cmentarza, płynął długi strumień pieszych. Byli to mieszkańcy najbliższych okolic. Pomiędzy wyspami mknęła łódź parowa, wyrzucając smugi i pianę. Wiozła podróżnych z miasta pobliskiego i kwartet trębaczy, a spóźniła się trochę.
„Góra“ wyglądała od strony morza, jak oblane słońcem, wychylające się z fal mrowisko. Zbliska jednak domy przypominały wywieszone dla wyschnięcia pończochy, części odzieży i bielizny.
Ludzie obracali często głowy ku szkole. Potężne gmachy połyskały w słońcu, ale z wieży nie powiewała chorągiew.
O wpół do czwartej udał się konsul z cygarem w ustach na strych, celem zobaczenia, czy niema na szkole flagi. W tej samej chwili schodziła właśnie ze schodów Mila. Zarumieniła się, spotkawszy ojca.
— Co tu robisz, dziecko? — spytał.
— Szukam...
Przemknęła obok niego, nie powiedziała, czego szukała.
Na wieży nie było flagi...
Konsul pomyślał, że pięknieby wyglądała dziś, choćby nie miała znaku unji.
Rozeszła się też wieść o przybyciu do dworu Tory z dzieckiem. Konsul miał wrażenie, że we dworze tkwi głaz, gotowy lada chwila spaść mu na głowę... Ten fakt nawet skłonił go do takiej hojności. Dałby nierównie więcej, gdyby zażądano. Przez dwie noce nie zmrużył oka. Czyż prawdą było, że Tomasz Rendalen przysłał staremu dziekanowi list, wprawdzie pełen szacunku, ale zawierający uwagę, że jeśli to ma być „pokój,“ to sprawdza się przysłowie, że pokój jest dziełem djabła, a wojna Boga.
Cóż zamierzali? Skandal? To pytanie zadawano sobie w całem mieście nieustannie.
Fakt, że Tora właśnie teraz przybyła z dzieckiem, musiał mieć pewne znaczenie i pewien cel.
Jedno jeno kwestji nie ulegało: oto Tora Holm odważyła się pokazać, a Tomasz Rendalen, jego matka, oraz przyjaciele i przyjaciółki stali wiernie po jej stronie.
Dotychczas śmiano się tylko z wybryków kawalerskich Nilsa Fürsta. Teraz śmiech umilkł. W obecności Tory historyjki te przybrały inną, zgoła szkaradną postać.
A sposób życia teścia? I to zostało wydobyte na nowo. Nie było tam... broń Boże... zuchwałych uwiedzeń, niespodzianych, a skandalicznych wydarzeń i przygód. Wiedziano atoli o licznych, często jednoczesnych stosuneczkach, kosztownych podarkach i małych rentach dożywotnich. Znano też dzieci uchodzące za jego potomstwo, djabelnie doń podobne. Teraz wyszło znów wszystko na jaw, nawet „nieostrożności,“ popełnione przed dwudziestu laty. Prowincjonalne miasteczko ma nieprzyzwoicie dobrą pamięć... Niedawno jeszcze radowano się tem, że dar pani Engel spowodował dar drugi, tak, że ustać teraz musi „nieobyczajność“ w szkole. Dzisiaj wspomniano też piękny dzień pogrzebu pani Engel. To, co zamierzała uczynić jej córka, było shańbieniem pamięci matki.
Mila jedna tylko nie wiedziała, że Tora jest w mieście. Fürst przyjechał w sobotę rano i zaraz mu to powiedziano. Podobnie jak konsul sądził, że Tora zechce się docisnąć do ołtarza, należało tedy zapobiec, by nie dotarła do Mili, by nie przysłała jej listu, czy jakiejś wiadomości. Dano instrukcje otoczeniu, które zresztą składało się z członków obu rodzin. Druhny przybyły w niedzielę i one były krewne, z wyjątkiem jednej jedynej, zamiejscowej. Mili powiedziano tylko, że stronnictwo przeciwne pobite zostało i zniweczone, a obie strony pragną pokoju. Ojciec przyrzekł z całych sił wspomagać szkołę, która może doskonałe dać rezultaty, jeśli tylko odrzuci się pewne dziwactwa. Za tę obietnicę była Mila ojcu bardzo wdzięczna. Czemuż, na miły Bóg, nie żyć w zgodzie? Fürst również był skłonny do zgody i podkreślił, że Tomasz Rendalen zawarł pokój, czego dowodem obecność dziekana Greena. To prawda, powtarzała sobie Mila w chwilach zwątpienia, Green to żywy dowód zgody.
