Towarzysze Jehudy/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy pani de Montrevel przybyła nazajutrz około godziny jedenastej rano do hotelu „Ambasadorów“, ku wielkiemu swojemu zdumieniu zastała, zamiast Rolanda, nieznajomego, który na nią czekał.
Nieznajomy ten zbliżył się do niej.
— Czy pani jest wdową po generale de Montreal? — zapytał.
— Tak jest, panie — odparła pani de Montrevel, coraz bardziej zdziwiona.
— I szuka pani swego syna?
— Istotnie, i nie rozumiem wobec listu, jaki do mnie napisał...
— Człowiek strzela, a pierwszy konsul kule nosi — odparł, śmiejąc się, nieznajomy. — Pierwszy konsul rozporządził synem pani na dni kilka i przysłał mnie, żebym w jego zastępstwie panią powitał.
Pani de Montrevel złożyła ukłon.
— A mam zaszczyt mówić z...? — zapytała.
— Z obywatelem Fauveletem de Bourrienne’m, jego pierwszym sekretarzem.
— Zechce pan podziękować w mojem imieniu pierwszemu konsulowi — odpowiedziała pani de Montrevel — i wyrazić mu łaskawie mój głęboki żal, że nie mogę mu podziękować sama.
— Ależ nic łatwiejszego, szanowna pani.
— Jakto?
— Pierwszy konsul rozkazał mi, bym panią przyprowadził do Luksemburgu.
— Mnie?
— Panią i syna.
— Ach! zobaczę generała Bonapartego, zobaczę generała Bonapartego — zawołał chłopiec — co za szczęście!
I zaczął skakać z radości, klaszcząc w dłonie.
— Spokojnie, spokojnie, Edwardzie! — strofowała pani de Montrevel.
Poczem, zwracając się do Bourrienne’a:
— Niech mu pan wybaczy — rzekła — to dzikus z gór Jury.
Bourrienne wyciągnął rękę do chłopca.
— Jestem przyjacielem twojego brata — rzekł czy zechcesz mnie ucałować?
— Z największą chęcią, panie — odparł Edward — bo pan nie jest złodziejem.
— Nie, nie. mam nadzieję odparł, śmiejąc się, sekretarz.
— Proszę ponownie, żeby mu pan wybaczył, ale zostaliśmy przyaresztowani w drodze.
— Jakto, przyaresztowani?
— Tak.
— Przez złodziei?
— Niezupełnie.
— Proszę pana — spytał Edward — czy ludzie, którzy zabierają pieniądze innych, nie są złodziejami?
— Na ogół, drogie dziecko, tak ich nazywają.
— A widzisz, mamo!
— Edwardzie, cicho bądź, proszę cię bardzo.
Bourrienne rzucił spojrzenie na panią de Montrevel i z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że przedmiot rozmowy był jej niemiły; nie nalegał więc dłużej.
— Ośmielam się przypomnieć pani — rzekł — że otrzymałem rozkaz zaprowadzenia pani do Luksemburgu, jak miałem już zaszczyt pani oznajmić, i dodaję, że czeka tam na panią pani Bonaparte.
— Poproszę pana zatem tylko o czas na zmianę sukni i ubranie Edwarda.
— A jak długo będzie to trwało? Czy pół godziny wydaje się panu za dużo?
— O! nie, a gdyby pół godziny wystarczyło pani, uważałbym, że to żądanie jest bardzo rozsądne.
— Niech pan będzie spokojny, wystarczy.
— W takim razie — rzekł sekretarz, składając ukłon — idę jeszcze coś załatwić i wracam za pół godziny, gotów na rozkazy pani.
— Dziękuję panu.
— Proszę mi nie brać za złe, jeśli będę punktualny.
— Nie każę panu czekać.
Bourrienne wyszedł.
Pani de Montrevel ubrała najpierw Edwarda, następnie siebie i, gdy Bourrienne zjawił się ponownie, była już gotowa od pięciu minut.
— Niech się pan strzeże — rzekł Bourrienne z uśmiechem — żebym nie zawiadomił pierwszego konsula o jej punktualności.
— Cóżby mi groziło w takim razie?
— Mógłby panią zatrzymać przy sobie, jako wzór punktualności dla pani Bonaparte.
— O! kreolkom trzeba niejedno przebaczyć.
— Ale wszak i pani jest kreolką, jeżeli się nie mylę.
— Pani Bonaparte — odrzekła, śmiejąc się, pani de Montrevel — widuje męża swojego codziennie, gdy ja ujrzę teraz konsula po raz pierwszy.
— Idźmy, idźmy już, matko! — wołał Edward.
Sekretarz się usunął, by pozwolić przejść pani de Montrevel.
W kwadrans później byli w Luksemburgu.
Bonaparte zajmował w małym Luksemburgu apartament parterowy na prawo; Józefina miała swoją sypialnię i swój buduar na pierwszem piętrze; z gabinetu pierwszego konsula do niej prowadził korytarz.
Była uprzedzona o wizycie, gdyż na widok pani de Montrevel otworzyła jej ramiona, jak przyjaciółce.
