Towarzysze Jehudy/Tom III/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na trzeci dzień po tych wydarzeniach, koło siódmej wieczorem, przed bramą zaniku Noires-Fontaines stanął okryty kurzem powóz, zaprzężony w dwa konie pocztowe, białe od pokrywającej je piany.
Ku wielkiemu zdziwieniu tego, który, jak widać, śpieszył się bardzo, brama była otwarta, lud zalegał dziedziniec, a na ganku klęczeli mężczyźni i kobiety.
Podróżny po chwili dosłyszał dźwięk dzwonka.
Wyskoczył żywo z powozu, przebiegł przez dziedziniec i wpadł na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Podszedł do pokoju Amelii; pokój był otwarty.
U łoża klęczała pani de Montrevel i Edwardek, nieco dalej Karolina, Michał i jego syn.
Proboszcz z kościoła św. Klary udzielał Amelii ostatnich sakramentów. Ten obraz ponury oświetlały dwie palące się gromnice.
Modlący się poznali w przyjezdnym Rolanda, usuwając mu się z drogi. Roland wszedł i klęknął koło matki.
Umierająca, z oczyma wzniesionemi w górę, nie dostrzegła go.
Zdawało się, że dusza jej już krążyła pomiędzy niebem a ziemią.
Pani de Montrevel oparła, płacząc, głowę na ramieniu syna.
Na płacz matki Amelia również nie zwróciła uwagi. Tylko, gdy udzielono jej ostatniej komunii, wyrzekła:
— Amen.
Znowu zadźwięczał dzwonek; ksiądz, a za nim administranci wyszli.
Wyszli też z pokoju wszyscy obcy.
Umierająca nie poruszyła się.
Po chwili Roland nachylił się do pani de Montrevel i wyszeptał:
— Chodźmy, matko; mam coś do omówienia.
Pani de Montrevel powstała i popchnęła Edwardka ku umierającej; chłopak zbliżył się i ucałował siostrę w czoło. Toż samo zrobiła matka i potem Roland. Amelia pozostała bez ruchu.
Gdy już wychodzili z pokoju, usłyszeli wyraźnie wymówione imię Rolanda.
Roland odwrócił się.
Amelia drugi raz wymówiła jego imię.
— Czy mnie wołasz? — zapytał Roland.
— Tak — odparła umierająca.
— Mnie tylko, czy i matkę?
— Ciebie tylko.
Głos jej bezdźwięczny, ale zupełnie wyraźny, brzmiał jak echo z zaświata.
— Wyjdź, matko — rzekł Roland. — Ona chce ze mną tylko mówić.
— Och, Boże, czyżby była jeszcze nadzieja? — wyszeptała pani de Montrevel.
Ale szept ten usłyszała Amelia.
— Nie, matko — odezwała się — Bóg pozwolił, żebym zobaczyła jeszcze brata; ale dziś w nocy już będę u Boga.
Pani de Montreveł załkała, lecz na znak Rolanda wyszła z Edwardem.
Roland zamknął drzwi i zbliżył się do wezgłowia łóżka umierającej.
Ciało jej już było prawie sztywne; ledwie znać było oddech. Tylko oczy szeroko rozwarte błyszczały, jakgdyby w nich ześrodkowało się życie.
Roland słyszał o tych dziwnych stanach, nazywanych ekstazą, które są tylko stanami kataleptycznymi.
Zrozumiał, że w takim stanie była Amelia.
— Siostro! — odezwał się. — Jestem, czego pragniesz?
— Wiedziałam, że przyjedziesz — odpowiedziała umierająca — czekałam na ciebie.
— Skąd wiedziałaś, że przyjadę?
— Widziałam, jak jechałeś.
Roland zadrżał.
— A czy wiedziałaś, po co przyjeżdżam?
— Tak. Dlatego też błagałam Boga, aby mi pozwolił wstać i napisać do ciebie.
— Kiedyż to?
— Ostatniej nocy.
— Gdzież list?
— Pod poduszką. Weź i czytaj.
Roland zawahał się, sądząc, że Amelia mówi w gorączce.
— Biedna Amelia! — wyszeptał.
— Nie żałuj mnie. Idę połączyć się z nim.
— Z kim?
— Z tym, którego kochałam, a którego ty zabiłeś.
Roland krzyknął. To była gorączka; bo o kim ona mówi?
