Towarzysze Jehudy/Tom III/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Roland, jak widzimy z przebiegu pościgu, mógł był »chwycić jednego lub dwu ściganych.
Mógł również schwytać i pana de Valensolle, który prawdopodobnie, tak jak i Roland, odpoczywał po całonocnej pracy.
Wystarczyłoby tylko słówko, napisane do kapitana żandarmeryi, a pan Valensolle zostałby osaczony w łóżku. Kosztowałoby to może dwu ludzi zabitych lub ranionych, ale Valensolle byłby ostatecznie wzięty.
Ale aresztowanie de Valensolle’a byłoby ostrzeżeniem dla reszty bandy, która mogłaby momentalnie uciec zagranicę.
Lepiej zatem było wyczekać, wyśledzić różne ślady, które powinny były zbiedz się w jednem miejscu, i zarzucić sieci na całą kompanię, chociażby dojść miało do prawdziwej potyczki.
Dlatego też należało śledzić dalej de Valensolle’a w jego domniemanej podróży do Genewy.
Postanowił tedy Roland, że ukryje się w pawilonie i że tropieniem zwierzyny zajmą się Michał i Jakób.
Było prawdopodobnem, że pan de Valensolle nie wyruszy w dalszą drogę przed nadejściem nocy.
Roland rozpytał się o tryb życia swej siostry od czasu wyjazdu matki.
Dowiedział się, że od wyjazdu matki Amelia nie wydalała się ani razu z zamku i że tryb jej życia pozostał niezmieniony. Zaniechała tylko zwykłych spacerów, które odbywała z panią de Montrevel. Po obiedzie wracała do swego pokoju z Karoliną i już do snu nie opuszczała pokoju.
Wobec tego Michał i Jakób mogli po szóstej zniknąć i nikt nie troszczył się już o ich nieobecność.
O szóstej istotnie obaj uzbrojeni w strzelby wymknęli się z zamku.
Otrzymali przedtem rozkaz, aby szli śladem konia, chodzącego z krocza.
Michał miał zaczaić się naprzeciwko fermy Belle-Alliance, Jakób zaś miał stanąć na przecięciu trzech dróg: do Saint-Amour, Saint-Claude i Nantuy. Ta ostatnia prowadziła zarazem do Genewy.
P. de Valensolle, jeśli tylko nie zdecydował się powrócić swoimi śladami, musiał wybrać jedną z tych trzech dróg.
Mniej więcej w tym czasie, kiedy ojciec i syn mogli już zajmować swe stanowiska, t. z. koło godziny siódmej wieczorem, rozległ się turkot i kareta pocztowa zatrzymała się przed bramą. Rozległ się dzwonek.
Otwieranie bramy należało do obowiązków Michała.
Amelia i Karolina widocznie sądziły, że Michał bramę otworzy, gdyż zadzwoniono trzykrotnie, a nikt nie otwierał bramy.
Wreszcie służąca ukazała się we drzwiach, wołając nieśmiało Michała.
Michał oczywiście nie zjawił się. Wówczas Karolina odważyła się i podeszła do bramy.
Pomimo mroku, poznała tego, kto dzwonił.
— A! to pan, panie James? — zawołała trochę pewniejszym głosem.
James był to zaufany sługa sir Johna.
— A tak, panienko; to ja, a raczej to milord.
W tej-że chwili drzwiczki karety otworzyły się i odezwał się sir John:
— Zechce panienka powiedzieć swej pani, że przyjeżdżam z Paryża i że melduję się teraz, aby ją poprosić o przyjęcie mnie jutro, jeśli zechce zrobić mi tę łaskę. Proszę się spytać, o której godzinie mogę się stawić.
Karolina popędziła do swej pani.
W pięć minut potem wróciła, oznajmiając, że pani przyjmie nazajutrz między dwunastą a pierwszą.
Roland wiedział, po co przyjechał milord. W jego myślach małżeństwo było zdecydowane, a sir Johna uważał już za szwagra.
Namyślał się z początku, czyby nie dać wiedzieć przyjacielowi o swej obecności. Przypomniał sobie jednak, że lord Tanlay nie był z tych, którzy pozostawią go samego, gdyż miał porachunki z towarzyszami Jehudy i zechciałby stanowczo towarzyszyć mu w wyprawie, która do najbezpieczniejszych nie należała.
Dla tych powodów Roland pozostał w ukryciu.
Wieczór i część nocy przeszły spokojnie.
Roland próbował zasnąć, ale spał źle. Zdawało mu się ciągle, że ktoś otwiera drzwi.
Gdy świt zaczął przenikać poprzez okiennice, drzwi się otworzyły.
Powrócili Michał i Jakób. I zdali relacyę ze swych czynności.
O dwadzieścia kroków od oberży Michał spotkał się z Piotrem; po kilku słowach rozmowy z nim przekonał się, że p. de Valensolle jest jeszcze w oberży i że odjedzie najwcześniej nocą. Piotr nie wątpił, że podróżny ten jedzie do Genewy.
Michał zaproponował Piotrowi wino, za co ten obiecał mu donieść, gdyby się co zmieniło.
Pili tak do północy. O północy Piotr powrócił do oberży, aby się czego dowiedzieć. Cóż miał robić Michał? Miał jeszcze cztery godziny do świtu.
Na szczęście Piotr zaproponował mu przespanie się w stajni na słomie.
Michał przyjął propozycyę i obaj ułożyli się w słomie.
O trzeciej nad ranem służący z oberży zawołał Piotra.
Podróżny chciał jechać. Michał pożegnał się z przyjacielem i ukrył się za rogiem ulicy.
W piętnaście minut potem brama otworzyła się i jakiś jeździec wysunął się na drogę. Koń jego szedł z krocza.
Był to Valensolle.
