Towarzysze Jehudy/Tom III/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyrok wywarł straszne wrażenie nietylko w sali sądowej, ale w całem mieście.
Pani de Montrevel zrozpaczona swą rolą, w tej sprawie odegraną, wbrew jej woli, w tym dramacie, kończącym się śmiercią, miała tylko jedną drogę do naprawienia wyrządzonej krzywdy: jechać natychmiast do Paryża, rzucić się do nóg pierwszego konsula i prosić go o ułaskawienie czterech skazańców.
Nie żegnając się nawet z Amelią, odjechała natychmiast, wiedziała bowiem, że Bonaparte miał wyjechać w początkach maja, a było to już 6 maja.
Napisała tylko do córki, tłómacząc jej, jak przez ratalne zasugestyonowanie, chcąc uratować czterech oskarżonych, przyczyniła się do skazania ich na śmierć.
Do Paryża przyjechała 8 maja rano.
Bonaparte wyjechał był w dniu 6 maja wieczorem.
Odjeżdżając, powiedział, że udaje się do Dijon, a najdalej do Genewy, ale że nie zabawi dłużej, niż trzy tygodnie.
Kasacya, gdyby nawet miała być odrzucona, przeciągnąć powinna sprawę pięć do sześciu tygodni.
Nadzieja więc nie była stracona.
Ale straconą się okazała, gdy dowiedziano się, że wyjazd do Dijon był tylko pretekstem i że Bonaparte, zamiast do Szwajcaryi, pojechał do Włoch.
Wówczas pani de Montrevel, nie chcąc zwracać się do syna, gdyż znała jego przysięgę po zamachu na lorda Tanlay’a i jego udział w chwytaniu towarzyszy Jehudy, zwróciła się do Józefiny. Ta obiecała napisać do Bonapartego.
I tegoż wieczora spełniła obietnicę.
Ale sprawa nabrała rozgłosu. Sprawiedliwość okazała się sprawniejszą, niż zwykle, i na trzydziesty piąty dzień po ogłoszeniu wyroku kasacya została odrzucona.
Natychmiast wysłano do Bourgu rozkaz, aby wyrok wykonać w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Ale władze sądowe nie były powiadomione o tem pierwsze.
Pewnego dnia, gdy skazańcy przechadzali się na podwórzu więziennem, przez mur przeleciał kamień i spadł im pod nogi.
Do kamienia przywiązany był list.
Morgan podniósł kamień, otworzył list i przeczytał.
Potem, zwracając się do towarzyszy, rzekł:
— Panowie! Kasacya odrzucona, jak tego mogliśmy się spodziewać. Prawdopodobnie jutro odbędzie się ceremonia.
Valensolle i Ribier, którzy zabawiali się jakąś grą, porzucili zabawę, aby usłyszeć nowinę.
Usłyszawszy zaś, powrócili do gry.
Jayat, który czytał Nową Heloizę, powrócił do książki, mówiąc:
— Zdaje mi się, że nie zdążę skończyć arcydzieła p. Jana Jakóba Rousseau; ale słowo honoru, że nie żałuję tego. Jest to książka najnudniejsza i najfałszywsza, jaką kiedykolwiek czytałem.
Sainte-Hermine potarł czoło ręką, szepcząc:
— Biedna Amelia!...
A spostrzegłszy Karolinę w oknie, podszedł do niej:
— Powiedz Amelii — rzekł — że dziś w nocy musi spełnić daną mi obietnicę.
Córka stróża więziennego ucałowała ojca i zapowiedziała mu, że pewnie wróci pod wieczór, i poszła drogą, którą od dwu miesięcy odbywała dwa razy na dzień: raz do więzienia, drugi raz wieczorem do zamku Noires-Fontaines.
Zdziwiona była spokojem, z jakim Amelia przyjęła powtórzone przez nią polecenie.
Nie dostrzegła bowiem w zmroku bladości twarzy Amelii, nie czuła skurczu śmiertelnego jej serca, nie zrozumiała, dlaczego Amelia poszła ku domowi krokiem sztywniejszym, jeszcze bardziej automatycznym, niż zwykle.
Karolina chciała pójść za swą panią.
Lecz koło drzwi Amelia wyciągnęła rękę.
— Zaczekaj tu na mnie! — rzekła.
