Towarzysze Jehudy/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Roland obudził się o godzinie siódmej i powoli przypomniał sobie wszystko, co zaszło między nim a sir Johnem, i zdziwił się, że Anglik nie wstąpił po powrocie do jego pokoju.
Ubrał się tedy pośpiesznie i, nie zważając, że może rozbudzić przyjaciela z pierwszego snu, zastukał do jego drzwi. Ale nikt mu nie odpowiedział. Zastukał po raz drugi. Toż samo milczenie.
Zaniepokojony już nieco, Roland otworzył drzwi i powiódł szybko okiem po pokoju.
Sir Johna nie było w pokoju; Anglik nie wrócił wcale, gdyż łóżko było nietknięte.
Nie tracąc chwili, Roland powrócił do siebie, ubrał się, przypasał nóż myśliwski, przez ramię przewiesił strzelbę i wyszedł.
W zamku jeszcze spali wszyscy, oprócz służącej, którą też spotkał na schodach.
— Powiesz pani de Montrevel — zwrócił się do niej — że idę z sir Johnem do lasu i że być może na śniadanie nie wrócimy.
W kilkanaście minut potem był pod oknem zakrystyi, pod którem rozstał się z lordem Tanlay’em.
Przez chwilę Roland bacznie się przysłuchiwał. Wewnątrz było cicho. Wlazł więc przez okno i jednym rzutem oka dostrzegł, iż w kapliczce nikogo nie było.
Następnie z poza ołtarza doszedł do kraty grobowców i wszedł do podziemi. Dookoła panowały ciemności.
Trzykrotnie wołał sir Johna i nikt mu nie odpowiedział.
Doszedł do drugiej kraty, która również, jak i pierwsza, była otwarta.
Wszedłszy w sklepione przejście, przewiesił strzelbę przez ramię, a w rękę wziął nóż myśliwski.
Po omacku pogrążył się w ciemności, które były coraz większe, w miarę tego, jak posuwał się naprzód. Wywnioskował stąd, że płyta w cysternie była opuszczona.
Dotarł wreszcie do schodków, podparł płytę, która się obróciła na zawiasach. Błysnęło światło.
Roland wyskoczył z podziemia. Drzwi, prowadzące do ogrodu, były otwarte. Przez ogród doszedł do korytarza, a wreszcie do refektarza. I tutaj nikogo nie było.
Znowu zawołał trzykrotnie sir Johna. Odpowiedziało mu tylko ponuro echo.
Roland tę samą drogę przebył w kierunku odwrotnym i znalazł się znowu na chórze kapliczki. Zaledwie tam wszedł, dojrzał ślady krwi na płytach kamiennych.
Po drugiej stronie chóru znalazł drugą plamę krwi, jeszcze świeżej.
Pomiędzy tymi śladami stał właśnie piedestał, na którym miał się usadowić sir John dla obserwacyi. Piedestał ten był również okrwawiony.
Widoczne było, że tutaj rozegrał się dramat.
Doświadczony żołnierz, Roland, po ilości krwi wywnioskował, że padło tu lub zranionych zostało trzech ludzi.
Kałuże krwi po obu stronach piedestału pozostawili, prawdopodobnie, przeciwnicy sir Johna, Na piedestale, prawdopodobnie, ślady krwi pozostawił sam sir John.
Zaatakowany z dwu stron, Anglik musiał strzelić z dwu pistoletów naraz i zranił obu napastników. Sam musiał być osaczony przy piedestale i tutaj polała się krew jego.
Obejrzawszy dokładnie ślady walki, Roland przekonany był, że taki właśnie był przebieg walki. Pozostawało dowiedzieć się, co się stało z ciałem sir Johna i dwu jego napastników.
„Właściwie, losy tych dwu mało go obchodziły.
Ślady krwi szły wyraźnie od piedestału do drzwi. Widocznie wyniesiono zwłoki na zewnątrz.
Roland potrząsnął ciężkiemi drzwiami; zaledwie były przymknięte, gdyż otwarły się przy pierwszem naciśnięciu.
Ślady krwi widać było po drugiej stronie progu, a następnie poprzez zarośla. Połamane gałęzie i zmięta trawa doprowadziły Rolanda na skraj lasu koło drogi z Pont-d’Ain do Bourgu. Znać było, że tutaj czas jakiś leżało ciało.
Na tem kończyły się wszystkie ślady.
Roland dojrzał przechodnia, zbliżającego się od strony zamku. Podszedł doń i zapytał:
— Czyś nic nie widział na drodze? Nikogo nie spotkałeś?