Jeździec wjechał na drogę ku Genewie.
Michał szedł za nim jakiś czas, pogwizdując niedbale.
Wkrótce jednak jeździec zniknął mu z oczu.
Jakób jednak musiał czekać na przecięciu trzech dróg.
Czy jednak dotrwał on na stanowisku w śniegu od szóstej wieczorem?
Zaniepokojony tem Michał popędził na przełaj, ale jeździec oczywiście umknął mu.
Dobiegł wreszcie Michał do skrzyżowania trzech dróg.
Nikogo nie było. Na śniegu zdeptanym dnia poprzedniego nie można było odnaleźć śladów świeżych konia. To też Michał nie szukał ich.
Chodziło mu o to, co zrobił Jakób.
Wprawnem okiem kłusownika zoryentował się po śladach stóp, że Jakób starał się ogrzać, chodząc w tę i drugą stronę, że zszedł z drogi, że wreszcie ukrył się w lepiance po drugiej stronie drogi.
Lepianka była pusta. Widocznie Michał opuścił ją. Ale kiedy? i dlaczego?
Na pierwsze pytanie trudno było odpowiedzieć.
Ale jasne było, po co wyszedł.
Ślady Jakóba szły od lepianki w kierunku Ceyzeriat. Widocznie zatem Michał śledził jeźdźca, który jechał istotnie w kierunku Genewy. Że śledził go, wnosić można było z szeroko stawianych kroków, jak w biegu. Ślady szły polem równolegle do drogi. Widocznie Jakób chciał poza drzewami ukryć się przed jeźdźcem.
Tak idąc, Michał doszedł do podrzędnej karczmy. Ślady Jakóba urywały się o jakie dwadzieścia kroków od karczmy poza drzewem. Widocznie jeździec stanął w tej karczmie.
Z pod drzewa ślady Jakóba szły poprzez drogę i skręcały pod okna karczmy.
Z pod okien ślady Jakóba widać było dokoła domu popod murem. Idąc za tymi śladami, Michał natrafił na furtkę w murze. Za murem trafił na ślady eleganckich, długich butów kawalerzysty. Tuż obok drobnych stóp widać było ślady grubych butów chłopskich. Widać Jakób szedł krok w krok za jeźdźcem.
Ponieważ była już piąta rano, Michał postanowił nie iść dalej.
Skoro zresztą Jakób był na tropie, Michał był już spokojny. To też zatoczył duże koło na polu i, jakby wracając z Ceyzeriat, poszedł prosto do karczmy, aby tam zaczekać na Jakóba.
Znał on karczmarza, który był oswojony z jego wycieczkami po nocach. Zażądał butelki wina, polamentował nad tem, że na darmo się nachodził, i poprosił o pozwolenie na poczekanie na syna, który polował na swą rękę, być może szczęśliwiej od ojca.
Karczmarz przystał. Michał otworzył okiennice, aby widzieć drogę.
W kilka chwil potem ktoś zastukał do okna.
Był to Jakób. I jemu się nie powiodło; wracał z niczem.
Wypili tedy razem i, ogrzawszy się, zapłacili za wino i wyszli.
Zaraz za progiem Michał zbliżył się do syna.
Jakób opowiedział mu, że szedł za śladem w głąb lasu, lecz ktoś zagrodził mu drogę i, grożąc strzelbą, pytał, co robi o tej porze w lesie.
Na odpowiedź Jakóba, że poluje na wychodnego, człowiek ten odezwał się:
— No, to idź dalej; widzisz, że tu miejsce zajęte.
Jakób uznał słuszność tej uwagi i oddalił się o jakie sto kroków.
Gdy jednak skręcił na lewo, aby powrócić na teren, z którego go odsunięto, natknął się znowu na kogoś, uzbrojonego w strzelbę, który mu zadał takie same pytanie.
Jakób odpowiedział to samo, co i pierwszemu.
Człowiek ten na to tonem groźnym rzekł mu, wskazując palcem skraj lasu:
— Radzę ci, kochany przyjacielu, pójść tam; zdaje mi się, że tam lepsze miejsce.
Jakób usłuchał rady, albo udał, że jej słucha, bo, przyszedłszy pa wskazane miejsce, wyszedł na czyste pole, a rozumiejąc, że nie natrafi teraz na ślady Valensolle’a, dotarł do drogi i skierował się do karczmy, gdzie spodziewał się znaleźć ojca.
Do zamku powrócili z pierwszym brzaskiem dnia.
Wszystkie swe przygody opowiedzieli Rolandowi bardzo szczegółowo. Młody oficer wywnioskował z ich opowiadania, że dwaj ludzie uzbrojeni w strzelby, którzy zagrodzili drogę Jakóbowi, nie byli kłusownikami, lecz towarzyszami Jehudy.
Lecz gdzie mogło być ich legowisko? W tamtej stronie nie było przecież ani klasztoru opuszczonego, ani żadnych ruin.
Wtem Roland uderzył się w głowę.
— Cóż za gamoń ze mnie! — zawołał — dlaczego nie pomyślałem o tem wcześniej?
Uśmiech tryumfu zaigrał mu na ustach. I, zwracając się do obu, rzekł:
— Moje dzieci! Wiem już wszystko, com chciał wiedzieć. Idźcie i śpijcie spokojnie. Zasłużyliście na to chyba!
I sam zasnął, jak człowiek, który rozwiązał zagadnienie nadzwyczajnej doniosłości, którego długo nie mógł rozwiązać.
Istotnie wpadł na myśl, że towarzysze Jehudy opuścili klasztor Kartuzów w Seillon i przenieśli się do jaskiń w Ceyzeriat; a jednocześnie przypomniał sobie, że pomiędzy temi jaskiniami a kościołem w Brou jest podziemne połączenie.