Tomasz Rendalen/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ślub odbył się w domu pewnego popołudnia, wzięli w nim udział najbliżsi jeno krewni i zaraz po przyjęciu weselnem młoda para ruszyła do siebie.
Zrazu nie czyniono żadnych zmian w dworzyszczu, postanowiwszy, że dokona się ich pomału. Komnata po lewej stronie sieni służyła, jak przedtem, za izbę mieszkalną i jadalnię, a przyległa za sypialnię. Zgromadzono tu najlepsze meble, przeważnie wspaniałe spadkowe okazy, oraz wymyto tapety, przez co jednak nie zyskały wcale na wyglądzie. Tylko przedziwne rzeźby stropu piękniejsze się stały po oczyszczeniu. Wymyto również obrazy, ale rzecz nie wypadła pomyślnie, bowiem w pozłoconych świeżo ramach wyglądały teraz strasznie. Zaraz po powrocie Johna urządzono obok sypialni łazienkę, teraz przedzielono ją, zyskując w ten sposób toaletę. Kuchnia po drugiej stronie kurytarza, dzielącego dom na dwie części, podobną była do sali balowej. Wstawiono tu sprowadzoną z Anglji, wielką, żelazną maszynę do gotowania z uwagi na to, że małżonkowie mieli w tem miejscu spędzać znaczną część dnia.
W pierwszych dniach byli sami z sobą, potem także nie wiedli życia towarzyskiego, ale zaczęli zapraszać jedną po drugiej przyjaciółki Tomasyny. Niebawem zawrzało też w starem dworzyszczu, podobnie jak w domu dyrektora. Bezpośrednio przed ślubem i zaraz po nim, rozkochała się Tomasyna w Johnie, poprostu oszalała z miłości i czuła się bezgranicznie szczęśliwą.
Ale to uczucie nie odpowiadało jej naturze i nie było jej z niem do twarzy. Miała teraz minę roztargnioną i naiwną. Czuła to w spojrzeniach przyjaciółek, a także dostrzegała w zwierciedle. Zaczęła rozmyślać, ale zrazu odsuwała te myśli. Potem ogarnął ją strach.
Usiłowała go zdławić, ale właśnie stało się przeciwnie! Przyjaciółki szeptały sobie, że znikła jej pogoda i prostota, a teraz stała się naprzemian, albo jakby nieprzytomną, albo też popędliwą.
Szczególniejszą uwagę zwróciła drobna z pozoru okoliczność. Oto nie dopuszczano żadnej z przyjaciółek dalej niż do izby mieszkalnej i kuchni, wszystkie zaś inne komnaty szczelnie pozamykano. Tomasyna śledziła ciągle, chcąc się przekonać, czy przyjaciółki jej nie śledzą.
Ale wyśledził niedługo wszystkie razem ktoś inny. Ile razy Tomasyna znalazła się z kimś sam na sam, zaraz John wtykał głowę przez uchylone drzwi i jawił się niepostrzeżenie. Naprawił i wysmarował wszystkie zamki i zawiasy, tak że drzwi otwierały się bez szmeru. Gdy spacerowała z przyjaciółką po ogrodzie, wychodził z poza żywopłotu, gdy szeptały z sobą, klął pod nosem z pasją nie pod ich adresem wprost, ale jednak w ten sposób, że spostrzegały, iż były tej złości przyczyną. Z reguły burza wyładowywała się zawsze na rzekomy, „nieporządek“ Tomasyny.
Przyjaciółki osądziły, że albo one właśnie zawadzają tu, albo że coś innego mąci harmonję i zwolna jawić się zaczęły coraz to rzadziej.
Wkońcu, niepokój męża zwrócił uwagę Tomasyny. Zrazu myślała, że z umysłu chce odstraszyć przyjaciółki dziwnem zachowaniem. Zresztą skargi na jej nieporządek były uzasadnione. Porządku wyuczyć się trzeba. Potem, gdy zostali sami, zadała sobie pytanie, czy go może trapi zazdrość. W takim razie musiałby być zazdrosnym jeszcze dawniej, gdy przyjaciółki bywały dużo częściej i liczniej.
