Tomasz Rendalen/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pierwszych dniach zaraz zjawiły się przyjaciółki, matki i własne przyjaciółki Tomasyny, z wyrazami współczucia i pomocą. Ale nie przyjęła żadnej z nich.
Od owego wieczora, kiedy ograbioną została z sukni, ułud młodości, czci oraz wszystkich nadziei życia, przesiadywała drżąca i zamknięta w pokoju, roztrząsając w myśli wszystko, co zaszło. W raz z Johnem zaliczała się do najwyższych sfer miejscowego społeczeństwa.
Gdyby to społeczeństwo nie uznało Kurta za swego, nie znalazłaby się tutaj, mimo że była jeno ubogą nauczycielką. Jednogłośnie niemal społeczeństwo to wydało ją w jego szpony... tak wydało ją. Nie myliła się, tak było, chociaż wszyscy ją lubili, a nawet wysoce cenili!...
Nie chciała przeto widzieć nikogo, a gdyby była wolną, porzuciłaby natychmiast miasto i kraj.
Czyż może stało się to wszystko z jej własnej winy? Teraz poznała, o ile winną była i nie chciała się ludziom pokazywać.
Była wolną, ale gnębiła ją straszna niepewność. Czyż nosiła dziecko w łonie?
Czyż było jej przeznaczeniem dać życie szaleńcowi? Teraz, gdy mąż nie żył, nabrała pewności, że był obłąkany, co odziedziczył po przodkach. Czyż tedy porodzi dziecko z takiemi samemi skłonnościami?
Czyż przez całe życie ma być związana z tą istotą i to dlatego, że ci wszyscy ludzie w mieście zostawili ją samej sobie, ona zaś nie rozumiała siebie? W ciągu kilku tygodni został z niej ledwo cień.
Dziwna rzecz. Z chwilą, kiedy wątpliwość przemieniła się w pewność, gdy się poczuła matką, wrócił jej spokój i pewność siebie. Nie rozumiała teraz, czemu nie pojęła odrazu rzeczy tak jasnej i prostej. Dziecko w jej łonie rozstrzygnie wszystko. Jeśli będzie do niego podobne, sprawa przegrana, nie chciała żyć i wychowywać takiej istoty. Jeśli atoli spostrzeże w niem cechy własnej, godnej szacunku rodziny, choćby nie całkiem niezmącone, natenczas uzna to za bardzo wielką łaskę nieba, że będzie je mogła wychowywać sama. Należało przeto czekać i pracować.
Tomasyna Rendalen zbudziła się do pełnego życia duchowego i odtąd zaczął się w niej kształtować wyższy i zgodniejszy z rzeczywistością pogląd na świat.
Sama jedna, po długiej walce rozegrała ciężką sprawę swego życia. Trwało to długo, gdyż nie myślała rączo, ale gdy raz doszła do rezultatu, odzyskała spokój i wiedziała co czynić. Jadała teraz z apetytem, wróciły jej siły i pewnego dnia wzięła się do działania.
Przedewszystkiem zawołała naczelnego ogrodnika. Był to przystojny człowiek, o jasnych włosach, stanowczy i pewny siebie, które to zalety wyrobił w nim trud i praca, słowem był to ten sam Andrzej Berg, któremu John pociął swego czasu kaftan. Pracował ciągle u starego Kurta, który go lubił i byłby niezawodnie uczynił swym spadkobiercą, gdyby nie przybycie syna. Berg musiał potem znosić wszystkie cudactwa Johna, ale nie zraził się tem.
Tomasyna poprosiła go, by usiadł, a potem spytała, czy chce wziąć posadę gdzieindziej, czy zostać u niej.
— Zostanę, pani Kurt, jeśli można! — odparł.
— Czy mogę na pana liczyć?
— O tak, pod każdym względem.
— Tedy proszę pana, byś zechciał nie nazywać mnie panią Kurt, ale Rendalen, a także nakłonić innych domowników, by uczynili to samo.