Była w niedzielę w kościele, słyszała kazanie, a popołudniu złożyła mu wraz z ojcem wizytę. Zachęcał ją do cierpliwości, przedkładał, że wszystkiego naraz zmienić w świecie nie można i podkreślił znaczenie dobrego przykładu... jaki dała np. jej matka. Mila uczuła wzruszenie. Ach, gdybyż to ludzie chcieli być dobrymi!
Nigdy jeszcze chyba nie był ojciec dla niej tak dobry i uprzejmy. Ta niewyczerpana dobroć jego przywiodła jej na myśl czas choroby matki. Przytem ten szlachetny sposób miłosierdzia... niepodobna w delikatniejszej formie uczcić pamięci zmarłej...
Narzeczony był jak zawsze wesół, wykwintny i bardzo pewny siebie! Opowiadał o dworze, zresztą bardzo złośliwie. Jakże miłe i pełne polotu miał maniery! Mila czuła się naprawdę szczęśliwą, mimo małej przymieszki niezaspokojonej tęsknoty i niepokoju. Niepokój ten był jednak na tyle silny, że poszła na strych wypatrywać chorągwi na szkole... Nie! Nie było jej. A może wszyscy wyjechali? Byłoby to dla obu stron najlepsze. Można się było spotkać i porozumieć innym razem...
Zwróciła się myślą do ślubnej sukni!
Ach, gdybyż to widzieć mogła Tora...! Biedna Tora!
To są skutki nieostrożności. Mila poprosiła uprzejmie garderobianej, by ułożyła harmonijnie fałdy.
W tej chwili przyszła pani Wingard z wiankiem ślubnym.

∗             ∗
Wszyscy, przybywający na plac targowy z pobliskich ulic, widzieli coś czerwonego przy otwartych, dębowych drzwiach kościoła. Była to czerwona koszula rosłego marynarza. Kościelny chciał go usunąć, ale nie mógł się docisnąć, gdyż wokoło stały kobiety, chcące dostać dobre miejsce. Powiedział im, że ma tyleż prawa stać tu co i one. Rzecz nie ulegała kwestji. Był obcy i nikt go w mieście nie znał. Z pewnych oznak wysnuto wniosek, że musiał służyć na okręcie wojennym. Był to mocarz, co się zowie. Na schodach kościelnych i w ich pobliżu stały jeno starsze i młodsze kobiety, nie mogące znaleźć wewnątrz miejsca. Ile razy ktoś zajrzał do kościoła, widział aż do chóru same jeno kapelusze, kwiaty, pióra i welony. Jedna jedyna, odkryta głowa męska w rzędzie ławek, wyglądała niby przejrzała, osamotniona ostrężyna na krzaku o późnej jesieni. Uradowałałyby się łase na kobiety oczy Jmści pana Maksa Kurta, gdyby mógł wstać z grobu, zwłaszcza, przednie rzędy zajęły młode dziewczęta, nader szczęśliwe jakoś w walce o miejsce.

Na rynku i schodach widniały same jeno parasolki, tworzące wielobarwny namiot, pod którego nakryciem rozpowiadano sobie pieprzne historyjki. Dar konsula dla niezamożnych położnic uznano za nader nieszczęśliwy pomysł... Cóż się stało tak taktownemu zawsze Englowi...? Powód upatrywano w tem, że pani Wingard była przewodniczącą zakładu. Ona to, widać przez złośliwość, skłoniła go do tego. Na schodach stały także dwie biedne siostry, które utrzymywały klub i hotel, aż do chwili, kiedy przeszedł w ręce gospodyni Englów. Nie miały oczywiście żadnej ochoty szczędzić Engla, ni jego gości.
Dalej jawiły się parasolki jeno sporadycznie, panowały tu wyłącznie chustki i stała młodzież gołowąsa. Nie imponowała tu nikomu uroczystość, ani nawet burmistrz, który kwadrans przed czwartą przecisną się do reszty gości, wiodąc pod ramię żonę. Nic tu nie znaczył jego autorytet, witano go wesołemi koleżeńskiemi niemal spojrzeniami, a właśnie w chwili gdy przechodził nagrodzono hucznemi oklaskami dwu chłopców, którzy wyleźli na komin domu naprzeciw kościoła. Pośrodku gości weselnych, niemal bezpośrednio za burmistrzem zjawił się pijany zupełnie organista. Był to młody jasnowłosy człowiek, pochodzący ze Szwabji. Zabłąkał się tu przed laty podczas okrężnej podróży koncertowej i osiadł. Organista miejscowy rozstał się właśnie ze światem, przybysz grał doskonale na organach, a miasto miało przytem dość ożywione kąpiele morskie.
Był to fantasta, prawdziwy muzyk, z którego przez cały tydzień kpiono, który pracował nad siły, a także w ważnych okolicznościach, np. w rocznicę zdobycia Konstantynopola itp. dniach pił, ile wlazło. Zdarzało się to rzadko, ale w dni takie organista pracował jeno tyle i tak, jak umiał.