— Owszem — odparł tamten — widziałem, jak dwu ludzi niosło ciało na noszach.
— Jakże wyglądał ten leżący?
— Był blady, bez ruchu; zdaje się, że umarł.
— Czy krew ciekła?
— Widziałem krople krwi na drodze.
— W takim razie żyje!
I, wyciągając z kieszeni ludwika, zawołał:
— Masz to, biegnij do. Bourgu, po doktora Millieta; niech jedzie co koń wyskoczy do zamku Noires-Fontaines. Powiedz mu, że chodzi o uratowanie człowieka od śmierci.
Włościanin ruszył żwawo w kierunku Bourgu, Roland zaś pośpieszał do zamku.
A teraz zaznajomimy czytelnika z tem, co się działo tej nocy w starym klasztorze.
Sir John, jak już wiemy, przed jedenastą wszedł do pawilonu Correrie, który był poprostu kapliczką wśród lasu.
Z zakrystyi przeszedł na chór.
Księżyc blado oświetlał całą kaplicę.
Sir John stanął koło piedestału na środku chóru.
Minuty płynęły. Sir John usłyszał wybijaną na wieży kościoła w Peronnaz, wiosce sąsiedniej, godzinę.
Do dwunastej wszystko odbyło się tak, jak podczas wyprawy Rolanda.
Wtem wybiła północ, tak niecierpliwie oczekiwana przez sir Johna.
Z ostatniem uderzeniem zegara zdało mu się, że słyszy jakieś kroki podziemne, że widzi światło od strony kraty, prowadzącej do grobów.
Sir John wytężył wzrok. W przejściu ukazał się mnich zakapturzony, trzymając w ręku pochodnię. Mnich miał na sobie habit kartuski. Za nim ukazał się drugi, trzeci... Sir John naliczył ich dwunastu.
Koło ołtarza mnisi rozdzielili się i zajęli miejsca w stallach po obu jego stronach. Wszyscy zachowywali głębokie milczenie. Każdy1 z nich wetknął swą pochodnię w otwór w oparciu stall. Przez chwilę czekali.
Wszedł trzynasty mnich i stanął przed ołtarzem.
Żaden z mnichów nie wyglądał na ducha, lecz wszyscy mieli ruchy i wygląd ludzi, żyjących na tym świecie.
Sir John, oparty o piedestał, trzymając pistolety w obu rękach, z flegmą przypatrywał się ich manewrom, mającym widocznie na celu otoczenie go dookoła.
Wszyscy milczeli i stali.
Milczenie przerwał mnich, stojący przed ołtarzem.
— Bracia — zapytał. — Dlaczego zebrali się mściciele?
— Aby sądzić profana — odparli chórem.
— Jakie przestępstwo popełnił ten profan?
— Usiłował zbadać tajemnice towarzyszów Jehudy.
— Na jaką karę zasłużył?
— Na karę śmierci.
Po chwili milczenia trzynasty mnich zwrócił się do sir Johna:
— Sir Johnie Tanlay — rzekł — jesteś cudzoziemcem, jesteś Anglikiem. Tembardziej powinieneś był zostawić w spokoju towarzyszów Jehudy i nie wtrącać się do ich walki z rządem, którego zgubę sobie poprzysięgli. Nie zrobiłeś tego, dałeś się pociągnąć swej ciekawości. Zamiast się usunąć z drogi, wpadłeś do legowiska lwa. Lew cię rozszarpie.
I, poczekawszy chwilę na odpowiedź Anglika, który zachowywał jednak milczenie:
— Sir Johnie Tanlay — mówił dalej — skazany jesteś na śmierć; przygotuj się.
— Widzę, żem wpadł w gniazdo złodziei. Jeśli tak, to mogę się okupić.
A zwracając się do mnicha, stojącego przed ołtarzem, zapytał:
— Na ile mnie szacujesz, kapitanie?
Szmer groźny był odpowiedzią na te zuchwałe słowa.
Mnich z przed ołtarza wyciągnął rękę.
— Mylisz się, sir Johnie. Nie jesteśmy bandą złodziei — mówił spokojnie. — Na dowód, możesz nam dać zlecenie, co zrobić mamy z pieniędzmi i kosztownościami, jeśli je masz przy sobie, a wszystko oddane będzie albo rodzinie twej, albo osobie, przez ciebie wskazanej.
— A jakąż gwarancyę mam, że moja ostatnia wola będzie wykonana?
— Moje słowo.
— Słowo herszta rozbójników! Nie wierzę mu.
— I tym razem mylisz się, sir Johnie: nie jestem ani hersztem zbójców, ani kapitanem złodziei.
