<<< Dane tekstu >>>
Autor Bjørnstjerne Bjørnson
Tytuł Tomasz Rendalen
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det flager i byen og på havnen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Tomasyna.

W jesieni, tego samego roku, kiedy John Kurt wrócił z swej wielkiej podróży, zawitała też do domu pewna dziewczyna, która stała się przedmiotem zainteresowania całego miasta. Zwała się Tomasyna Rendalen i była córką kierownika szkoły, Rendalena, zwącego się tak od miejscowości, skąd przybył w te strony jego ojciec.
Dyrektor Rendalen był to człek wysoki, silnie zbudowany, spokojny, cichy i oddany ciężkim obowiązkom nauczycielskim. Od śmierci żony nie żył z ludźmi, poprzestając na szkole i czytelni miejskiej. W domu jego rządziły dzieci, oraz stara Marjanna.
Tomasyna była najstarszą córką. Uzdolniona w językach, posiadała rezolutne usposobienie matki. W szesnastym roku życia wzięła małą pożyczkę, pojechała do Anglji, wyuczyła się gruntownie języka, stamtąd zaś udała się do instytutu francuskiego, gdzie wzamian za francuszczyznę udzielała lekcyj angielskiego. Potem objęła posadę w uczelni niemieckiej i pozyskała znajomość tego języka, wzamian za dwa poprzednie.
Za powrotem okazała się dzielną nauczycielką, zaczęła dawać lekcje chłopcom i dziewczętom i spłacać dług.
Wzbudziło to jednogłośny podziw w mieście i wszyscy okazywali jej życzliwość wielką. Już sama jej postać pociągała każdego. Piękna twarzyczka podoba się zawsze, ale piękna figura budzi inne jeszcze myśli. Tomasyna była śmigła, mocno zbudowana i ubierała się modnie. Podobnie jak wszystkie zdrowe dziewczęta, odczuwała z młodości już chęć do ćwiczeń cielesnych i znalazła też po tem u sposobność w Anglji. Ćwiczeń fizycznych nie zaniedbywała przez całe pięć lat pobytu zagranicą i stały się one jej namiętnością. To ją różniło od innych dziewcząt miejscowych.
Podziwiano jej figurę, mimo że miała płaski trochę nos i tak jasne włosy, iż za łysą można ją było uważać z pewnej oddali. Nie miała też niemal brwi, oczy posiadały kolor szary, a usta rozmiary nadmierne. Ale zęby połyskiwały, jak perły, i były tak zdrowe, jakby żyła jeszcze ciągle wraz z rodziną w Rendalen i jadała jeno czarny chleb. Patrząc na nią z boku i spostrzegając potem nagle jej twarz, doznawało się rozczarowania, ale kształty ciała rozpraszały wszelką wątpliwość.
Mając krótki wzrok, nosiła często okulary i była jedyną dziewczyną z okularami w mieście (binokle nieweszły jeszcze wówczas w modę). I to także nadawało jej odrębną cechę. Cała postać Tomasyny wyrażała siłę i rozsądek.
W czasie zimy była królową balów, a cały wyraz twarzy świadczył wyraźnie, że cieszy się z powrotu do domu i swobodnego obcowania z młodzieżą płci obojga, która jej okazywała wielką życzliwość. Mówiła o tem nieraz szczerze i dlatego nie budziła śladu zazdrości. Ważną rolę grała tu również własna świadomość, że piękność jej dużo pozostawia do życzenia.
Tej zimy tańczono dużo, a Tomasyny nie brakło na żadnym balu, bo taniec uważała za największą przjyemność.
Pod koniec zimy John stał się zawołanym danserem i to, jak sam mówił, wyłącznie ze względu na Tomasynę. Nie zastanowiło jej to wcale, bo wiedziała, że form towarzyskich nie można do Johna stosować, jak do innych. Był on niezwykle swobodny w wyrażaniu zapatrywań.
Zaciekawił ją jako człowiek niezwykły i zgoła nowy, ale traktowała go jak innych, ani unikając, ani też nie mdlejąc, kiedy w jej obecności używał mocnych słów, czy nawet klął. Śmiała się z tego, jak inne dziewczęta. Nie miała żadnej znajomości ludzi, gdyż trudno jej nabyć, wędrując z jednej uczelni do drugiej, nawet gdyby to miało miejsce po różnych krajach świata.
Niebawem zaczął John bywać w domu dyrektora. Wiedział, kiedy Tomasyna ma czas wolny, kiedy udaje się na przechadzkę, i wszędzie jej towarzyszył. Starała się, by nigdy nie byli sam na sam, ale odwiedziny te były jej nawet miłe.