Dziś właśnie wpadł na szczęśliwy pomysł, poszedł do konsula Engla i poprosił go o pieniądze na naprawę organów. Dostał je niezwłocznie w postaci przekazu do banku. Oczywiście Konstantynopol został znowu zdobyty i strzelały korki szampana. Pił kto chciał. Szedł rozradowany, wymachując rękami. Wszyscy się śmiali, a on im wtórował ochoczo. Drepcił tuż za burmistrzostwem, którzy szli sztywno niesłychanie. Zdaleka mogło się wydawać, że organista nałożył tej parze lejce i pędzi w ten sposób przed sobą do kościoła.
Wielki hałas powstał, gdy jakiś powóz chciał sobie utorować drogę, do tej bowiem pory wszyscy przybyli pieszo. Oświadczono, że niema dla powozów miejsca i zamknięto dostęp tak, że musiała interwenjować policja.
W powozie siedziała śliczna, ponętna dama, nieokreślonego wieku, obok zażywnego nieco mężczyzny, z pięknie zbudowaną czaszką i o wytwornych ruchach. Naprzeciwko damy siedział starszy pan o czerwonej twarzy, wielkich wąsach, znamionujących wojskowego, i licznych orderach. Przez cały czas mówił i zachowywał się, jakby wszyscy troje siedzieli w zamkniętym pokoju.
Byli obcy i nikt ich nie znał. Wysiedli, a pan z orderami podał ramię damie. Byłe hotelarki powiedziały,, że jest to konsul generalny z Krystjanji, ale dama nie jest jego żoną, tylko żoną idącego obok pana. Był to konsul Garman, właściciel firmy Garman & Worse.. Tuż za nim zjawili się konsulowie Bernick i Ries.[4] Pierwszy szedł z laską w ręku, jak na pogrzeb, drugi jak na bal z wielkim orderem Olafa na piersi. Za nimi szli inni matadorzy z żonami i bez, bogacze, królowie drzewa, żelaza i śledzi.
Wśród jednostajnej czerni tych mężczyzn dobrze odbijał naczelnik w galowym mundurze, bez żony, kroczący obok połamanego gośćcem generała, krewnego Fürstów. W tyle tłoczyli się urzędnicy i kupcy, wiodący przeważnie, żony. Zwisały one u ramion mężów niby wypchane, bardzo kosztowne kosze, bez których ludziom na stanowisku nie wypada się pokazywać.
Od przeciwległego końca rynku zaczęła płynąć cisza, niby prąd oliwy po wzburzonem morzu. Zbliżał się, wyszedłszy z powozu, nowożeniec w towarzystwie szwagra swego, konsula Wingarda. Z drugiego powozu wysiadło kilku oficerów marynarki i cywilnych. Jednym z nich był Francuz Doesen. Wszyscy zgrupowali się wkoło pana młodego.
Urządził on tak wszystko, by mógł kroczyć środkiem tłumu jako triumfator, podziwiany przez jednych, budząc zawiść lub złość innych. Ale nie miał, zaprawdę, miny triumfatora, widać to było na pierwszy rzut oka.
Trząsł nim śmiertelny strach. Tora nie pokazała się, nie przysłała wieści, ni listu. Ani ona sama, ani żadna z jej przyjaciółek nie zbliżyła się nawet do domu Englów. Wróciła nie poto więc, by Mile podmówić, lub przestraszyć. Pocóż tedy przybyła? Co oznaczała pogróżka Tomasza?
Niebezpieczeństwo czaiło się na drodze do kościoła. We wnętrzu broniła go świętość miejsca i powaga czcigodnego kapłana. Ale tu... Spojrzał ku szkole, ale to była omyłka. Nie tam, ale tu mogła się przed nim zjawić owa dama, albo ktoś z jej przyjaciół. Zresztą, nietylko Tora wzbudzała w nim strach.
Patrzył badawczo z pod powiek, ogorzała twarz jego przybrała całkiem wygląd koci. Co krok mogło nań coś spaść. Jeśli nie jemu zresztą, to tej, która szła za nim. Wszędzie dostrzegał połyskliwe i bystre spojrzenia. Rozglądał się, ale nigdzie nie było oczu, którychby się miał obawiać.
Postawił właśnie nogę na pierwszym stopniu schodów kościelnych, gdy stojący w drzwiach marynarz postąpił i rzekł:
— Piękne ukłony zasyła Anna-Marja!
Stojący blisko usłyszeli, dalej stojący widzieli.gest i zaczęli pytać. — Czy powiedział coś? Co powiedział? Potem rozległy się syki i popłynęły wstecz, aż do stojących w głębi.
