Towarzysze Jehudy/Tom III/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Amelia umarła w nocy z poniedziałku na wtorek, t. j. z 2 na 3 czerwca r. 1800.
Wieczorem w czwartek piątego czerwca w Operze były tłumy. Dawano drugi raz „Osyana czyli Bardów“.
Na balkonie po lewej stronie jakiś miłośnik muzyki uważnie słuchał. Podczas pierwszej przerwy, weszła na balkon garderobiana i, zbliżywszy się do niego, zapytała:
— Przepraszam pana! Czy lord Tanlay?
— Tak.
— W korytarzyku czeka na pana jakiś młody człowiek, który twierdzi, że ma panu coś ważnego do powiedzenia.
— Tak? — zapytał sir John. — Czy oficer?
— Ubrany po cywilnemu, ale wygląda na wojskowego.
— Już wiem, kto to.
Z temi słowy wstał, wyszedł na korytarz i zobaczył Rolanda.
Lord Tanlay nie zdziwił się jego widokiem. Lecz surowy wyraz twarzy młodzieńca pohamował w nim oznaki przyjaźni i radości.
— Jestem, panie — odezwał się sir John.
Roland ukłonił się.
— Byłem w hotelu, milordzie. Szwajcar powiedział mi, że jesteś w Operze. Zdaje się, że od pewnego czasu informujesz go, dokąd idziesz, aby ci, co cię szukają, mogli cię znaleźć.
— Tak jest, panie.
— Doskonały zwyczaj, zwłaszcza dla takich, co, jak ja, przyjeżdżają z daleka i nie mają czasu.
— Więc przyjechałeś pan, z armii do Paryża, aby się ze mną widzieć? — zapytał sir John.
— Wyłącznie w tym, celu, milordzie. Mam nadzieję, że odgadniesz przyczynę mego przyjazdu i zaoszczędzisz mi wszelkich wyjaśnień.
— Panie — odparł sir John — od tej chwili jestem do twoich usług.
— O której godzinie jutro dwaj moi przyjaciele będą mogli stawić się u pana?
— Od siódmej rano do północy; a może chcesz pan zaraz?
— Nie, milordzie. Dopierom przyjechał, muszę jeszcze znaleźć świadków i dać im wskazówki. Przyjdą zapewne do pana dopiero jutro między jedenastą a dwunastą. Byłbym tylko panu wdzięczny, gdyby sprawa nasza mogła być załatwiona tegoż samego dnia.
— Zdaje mi się, że to będzie możliwe. Z chwilą, gdy chodzi o zadośćuczynienie pańskiemu życzeniu, z mojej strony zwłoki nie będzie.
— To tylko chciałem wiedzieć, milordzie. Nie będę więcej panu zabierał czasu.
I Roland ukłonił się.
Sir John odkłonił się i powrócił na balkon na swe miejsce.
Tego dnia było przyjęcie u ministra wojny. Roland udał się do hotelu, przebrał się i przed dziesiątą był już w pałacu obywatela Carnot’a.
Tam znalazł swych świadków. W kilku słowach zapoznał ich ze sprawą. Zaznaczył, że chodzi o ciężką obelgę, która powinna pozostać tajemnicą nawet dla nich; że jest stroną obrażoną i że jemu zatem przysługuje wybór broni i warunki walki.
Świadkowie mieli nazajutrz rano spotkać się w hotelu Mirabeau ze świadkami lorda Tanlay’a, a potem zejść się z Rolandem w hotelu Paryskim.
Roland powrócił do hotelu o godzinie jedenastej, pisał przez jaką godzinę, poczem położył się spać.
O godzinie wpół do dziesiątej przyszli jego sekundanci; wracali od sir Johna.
Sir John przyznawał Rolandowi prawo dyktowania warunków spotkania, jako stronie obrażonej.
Na ich uwagę, że sądzili, iż będą traktować z jego sekundantami, a nie z nim samym, sir John odparł, że nie znał nikogo bliżej w Paryżu i że miał nadzieję, iż jeden z sekundantów Rolanda będzie jego sekundantem na placu.
Roland uznał żądanie sir Johna za słuszne i upoważnił jednego ze swych sekundantów, aby był świadkiem lorda Tanlay’a.
Pozostawało ułożyć warunki.
Mieli się bić na pistolety. Dystans początkowy ustalono na pięć kroków. Na trzeci znak przeciwnicy mieli strzelać.
Były to, jak widać, warunki ciężkie, walka na śmierć. Ten, ktoby nie zabił swego przeciwnika, musiałby go świadomie oszczędzać.
To też świadkowie ostrzegli Rolanda; on jednak obstawał za tymi warunkami, które uważał za odpowiednie wobec doniosłości doznanej obrazy.