John opowiadał Tomasynie i jej przyjaciółkom zajmujące, często też wzruszające historyjki. Raz opowiedział o tem, jak znalazł na wrzosowisku gromadkę kuropatw, ledwo opierzonych, i, schwytawszy jedną po drugiej, zabrał do domu. Sposób przedstawienia tego drobnego wydarzenia był tak świeży i barwny, że dziewczętom łzy napełniły oczy. To mu dawało natchnienie i najdziksze jego fantazje nabierały w takich chwilach tou uczuciowego.
Pociągał słuchaczki zwłaszcza przez sposób, w jaki mówił o ojcu. Była to mieszanina swawoli i czułości, zawsze na granicy śmiechu i płaczu. Dziewczęta przywykły do jego dzikich obrazów i soczystych wyrażeń, tak, że obejść się nie mogły bez tych opowiadań o nastroju przedziwnym, który je często przerażał, ale zachwycał zawsze...
Gdy się pewnego dnia przypadkiem znaleźli sami, opowiedział jej koleje losu jednej wdowy po pilocie, dla której właśnie zbierał gorliwie pieniądze, a zauważywszy, że uczyniło to na niej dobre wrażenie, oświadczył bez przejścia, że jest mu tem, czem dla karawany miasto wśród pustyni. Zaśmiała się, a on powiedział, że śmiech jej dowodzi nieświadomości, co znaczy wlec się o głodzie i pragnieniu po całych dniach, tygodniach i miesiącach, brnąc w rozżarzonym piasku. W takich warunkach cudownie oddziaływają na podróżnika mury miasta. Oświadczył, że jest dlań tem, czem dla tych ludzi wieżyca minaretu, drzewa, fontanna, wzbronione wino i gościnny namiot. Czy nie dobrzeby było znaleźć się razem pod jednym namiotem? Można sprzedać cały ten dobytek i ruszyć kędyś daleko na pustynię, gdzieby im służba podawała jadło i napój, a oni żyli w beztroskiem rozleniwieniu. Zresztą, ostatecznie nawet zostawszy, uprawiaćby mogli wszystkie dzikie nieużytki wokoło posiadłości i zmienić je w ogrody. Po stronie słonecznej uda się wszystko. Wykopawszy sobie jamę, grzaliby się w słońcu, niby dwa jamniki, a przytem zostaliby niezadługo bogaczami.
Spostrzegł, że wobec tych słów ogarnia ją coraz to większe przerażenie. Nie przerywając, zaczął tedy mówić z entuzjazmem o ojcu. Wszystko razem jest zresztą konceptem ojca, który chciałby go ożenić. Odznacza się on niezwykle dobrem sercem, nieraz wstaje w nocy, kiedy zimą ściśnie nagle mróz, i owija matami i wełnianemi szmatami drzewa owocowe, jakby to były nagie dzieci. Mając wyciąć krzak, przenosi poprzód do innego gniazda ptasie. Nic też dziwnego, że troszczy się przyszłością syna, choć jeszcze czas i można zaczekać. Dodał, iż niczego nie pragnie ponad to, co ma obecnie, i zaraz zaczął opowiadać o krowach, które nie chciały jeść trawy, gdyż im się wydała zbyt blada. Włożył im zielone okulary i zaraz jęły się z ochotą paszy.
Tomasyna odczuła rozczarowanie Johna, a ją samą też ogarnął jakiś strach. Być może pochodził on stąd, że właśnie tegoż dnia doszła ją wieść o wysoce niemoralnem życiu Johna.
Nagle zdarzyła się rzecz niespodziewana. Przyszła jedna z przyjaciółek jej nieboszczki matki i po odpowiednim wstępie przemówiła na jego korzyść. Niedługo potem zjawiła się druga, a wreszcie jeszcze trzecia. Zgadzały się, że niepodobny jest do innych, ale zaręczały, iż będzie doskonałym mężem. Coprawda, wiedzie żywot niemoralny, ale gorszym nie jest pod tym względem od wielu mężczyzn w mieście, nawet żonatych. Cała różnica w tem, że się nie ukrywa.
Słowa trzech, dam były do siebie wielce podobne i to nie uszło uwagi Tomasyny. John Kurt przestał teraz bywać, ciągle tylko przechodził koło domu dyrektora, mimo iż stał na uboczu, a zawsze kłaniał się, choćby jeno kotu w oknie.