Fürst stanął. Oczy jego cofnęły się wgłąb, jakby pod cieciem drobnego dżdżu. Ręka, okryta rękawiczką, sięgła do kieszeni, dobył chustki, przepojonej dyskretnemi perfumami, i wytarł nos. Potem poszedł dalej, a świta otoczyła go zwartszem kołem.
W kościele wydało mu się ciemno, bezpośrednio po przejściu z jaskrawego światła dziennego. Ale w tej ciemni błyszczały wszędzie oczy, kobiece oczy.
Siedziały tu przyjaciółki Tory! Poznał je i obejrzał jedną po drugiej. Siedziały w pierwszym rzędzie baczne, niespokojne, groźne. Coś tedy musiało wisieć w powietrzu! W tej chwili zatętniły dzwony kościelne, bo powóz narzeczonej ukazał się na skraju placu targowego. Cóż się teraz stanie?
Przed kościołem powstał ruch, albowiem powóz oblubienicy, pani Gröndal, powozy z druhnami i stangret w szarej liberji chcieli koniecznie dotrzeć pod sam kościół. Stojący bliżej cofnęli się wstecz, by zrobić miejsce, ale stojący za nimi jęli się bronić popychającym tak, że uderzono o szyby powozów, co wywołało przestrach jadących. Konsul Engel wysunął głowę i coś mówił, ale nie było słychać. Wysiadł, a policja zrobiła zaraz miejsce bogaczowi, córce jego druhnom. Ustawili się i ruszyli naprzód, środkiem szpaleru, jaki im zrobiono.
Mila Wyglądała z wiankiem mirtowym w rudawych włosach jak poprawny wytwór angielskiego akademika. Rysy twarzy regularne i delikatne, oraz cera niezmiernie biała czyniły to porównanie jeszcze słuszniejszem. Bardzo piękne, opadające nieco linje pleców i śliczne ramiona dopełniły postaci, wyobrażającej wstydliwą dziewicę.
Kroczyła nieco pochylona, nie patrząc na nikogo, z ręką wspartą o ramię ojca. Tuż pod jego orderem Olafa połyskiwały brylanty kosztownej agrafy rodzinnego klejnotu, który przytrzymywał bukiet na piersi panny młodej. W chwili wstępowania na schody wiatr chwycił jej welon i wionął nim. ku marynarzowi w progu, ale nie dotknął jego twarzy, jeno rzucił szeroko po rynku falę woni.
Konsul uczuł wielką ulgę, stanąwszy w progu kościoła. Przebył najtrudniejszy w życiu kawał drogi. Mimo to nie spieszył się. Kroczył skromnie, z oczyma w jeden punkt utkwionemi, a na jego regularnej, pięknej twarzy nie było śladu przeżytych wrażeń, ni też skazy niemoralnego jakoby życia. Nie uświadamiał sobie nawet sam, że źle żyje, a dom jego był zawsze przybytkiem bojaźni bożej i dobrych obyczajów.Od trzech pokoleń również składano dary i czyniono zapisy... jakież wobec tego niebezpieczeństwo mogło wisieć w powietrzu? Dotarł do kościoła, powitany rozlewnemi tonami organów, u których siedział pijany i rozradowany muzyk, w duszy grała mu fanfara szczęścia, a anioły unosiły się nad nim. Niema dla człowieka przeciętnego większego szczęścia nad odkrycie, że mimo strachu przeżytego nic nie grozi. Owo bezpieczeństwo rozlewa mu się po wszystkich członkach i wprawia w stan szczęśliwości nieopisanej.
Podniósł rozanielone oczy ku kazalnicy, podtrzymywany niejako przez spojrzenia zebranych, odczuwał coś w rodzaju zazdrości ogółu i to go łaskotało nader mile. Pozatem wiódł też przyszłość pod ramię, nieznaną, a szczęsną niezawodnie.
Nagle drgnęło ramię oblubienicy, a on odwrócił wzrok od ambony. Mila, blada śmiertelnie, wytrzeszczyła oczy i zachwiała się na nogach. Zobaczyła tuż przed sobą, na drodze, którą przebyć musiała, Norę, Tinkę, Annę Rogne i kilka innych jeszcze dawnych przyjaciółek. Siedziały w przednim rzędzie. Czyż było to tak niebezpieczne, pomyślał konsul?
Oburzenie, złośliwa radość, oraz strach widniały na twarzach wszystkich, gdziekolwiek spojrzał, a uczucia te szerzyły się zaraźliwie po całym kościele. Bezwiednie spojrzał konsul w stronę chóru. Tam musiało być spokojnie! Byle się jeno przecisnąć. Ale siedzący na chórze wstali i jęli patrzeć z przerażeniem nie w ich stronę, ale w przeciwną. Mila wydała nawet okrzyk i pociągnęła ojca wstecz...
