<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Przeczucia Morgana sprawdzają się.

Bardzo często spokój i pogoda poprzedzają wielkie burze.
Dzień nastał piękny, pogodny, pomimo mroźnego powietrza; dzień, w którym pomimo białego całunu, okrywającego ziemię, słońce śmieje się do ludzi i zapowiada wiosnę.
Koło południa sir John przyszedł z wizytą pożegnalną. Zdawało mu się, że ma słowo Amelii, i słowo to mu wystarczało. Przyjmując jego oświadczyny, chociaż odkładała małżeństwo na czas nieograniczony, Amelia spełniła szczyt jego marzeń.
To też wracał on do Paryża, aby być przy pani de Montrevel, skoro nie mógł być przy Amelii.
W kwadrans po wyjściu sir Johna z zamku Karolina szła do Bourgu.
Koło czwartej powróciła, oświadczając swej pani, że widziała na własne oczy, jak sir John siadał do karety koło hotelu Francuskiego i odjechał drogą do Mâcon.
Amelia odetchnęła.
Amelia starała się natchnąć Morgana spokojem, którego sama nie zaznała. Od chwili, kiedy Karolina zawiadomiła ją o obecności Rolanda w Bourgu, przeczuła tak samo jak i Morgan, że zbliża się straszliwa chwila.
Wiedziała nadto o napadzie na karetkę pocztową z Chambéry, wiedziała o śmierci pułkownika strzelców; wiedziała, że brat jej zdrów, lecz że gdzieś znikł.
Od brata nie miała żadnego listu.
To zniknięcie i milczenie było gorsze, niż otwarta i jawna walka.
Morgana nie widziała od chwili, kiedy mu obiecała dostarczyć broni, jeśliby miał być skazany na śmierć.
To też wyczekiwała zapowiedzianego spotkania z taką samą niecierpliwością, jak i Morgan.
W porze, w której, jak sądziła, Michał i syn jego powinni byli spać, zapaliła w czterech oknach świece, żeby dać sygnał Morganowi.
Następnie ubrała się ciepło, wyszła do parku i skierowała się ku rzece.
Doszedłszy do rzeki, zaczęła szukać oczyma łódki pod wierzbami.
Tam czekał już Morgan. Dwoma uderzeniami wioseł dobił do brzegu i schwycił Amelię w objęcia.
Dziewczyna dostrzegła w oczach kochanka jakieś radosne błyski.
— Czy masz mi co dobrego do powiedzenia?
— Dlaczego o to pytasz? — rzekł Morgan.
— W oczach twych widzę coś więcej, niż radość, że mnie widzisz.
— Masz słuszność, moja Amelio. Przeczucia omyliły mnie.
— Mów, mów — zawołała Amelia — co się stało?
— Przypominasz sobie, droga Amelio, coś mi podczas ostatniej naszej rozmowy odpowiedziała na moją propozycyę ucieczki?
— Pamiętam. Odpowiedziałam ci, Karolu, że jestem twoją i że przezwyciężę wstręt, jakibym mogła mieć do tego kroku.
— Ja ci już oświadczyłem, że mam zobowiązania, z powodu których uciekać nie mogę; że jest ktoś, od kogo zależymy i komu winniśmy bezwzględne posłuszeństwo; że wreszcie tym człowiekiem jest przyszły król Francyi, Ludwik XVIII.
— Tak, mówiłeś mi to.
— Otóż jesteśmy zwolnieni od przysięgi posłuszeństwa, nietylko przez króla Ludwika XVIII, ale i przez generała Jerzego Cadoudala.
— Ach, mój drogi! więc będziesz nareszcie takim, jak wszyscy, wyższym ponad wszystkich.
— Będę zwyczajnym wygnańcem, Amelio. Nie dla nas będzie amnestya!
— A dlaczego?
— Myśmy nie żołnierze, moje dziecko. Nie jesteśmy nawet buntownikami. Jesteśmy tylko towarzyszami Jehudy.
Amelia jęknęła.
— Jesteśmy bandytami, rozbójnikami — dodał Morgan z naciskiem.
— Milcz! — zawołała Amelia, kładąc rękę na ustach kochanka. — Milcz i nie mówmy o tem. Powiedz lepiej, jak król zwolnił was od obowiązków, jak wasz generał was uwolnił.
— Pierwszy konsul chciał widzieć się z Cadoudalem. Posłał doń twego brata z propozyeyami. Cadoudal nie chciał wchodzić w układy. Lecz otrzymał, jak i my, rozkaz od Ludwika XVIII zaprzestania wa
lki. Rozkaz ten zbiegł się z drugiem poselstwem od pierwszego konsula. Poselstwo to przynosiło list żelazny dla generała Wandejczyków i zaproszenie do Paryża, słowem propozycyę pertraktacyi pomiędzy dwoma potęgami. Cadoudal przyjął zaproszenie i obecnie jest już pewnie w Paryżu. Mamy więc, jeśli nie pokój, to przynajmniej zawieszenie broni. — Co za szczęście, mój Karolu!
— Nie ciesz się zbytnio, skarbie.
— A dlaczego?
— A wiesz, dlaczego nadszedł ten rozkaz zawieszenia walki?
— Nie.
— Pan Fouché jest bardzo chytry. Nie mogąc zwyciężyć, postanowił nas zhańbić. Utworzył samozwańczych towarzyszów Jehudy, których wypuścił na Anjou i Maine. Ci grabią nietylko pieniądze rządowe ale i prywatne; napadają po nocach na zamki i fermy; właścicieli przypiekają na węglach i torturami zmuszają do wydawania ukrytych pieniędzy. Otóż ci bandyci, ci nędznicy nazywają się tak samo, jak my. W ten sposób policya pana Fouehé’go nietylko wyjęła nas z pod prawa, ale jeszcze zhańbiła nas.
— Och!
— To właśnie chciałem ci powiedzieć, Amelio, zanim zaproponuję po raz drugi ucieczkę. W oczach Francyi, w oczach zagranicy, w oczach książąt naszych, którym służyliśmy i dla których narażaliśmy się na śmierć, będziemy w przyszłości, a być może już jesteśmy tylko nędznikami, godnymi szafotu.
— Tak. Ale dla mnie, mój ukochany, jesteś człowiekiem idei i poświęcenia, rojalistą zawziętym, który walczył jeszcze, gdy już wszyscy złożyli broń. Dla mnie jesteś szlachetnym baronem de Sainte-Hermine. Dla mnie, jeśli to wolisz, tyś szlachetny, odważny i niezwyciężony Morgan.
— To tylko pragnąłem usłyszeć. Więc mimo wszystko nie wahasz się być moją żoną?
— Ani chwili. Jestem już żoną twoją wobec Boga. Bóg spełni wszystkie me pragnienia w dniu, w którym pozwoli, abym była nią i wobec ludzi.
Morgan upadł na kolana.
— Więc czy chcesz uciekać? Czy chcesz opuścić Francyę? Amelio, czy chcesz być moją żoną?
Amelia ścisnęła czoło obu rękoma.
Morgan chwycił ją za ręce i patrzał na nią z niepokojem.
— Czy się wahasz? — zapytał głucho.
— O nie! Jestem twoją zawsze i wszędzie. Lecz propozycya twoja była tak niespodziewana.
— Namyśl się, Amelio. Wszak proponuję ci ucieczkę z ojczyzny i od rodziny. Idąc za mną, opuszczasz zamek, w którym się urodziłaś; matkę, która cię wykarmiła; brata, który cię kocha i który być może znienawidzi cię, jeśli się dowie, że jesteś żoną rozbójnika.
Mówiąc to, Morgan wpatrywał się niespokojnie w twarz Amelii.
— Karolu! — odezwała się wreszcie słodkim głosem dziewczyna. — Bez bojaźni, bez wahania i bez żalu mówię ci: Jestem twoja! Kiedy odjeżdżamy?
— Jeśli mamy odjechać, to zaraz. Jutro musimy być po drugiej stronie granicy.
— Jak uciekniemy? Mam w Montagnac dwa konie osiodłane. Mam dwa tysiące franków w przekazach na Londyn lub Wiedeń. Dokąd chcesz jechać?
— Będę tam, gdzie i ty będziesz, a gdzie — to mi jest obojętne.
— No, to chodź!
— Za pięć minut. Czy nie za długo, Karolu?
— Dokąd idziesz?
— Chcę pożegnać wiele rzeczy. Chcę wziąć listy ukochane, kilka drogich pamiątek. Tylko je wezmę i będę z powrotem.
— Amelio!.