Musieli mu ustąpić. Sekundant sir Johna oświadczył, że nie może bez porozumienia się ze swym mocodawcą zgodzić się na te warunki.
— Nie unoś się, przyjacielu — rzekł mu Roland — znam sir Johna i wiem, że przystanie na to chętniej, niż ty.
Sekundanci powrócili do sir Johna. Zastali go przy śniadaniu.
Na ich widok sir John wstał i zaproponował posiłek. Gdy się wymówili, przeszedł do sprawy.
Oświadczyli mu, że jeden z nich będzie jego sekundantem.
Następnie sekundant Rolanda wyłuszczył warunki spotkania.
Sir John na wszystko odpowiadał:
— Bardzo dobrze.
Gdy jego świadek chciał robić pewne zastrzeżenia co do warunków, lord Tanlay prosił go, aby nie opierał się.
— Pan de Montrevel jest tak miły — rzekł — że nie chcę w niczem mu sprzeciwiać się; co zrobi — wszystko będzie dobre.
Ustalono wreszcie godzinę pojedynku. I na tym punkcie lord Tanlay zastosował się do życzeń Rolanda.
Obaj sekundanci wyszli zachwyceni sir Johnem.
Opowiedzieli o wszystkiem Rolandowi.
— Czy nie mówiłem? — rzekł Roland.
Roland wyznaczył spotkanie na siódmą wieczór w lasku w alei Milczenia.
Sekundanci zaproponowali, aby Roland kupił u puszkarza dwa pistolety.
— Nie — odparł Roland — lord Tanlay ma parę wspaniałych pistoletów, które już wypróbowałem. Wolałbym strzelać z nich, o ile sir John się zgodzi.
Ten, który miał być sekundantem sir Johna, udał się doń jeszcze raz z zapytaniem, czy czas i miejsce spotkania dogadzają mu i czy nie zechce dać swych pistoletów.
Lord Tanlay odpowiedział na to nastawieniem swego zegarka podług zegarka sekundanta i wręczeniem mu pudełka z pistoletami.
— Czy mam po pana wstąpić? — zapytał sekundant.
— Zbyteczne — odparł ten — jesteś pan przyjacielem p. de Montrevel; jedź pan przeto z nim. Ja przyjadę konno z mym sługą. Znajdziecie mnie już na placu.
Młody oficer powtórzył Rolandowi odpowiedź sir Johna.
— Czyż nie mówiłem? — odparł Roland.
Ponieważ było dopiero południe, Roland pożegnał swych przyjaciół, prosząc, aby po szóstej byli u niego i przyprowadzili mu konia.
O oznaczonej godzinie pod bramą hotelu stali dwaj sekundanci i dwu ich służących. Jeden z nich trzymał konia.
Roland powitał ich serdecznie i wskoczył na siodło.
Przez bulwary dojechali do placu Ludwika XV, a stamtąd wjechali na Pola Elizejskie.
Podczas drogi z Rolandem zdarzyło się to samo, co już obserwował sir John przed pojedynkiem z p. de Barjols.
Roland wpadł w taką wesołość, że można ją było uważać za przesadzoną, gdyby nie była szczerą.
Młodzi ludzie widywali odważnych, ale takiej niefrasobliwości nie widzieli. Rozumieliby jeszcze, gdyby chodziło o zwykły pojedynek, w którym zimna krew i zręczność daje przewagę nad przeciwnikiem. Ale w takiej walce, jak ta, której mieli być świadkami, przeciwników nie mogła uratować ani zimna krew, ani zręczność, jeśli nie od śmierci, to przynajmniej od ciężkiej rany.
Na domiar Roland poganiał konia, jakgdyby chciał dojechać jak najprędzej. To też na pięć minut przed wyznaczoną godziną byli już na placu.
Ktoś już spacerował po alei.
Roland poznał sir Johna.
Młodzi ludzie spojrzeli na Rolanda.
Ku ich wielkiemu zdziwieniu na twarzy Rolanda malował się wyraz życzliwości dla przeciwnika.
W chwilę potem byli na miejscu.
Sir John był zupełne spokojny, ale smutny.
Znać było, że to spotkanie jest dlań bolesne.
Zsiedli z koni. Jeden z sekundantów wziął pudełko z pistoletami z rąk służących, którym kazał jechać dalej wolno i powracać tylko na odgłos strzału.
Dwaj przeciwnicy i dwaj sekundanci weszli w głąb lasku, szukając odpowiedniego miejsca.
Lasek był pusty, gdyż była to pora obiadowa.
Znaleźli polankę nadającą się doskonale do pojedynku.
Sekundanci spojrzeli na przeciwników.