Tam, drogą przez zakrystję i chór szli ku ostatniej ławce pastor Wangen, za nim Tora z jakimś przedmiotem na ramieniu... za nią zaś panna Hall, a na końcu Tomasz Rendalen.
Twarz Tory i niesiony przez nią przedmiot zakrywał gęsty, czarny welon. Z pomocą panny Hall odkryła twarz, oraz dziecko i zwróciła się ku wchodzącym. W powietrzu zawisło złowrogie napięcie, a dzikie akordy organów podniosły je do granic ostatecznych.
Milę ciągnięto dalej i dotarła wreszcie blada jak ściana do chóru. Rozpętały się szepty, szmery, syki, migotały wokół ręce, głowy i bukiety, tak, że nie mogła dać sobie rady z sobą, swym fotelem, bukietem i chustką do nosa. Wreszcie pospieszono jej z pomocą i podano wody kolońskiej. Zakrzątnął się też koło niej czerwony potwór z sumiastym wąsem i mnóstwem orderów. Przyszła trochę do siebie, zakryła twarz welonem, odetchnęła głęboko i zaczęła płakać. Straszną jej uczyniono rzecz! Nagle uczuła gniew, wielki gniew!
Pierwsze jej spojrzenie padło na ojca, a było mu ono, po wszystkiem co wycierpieć musiał, jak ostatni haust napoju, odbierający zmysły. Siadłszy, uczuł się zniweczonym, małym i bezsilnym...
Obok niego siedział elegancki porucznik. Przekładał z ręki do ręki kapelusz, zakładał nogę na nogę. Wszystko to odnosiło się do niego, a przyszły mąż stanu nie umiał jeszcze zachowywać się spokojnie podczas, gdy szarpano go moralnie w kawały.
Za Nilsem siedział bezpośrednio Doesen. Targał z pilnością wielką i coraz to mocniej koniuszki swych jasnych wąsików, a widząc migające wciąż pod nosem białe jego rękawiczki, zebrani w kościele sądzili, że pokazuje sztuczki, albo daje komuś znaki, nie wiedziano tylko komu. Matadorowie czuli się w tej przygnębiającej sytuacji nad wyraz nieswojo. Mimo to jednak rzucali raz po raz spojrzenia ku kobiecie z dzieckiem. Była djabelnie piękna i miała wygląd dziwny, cudzoziemski jakby. Wykręcali karki co chwila, a sam konsul Bernick uczuł wkońcu ból w karku, jakby był młodym kogutem, uczącym się piać.
W dodatku do nieszczęścia, dziekan spóźniał się, a kościelny wychodził ciągle i wchodził, robiąc uroczystą, głupią minę.
Organista pracował zawzięcie. Ponieważ pastor nie jawił się dziwnie długo, przeto jął grać pieśń kościelną. Zużył wszystkie pompatyczne, uroczyste wariacje, przeszedł do czegoś wprost przeciwnego. Usłyszano fletowe tony pastuszego śpiewu. Fantazję muzyka podniecało niezawodnie wszystko małe i nędzne, co wyniknie z tego małżeństwa, wskazywał niemal palcem oblubieńców, a kwinty organów piszczały: ti... ti... ti!
Wreszcie oprzytomniał konsul Engel o tyle, że znowu uświadomił sobie różnicę pomiędzy tem, co wykwintne, a ordynarne, pomiędzy ludźmi dobrze a źle wychowanymi. Dla tych ostatnich nie było nic nad skandal. A był to skandal nowy i zgoła niesłychany. Coś równie szalonego mógł jeno potomek Kurtów wymyśleć i zaaranżować.
Przemokła mu już całkiem chustka do nosa, a rękawiczki przybrały barwę szarą. Ocierając się ustawicznie i skrapiając wonnościami, zerkał płochliwie ku córce. Czuł, że go nienawidzi! Zaczął się modlić,... tak, konsul Engel... błagał Boga z całego serca, by grzechy jego nie spadły na niewinne dziecko. Sprzedał, przeszachrował córkę, ale uczynił to w jak najlepszym zamiarze. Bóg wiedział to chyba lepiej od wszystkich! Któż mógł atoli przypuścić takie szaleństwo, takie splugawienie świętego przybytku? Zazwyczaj nie klął konsul Engel, był na to zbyt wykwintny. Teraz atoli, zaraz po modlitwie, zaklął z głębi serca i z całej siły: — Niechże djabli porwą tę całą hołotę!
Musiał sięgnąć po drugą chustkę. Jednocześnie zaś odczuł, że Mila pyta: — Czy mam wstać i odejść?
