Towarzysze Jehudy/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powiedzieliśmy już, że w chwili, w której Morgan i jego towarzysze zatrzymywali dyliżans genewski, między Bar-sur-Seine i Châtillonem, Roland wjeżdżał do Nantes. Jeśli chcemy wiedzieć wynik jego posłannictwa, nie należy śledzić go krok w krok, po omacku, śród tajemnicy, jaką ksiądz Bernier otaczał swoje ambitne pragnienia, lecz dogonić go w wiosce Muzillac, położonej między Ambonem i Guernic’iem, o dwie mile powyżej małej zatoki, do której wpada rzeka Vilaine.
Tam znajdujemy się w sercu Morbihanu, czyli w miejscu, gdzie zrodziła się szuanerya; w pobliżu Lavalu, na folwarku des Poiriers, zrodzili się z Piotra Cotterau i Janiny Moyné czterej bracia Szuanie. Jeden z ich pradziadów, drwal odludek, chłop posępny, trzymał się zdala od innych wieśniaków, jak puhacz — chat-huant — stroni od innych ptaków; stąd wynikło przezwisko chouan.
Przezwisko to stało się nazwą całej partyi; na prawy ni brzegu Loary mówiono szuanie, chcąc określić Bretończyków, podobnie jak na brzegu lewym mówiono zbójcy, dla określenia Wandejczyków.
Nie nasza to sprawa opowiadać śmierć, upadek tej rodziny bohaterskiej, dążyć za dwiema siostrami i jednym bratem na szafot, na pola bitwy, gdzie Jan i Renę, męczennicy wiary swojej, padają ranni lub nieżywi. Od czasu stracenia Perrine’y i Piotra, od śmierci Jana minęło lat wiele a męki sióstr i waleczne czyny braci legendy.
Dzisiaj mamy do czynienia z ich spadkobiercami.
Prawda, że dzielni chłopi wierni są tradycyi — takimi jak ich widziano walczących przy boku de la Rouërie, de Bois-Hardy’ego i Bernarda de Villeneuve’a, takimi wałczą przy boku Bourmont’a, Frotté’go i Jerzego Cadoudala; zawsze ta sama odwaga i zawsze to samo poświęcenie; są to zawsze żołnierze chrześcijańscy i zagorzali rojaliści; powierzchowność ich zawsze ta sama, szorstka i dzika; broń ich zawsze ta sama, fuzya albo ów prosty kij, nazwany w kraju ferte; zawsze ten sam strój, to jest czapka z włóczki bronzowej lub kapelusz o wielkich skrzydłach, zaledwie okrywający długie włosy, w prostych kosmykach spadające na ramiona.
Dla osłony od deszczu i zimna noszą kaftan ze skóry koźlęcej o długiej sierści; a jako znak łączności widnieje na ich piersi bądź szkaplerz, bądź serce, serce Jezusowe, wyraźna oznaka bractwa, które oddawało się codziennie wspólnej modlitwie.
Tacy to ludzie, w godzinie, w której przekraczamy granicę, dzielącą Loarę Dolną od Morbihanu, rozproszeni są na przestrzeni od Roche-Bernard do Vannes i od Quertembergu do Billiers, obejmującej i wioskę Muzillac.
Tylko trzeba wzroku orła, szybującego w przestworzu, lub puszczyka, widzącego śród ciemności, by ich wykryć śród krzaków janowca, zarośli i krzewów, gdzie są zaszyci.
Przejdźmy przez tą sieć niewidzialnej straży i, minąwszy w bród dwa strumienie, dopływy rzeki bezimiennej, która wpada do morza, w pobliżu Billiers, między Arzalem i Damganem, wkroczmy śmiało do wioski Muzillac.
Wszędzie tam ciemno i cicho; blask jednego światła tylko przedostaje się przez szpary okiennic domu a raczej chaty, która niczem zresztą nie różni się od innych.
Jest to czwarta chata na prawo od wejścia.
Zbliżmy oko do jednego z otworów tej okiennicy i zajrzyjmy.
Widzimy mężczyznę w stroju bogatych chłopów Morbihanu, tylko złoty galon, szerokości palca, zdobi kołnierz i dziurki fraka oraz brzeg kapelusza.
Resztę stroju dopełniają spodnie skórzane i buty ze sztylpami.
Na krześle leży porzucona szabla.
Parę pistoletów ma pod ręką.