Może się czegoś obawiał? Czegóż to? Nie chciał, by o nim mówiono? Ale cóż można było o nim tak szczególnego mówić?
Pewnego dnia odkryła powód...
Wyszedł właśnie z domu, to też Tomasyna miała dość czasu rozważyć wszystko z zimną krwią. Nie decydowała się nagle, gdyż to nie leżało w jej naturze, a także nie wiedziała jasno, co ma czynić i jakie prawa daje jej małżeńskie pożycie. Na ten temat nie rozmawiała z nikim dotąd i nic podobnego nie czytała. Ból początkowy przeistoczył się zwolna w zadumę, podjęła na nowo robotę, usiłując być taką, jakby nic nie zaszło.
Ale John zmiarkował zaraz, że całe jej usposobienie uległo zmianie. Spostrzegał często, że płakała, i odtąd, za każdym powrotem do domu pytał, czy był kto u niej. Odpowiadała przecząco. Raz posłyszała, jak pytał ogrodnika, czy podczas jego nieobecności był ktoś z gości.
Stał się w stosunkach z nią lękliwy i ostrożny, wprost nawet niedowierzający. Nie mogąc długo wytrzymać tego stanu, wybuchał nagle zniecierpliwiony prostackiemi słowami, potem zaś żałował gorzko uniesienia i prosił po dwadzieścia razy o przebaczenie.
Powtarzało się to stale. Tomasyna nie była nerwową, to też pierwsze objawy nie napełniały jej strachem, a drugie nie mogły skłonić do zmiany postępowania. Była serdeczna, ale wstrzemięźliwa. Burza jednak nadciągała, czuli to dobrze oboje. Przejścia od chłodu do żaru stawały się coraz częstsze, ulewy szalały coraz to gwałtowniej, a parność po nich następująca i cisza, coraz to groźniejsze przybierały rozmiary. Zdarzały się też okresy takiej swobody i wesela, że zapominała o wszystkiem i nabierała otuchy, że bez starcia, przez rozumne kierownictwo, na czem się znała doskonale, pożycie ich przybierze te cechy, które zwą ogólnie ludzie szczęściem małżeńskiem.
Pewnego wieczora, po całodziennej pracy w ogrodzie, przyszedł do pokoju, chcąc się przebrać, gdyż był zaproszony na zebranie męskie w mieście. Wszedł do sypialni, zrzucił surdut i kamizelkę, potem zaś wrócił i powiedział, że się chce wykąpać. Ale nie poszedł do łazienki, tylko jął spacerować tam i z powrotem, jakby coś rozważał.
Uczuła gromy w powietrzu zawieszone. Ubraną była do wyjścia, bo miała odwiedzić przyjaciółkę. Przystanął, lustrując ją, ona zaś uznała, że najlepiej będzie odejść.
Widząc, że kroczy ku drzwiom, poprosił, by została. Zauważył, że mogą pójść razem, a gdy odparła, że na nią czekają, uczynił uwagę, iż ma jeszcze czas na plotkowanie, on zaś potrzebuje jej pomocy.
Spytała, w czem mu pomóc może, a to go dotknęło, nie miała bowiem, jak sądził, prawa o to pytać. Nie była uległą i nie przywykła jeszcze do posłuchu. Powiedział jej, iż wie teraz chyba, że ma nad sobą pana, któremu winna, wedle samych słów Biblji, posłuszeństwo we „wszystkiem.“
W odpowiedzi włożyła na głowę kapelusz, leżący na stole obok okrycia i parasolki.
Zawrzał gniewem i spytał, czy sądzi, że jej nie przejrzał na wskroś? Uważa się za lepszą i pilnuje go ustawicznie. W istocie inne były koleje jej życia i to jedyna różnica. Zresztą jest taką samą jak on i dlatego nie powinna grać dalej komedji.