Konsul wyczytał to z jej oczu i niespokojnych ruchów. Spostrzegł to również Fürst. Obaj doznawali ciągle wstrząśnień elektrycznych, ale nie porzucali nadziei, że Mila zbyt jest dobrze wychowana, by zwiększać skandal. Konsul wiedział, że choćby się skończyło dobrze, jest shańbiony, Nils uważał, że będzie to już dlań karjerą, jeśli Mila stanie z nim u ołtarza.
Ach, ten pastor Green! Nie nadchodził! Myśli wszystkich skierowały się teraz wyłącznie na niego. Sytuacja była nie do zniesienia. Zebrani wbili oczy w drzwi zakrystji. Czyż zachorował? Czyż udaje chorego, aby uniknąć dopełnienia obrzędu? Gdzież się podział kapelan? Dawać kapelana! Czemuż nie wstaje pastor Wangen?
Kobiety na chórze nie opanowały jeszcze przerażenia. Wiele musiało się trzymać krzeseł, by pokonać drżączkę. Chore były niemal skutkiem fatalnego napięcia i zaczęły popłakiwać. Mila myślała: — To grzech z mej strony, tak, to grzech! Ach, gdyby żyła jeszcze matka moja! — Jęła płakać z głębi serca. Sprzysięgli się przeciw niej wszyscy, chociaż była niewinna. Sam pastor Green opuścił ją w decydującej chwili i to w sposób tak okrutny! Czuła, że stoi pod pręgierzem... ku radości tych wszystkich ohydnych ludzi!
Zaczęła dumać nad tem i uczucie osamotnienia porwało ją z taką mocą, że odczuła jako wybawienie, kiedy nakoniec zjawił się pastor Green.
Mimo wszystko jednak nie była w stanie objąć rzeczy do tyla, by sobie zadać pytanie, czemu się to wszystko dzieje. Osoby, siedzące na chórze, myślały nad tem i to nietylko wtajemniczeni, ale wszyscy. Zwłaszcza kobiety oburzało, że Mila mimo przeszkód wszelkich chce się posunąć jeszcze dalej! Jeśli ją już tu przywleczano, to dlaczegóż nie wstanie? Dlaczego nie zerwie teraz, w ostatniej chwili? Czekano tego i spodziewano się z minuty na minutę, z sekundy na sekundę. Ale Mila siedziała dalej. Czyż możliwe, by nie odczuła tak dosadnej apelacji do swego sumienia?
Każda z natury dobra i wolna kobieta staje po stronie słabszego, tego, komu się dzieje krzywda... W zburzenie i oburzenie rosło coraz to bardziej. Czyż możliwe stawać u ołtarza z takim szubrawcem? Wstyd, i hańba!
Wszyscy spoglądali ku ołtarzowi. Pastor nie nadchodził. W ostatniej jeszcze chwili wahał się udzielić błogosławieństwa Kościoła. Karol Wangen nie uczyniłby tego za nic! Siedział oto przy uwiedzionej przez pana młodego. Niejedno spojrzenie wdzięczności padło na wyrazistą twarz jego!...
Wreszcie dostrzeżono z chóru starego Greena. A więc przyszedł wkońcu... Szedł powoli, schorzały... bardzo chory. Powiadano sobie i szeptano już przy nim, że wygląda jak uosobienie kompromisu kościelnego.
Ledwo stanął przed ołtarzem, zaintonowano hymn. Zabrzmiały głosy zebranych na chórze. W przystępie zapału i w uczuciu ulgi, oraz wdzięczności dla Boga śpiewali wszyscy, oblubieniec, teść, generał, konsul generalny, Bernick, Doesen, Ries, matadorzy i naczelnik. Ani jeden z nich nie wierzył w to, co śpiewa, ale śpiewali w zawody z organami. Przyłączyły się też kobiety. Nie mogły przez wzburzenie znaleźć hymnu w śpiewniku, ale umiały go jako tako na pamięć. Najgoręcej nuciła pochwalny hymn ku czci małżeństwa urocza pani Garman.
Ale poza temi osobami i kościelnym nikt w kościele nie śpiewał. Oburzenie było tak wielkie, że wielu nie mogło usiedzieć. Inni w stali również, chcąc wiedzieć, co tamtych skłoniło do wstania.
