Towarzysze Jehudy/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Na tropie.

Czytelnik pamięta, w jakiej sytuacyi eskorta siódmego pułku strzelców dogoniła karetkę z Chambéry.

Najpierw szukano przeszkody, która nie pozwoliła Rolandowi wydostać się z karetki. Znaleziono kłódki. Drzwiczki trzeba było rozbić.
Roland wyskoczył, jak tygrys z klatki.
Śnieg pokrywał ziemię. Roland, żołnierz i myśliwy, postanowił iść za śladami towarzyszów Jehudy.
Widział, że poszli w kierunku Thoissey.
Kazał eskorcie i konduktorowi czekać na siebie na drodze i sam rzucił się na ślady Morgana i jego towarzyszów.
O ćwierć mili od drogi, jak to widać było po śladach, napastnicy zatrzymali się nad brzegiem Sâony; tam musieli się naradzać, gdyż śnieg był wkoło zdeptany przez konie; następnie rozdzielili się na dwa oddziały: jeden skierował się w górę rzeki ku Mâeon, drugi — w dół rzeki do Belleville.
Roland słyszał okrzyk dowódcy bandytów: „Jutro wieczorem — tam, gdzie wiecie“.
Nie wątpił więc, że oba oddziały podążyły do jednego miejsca.
Powróciwszy na drogę, Roland kazał konduktorowi dosiąść konia i odprowadzić karetkę do Belleville; czterech strzelców, umiejących pisać, t/warzyszyło konduktorowi dla podpisania protokółu. Zakazał tylko wspominać cokolwiek o sobie.
Pozostała część eskorty odwiozła zwłoki pułkownika do Mâcon.
Zarządziwszy w ten sposób, Roland wybrał z eskorty najlepszego konia; nabił pistolety, wskoczył na siodło i pomknął w tym samym kierunku, w którym już chodził poprzednio.
Dojechawszy do miejsca, gdzie napastnicy rozjechali się w dwie strony, wybrał ślady, idące w dół Sâony w kierunku Belleville.
Biła w tej chwili godzina ósma wieczorem na wieży w Thoissey.
Na śniegu znać było ślady pięciu, czy sześciu koni; jeden z nich szedł z krocza.
O sto kroków od Belleville Roland zatrzymał konia, gdyż musiał obmyślić dalszy plan działania: dwu jeźdźców zboczyło na prawo, oddalając się od Sâony, zaś ślady czterech koni szły dalej w kierunku Belleville.
Przy pierwszych domach miasteczka ślady znowu się dzieliły: trzech jeźdźców okrążyło miasto, jeden tylko wjechał do miasta.
Roland pojechał za tym ostatnim, przekonany, że natrafi na ślady pozostałych.
Siady doprowadziły go do ładnego domku, noszącego Nr. 67. Roland zadzwonił. Ktoś wyszedł, aby mu otworzyć. Poprzez kratę bramy widać było ślady konia, idące w kierunku stajni.
Widoczne było, że jeden z towarzyszy Jehudy skrył się w tym domu.
Zapamiętawszy numer domu, Roland odjechał dalej, wyjechał za miasto, zrobił ze sto kroków poza ostatnim domem: żadnych śladów nie znalazł.
Szukał jednak dalej. Koło mostu odnalazł ślady trzech koni; jeden wskazywał, że koń szedł truchtem. Byli więc to ci sami jeźdźcy.
Roland pomknął tymi śladami. Pod Monceaux jeźdźcy zachowali te same środki ostrożności, gdyż okrążyli wioskę. Za wioską jednak odnalazł ich dalsze ślady.
Przed Châtillon jeden jeździec zjechał z drogi na prawo. Siady jego szły w kierunku zameczku, położonego na wzgórzu, tuż przy drodze od Châtillon do Trévoux.
Pozostali jeźdźcy, sądząc, że już dość zmylili trop, przejechali wprost przez Châtillon i skierowali się drogą do Neuville.
Widoczne było, że wszyscy podążali ku Bourgowi, w przeciwnym bowiem razie pojechaliby drogą do Marlieux.
Otóż Bourg był punktem, który Roland obrał za punkt środkowy swych operacyi; przytem znał on doskonale okolicę.
W Neuville zbiegowie okrążyli wieś.
Jednak na drugim końcu wsi znalazł ślad tylko jednego konia.
Dwaj inni rozjechali się na drodze do Vannes; jeden pojechał drogą, drugi okrążył wieś i powrócił na drogę do Bourgu.
Roland pojechał śladami tego ostatniego, który, nie omijając, wjechał w sam środek miasta. Tam Roland dostrzegł ze śladów, że jeździec wahał się w wyborze dalszego kierunku. Z bocznej ulicy szły ślady ludzkie. Jeździec i piechur musieli chwilę naradzać się. Dalej obok kopyt końskich widać było ślady stopy ludzkiej. Oba te ślady kończyły się przy zajeździe de la Belle-Alliance.
Roland przypomniał sobie, że do tej właśnie oberży odprowadzono ranionego w napadzie pod Carronnières konia.
Widocznie oberżysta był w porozumieniu z towarzyszami Jehudy.
Zresztą prawdopodobnem było bardzo, że gość oberży pozostanie w niej do wieczora dnia następnego. Roland wnioskował na zasadzie własnego zmęczenia, że i tamten potrzebuje odpoczynku.
Biła godzina trzecia na kościele.
Co miał robić Roland? Czy stanąć w jakiej innej oberży? Znali go jednak wszyscy w Bourgu. Zresztą jego wojskowy koń mógł wzbudzać podejrzenie, a warunkiem najpierwszym powodzenia było, aby nikt w Bourgu nie wiedział o jego obecności.
Mógł się ukryć w zamku Noires-Fontaines; ale czyż mógł być pewny dyskrecyi służby?
Michał i Jakób nic-by nie pisnęli. Tych Roland był pewny. Milczałaby również Amelia. Ale Karolina, córka stróża więziennego? Czy ta-by nie paplała?
Była trzecia rano; wszystko spało. Najpewniejszą rzeczą byłoby skomunikować się z Michałem. Ten potrafi go ukryć.
Roland skręcił na drogę do Pont-d’Ain.
Przejeżdżając koło kościoła w Brou, Roland spojrzał na koszary żandarmeryi. Prawdopodobnie kapitan i żandarmi spali snem sprawiedliwego.
Roland przeciął skrawek lasu. Na skraju lasu dojrzał dwu ludzi, przemykających się chyłkiem i niosących sarnę, przywiązaną za cztery nogi do kija.
Zdawało mu się, że poznaje tych ludzi po ich ruchach.
Ruszył wyprost na nich.
Ludzie ci, widząc jeźdźca, który jechał wprost do nich, rzucili łup do rowu i poczęli umykać przez pole w kierunku lasu Seillon.
— Hej, Michale! — zawołał Roland, przekonany coraz bardziej, że to jego ogrodnik.
Michał stanął. Drugi jednak wyrywał dalej w pole.
— Hola! Jakóbie! — zawołał Roland.
Drugi również stanął. Skoro ich poznano, po co uciekać; zresztą wołanie nie było groźne, raczej przyjacielskie.
— Zdaje się — odezwał się Jakób — że to pan Roland.
— Czy to tylko on naprawdę? — zauważył Michał.
Roland, jakby odgadując ich obawy, zawołał:
— No tak, to ja!