Przytem codziennie przysyłał bukiety i czynił to tak regularnie, jak wstawał nowy dzień, a stara Marjanna, odbierająca, bukiety, powtarzała Tomasynie słowa, jakie wypowiadał przy tej sposobności.
Po wizytach przyjaciółek matki, zaczęła Tomasyna odbierać wizyty przyjaciółek własnych, a wszystkie wstawiały się za Johnem. Dawniej wiele z nich wymawiało ze wstrętem jego imię, nazywając „obmierzłym“, „kłamcą“, „łgarzem“ o „wstrętnym sposobie wyrażania się.“ Teraz godziły się wszystkie na to, że jest interesujący i ma w sobie coś demonicznego i czarującego.
Oczywiście sprawił to sam John. Na wstępie złożył wizytę tej, która go znosić nie mogła najbardziej. Oświadczył jej, że wie o tem i dlatego ją właśnie szanuje. Przyznał, iż rzeczywiście jest człowiekiem nikczemnym i godnym pogardy, ale właśnie z tego powodu przychodzi. Albowiem musi oświadczyć, że jest ona najbystrzej myślącą i najwyższą etycznie kobietą w mieście, o czem wszyscy zresztą mówią. Prosił ją o pomoc, żaląc się, iż nie zna dziejów jego życia i nie wie, jak był od dzieciństwa zapoznany i niedoceniony, co sprawiło, iż zdziwaczał. Zakończył oświadczeniem, że nie potrzebuje jej opowiadać kolei swego życia, bo sama przenika spojrzeniem do głębi duszę człowieka.
Inne oszołomił gradem słów, tak że się przeraziły, lub rozczuliły. Nie straciły one krytycyzmu, wiedziały doskonale, że nie wszystko jest prawdą niesfałszowaną, ale właśnie to wyszło mu na korzyść. Nie trudził się ukrywaniem swej właściwej istoty. Reszta mężczyzn była przychlebną i obłudną, gdy im szło o uzyskanie czegoś.
Nagle, całe miasto z końca w koniec buchnęło śmiechem. Wczesną wiosną powiła jedna młodziutka, śliczna szwaczusia córkę i oświadczyła, że John jest jej ojcem. Przyznał się do tego głośno i wyprawił uroczyste chrzciny, dając małej imię Tomasyna.
Niedługo potem zahuczały ponownie śmiechy, bo gdy go spytano, skąd mu strzelił taki pomysł, odparł, że gdyby było to w jego mocy, wszystkim dzieciom nadawałby odtąd imię Tomasza, lub Tomasyny. W zruszył tem ludzi.
W tym czasie zmarł mu ojciec i to w szczególnych okolicznościach. Staruszek, czując się źle, kazał prosić Tomasyny, by doń zaszła, gdy wyjdzie na przechadzkę.
Znał ją dobrze od dziecka i nieraz napełniał kieszenie wiśniami, lubując się zdrowym, świeżym wyglądem dziecka, co ujść nie mogło oczom ogrodnika. Poszła i zastała go, jak zawsze, w pokoju po lewej stronie sieni. Była tu po raz pierwszy. Ogarnęła spojrzeniem ściany, pokryte ciemnym, sztywnym materjąłem, prawdopodobnie skórą, która musiała być ongiś złoconą i malowaną. W rogu, przy oknie widniała wielka szafa, przecudny, co najmniej dwieście lat liczący sprzęt, przedziwnie rzeźbiony, pod samem zaś oknem stał ordynarny, prosty stół, pokryty papierami, próbkami nasion, gazetami i resztkami jadła. Przy tym stole siedział sam stary Konrad Kurt, w staro-frankońskim fotelu o niskiem, szerokiem oparciu skórzanem.
Wstał i posadził ją w tym fotelu. Miał na sobie szary, płócienny surdut, długi fartuch i rozdeptane pantofle. Głowę okrywała mu czapka z wielkim daszkiem, a szyja tkwiła w grubym szalu.
Chrypiał i czuł się chorym. Wiosna była tego roku chłodna. Stary, wychudły dryblas drepcił na przestrzeni pomiędzy stołem, a łóżkiem. Chodził tak bez przestanku, mijając piec, na którym wyobrażeni byli dwaj straszliwie wyperuczeni królowie z dynastji oldenburskiej, a krok swój stosował do tykotu, starego zegara, wiszącego naprzeciwko pieca, który z brzękiem i hałasem właśnie wybił siódmą. Łóżko zrobione było ze świeżej, politurowanej brzeziny, pod ścianami zaś stały rzędem stare, podagryczne fotele, o jednej lub dwu dorobionych nogach, niektórym zaś dorobiono nawet nowe oparcia. Ściany pokrywały gęsto obrazy, na których widniało tu i owdzie jakieś czerwonawo-żółte ramię, lub kawałek brunatnej sukni, ale reszta, nikła w jednostajnej ciemni. Na ramach więcej było śladów much, niźli złoceń.