Amelia zamknęła drzwi za sobą i weszła do pokoju Rolanda.
Pokój Rolanda był obrazem prawdziwego pokoju żołnierza i myśliwego; główną jego ozdobę stanowiły trofea myśliwskie i broń.
A była tam broń najrozmaitsza, zaczynając od pistoletów z fabryki w Wersalu aż do pistoletów z Kairu, od noży katalońskich aż do jataganów tureckich.
Amelia zdjęła ze ściany cztery sztylety i osiem pistoletów różnych systemów.
Nabrała kul w woreczek i prochu do rogu.
Następnie zeszła do Karoliny.
W dziesięć minut potem ubrała się w strój włościanki.
Czekały na nadejście nocy; w czerwcu dzień jest długi.
Amelia stała nieruchomo oparta o kominek, patrząc przez otwarte okno na wieś Ceyzeriat, która stopniowo niknęła w nastającym zmroku.
Gdy wreszcie ściemniło się, Amelia odezwała się:
— Już czas.
I obie dziewczyny wyszły. Michał nie zwrócił uwagi na Amelię: wziął ją za przyjaciółkę Karoliny, która ją odprowadzić chciała.
Biła dziesiąta, gdy obie dziewczyny przechodziły koło kościoła w Brou.
O godzinie kwadrans na jedenastą Karolina zastukała do drzwi więzienia.
Otworzył jej ojciec Courtois.
Wiemy już, że ojciec Courtois był z przekonań rojalistą.
To też czuł głęboką głęboką sympatyę dla czterech skazańców; miał on nadzieję, że pani de Montrevel wyjedna ułaskawienie ich u pierwszego konsula. W miarę możności osładzał im pobyt w więzieniu, unikając zbytecznej surowości.
Prawda, że jednak, pomimo sympatyi dla nich, nie przyjął sześćdziesięciu tysięcy franków w złocie — sumy, która na owe czasy przedstawiała wartość trzykrotną w porównaniu z czasami obecnymi — za ułatwienie im ucieczki.
Ale, wtajemniczony we wszystko przez córkę Karolinę, pozwolił Amelii, przebranej za wieśniaczkę, być obecną na sądzie.
I tym razem, nie wiedząc jeszcze o odrzuceniu kasacyi, dał się ubłagać.
Carolina powiedziała mu, że jej pani w nocy wyjeżdża do Paryża, aby przyśpieszyć ułaskawienie, i że chce przed odjazdem pożegnać się z baronem de Sainte-Hermine.
Pozwolił wobec tego na widzenie się Morgana z Amelią.
Sam nawet poprowadził ją do celi. Za Amelią szła Karolina.
— Panienka poznaje więzienie — odezwał się ojciec Courtois. — Tutaj panienka była uwięziona z matką. Wódz tych nieszczęśliwych młodych ludzi, baron Karol de Sainte-Hermine, prosił mię, jak o łaskę, o celę Nr. 1. Nie odmówiłem mu, wiem bowiem, że on panienkę kocha. Niech się panienka nie obawia: o tej tajemnicy nikt się nie dowie. Potem rozpytywał mnie, gdzie stało łóżko panienki. Ma nawet to samo łóżko.
Amelia westchnęła, a raczej jęknęła i uczuła, że łza zwilżyła jej oko.
Więc była kochana tak, jak sama kochała, i o tem dowiedziała się z ust obcych.
W chwili rozstania na zawsze, świadomość tego była najpiękniejszym brylantem w jej koronie męczeńskiej.
Doszedłszy do drzwi celi Nr. 1, Amelia położyła rękę na ramieniu stróża.
Zdało jej się, że słyszy jakiś śpiew.
Wsłuchała się: ktoś deklamował.
Ale nie był to głos Morgana; był to głos jej nieznany.
Wiersz deklamowany miał w sobie coś smutnego, jak elegia, coś religijnego, jakby psalm.
Wreszcie głos zamilkł. Amelia dała znak stróżowi, żeby otworzył drzwi.
Ojciec Courtois widać podzielał wzruszenie dziewczyny, bo otworzył drzwi, jak mógł najciszej. Drzwi się otwarły.
Amelia objęła jednym rzutem oka celę i jej mieszkańców.