Pani de Montrevel, w postawie, pełnej szacunku, zatrzymała się przy drzwiach.
— Proszę, proszę, niechże pani się zbliży! — rzekła Józefina — znam panią nie od dzisiaj, ale od dnia, w którym poznałam pani zacnego i nieocenionego Rolanda. Czy pani wie, co mi zapewnia spokój, gdy Bonaparte mnie opuszcza? Świadomość, że Roland mu towarzyszy, bo gdy Roland jest przy nim, wiem, że żadne nieszczęście spotkać go nie może... I cóż, nie zechce mnie pani uścisnąć?
Pani de Montrevel była zmieszana taką niespodziewaną łaską.
— Jesteśmy rodaczkami, nieprawda? — ciągnęła dalej. — Przypominam sobie doskonale pana de la Clémenciere’a, który miał taki piękny ogród i takie przepyszne owoce! Przypominam sobie, że widziałam tam raz cudną młodą dziewczynę, która wydawała się królową tego ogrodu. Pani bardzo młodo wyszła zamąż?
— W czternastym roku życia.
— Inaczej nie mogłaby pani mieć syna w wieku! Rolanda; ależ, niechże pani siada!
Usiadła sama, dając znak pani de Montrevel, żeby zajęła miejsce przy niej.
— A ten śliczny chłopczyk — mówiła dalej, wskazując Edwarda — to również syn pani?...
Westchnęła.
— Bóg okazał się hojny dla pani — rzekła po chwili — a skoro spełnia wszystko, czego pani tylko może zapragnąć, powinnaby pani pomodlić się prośbą, żeby i mnie zesłał syna.
Z zazdrością przycisnęła usta do czoła Edwarda.
— Mój mąż będzie uszczęśliwiony odwiedzinami pani. On tak kocha syna pani! To też nie do mnie byliby najpierw zaprowadzili panią, gdyby nie to, że jest u niego minister policyi... Zresztą — dodała ze śmiechem przybywa pani w niezbyt dobrej chwili; jest wściekły!
— O! — zawołała pani de Montrevel, niemal przestraszona — gdyby tak było, wolałabym zaczekać.
— Nie, nie! przeciwnie, widok pani uspokoi go; nie wiem, co się stało; zdaje się, że zatrzymują i ograbiają dyliżanse, jak w odludnym lesie, w biały dzień, na gościńcach. Niech się Fouché ostro trzyma, jeśli się to powtórzy.
Pani de Montrevel chciała odpowiedzieć, ale w tejże chwili drzwi się otworzyły i ukazał się woźny.
— Pierwszy konsul oczekuje pani de Montrevel — rzekł.
— Niech pani idzie, niech pani idzie — rzekła Józefina. — Czas jest taki drogi dla Bonapartego, że on sam stał się prawie równie niecierpliwy, jak Ludwik XIV, który nie miał nic do roboty. Nie lubi czekać.
Pani de Montrevel wstała z pośpiechem i chciała zabrać syna.
— Nie — rzekła Józefina — niech mi pani to śliczne dziecko zostawi; zatrzymujemy panią na obiad; Bonaparte zobaczy chłopca o szóstej; zresztą, jeżeli go widzieć zechce, przyśle po niego; narazie jestem jego drugą mamą. A teraz, co poczniemy, żeby cię zabawić.
— Pierwszy konsul ma pewnie piękną broń, nieprawda? — rzekło dziecko.
— Tak, bardzo piękną. A więc pokażemy ci broń pierwszego konsula.
Józefina wyszła jednemi drzwiami, zabierając dziecko, a pani de Montrevel drugiemi, idąc za woźnym.
Po drodze hrabina spotkała blondyna o twarzy bladej, o oku przygasłem; spojrzał na nią z niepokojem, który, zdawało się, nie opuszczał go nigdy.
Pani de Montrevel przez chwilę śledziła go wzrokiem z pewną ciekawością; Fouché, w owej epoce, miał już smutną sławę.
W tejże chwili otworzyły się drzwi gabinetu Bonapartego i w szparze zarysowała się jego głowa.
Ujrzał panią de Montrevel.
— Pani de Montrevel — rzekł — proszę, proszę! Pani de Montrevel przyśpieszyła kroku i weszła do gabinetu.
— Kazałem pani czekać — rzekł Bonaparte, zamykając drzwi za sobą — zupełnie wbrew mojej woli; musiałem zmyć głowę Fouché’mu. Wszak pani wie, że jestem bardzo zadowolony z Rolanda i że zamierzam mianować go lada dzień generałem. O której godzinie przyjechała pani?
— Przed chwilą, generale.
— Skąd pani przybywa? Roland powiedział mi, ale zapomniałem.
— ZBourgu.
— Którą drogą?
— Drogą z Szampanii.
— Drogą z Szampanii! a więc pani była w Châtillonie, gdy...?
— Wczoraj rano o godzinie dziewiątej.
— W takim razie musiała pani coś słyszeć o przyaresztowaniu dyliżansu?
— Generale....