Ci dali znak, że zgadzają się na to miejsce.
— Nic się nie zmieniło? — zapytał jeden ze świadków lorda Tanlay’a.
— Proszę spytać o to p. de Montrevel — odpowiedział lord Tanlay — wszystko zależy od niego.
— Nic — odezwał się Roland.
Wyjęto pistolety i zaczęto je nabijać.
Sir John stanął na stronie, ścinając trawę końcem szpicruty.
Roland spojrzał na niego, przez chwilę jakby się wahał, wreszcie podszedł wprost do niego. Sir John podniósł głowę i widać było, że błysnęła mu jakaś nadzieja.
— Milordzie — odezwał się Roland. — Mógłbym mieć do pana pretensyę pod pewnymi względami, ale niemniej uważam pana za człowieka honoru.
— I masz pan słuszność — odpowiedział sir John.
— Jeśli pan zostaniesz przy życiu, czy spełnisz obietnicę, którą mi zrobiłeś w Awinionie?
— Mało jest szans, abym został przy życiu — odparł lord Tanlay — ale rozporządzaj pan mną.
— Chodzi mi o to, co ma być z mojemi zwłokami.
— Czy wola twoja pod tym względem jest taka sama, jaką wyraziłeś w Awinionie?
— Taka sama, milordzie.
— Dobrze... Może pan być zupełnie spokojny.
Roland skłonił się i powrócił do swych przyjaciół.
— Czy masz nam co do polecenia na wypadek nieszczęścia? — zapytał jeden z nich.
— Mam.
— Mów.
— Nie sprzeciwiajcie się w niczem lordowi Tanlay’owi w sprawie mego pogrzebu. W lewej ręce trzymam bilet do niego. Jeśli nie zdążę przed śmiercią nic powiedzieć, wyjmijcie list z ręki i oddajcie go lordowi.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Pistolety nabite.
— To uprzedźcie lorda Tanlay’a.
Jeden z sekundantów podszedł do sir Johna.
Drugi odmierzył pięć kroków.
Roland dostrzegł, że dystans jest nieco za duży.
— Przepraszam — odezwał się — mówiliśmy o trzech krokach.
— O pięciu — odparł mierzący.
— Bynajmniej, przyjacielu! mylisz się.
I zwrócił się do sir Johna i jego świadka, pytając ich wzrokiem.
— Doskonałe! trzy kroki — odpowiedział sir John.
Wobec tego skrócono dystans do trzech kroków, poczem położono na ziemi dwie szable dla wyznaczenia granicy.
Sir John i Roland zbliżyli się do stanowisk.
Dano im pistolety. Przeciwnicy skłonili się na znak, że są gotowi.
Świadkowie odsunęli się; mieli trzykrotnie klasnąć w ręce.
Przy pierwszem klaśnięciu przeciwnicy mieli odciągnąć kurki, po drugiem wziąć się na cel1, po trzeciem strzelać.
Rozległy się kolejno trzy klaśnięcia wśród głębokiej ciszy.
Przy trzeciem klaśnięciu padły dwa strzały tak jednocześnie, że zlały się w jeden.
Ku wielkiemu zdziwieniu świadków, walczący stali na swych miejscach.
W chwili strzału Roland odchylił lufę i strzelił w ziemię.
Lord Tanlay podniósł lufę i kula obcięła gałąź o trzy stopy nad głową Rolanda.
Każdy z nich był zdziwiony tem, że żyje, skoro oszczędził przeciwnika.
Pierwszy przemówił Roland:
— Milordzie! Prawdę mówiła moja siostra, że jesteś człowiekiem najszlachetniejszym na ziemi.
I, odrzuciwszy broń, wyciągnął dłoń do sir Johna.
Sir John z pośpiechem wyciągnął rękę.
— Ach, rozumiem. Znowu chciałeś zginąć. Ale Bóg na szczęście nie dozwolił, abym miał być twoim zabójcą I Podeszli obaj sekundanci.
— Co się stało? — zapytali.
— Nic! — odpowiedział Roland. — Chciałem umrzeć, ale z ręki człowieka, którego najbardziej kocham. Niestety, wolał on umrzeć, niż mnie zabijać. Chodźmy! Widzę, że tę robotę muszę powierzyć Austryakom.
Uścisnąwszy jeszcze raz lorda Tanlay’a i dłonie przyjaciół:
— Wybaczcie, panowie — rzekł — ale pierwszy konsul ma wydać wielką bitwę we Włoszech i nie mam ani chwili do stracenia.
I poleciwszy sir Johnowi wyjaśnić wszystko oficerom, Roland skoczył na konia i galopem wrócił do Paryża, wciąż opanowany tą fatalną manią śmierci, której tak pragnął.