Amelia odpowiedziała mu na to pocałunkiem.

— Co?
— Nie chciałbym cię opuszczać. Zdaje mi się, że utracę cię na zawsze, jeśli się rozstanę z tobą choć na chwilę. Amelio, pójdę z tobą.
— Chodź! niechaj nas teraz widzą razem. Jutro będziemy daleko. Chodź!
Młodzieniec wyskoczył z łodzi i oboje skierowali się do domu.
Na ganku Karol zatrzymał się.
— Idź — rzekł do niej — sama. Czekam tutaj. Idź i wracaj zaraz.
Amelia odpowiedziała mu na to pocałunkiem, poczem szybko wbiegła po schodach do swego pokoju.
Zabrawszy kilka najdroższych dla niej rzeczy, uklękła przed wizerunkiem Chrystusa i wtem zdało się jej, że woła ją Karol.
Natężyła słuch i usłyszała po raz drugi wymówione swe imię.
Zadrżała, lecz opanowawszy się, zbiegła szybko ze schodów.
Karol stał wciąż na ganku; lecz, pochylony, wsłuchiwał się w odległy hałas.
— Co to takiego? — zapytała Amelia, chwytając go za rękę.
— Słuchaj, słuchaj!
Amelia wytężyła słuch. Zdawało się jej, że słyszy odległe jakieś strzały od strony Ceyzeriat.
— Ach! — zawołał Morgan. — Miałem racyę, żeby nie wierzyć swemu szczęściu aż do ostatniej chwili! Moi przyjaciele biją się! Żegnaj! Żegnaj!
— Jakto! Żegnaj? — krzyknęła Amelia, blednąc — opuszczasz mnie?
Strzelanina była coraz wyraźniejsza.
— Czyż nie słyszysz? Oni się biją, a ja nie jestem z nimi!
Amelia, jako córka i siostra żołnierza, zrozumiała wszystko i nie opierała się dłużej.
rzekła, opuszczając ręce — miałeś słuszność, jesteśmy zgubieni!
Młody człowiek uścisnął dziewczynę i pomknął | w kierunku strzałów.
— Jestem, jestem, przyjaciele! — wołał.
I znikł, jak cień wśród starych drzew parku.
Amelia upadla na kolana, ręce wyciągnęła za Morganem, ale nie mogła go zawołać. Morgan tymczasem, biegł dalej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.