Przed kominkiem lufy dwóch czy trzech karabinów odbijają blask płomieni.
Mężczyzna siedzi za stołem; lampa oświetla papiery, które on czyta z natężoną uwagą, i jednocześnie jego oblicze.
Jest to oblicze mężczyzny trzydziestoletniego; gdy troski wojny partyzanckiej nie zachmurzają tej twarzy, widać, że wyraz jej musi być szczery i wesoły; okolona pięknymi jasnymi włosami, ożywiona jest wielkiemi błękitnemi oczyma; głowa ma ten kształt właściwy głowom bretońskim, który zawdzięczają, jeśli mamy wierzyć systemowi Galla, nadmiernemu rozwojowi uporu.
To też mężczyzna ten ma dwa nazwiska.
Nazwisko popularne, nazwisko, pod którem znają go żołnierze: Okrągły Łeb.
Nadto zaś nazwisko prawdziwe, to, które odziedziczył po godnych i zacnych rodzicach, Jerzy Cadudal, a raczej Jerzy Cadoudal, albowiem tradycya zmieniła ortografię tego nazwiska, które stało się historyczne.
Jerzy był synem rolnika z parafii Kerléano, w parafii Brech. Legenda opiewa, że ten rolnik był jednocześnie młynarzem. Zaledwie ukończył szkołę w Vannes od którego Brech oddalone jest tylko o kilka mil gdzie otrzymał dobre i solidne wykształcenie, gdy rozległy się w Wandei pierwsze wezwania do powstania rojalistycznego. Odgłos ich dobiegł Cadoudala, który zgromadził kilku towarzyszów łowów i rozrywek, przekroczył Loarę na ich czele i ofiarował swoje usługi Stoffletowi; ale Stofflet oznajmił, że pragnie go widzieć przy robocie, zanim go do swoich szeregów włączy; tego tylko pragnął Jerzy.
Niedługo czekano na taką sposobność w armii wandejskiej, zaraz dnia następnego odbyła się bitwa; Jerzy zabrał się do dzieła i to z taką gorliwością, że, widząc jego szarżę na błękitnych, były gajowy, pan de Maulevrier, nie mógł się powstrzymać i rzekł głośno do Bonchampa, który stał przy nim:
— Jeśli kula armatnia nie porwie tego wielkiego okrągłego łba, potoczy się on daleko, przepowiadam to panu.
Przezwisko to pozostało Cadoudalowi.
Tak to, przed pięciu wiekami panowie de Malestroit, de Penhoët, de Beaumanoir i de Bochefort nazywali wielkiego hetmana, którego okup wyprzędły kobiety bretońskie.
„Oto wielki okrągły łeb — mówili. — Będziemy teraz krzyżowali tęgo szpady z Anglikami“.
Na nieszczęście teraz już nie Bretończycy krzyżowali szpady z Anglikami, lecz Francuzi stanęli przeciw Francuzom.
Jerzy pozostał w Wandei aż do porażki pod Savenay.
Cała armia wandejska pozostała na polu bitwy albo rozpierzchła się, jak dym.
Jerzy przez trzy lata blizko dokazywał cudów waleczności, odwagi, zręczności i siły; przeszedł ponownie przez Loarę i powrócił do Morbihanu z jednym tylko £ tych, którzy mu towarzyszyli.
Ten będzie z kolei jego adjutantem albo raczej jego towarzyszem broni; nie opuści go już i zamieni swoje nazwisko Lemercier na Tiffauges. Widzieliśmy go na balu ofiar, obarczonego misyą do Morgana.
Za powrotem na ziemię rodzinną, Cadoudal odrazu zaczyna podżegać do powstania; kule oszczędziły wielki okrągły łeb i wielki okrągły łeb, usprawiedliwiając proroctwo Stoffleta, następując po La Rochejacqueleinach, po Bonchampach, po Lescure’ach, nawet po samym Stoffleeie, stał się ich rywalem w chwale i ich zwierzchnikiem w potędze; doszedł bowiem do tego — a ten fakt da miarę jego siły — że walczył mniej więcej sam przeciw rządowi Bonapartego, mianowanego od trzech miesięcy pierwszym konsulem.
Dwaj przywódcy, którzy wraz z nim pozostali wierni dynastyi burbońskiej, byli to Frotté i Bourmont.
W chwili, o której mowa, to jest 26-go stycznia r. 1800-go, Cadoudal dowodzi trzema czy czterema tysiącami ludzi i sposobi się, przy ich pomocy, do osaczenia w Vannes generała Hatry’ego.