Spojrzeli na siebie. Oczy Tomasyny błyszczały niespokojnie poza okularami, zaś z oczu Berga wyzierało zdumienie. Zobaczył on po chwili, że szkła okularów wilgną, bo łzy płynąć swobodnie nie mogą, przeto rzekł spiesznie:
— Dobrze, dobrze... stanie się tak!
Zdjęła okulary, otarła oczy, potem zwolna szkła, a twarz jej przybrała wyraz spokojniejszy.
— Drogi Bergu! — powiedziała — Czy nie mógłbyś pan w jakiś sposób usunąć tych wszystkich malowideł tak, by nikt o tem nie wiedział. Spal je, albo zrób, co chcesz, byłem ich nie miała przed oczyma. Pragnę, by się to stało jak najprędzej i bez zwracania ludzkiej uwagi... Rozumiesz mnie pan?
— Tak... łaskawa pani... ale...
— I cóż?
— Trudno to będzie uczynić tak, by nie zwrócić uwagi...
Pomyślała chwilę.
— Ano cóż, — rzekła wkońcu — nie będzie nieszczęścia, gdy nawet ktoś się dowie.
— W takim razie sprawię się szybko.
I tak się też stało. Po całym domu i podwórzu rozszedł się obrzydły odór spalonego płótna i innych substancyj, a lekki wietrzyk poniósł go pewnego południa na miasto i dalej, aż ku uprawnym polom nad Elvem.
Potem Tomasyna poprosiła ojca, by się do niej przeniósł z całą rodziną. Uczyniwszy to, oddała cały zarząd domu starej Marjannie i dopomagała jej tylko w potrzebie. Rodzina zamieszkała w komnatach przylegających do pokoju Tomasyny.
W kilka dni później czasopismo miejscowe zamieściło następujące ogłoszenie:
wznawia naukę języków: angielskiego, francuskiego
Zmieniła także urzędowo nazwisko. Uczennic napłynęło więcej niż trzeba, to też pracowała pilnie, zaś w chwilach wolnych wprawiała się w księgowaniu i rychło doszła do tego, że mogła sama prowadzić księgi, dotyczące zysków i wydatków z ogrodu, domu i małego gospodarstwa rolnego. Obznajmiła się też potrochu z tem, z czego żyła, chociaż nie była zmuszoną stosować w praktyce tych wiadomości.
Zajmowało ją to, chroniło od rozmyślań, miało przeto wartość wielką. Wieczór, zmęczona całym dniem, zasypiała natychmiast, a rankiem budziła się rzeźwa i szła prosto do kąpieli.
Przy tem wszystkiem nie mogła się oprzeć myślom o tem, co ją czeka. Wytępiła wszystko, co przypominało rodzinę męża, a otoczyła się wspomnieniami rodziny własnej, wytrwale usuwając na bok myśli o pierwszej i przysłaniając je myślami o własnej.
Nie znała familji matki, ale dzieckiem była w Rendalen, widziała tam krewnych ojca i usłyszała legendę rodzinną, żyjącą jeszcze w ustach jej przedstawicieli. Ród ten nie odznaczył się niczem szczególnem. Ludzie to byli zrównoważeni, nieco ciężcy, czasem tylko ten i ów pod wpływem okoliczności wziął większy rozmach, ale naogół żyli oni spokojnie, wytrwale wojując z życiem. Wszystko, czego się dowiedziała Tomasyna o rodzinie, przeciwstawiała wspomnieniom Kurtów. Po ich stronie panowały niesamowite ciemności i zagadki, po stronie Rendalenów jaśniała pogoda wnętrzna i zewnętrzna. Nabrała wkońcu takiej wprawy w zamienianiu wspomnień, że, ile razy wstawał w niej obraz Kurtów, czuła się otoczoną rojem jasnowłosych anielskich postaci. To też operowała teraz już tylko kategorjami: ciemny i jasny tak, że rzeczy zewnętrzne stały się wyrazem wnętrznych. W tym nastroju oczekiwała z niepokojem pierwszego momentu.