Przedewszystkiem jednak uczyniła to Tora. To, co czuli inni wokoło niej, było blade i nikłe wobec jej uczuć. W chwilach wzruszeń, sięgających do głębi duszy, była gwałtowną jak matka, przytem zaś podróż i przeżycia dni ostatnich wprawiły ją w stan podniecenia, który jeno jej silna natura znieść mogła. Jeśli już nie z innych powodów, to ze względu na samą Milę należało przeszkodzić temu małżeństwu z nikczemnikiem. Musiała się tedy pokazać z dzieckiem. Wszystko inne było bezcelowe, to zaś musiało podziałać odstraszająco. Znała Milę. Szło tylko o to, czy sama znajdzie siły, ale uczuła, że tak jest. Również przyjaciele i przyjaciółki zdecydowani byli towarzyszyć jej. Szło tu nietylko o nią samą, ale o szkołę, Milę, wielką sprawę i dobro tysięcy.
Nikt, a zwłaszcza sama Tora, nie wątpił ani na chwilę, że ukazanie się oblubienicy z dzieckiem na ręku musi odnieść skutek. Od chwili, kiedy Mila jęła płakać, a mimo to została na miejscu, aż do pojawienia się pastora rosło wzburzenie i podniecenie Tory, tak że wzbudziło to obawę jej otoczenia. Z przeciwległego szeregu ławek można ją było dobrze widzieć. Wszyscy uczuli, że teraz musi się stać coś, o czem nie myślała ani Mila, ani nawet Tora, zanim się stało... Tora była Torą i rzeczywiście...
Porucznik Fürst, prowadzony przez konsula Wingarda, stał już przed ołtarzem, a Engel, stąpając ostrożnie po dywanie, prowadził doń córkę. Mila dała się wieść. Druhny układały welon po drodze. Nagle wpadła przed ołtarz Tora.
Spojrzenia wszystkich skierowane były na zmierzającą do ołtarza Milę i zrazu osoby, przed ołtarzem stojące, nie widziały Tory. Odczuto tylko jakby uderzenie fali od tyłu i zaraz przebiegło coś czarnego mimo nich.
Damy krzyknęły, mężczyźni zdrętwieli. Stojący u ołtarza spojrzeli za siebie, konsul Engel zatoczył się wstecz. Pomiędzy nim a córką stała Tora!
— Czy mam położyć przed tobą dziecko? Czy uklękniesz może na mojem dziecku?
— Nie! Nie! — krzyknęła przerażona.
Cofnęła się, wyciągając ręce, uciekła z presbiterjum, a welon, płynął za nią.
Wszyscy porwali się z miejsca. Tora pobiegła dalej, ku zakrystji, czując, że wyczerpała całkiem siły. Za nią szła panna Hall. Mila uciekła gdzieś, niewiadomo gdzie. Ktoś musiał pobiec za nią, to odczuła zwykłym taktem kobiecym. Rozglądała się wokoło z desperacją, gdy nagle usłyszała przez uchylone drzwi zakrystji głośny płacz i łkanie, drzwi zaraz zamknięto, ale wiedziała już teraz, że to płacze Mila. Ktoś objął ją w tej chwili i pociągnął za sobą. Była to Nora.
Od tej chwili minęło wszystko. Znikł gniew Tory. Zjawił się przy niej Tomasz i, idąc przodem, torował jej drogę.
Organista nie widział początku zajścia, gdy umilkł śpiew, sądził, że pastor zacznie przemawiać. Słysząc zgiełk, w stał. Cóż to takiego? Zobaczył oblubienice płaczącą, cały chór i kościół wzburzony... Ha, to ciekawe, pomyślał. Czyżby ślub spełzł na niczem? Ocho! Mam w kieszeni 2000 blisko koron! Jął grać, jak szalony. Chciano mu przerwać, ale spytał tylko, co zrobiono złego pannie młodej. Potem oświadczył, że muzyka ją ukoi i grał dalej.
Dzwonnik, usłyszawszy organy, pomyślał sobie: — Teraz już po ślubie! Można zaczynać! — I jął ciągnąć z całej mocy za sznury.
Rozgłośne dźwięki dzwonów posłyszano w porcie i na morzu, to też zaraz zagrzmiały armaty. Miano strzelać aż do chwili, kiedy powóz panny młodej stanie przed domem. Nie można było tego zobaczyć i miano dać znak. Nie otrzymawszy go, strzelano dalej bezustannie przez kilka godzin. Wkońcu strzelcy pomyśleli, że chyba dość tego. Ale nie ich w tem głowa... powiedzieli sobie i walili, póki starczyło prochu. I w porcie popijano oczywiście ostro. Wszystko to wzbudziło wielką wesołość, rzecz cała została ośmieszona. Śmiały się tłumy pod kościołem, słysząc organy, dzwony i grzmot dział, potem coraz to głośniejsze śmiechy poszły po placu targowym i wreszcie całe miasto trzęsło się od śmiechu. Od niepamiętnych czasów nie śmiano się tyle. Przybysze z dalsza wracali do domu wśród śmiechu i huku dział, a tam, gdzie wrócili, śmiano się też.
W mieście i porcie powiewały chorągwie!