— Tak, przyaresztowano dyliżans o godzinie dziesiątej rano, między Châtillonem a Bar-sur-Seine.
— Generale, to był nasz dyliżans.
— Jakto, „nasz“?
— Tak.
— Pani jechała dyliżansem, który zatrzymano?
— Tak jest.
— A!... będę zatem miał szczegóły dokładne! Proszę mi wybaczyć, ale pani rozumie, że chciałbym dobrze wiedzieć, nieprawda? W kraju cywilizowanym, którego pierwszym urzędnikiem jest generał Bonaparte, nie zatrzymuje się bezkarnie dyliżansu na gościńcu, w biały dzień, albo...
— Generale, nie mogę powiedzieć nic więcej nad to, że ci, którzy zatrzymali dyliżans, byli konno i zamaskowani.
— Ilu ich było?
— Czterech.
— Ilu było mężczyzn w dyliżansie?
— Czterech rażem z konduktorem.
— I nie bronili się?
— Nie, generale.
— Raport policyi donosi wszakże, iż dano dwa wystrzały z pistoletu.
— Tak, generale; ale te dwa strzały z pistoletu...
— To co?
— Dał mój syn.
— Syn pani! ależ pani syn jest w Wandei.
— Roland, tak; ale Edward jest ze mną.
— Edward! co to jest Edward?
— Brat Rolanda.
— Mówił mi o nim; ależ to dziecko!
— Nie ma jeszcze lat dwunastu, generale.
— I to on dał te dwa strzały z pistoletu?
— Tak, generale.
— Dlaczego nie przyprowadziła mi go pani?
— Jest ze mną.
— Gdzie?
— Zostawiłam go u pani Bonaparte.
Bonaparte zadzwonił, poczem wszedł woźny.
— Powiedz Józefinie, żeby przyszła z dzieckiem.
Poczem, chodząc po gabinecie:
— Czterech mężczyzn — szeptał — i dziecko daje im przykład odwagi! I ani jeden z tych bandytów nie został zraniony?
— Nie było kul w pistoletach.
— Jakto, nie było kul?
— Nie: pistolety należały do konduktora, który był o tyle ostrożny, że nabił je tylko prochem.
— Dobrze, dowiemy się jego nazwiska.
W tejże, chwili drzwi się otworzyły i ukazała się pani Bonaparte, trzymająca chłopca za rękę.
— Pójdź tutaj — rzekł Bonaparte do dziecka.
Edward zbliżył się bez wahania i złożył ukłon wojskowy.
— A więc to ty strzelasz z pistoletu do złodziei?
— Widzisz, mamo, że to złodzieje? — przerwał chłopiec.
— Naturalnie, że to złodzieje; niechby mi kto zaprzeczył! Słowem, to ty strzelasz z pistoletu do złodziei, gdy mężczyźni się boją?
— Tak, to ja, generale; ale na nieszczęście, ten tchórz konduktor nabił swoje pistolety tylko prochem; inaczej byłbym zabił przywódcę.
— A więc ty się nie bałeś?
— Ja? nie — odparło dziecko — ja się nigdy nie boję.
— Powinnaby pani nosić imię Kornelii — rzekł Bonaparte, zwracając się ku pani de Montrevel, opartej na ramieniu Józefiny.
Poczem rzekł do dziecka:
— To dobrze, zaopiekujemy się tobą; czem chcesz być?
— Najpierw żołnierzem.
— Jakto, najpierw?
— Tak; a później pułkownikiem, jak mój brat, i generałem, jak mój ojciec.
— Nie będzie to zatem moja wina, jeżeli nim nie zostaniesz — rzekł pierwszy konsul.
— Ani moja — odparło dziecko.
— Edwardzie! — zawołała pani de Montrevel przestraszona.
— Nie zechce pani chyba strofować go za to, że dał dobrą odpowiedź?
Wziął chłopca, podniósł do wysokości swojej twarzy i ucałował go.
— Zje pani obiad z nami — rzekł — a wieczorem Bourrienne, który był u pani w hotelu, zainstaluje panią przy ulicy de la Victoire, gdzie pozostanie pani do powrotu Rolanda, który poszuka pani mieszkania według własnego upodobania. Edward wstąpi do szkoły wojskowej[1], a ja wydam zamąż córkę pani.
— Generale!
— To już ułożone z Rolandem.
Poczem zwrócił się do Józefiny:
— Zabierz panią de Montrevel i postaraj się, żeby się nie znudziła. Pani de Montrevel, jeżeli przyjaciółka pani — Bonaparte powiedział te słowa z naciskiem — zechce wejść do modniarki, niech pani nie pozwoli; nie brak jej chyba kapeluszy: w ubiegłym miesiącu kupiła trzydzieści osiem.
I, wymierzywszy lekki, przyjazny policzek Edwardowi, pożegnał obie kobiety ruchem ręki.
- ↑ Była to szkoła wojskowa de la Flèche, zwana wówczas powszechnie la prytanée i tak nazywał ją też w tej rozmowie Napoleon. (.Przyp. tióm.).