Zaskoczyło ją to tak nagle, że krzyknęła bezwiednie — Ty ordynarny gburze! — zabrała rzeczy i zwróciła się ku drzwiom, które były wprost za nią. Nie dopuścił, by wyszła, przekręcił klucz i schował go do kieszeni, zamknął też dwoje innych drzwi, zabierając klucze, potem zamknął również okno.
— Cóż to znaczy? — spytała blada, zdejmując okulary. Zapomniała zdjąć kapelusza.
— Chcę ci raz powiedzieć nakoniec, kim jesteś! — zawołał i ku jej niezmiernemu przerażeniu wyrzekł słowo najgorsze, jakie można powiedzieć kobiecie.
Przystąpił tak blisko, że uczuła na ustach oddech jego, i jął miotać wyrazy, palące jak rozżarzone węgle. Tomasyna po raz pierwszy przekonała się, jakiemu ją wydano na łup nikczemnikowi.
Johna naprowadziła na pewną myśl obecność żony i widok jej toalety wieczorowej. Błysło mu, że teraz oto właśnie nadszedł moment by ją złamać. Miała o sobie zbyt wygórowane mniemanie, ufała nadto swej sile. Ośmielała się być czemś wyższem. A przecież była jeno jego... rzeczą... z którą mógł robić, co chciał.
Stanęła w postawie obronnej.
On zaś ostrzegł ją i spytał, co zamierza? Czy może zamyśla pokonać go? Ona... jego? I nagle wykrzyknął:
— Nie boję się wcale twych kocich oczu!
Zaczęła się bójka w starem dworzyszczu Kurtów. John i żona jego walczyli z wszystkich sił. On toczył bój bezlitosny w obronie zagrożonego władztwa i zranionej woli męskiej, jej zaś, męskie niemal siły zdwajała rozpacz. Bili się przy zamkniętych drzwiach i oknach, nie mówiąc słowa. Obalili stół, który padł, miażdżąc i rozlewając wszystko, co na nim było. Poprzewracali krzesła i pchnęli na środek nową sofę. Padli też na ziemię, ale wstali zaraz. W zapale walki potrącili zegar ścienny. Zachwiał się, potem zaś runął Johnowi na plecy i głowę tak, że musiał się wstrzymać dla odzyskania zmysłów. To pozwoliłoby jej dopaść drzwi i zająć lepsze stanowisko, ale nie uczyniła tego. Nie miała już na sobie kawałka całej odzieży, a napoły wydarte włosy zwisały wokoło. Czuła w głowie dotkliwy ból. Przedewszystkiem uwolniła się od resztek krynoliny i cisnęła ją na przewrócony stół tak, że utkwiła między nogami. Czuła że krwawi. Chwycił ją raz paznokciami za twarz i nos i zranił boleśnie.
Zaczęli na nowo. Rzucił ją odrazu na ziemię, ale niewiele mu z tego przyszło. Był niewiele od niej silniejszy i nie umiał walczyć systematycznie, to też stracił zaraz całą przewagę. Uwolniwszy jedną rękę, skoczyła na nogi jak kot.
Wstał powoli, ciężko dysząc. Brakło mu tchu i bliski był omdlenia. Ona stała przed nim w łachmanach i patrzyła, oddychając również gwałtownie, ale silna i nie wyczerpana. Teraz posłyszał jej pierwsze, z trudem wyrzucone słowa.
— Może chcesz raz jeszcze spróbować?
Cofnął się ku jedynemu stojącemu jeszcze fotelowi i padł nań, nie patrząc na nią wcale. Siedział pochylony i chwytał dech.
Po długiej dopiero chwili wyprostował się.
Stała zdala, pod piecem, podtrzymując na sobie szczątki sukni. Poprosiła o klucz od sypialni, by się przebrać, ale nie odpowiedział wcale. Wówczas zaczęła urągać jego nikczemności i tchórzostwu, on zaś słuchał bez słowa. Potem wskazał na nią palcem, a wyraz twarzy jego świadczył, że się raduje, iż tak szkaradnie wygląda. Ta radość przywróciła mu wkońcu głos. Powiedział, że w tych łachmanach i potarganych włosach przypomina najgorszą i najordynarniejszą flądrę. Ale mówił głucho i nie klął nawet.