— Kim więc jesteś?
— Jestem wybrańcem zemsty niebios, wysłańcem Jehudy, króla Izraela, pomazanego przez proroka Elizeusza, abym wytępił ród Achaba.
— Jeśliś jest tym, co mówisz, to po co zasłaniasz twarz? po co nosicie pancerze pod szatami waszemi? Wybrańcy uderzają jawnie i życie swe ryzykują, zadając śmierć innym. Opuśćcie kaptury, nadstawcie gołą pierś, a poznam, że jesteście tymi, za których się podajecie.
— Bracia, słyszycie? — zapytał mnich, stojący przed ołtarzem.
I, zrzucając habit, odkrył się cały. Mnisi uczynili to samo.
Byli to ludzie młodzi. Ubranie ich zdradzało elegancyę. Żaden z nich nie był uzbrojony.
— Bądź zadowolony, lordzie Tanlay — rzekł mnich trzynasty — umrzesz tak, jak chciałeś. Możesz nas poznać i możesz zabijać. Sir Johnie, masz pięć minut czasu, polecaj duszę Bogu.
Sir John, zamiast myśleć o zbawieniu wiecznem, sprawdził kurki pistoletów, stemplem zaś sprawdził, czy kule dobrze siedzą w lufach.
Poczem, nie czekając aż upłynie pięć minut, rzekł:
— Panowie! jestem gotów! A wy?
Młodzi ludzie popatrzyli na siebie, i na znak, dany przez dowódcę, zaczęli się zbliżać do sir Johna.
Mnich, stojący przy ołtarzu, pozostał na swem miejscu, przypatrując się rozgrywającej się przed nim scenie.
Sir John miał tylko dwa pistolety; mógł więc zabić tylko dwu. Wybrał zatem dwie ofiary i strzelił. Dwaj towarzysze Jehudy padli na posadzkę, na którą spływała krew.
Pozostali, jakgdyby nic się nie stało, posuwali się tym samym krokiem, wyciągając ręce do Anglika.
Sir John chwycił pistolety za lufy i manewrował nimi, jak młotkami. Był silny; walka więc ciągnęła się długo.
Po dziesięciu minutach szamotania się towarzysze Jehudy powrócili do stall, pozostawiając Tanlay’a na środku kaplicy skrępowanego sznurami od habitów.
— Czyś polecił duszę Bogu? — zapytał mnich, stojący przy ołtarzu.
— Tak, zbóju! — odparł sir John — możesz mnie zabić.
Mnich wziął z ołtarza sztylet, podszedł z ręką podniesioną do sir Johna i, trzymając sztylet nad jego piersią, wyrzekł:
— Sir Johnie Tanlay’u! Jesteś odważny, musisz być lojalny. Przysięgnij, że nic nie powiesz o tem, coś tu widział; że w żadnej okoliczności nie poznasz nas, a darujemy ci życie.
— Jeśli tylko stąd wyjdę, zadenuncyuję was i będę was tropił.
— Przysięgnij! — powtórzył mnich.
— Nie — odparł sir John.
— Przysięgnij! — powtórzył po raz trzeci mnich.
— Nigdy! — powtórzył sir John.
— A więc umieraj, kiedy chcesz!
I mnich pogrążył sztylet w piersi sir Johna aż po rękojeść. Anglik nawet nie westchnął.
Mnich głosem donośnym człowieka, który spełnił swój obowiązek, zawołał:
— Sprawiedliwości stało się zadość!
A zostawiwszy sztylet w piersi zabitego i powracając do ołtarza, zwrócił się do zebranych:
— Bracia — rzekł — wiecie, że wezwani jesteście do Paryża na ulicę du Bac pod Nr. 35, na bal ofiar, który się odbędzie 21 stycznia dla uczczenia pamięci zmarłego króla Ludwika XVI.
Co rzekłszy, pierwszy wszedł do podziemi, a za nim pozostali mnisi.
W chwilę potem weszli dwaj braciszkowie i podnieśli zwłoki dwu towarzyszy, które złożyli w grobach klasztornych.
Po chwili wrócili, zwłoki sir Johna umieścili na noszach i wynieśli z kaplicy przez wielkie drzwi wchodowe, które zamknęli za sobą.
A teraz, jeśli, czytelniku, zapytasz, dlaczego towarzysze Jehudy inaczej obeszli się z Rolandem, a inaczej z sir Johnem, to przypomnimy ci, że Morgan zastrzegł sobie nietykalność brata Amelii, który zatem pod żadnym pozorem nie mógł paść z ręki towarzysza Jehudy.