— Milczeć, kłusownicy! Kładźcie kozę na konia.

W chwilę potem Michał i Jakób byli już przy nim.
Młody człowiek, uprzedzając pytania, zwrócił się do nich ze słowami:
— Milczeć, kłusownicy! Kładźcie kozę na konia za mną i marsz do domu! Nikt nie powinien wiedzieć, że jestem w Noires-Fontaines; nawet moja siostra.
Michał i Jakób wykonali rozkaz i trójka podążyła ku zamkowi.
Na sto kroków przed domem Roland wysłał ich na zwiady.
Na znak, że wszędzie cicho i spokojnie, Roland podjechał, zsiadł z konia i wszedł w otwartą bramę.
Michał odprowadził konia do stajni, poczem odniósł kozę do kuchni.
Roland tymczasem wszedł do pawilonu i zapalił ogień. Michał przyniósł coś do zjedzenia, Jakób przygotował łóżko.
Obaj przypatrywali się w milczeniu Rolandowi, gdy ten posilał się, ale nie bez niepokoju. Już bowiem rozeszła się wieść o wyprawie do Seillon i o tem, że kierował nią Roland.
Zjadłszy kolacyę, Roland podniósł głowę i zawołał Michała.
— Ach, jesteś tu? — rzekł Roland.
— Czekałem na rozkazy.
— Oto moje rozkazy. Tylko słuchaj dobrze.
— Słucham.
— Chodzi o życie lub śmierć. Chodzi nawet o mój honor.
— Niech pan mówi, panie Rolandzie.
Roland wyjął zegarek.
— Jest piąta. Bądź koło oberży Belle-Alliaňce w chwili, gdy ją będą otwierali, niby przechodząc tamtędy, i pogadaj z tym, kto będzie otwierał.
— To będzie pewnie Piotr.
— Piotr, czy kto inny, byłeś się od niego dowiedział, kto przyjechał na koniu, idącym z krocza. Wiesz, co to z krocza?
— Ja myślę. To taki koń, co chodzi, jak niedźwiedź, obiema prawemi i obiema lewemi nogami jednocześnie.
— Doskonale!... Dowiesz się też, czy ten podróżny ma zamiar odjechać dziś rano, czy też popasie przez cały dzień.
— Dowiem się napewno.
— No to, jak się dowiesz, przyjdź mi powiedzieć. Ale sza! o moim pobycie tutaj. Jeśliby cię pytano o mnie, powiedz, że wczoraj przyszedł list, że jestem w Paryżu przy pierwszym konsulu.
— Dobrze.
Michał odszedł, a Roland położył się spać. Jakób pozostał na straży.
Gdy Roland obudził się, Michał był już z powrotem, dowiedziawszy się o wszystkiem.
Jeździec, przybyły w nocy, miał odjechać pod wieczór; w księdze gości zapisał się: „obywatel Valensolle, jadący z Lugdunu do Genewy“.
Był to sekundant Alfreda de Barjols, którego Roland zabił w pojedynku koło fontanny w Vaucluse; on to prawdopodobnie odegrał rolę widma w klasztorze Kartuzów w Seillon. Wnosił z tego Roland, że towarzysze Jehudy nie byli to zwykli złodzieje. Wszak mówiono po cichu, że byli to synowie dobrych rodzin szlacheckich, którzy zdobywali pieniądze w swych waryackich napadach, narażając się na szafot, aby zasilać Bretończyków, walczących na Zachodzie Francyi za sprawę Burbonów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.