Przez cały czas oczekiwania odpowiedzi pierwszego konsula na list Ludwika XVIII zawiesił wrogie kroki; ale od dwóch dni Tiffauges powrócił i odpowiedź mu wręczył.
Już jest wysłana do Anglii, skąd pójdzie do Mitawy; a ponieważ pierwszy konsul nie chce pokoju na warunkach przez Ludwika XVIII podyktowanych, przeto Cadoudal, generał głównodowodzący Ludwika XVIII na Zachodzie, będzie prowadził w dalszym ciągu wojnę przeciw Bonapartemu, choćby mu przyszło walczyć samemu z przyjacielem Tiffauges’em; w tej chwili zresztą jest on w Pouancé, gdzie toczą się narady między Châtillonem, d’Autichampem, księdzem Bemierem i generałem Hédouville’m.
Ten ostatni z wielkich bojowników wojny domowej zastanawia się i rozważa w tej chwili, a nowiny, jakie otrzymał, dają istotnie powód do zastanowienia.
Generał Brune, zwycięzca z pod Alkmaaru, oswobodziciel Holandyi, mianowany został właśnie głównodowodzącym armiami repulikańskiemi na Zachodzie, od trzech dni jest w Nantes i ma, za jakąbądź cenę, rozbić Cadoudala i jego szuanów.
Trzeba tedy, aby za jakąbądź cenę szuanie i Cadoudal dowiedli nowemu generałowi głównodowodzącemu, że się nie boją i że postrachem nic nie wskóra.
Nagle rozległ się tentent kopyt galopującego konia; jeździec zna niewątpliwie hasło, albowiem przedostaje się z łatwością między patrolami ustawionymi na drodze do Roche-Bernard, i bez trudności wjeżdża do wioski Muzillac.
Zatrzymuje się przede drzwiami chaty, w której jest Jerzy. Ten podnosi głowę, słucha i, na wszelki przypadek, kładzie dłoń na pistolety, jakkolwiek prawdopodobne jest, że będzie miał do czynienia z przyjacielem.
Jeździec zeskakuje z konia, wchodzi w aleję i otwiera drzwi pokoju, w którym znajduje się Jerzy.
— A! to ty Serce Królewskie! — zawołał Cadoudal — skąd przybywasz?
— Z Pouance, generale.
— Jakie nowiny?
— List od Tiffauges’a.
— Daj.
Jerzy wziął żywo list z rąk Serca Królewskiego i przeczytał.
— A! — rzekł tylko.
I odczytał list powtórnie.
— Czy widziałeś tego, którego przybycie mi tu oznajmiają? — spytał Cadoudal.
— Tak jest, generale — odparł kuryer.
— Jakiż to człowiek?
— Młodzieniec piękny, mogący mieć lat dwadzieścia sześć do dwudziestu siedmiu.
— Wyraz twarzy?
— Stanowczy.
— Doskonale; kiedy przybywa?
— Prawdopodobnie tej nocy.
— Czy poleciłeś go wzdłuż całej drogi?
— Tak jest; przejedzie bez przeszkody.
— Poleć go powtórnie; niechaj mu się nie stanie żadna krzywda: opiekuje się nim Morgan.
— Słucham, generale.
— Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia?
— Republikańskie straże przednie są w Roche-Bernard.
— Ilu ludzi?
— Z tysiąc mniej więcej; mają ze sobą gilotynę i komisarza władzy wykonawczej Millière’a.
— Jesteś tego pewien?
— Spotkałem ich w drodze; komisarz jechał konno obok pułkownika, poznałem go odrazu. On to kazał ściąć mego brata i poprzysiągłem, że umrze tylko z mojej ręki.
— I narazisz życie, żeby dotrzymać przysięgi?
— Przy pierwszej sposobności.
— Może nie każe na siebie czekać.
— W tejże chwili rozległ się odgłos kopyt galopującego konia.
— Oto prawdopodobnie ten, którego oczekujesz, generale — rzekł Serce Królewskie.
— Nie — odparł Jerzy — ten jeździec przybywa od strony Vannes.
Istotnie odgłos, który stał się wyraźniejszy, wykazywał, że Cadoudal miał słuszność.
Podobnie jak pierwszy, i drugi jeździec zatrzymał się przede drzwiami; podobnie jak pierwszy, zeskoczył z konia; podobnie jak pierwszy, wszedł.