Niepokój ten, wraz ze zbliżaniem się ważkiej chwili, przerodził się w strach, który nie ustępował mimo codziennych zajęć, a przeciwnie w zrastał ciągle. Odprawiła uczennice i spróbowała zająć się w ogrodzie i domu. Wiosna przyszła w tym roku późno, zaś Tomasyna, ogarnięta zapałem pracy, przeziębiła się. Nie zważała na to tak, że przyszło pogorszenie i musiała położyć się do łóżka. Tam napadł ją znowu strach, pod którego wpływem uczuła przedwczesne bóle porodowe i popadła w wielkie wzburzenie.
Kiedy wreszcie wyczerpana zupełnie odzyskała spokój, nie przestała się trapić myślą, co jej przyniesie pierwszy widok dziecka. Jeśli będzie czarnowłose, rozważała desperacko, to jestem zgubiona, nie zdołam bowiem opanować wrodzonych jego skłonności.
Drżała, pewną będąc, że dziecko jej będzie czarnowłose, to znów pocieszała się tem, że przecież stary Konrad Kurt był zacnym człowiekiem, a przeto Kurtowie nie mieli samych jeno wad. Ach gdybyżto owe zalety starego ogrodnika przejawiły się w jej dziecku, nie bez domieszki, coprawda, ale niechby chociaż przeważały! Modliła się o to gorąco, aż wkońcu przyszło jej na myśl, że już za późno. Wszystko zostało dawno rozstrzygnięte.
Nagle spostrzegła pochylony nad sobą kark, przypominający kark pierwszego protoplasty Kurtów, wyobrażonego na portrecie. Uciekła się do wypróbowanej sztuczki zamieniania obrazów, ale fantazja nie dopisała, a kark pozostał. I czemużto? Precz z nim! Wszakże nikt z ostatnich z rodu nie miał tego byczego karku, ani Konrad, ani John.
— Weźcież ode mnie ten kark! — zawołała do otaczających.
Zaraz skojarzył się z temi słowy obraz, ujrzała Johna, który oświadczył, że nie zamyśla wcale odchodzić. Żar i skry biły od jego czoła, klął, aż bolały uszy, i wpijał się spojrzeniem w jej oczy.
Walka ta wyczerpała ją strasznie i, kiedy rozpoczęły się naprawdę bóle porodowe, doznała wprost ulgi, bo przed niemi wszystko ustąpić musiało. Gorączkowe zwidy ustały i Tomasyna zebrała wszystkie siły. Ale słabszą była, niż sądzono, i długo trwało, zanim posłyszała słaby krzyk i łagodne, słodkie słowa ojca:
— Droga Tomasyno, masz syna!
Objęła ją cicha radość po przejściu wszystkiego, a cała myśl skupiła się na słowie: syn. Miała syna! Stąd atoli wypłynął nowy strach i troska.
— Włosy? — szepnęła cicho, nie mogąc rzec więcej.
— Rude! Rude, proszę pani!
Miała niejasne przeczucie, że nie jest to ani ciemny, ani jasny kolor... raczej ciemny może... ale nie mogła ująć tego myślą i straciła zmysły.
Zrazu nie spostrzegł tego nikt, bowiem trudno było przypuścić, by miała zemdleć kobieta tak silna. To też długo jej nie trzeźwiono, a gdy do tego przyszło, wszyscy przerazili się wielce.
Zwolna dopiero zaczęła sobie uświadamiać, co, naszło, czemu gdzieś coś kwiliło i czemu przecierpiała tyle.
Podniesiono do niej dziecko, ale nie mogła go zobaczyć. Chciała dać znak, by je przysunięto bliżej, ale nie miała siły dobyć głosu, czy podnieść głowy, o rękach całkiem zapomniała.
Wkońcu zrozumiał ją ktoś z obecnych i podsunął dziecko tak, że go dotknęła policzkiem. Poczuła coś miękkiego, delikatnego, ciepłego, usłyszała kwilenie i zobaczyła brwi, szczecinowate, jasne brwi swego rodu!
O jakież szczęście... uczuła wprost nadmiar szczęścia.
Krew żywiej zapulsowała jej w żyłach, zarumieniły się policzki, a oczy napełniły łzami. Płacząc cicho, leżała z dzieckiem, które przystawiono do matczynej piersi.
W imię Boże, mogła teraz rozpocząć wielkie dzieło wychowania.