— Już nawet kląć nie możesz! — zauważyła.
Przyjął to spokojnie, przeszedł pokój i otwarł drzwi sypialni. Wychodząc, spojrzał na nią i przekręcił klucz. Stała bez ruchu.
Słyszała, że bierze tusz w łazience, potem wyszedł. Siadła i czekała. Po chwili wrócił, ubrany do wyjścia, zamknął drzwi za sobą i włożył klucz do kieszeni. Wsadził w kieszenie obie ręce i zaczął gwizdać. Potem przeszedł pomiędzy rozsypanemi przedmiotami, nie podnosząc niczego.
— Baw się dobrze! — powiedział, włożył klucz w zamek, wyjął go i zamknął z zewnątrz.
Słyszała, jak zabiera klucz.
Służba, zajęta w podwórzu, sądziła, że wyszli razem, gdyż zamknięto wszystkie drzwi, nawet komnaty mieszkalnej, co się nigdy nie zdarzało...
Około dziewiątej ucichło wszystko w całem obejściu.
Była połowa sierpnia i księżyc nie świecił. Około dziesiątej ktoś zjawił się w alei, idąc szybko. Nie dostrzegł światła w całym wielkim domu, wszedł tedy na schody, ale ciemność zmusiła go iść omackiem od drzwi do drzwi. Nie był obznajmiony, widocznie, z rozkładem domu. Zapukał, ale nie otrzymał odpowiedzi. Pociągnął kółko u drzwi... zamknięte. Zaczął pukać coraz to mocniej i nadsłuchiwał. Nie jawił się nikt. Uderzył w drzwi pięścią i zawołał:
— Tomasyno!
— Jestem! — odpowiedziała z wnętrza, a za moment spytała, stojąc u drzwi: — Czy to ty, ojcze?
— Otwieraj!
— Nie mam klucza!
Poznał po głosie, że płacze.
— Gdzież klucz?
— John zabrał go z sobą.
Po chwili milczenia spytał dyrektor:
— On sam cię tu zamknął?
— Tak! — odparła, płacząc gwałtownie.
Usłyszała kroki odchodzącego ojca w sieni, na schodach, a potem w podwórzu, dziwiło ją bardzo, że poszedł bez słowa. Tak tęskniła za widokiem jakiegoś człowieka! Nie mogła znieść samotności, przekraczało to jej siły.
Uczuła dziwny strach. Wszystko to musiało coś znaczyć. Czemuż odszedł? Dokąd? Czy do Johna? Cóż się teraz stanie? Krew jęła w niej na nowo krążyć. Podeszła do okna, ale nic widać nie było. W tej chwili usłyszała, że ktoś znowu idzie po schodach. Pobiegła ku drzwiom, ale nie mogła rozpoznać, kto to jest... Ktoś ostrożnie macał po sieni.
— Czy to ty, ojcze? — spytała.
— Ja! — odrzekł — Mam klucze!
Wszedł, a ona padła mu w objęcia, łkając gwałtownie. Zaczęła bąkać słowa bez związku, ale on przerwał:
— Już dobrze! Nie masz się czegoś bać!
W krótkich wyrazach zawiadomił ją, że John nie żyje... Na dole, pod schodami stoją ludzie z nieboszczykiem.
Po części od ojca, po części od innych dowiedziała się potem, że John pił naumór podczas zebrania i popadł w silne podniecenie. Gdy skończono biesiadę, chciał koniecznie iść do pewnego domu złej sławy, twierdząc, że to uraduje niezmiernie Tomasynę. Próbowano go zatrzymać, on zaś wpadł we wściekłość, zaczął się miotać i nagle legł na ziemi martwy...
Nie zbudowano dla Johna Kurta kwietnej kaplicy u bramy dworzyszcza.