Przywódca rojalistów poznał go odrazu, pomimo szerokiego płaszcza, w jaki przybyły był otulony.
— To ty, Pobożny — rzekł.
— Tak jest, generale.
— Skąd przybywasz?
— Z Vannes, dokąd mnie posłałeś dla pilnowania błękitnych.
— I cóż, co porabiają błękitni?
— Obawiają się, generale, że umrą z głodu, jeśli osaczysz miasto; chcąc zaopatrzyć się w żywność, generał Hatry zamierza opróżnić nocy dzisiejszej składy w Grandchamp; generał dowodzić będzie osobiście wyprawą i zabierze tylko stu ludzi, żeby się szybciej załatwić.
— Czyś ty zmęczony?
— Nigdy, generale — odparł Pobożny.
— A twój koń?
— Leciał tu prędko, ale może zrobić jeszcze cztery do pięciu mil w tem samem tempie i nie zdechnie.
— Daj mu dwie godziny odpoczynku, podwójną porcyę owsa i niech zrobi jeszcze mil dziesięć.
— Na tych warunkach nie zawiedzie.
— Wyruszysz za dwie godziny; będziesz w Grandchamp o świcie; wydasz w mojem imieniu rozkaz ewakuacyi wioski; już ja sam rozprawię się z generałem Hatry’m i z jego kolumną. Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
— Nie, mam jeszcze oznajmić nowinę.
— Jaką?
— Vannes ma nowego biskupa.
— Ala więc zwracają nam naszych biskupów?
— Zdaje się, ale jeśli wszyscy są tacy, jak ten, mogą ich sobie zachować.
— A jakiż to biskup?
— Audrein.
— Ten królobójca?
— Audrein renegat.
— A kiedyż przyjeżdża?
— Dzisiaj w nocy lub jutro.
— Nie pójdę na jego spotkanie, ale niechaj nie wpadnie w ręce moim ludziom!
Pobożny i Serce Królewskie wybuchnęli śmiechem, który dopełniał myśl Jerzego.
— Pst! — rzekł Cadoudal.
Trzej mężczyźni wytężyli słuch.
— Tym razem to prawdopodobnie on — rzekł Jerzy.
Słychać było odgłos kopyt końskich od strony Roche-Bernard.
— To on, napewno — powtórzył Serce Królewskie.
— W takim razie pozostawcie mnie samego, moi drodzy... Ty, Pobożny, pędź do Grandchamp jak najspieszniej; ty, Serce Królewskie, czekaj w dziedzińcu z trzydziestką ludzi; może będę musiał wysłać posłańców na różne drogi. Ale, słuchaj, postaraj się, żeby mi przyniesiono na wieczerzę, co tylko będzie najlepszego w wiosce.
— Na ile osób, generale?
— Na dwie.
— Pan wychodzi?
— Nie, idę na spotkanie tego, który przybywa.
Kilku chłopców odprowadziło już na dziedziniec konie dwóch posłańców.
Teraz z kolei wymknęli się i posłańcy.
Jerzy stanął u drzwi, wychodzących na drogę, właśnie w chwili, gdy jeździec zatrzymał konia i rozglądał się z wahaniem dokoła.
— To tutaj, panie — rzekł Jerzy.
— Kto jest tutaj? — spytał jeździec.
— Ten, którego pan szuka.
— Skąd pan wie, kogo szukam?
— Przypuszczam, że Jerzego Cadoudala, inaczej nazwanego wielkim okrągłym łbem.
— Właśnie.
— Witam pana zatem, panie Rolandzie de Montrevel, albowiem ja jestem tym, którego pan szuka.
— A! czy być może? — rzekł młodzieniec zdziwiony.
I, zeskakując z konia, szukał oczyma kogoś, komu mógłby go powierzyć.
— Niech pan zarzuci cugle na szyję koniowi i więcej o niego się nie troszczy; gdy go pan będzie potrzebował, znajdzie się na miejscu: nic nie ginie w Bretanii, jest pan w kraju prawości.
Młodzieniec nic nie odpowiedział, zarzucił koniowi cugle na szyję, stosownie do wskazówki, i podążył za Cadoudalem, który szedł naprzód.
— Wskazuję ci drogę, pułkowniku — rzekł przywódca szuanów.
I obaj weszli do chaty, gdzie ręka niewidzialna poprawiła ogień.