Urywane, łopotliwe słowa drepcącego ciągle Konrada Kurta podobne były całkiem do tej komnaty. Mieszały mu się stare i nowe opowieści o sprawach rodzinnych, ale przeważała starzyzna. Nie brakło też pyszałkowatości. Nie klął, jak syn, i nie miał tej barwności wysłowienia, ale mówił silnym tonem, pokpiwając, to znów strasznie przesadzając chwilami. Sens całej tej gadaniny był taki, że stary ród zeszedł na psy i jeśli ma jeszcze ocaleć resztka dawnego stanu jego posiadania, to należy go zaszczepić na nowym, silnym pniu.
Tomasyna słuchała przeszło przez dwie godziny. Zaniedbała lekcję wieczorną i kolację. Nie chciał jej puścić. Służąca uchyliła drzwi kurytarza i spytała, czy ma nakrywać do stołu, ale Kurt ją odprawił.
Tomasyna znalazła się nakoniec w alei, wśród, nawalnego deszczu i wichru, szarpiącego drzewa. Ogarnęło ją uczucie, jakoby wracała z grobowca, gdzie żyje jeszcze jeden jedyny, samotny człowiek, usługujący zmarłym swoim. Nie miała najmniejszej ochoty zamieszkać w tym grobowcu. Bezwiednie obróciła się„ spojrzała na brudny, ogromny gmach o małych okienkach i mruknęła pod nosem: — Nie! Nie!...
Nazajutrz, wchodząc do jadalni, nie zobaczyła bukietu Johna, jaki tam nawykła widzieć co dnia. Ukłuło ją to, nie wiedziała sama czemu, w serce. Wszakże sama tego chciała?... Czyżby nie?
Zaczęła właśnie dumać, jak sprawy stoją, gdy wszedł ojciec, wracający ze spaceru porannego. Był blady i powiedział, że stary Kurt zmarł w nocy. Znaleziono go rankiem, martwego w fotelu przed stołem.
Zaraz potem przyszedł John. Nie powiedziawszy słowa, padł na stołek i zaczął płakać, a łkał tak, że to przeraziło zarówno Tomasynę jak i dyrektora. Przytem oskarżał się w straszliwych słowach.
Odtąd przychodził codziennie i wywnętrzał się przed nimi coraz to szczerzej i głębiej. Gdzieindziej nie bywał i nie rozmawiał nawet z innymi ludźmi, prócz z służbą swą i robotnikami. Z robotnikami tymi pracował dniem i nocą nad wybudowaniem kaplicy kwietnej na szczycie schodów głównego wejścia. Stamtąd miał ruszyć pogrzebowy pochód ojca.
Kaplica udała się prześlicznie, wszyscy o niej mówili, a wieczór, w przeddzień pogrzebu, zeszło się mnóstwo ludzi by ją obejrzeć. Przybyła też Tomasyna z ojcem, po nich zaś ujrzano w alei przyjaciela zmarłego, starego pastora Greena, a za nim tłum dzieci i dorosłych z „góry“. Przywędrowali oni obejrzeć kaplicę, po raz ostatni zobaczyć zmarłego i pożegnać go. Stary kapłan stanął na szczycie schodów i wygłosił mowę ku czci wielbiciela kwiatów, który w porze doczesnej wiosny przeniósł się w wieczystą. Wszyscy doznali wielkiego wzruszenia, a John musiał odejść, by ukryć płacz.
Nazajutrz, zaraz po pogrzebie poszedł do dyrektora, ale nie zastał Tomasyny. Rozczarowało go to bardzo i tak osmuciło, że długo stał niemy. Potem rzekł:
— Nie mam już więc nikogo na całym świecie!
Dodał, że radby z ojcem legnąć w grobie, bo jest ciężarem tym nawet, których kocha.
Potem poszedł. Starą Marjannę wzruszyły jego słowa, powtórzyła je Tomasynie, gdy wróciła, a ona również rozczuliła się. Umyślnie wyszła, bo się go bała i nie miała odwagi być świadkiem wzburzenia, które mogło przybrać nieoczekiwane zgoła formy.
Pożałowała tego, zdjęła okulary, przetarła je, włożyła na nowo i przejrzała się w lustrze. Czyż nie miała dość siły, by się odważyć na ten krok? Brała niejako miarę, czy nadaje się na żonę.