— Amelio — rzekł — przyjechałem, aby cię zapytać...
— O lorda Tanlay’a; wiem — odpowiedziała Amelia.
— Tak; więc mów.
— Nie odrywaj mię od Boga, Rolandzie; napisałam wszystko; przeczytaj mój list.
Roland wsunął rękę pod poduszkę i istotnie wyciągnął list w kopercie, na której było napisane:
„Dla Rolanda, który jutro przyjedzie“.
Roland rozerwał kopertę. List był datowany dnia poprzedniego o godzinie jedenastej wieczorem.
Roland czytał:
„Bracie mój! mamy sobie wzajemnie do wybaczenia rzeczy straszne...“
Roland spojrzał na siostrę; Leżała wciąż nieruchomo.
I czytał dalej:
„Kochałam Karola de Sainte-Hermine; nawet więcej, niż kochałam, bo byłam jego kochanką...“
— Ach! — szepnął Roland przez zęby. — On zginie!
— Już zginął — odezwała się Amelia.
Roland wydał okrzyk zdziwienia, gdyż szeptał tak cicho, że zaledwie słyszał własny głos.
I czytał dalej:
„Związek legalny pomiędzy siostrą Rolanda de Montrevel a przywódcą towarzyszów Jehudy był niemożliwy. I tu tkwiła tajemnica, której wyjawić nie mogłam, a która mnie dręczyła.
„Jedna osoba powinna była ją znać i dowiedziała się o niej — a mianowicie lord Tanlay.
„Niech Bóg błogosławi tego człowieka szlachetnego; obiecał mi, że zerwie nasze małżeństwo, i dotrzymał słowa.
„Życie lorda Tanlay’a powinno być dla ciebie świętem, Rolandzie. Był on mi prawdziwie przyjacielem.
„Kochałam Karola de Sainte-Hermine, byłam jego kochanką... tę straszną rzecz musisz mi przebaczyć.
„Ale za to tyś był przyczyną jego śmierci: i to jest straszna rzecz, którą ci już przebaczyłam.
„A teraz przybywaj prędko, Rolandzie, bo mogę umrzeć dopiero po twoim przyjeździe.
„Umrzeć — to zobaczyć jego, to połączyć się z nim na wieki. Szczęśliwa jestem, że umieram“.
Wszystko było w liście tym jasne; nic nie znamionowało śladów gorączki.
Roland odczytał list dwa razy i czas jakiś stał bez ruchu; wreszcie litość wzięła górę nad gniewem.
Zbliżył się do Amelii, wyciągnął do niej rękę i odezwał się łagodnie:
— Siostro! przebaczam ci!
Ciało Amelii przebiegł lekki dreszcz.
— A teraz — odezwała się — zawołaj matkę, chcę umrzeć na jej rękach.
Roland wezwał matkę.
Pani de Montrevel przybiegła, pytając:
— Cóż się stało?
— Nic — odparł Roland. — Amelia chce umrzeć na twoich rękach.
Pani de Montrevel upadla na kolana przy łóżku córki.
Ta uniosła się powoli, odjęła ręce od piersi swych i wzięła matkę za rękę.
— Matko — rzekła — dałaś mi życie i odebrałaś mi je. Bądź błogosławiona. Zrobiłaś, to co mogła zrobić matka, gdyż dla twej córki nie było już szczęścia na tym świecie.
Roland klęczał z drugiej strony łóżka. Amelia zwróciła się doń:
— Przebaczyliśmy sobie wzajemnie, bracie.
— Tak, Amelio — odparł Roland — i mam nadzieję, że szczerze.
— Proszę cię tylko o jedną rzecz.
— O co?
— Nie zapominaj, że lord Tanlay był mi najlepszym przyjacielem.
— Bądź spokojna — rzekł Roland — życie jego będzie dla mnie świętem.
Amelia westchnęła.
Po chwili coraz bardziej słabnącym głosem odezwała się:
— Żegnaj, Rolandzie; żegnaj, matko. Ucałujcie Edwarda ode mnie.
A potem z okrzykiem radosnym zawołała:
— Idę, Karolu! Idę!
I opadła na łóżko.
Roland i pani de Montrevel powstali i pochylili się nad nią.
Leżała, jak przedtem, tylko oczy były zamknięte. Oddech ustał.
Męczeństwo skończyło się. Amelia skonała.