Huczały działa, wywieszano flagi, bito z armat i śmiano się bez końca!
Goście weselni spoglądali po sobie z przerażeniem. Wyszli w popłochu z kościoła, cisnąc się i przepychając. Ale panujący na dworze śmiech był zaraźliwy. Wróciwszy do domów i przeczytawszy „Obserwatora“, wybuchnęli śmiechem. Śmiał się nawet sam burmistrz!...
Nora i Rendalen szli aleją, wiodącą do szkoły. Armaty grzmiały dalej, w mieście i porcie powiewały flagi, oni patrzyli na to i śmiali się. Minął ich, biegnąc na długich nogach, Karol Wangen. Torę zabrał do siebie Nils Hansen. Osłabła bardzo po zajściu, ale była spokojna i zadowolona.
Karol przybiegł jeno, by wziąć z dworu bryczkę i oddalił się zaraz.
Z piętnaście dziewcząt przebiegło mimo nich, udając się do pani Rendalen. Po chwili minęła ich znowu chmara dziewcząt starszych, biegnących co sił w nogach. Pani Rendalen wyszła na powitanie syna i Nory, ale im się nie spieszyło. Co chwila przystawali. Tęskno było za nimi matce!
Nie mogła zrozumieć, by mieli o niej zapomnieć tak bardzo.
Nagle zerwała okulary, zaczęła je porywczo przecierać i... wsadziła z powrotem powoli na nos...
Tomasz wygłaszał w alei coś w rodzaju wykładu. Twierdził, że w pierwszem jego przemówieniu było dużo jednostronności, dużo szablonu. Podobnie ma się rzecz z własnym jego, nieskończonym jeszcze rozwojem. „Życie jest szkołą“, powiedział, ale ten klejnot w pierwszej linji dotyczy samego nauczyciela.
To znaczy, słów tych nie używał, były bowiem za chłodne i sztywne. Prawdę mówiąc, właśnie przed chwilą oświadczył się o rękę jasnowłosej dziewczyny, przy huku dział i powiewaniu chorągwi, czem miasto czciło, wbrew swej woli, ukoronowanie celu jego życia. Dziewczyna odparła, że nie jest jego godna i oganiała się przez czas jakiś, jakby od much, latających wkoło oczu. Ale nie była w stanie sprzeciwiać się tak stanowczo jego woli.
Potem pogodzili się co do wielu rzeczy, zwłaszcza, co do tego, że we wszystkiem, co się przedsiębierze, lepiej działać we dwoje...
Na wieżę weszło piętnaście naraz dziewcząt. Uczuły chętkę wywieszenia chorągwi, nie będącej symbolem obłudy. Zrobiły to z powodu pewnej sprawy, nie splamionej również obłudą. Wołały zgóry, prosząc o pozwolenie, a Tomasz Rendalen stał na schodach, spoglądał w górę i śmiał się. Nora pobiegła do jego matki i przytuliła się do niej mocno, bardzo mocno...
— O, nie!... — zawołał Tomasz do dziewcząt. — Nie dziś, dziś jest dzień Mili. Ale za kilka tygodni na nowo ukażą się flagi wszędzie, w mieście i porcie.

KONIEC.




  1. Doświadczył tego na sobie Karol Brandenburg z placu targowego. Miał on córkę, nader dumną, ale piękną, Krystynę. Gdy panu Maksowi zmarła żona, zażądał jej zaraz w małżeństwo. Ale odmówiła, a ojciec stanął po jej stronie, mimo, że się bał wielce. Niebawem wniesiono na pana Brandenburga skargę, że handluje rzeczami niedozwolonemi, oraz że oszukuje na mierze i wadze, a wreszcie, że bluźni Bogu. Od tego ostatniego oskarżenia uwolniła go śmierć. Kiedy wrócił syn jego z Francji, został zaraz wzięty do wojska, wysłany na wojnę i słych o nim zaginął. Gdy władze rozpoczęły śledztwo przeciw Karolowi Brandenburgowi, był on najbogatszym obywatelem miasta, po jego atoli śmierci zostało córce tyle jeno, że mogła się zgodzić do służby u pewnego chłopa na wsi. Żyje ona dotąd. Dużo różnych, podobnych spraw się zdarzyło, tak, że potem nikt nie śmiał powstawać przeciw woli pana Maksa.
  2. Rodzaj pruskiego landrata, lub prezydenta rządowego.
  3. Kwota wykazana w czasach naszych równa się, oczywiście, tryljonom. (Przyp. tłum.)
  4. Wszystko postaci z literatury norweskiej Petra Kiellanda: „Garman & Worse“, Jbsena: „Podpory społeczeństwa“, Björnsona: „Nowy system“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.