Dziewczęta nosiły wówczas falbaniasty stanik z paskiem i krynolinę. Zsunęła oburącz pasek w dół i przyjrzała się sobie. Za powrotem do domu zdjęła białe, odpinane rękawy, a luźne rękawy sukni pozwalały dostrzec łokcie i ramiona, odcinające się pięknie od czarnej sukni. Własna siła i muskularność napoiły ją dumą.
Ale bezwiednie skierowała oczy na twarz, będącą najsłabszą stroną jej postaci. O jakże była brzydka! Cóż za szkaradny, płaski nos, ogromne usta i wreszcie włosy, niemal tego koloru co czoło, wprost niewidoczne! W dodatku, miast brwi, jasne, krótkie szczecinki, tak cienkie, że trudno wiedzieć, czy istnieją wogóle. Nie, niema potrzeby stroić się... Lubiła Johna Kurta, kochała go może nawet... w dodatku był samotny na świecie... nieszczęśliwy... a ojciec jego posadził ją we własnym fotelu...
W pół godziny potem maszerowała stara Marjanna aleją tak szybko, jak ją tylko nieść mogły nogi. Chwilami jednak przystawała i oglądała dobyty z chustki śliczny, ach jakiż śliczny liścik.
Gdy go oddała Johnowi, rozerwał gwałtownie kopertę i wydobył grubą, angielską kartę listową, ozdobioną gołąbkiem. Papier był przewyborny, a gołąbek doskonale wyrysowany.
John przeczytał te słowa, skreślone wprawnem pismem:

„Jestem gotowa!
Tomasyna.

John Kurt zwrócił się do Marjanny i powiedział
— Ach! Cóż to był za człowiek, ten mój drogi ojciec! Bez niego nie dostałbym jej nigdy!
John chciał zaraz nazajutrz wziąć ślub, ale ku wielkiemu jego zdziwieniu oparła się temu Tomasyna, nie chcąc nawet w następnych tygodniach słyszeć o weselu. Odprawiła wszystkie uczennice i postanowiła poduczyć się sama tego, czego wymagało jej przyszłe stanowisko. Pojęcia nie miała o gospodarstwie domowem, ład wielki i porządek panował koło jej własnej osoby, pozatem jednak zajmowała się od dzieciństwa wyłącznie tylko książkami.
John Kurt zachwycony był, słysząc o tych jej niedoskonałościach, bowiem sam właśnie umiał to wszystko wyśmienicie. Znał się na praniu, szorowaniu podłóg w kuchni i pokojach, lepiej od najwprawniejszej służącej. Odsunął zaraz na bok starą Marjannę i udowodnił czynem swoje słowa. Robota szła mu, jakby całe życie przepędził w kuchni. Umiał też przyrządzać różne potrawy, nieznane wielu osobom nawet z nazwy. Piekł, gotował, smażył, a nawet umiał robić pończochę, szyć, cerować, krochmalić bieliznę i prasować! On sam uczył wszystkiego Tomasynę, a zaczął zaraz od pierwszego dnia narzeczeństwa.
Wziął się ostro do rzeczy, czynił zakupy i spraszał gości do domu dyrektora. Był to okres najmilszy i najweselszy w życiu Rendalenów. Całe miasto mówiło o tem, a przyjaciółki Tomasyny i przyjaciółki tych przyjaciółek przychodziły, by się przekonać na własne oczy. Gwar panował nieopisany. John opowiadał, gdzie się czego wyuczył w świecie. Raz stało się to w australijskiej kopalni złota, pośród ciągłego narażania życia, drugi raz na łodzi, na Nilu, u pewnego angielskiego magnata, albo znów w Brazylji, w pewnym hotelu murzyńskim, w kopalniach południowej Ameryki, lub na statku parowym, na Haiti. Nie szczędził barw lokalnych i ogólnych, straszliwych przygód i klął w stu językach, miotając gromy na wszystkie narody i kraje świata. Gadał bez upamiętania i pracował, że trzaski leciały.
Tomasyna była pomocnicą kucharza, pomocnicą praczkarza i pomocnicą prasowacza, jeśli tak wyrazić się wolno, John zaś pracował na wyścigi z własnemi słowami. Zatrzymywał się wówczas tylko, gdy ona popełniła błąd, i był tem wielce uradowany.
Zauważył niebawem, że dalszą naukę można było prowadzić równie dobrze u siebie, w dworzyszczu. Wszyscy zgodzili się na to i wkońcu Tomasyna ustąpiła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.