Valensolle stał oparty o mur i trzymał jeszcze w ręku książkę, z której przed chwilą czytał ów wiersz. Jayat siedział przy stole, trzymając głowę w rękach, Ribier na stole tuż przy nim. Sainte-Hermine z oczyma zamkniętemi, jakby spał, leżał na łóżku.
139 — Na widok Amelii, którą poznali, Jayat i Ribier powstali.
Morgan pozostał bez ruchu; nic nie słyszał.
Amelia podeszła wprost do Morgana i, jakgdyby uczucia, które miała dla swego kochanka, uświęcone były zbliżającą się śmiercią, przywarła ustami do ust jego, nie zważając na obecność jego trzech przyjaciół, i wyszeptała:
— Zbudź się, Karolu! Twoja Amelia dotrzymała słowa.
Morgan wydał okrzyk radości i objął rękoma głowę dziewczyny.
— Panie Courtois — rzekł Montbar. — jesteś dzielnym człowiekiem. Pozostaw tych dwoje nieszczęsnych razem. Byłoby profanacyą z naszej strony mącić naszą obecnością te kilka chwil, przez które będą razem na tej ziemi.
Ojciec Courtois, nic nie mówiąc, otworzył drzwi od celi sąsiedniej. Valensolle, Jayat i Ribier weszli tam; drzwi zamknęły się za nimi.
Courtois dał znak Karolinie, aby wyszła, i sam za nią opuścił celę.
Oboje kochankowie pozostali sami.
Są sceny, których nie należy próbować oddać, są słowa, których nie można powtórzyć.
Po godzinie młodzi ludzie usłyszeli, że klucz obraca się w zamku. Byli smutni, lecz spokojni.
Biedny dozorca był jeszcze bardziej ponury i zakłopotany. Amelia i Morgan podziękowali mu uśmiechem.
Podszedł do drugiej, celi, otworzył drzwi, mrucząc:
— Niech razem spędzą tę noc ostatnią.
Valensolle, Jayat i Ribier powrócili.
Amelia, obejmując Morgana lewą ręką, wyciągnęła prawą do powracających.
Wszyscy trzej ucałowali jej dłoń, poczem Morgan odprowadził ją do drzwi.
— Do widzenia! — rzekł Morgan.
— Do widzenia! — odpowiedziała Amelia.
I pożegnali się długim pocałunkiem, po którym rozstali się z bolesnem westchnieniem.
Drzwi zamknęły się za Amelią; zadzwoniły łańcuchy, zazgrzytał klucz.
— No i cóż? — zapytali naraz Valensolle, Jayat i Ribier.
— Oto jest — odpowiedział Morgan, wyjmując na stół zawartość worka.
Młodzieńcy krzyknęli z radości, widząc pistolety i sztylety.
Tymczasem dozorca odprowadził Amelię aż do drzwi, wychodzących na ulicę.
Doszedłszy tam, zawahał się, lecz po chwili odezwał się:
— Panno de Montrevel, przepraszam, że muszę wyrządzić ból, ale niepotrzebnie pani jedzie do Paryża...
— Czy dlatego, że odrzucono kasacyę i że wyrok wykonany będzie jutro? — zapytała Amelia.
Dozorca cofnął się o krok ze zdziwienia.
— Wiedziałam o tem, — rzekła Amelia.
A zwracając się do służącej:
— Odprowadź mnie do najbliższego kościoła; przyjdziesz po mnie jutro, jak wszystko będzie skończone.
Najbliższy kościół nie był daleko; był to kościół świętej Klary.
Przed trzema miesiącami, na rozkaz pierwszego konsula, został ponownie otwarty.
Kościół o tej porze był zamknięty; ale Karolina znała zakrystyana, który też otworzył go po pewnej chwili.
Czekając na zakrystyana, Amelia zobaczyła coś, co jej się wydało strasznem.
Przeszło koło niej trzech ludzi czarno ubranych, którzy prowadzili wózek na czerwono pomalowany.
Na wózku tym były jakieś deski, drabina na czerwono malowana. Wózek podążał w kierunku placu, na którym odbywały się egzekucye.
Amelia domyśliła się; padła na kolana i krzyknęła.
Na jej krzyk czarno ubrani ludzie odwrócili się; zdawało im się, że jedna z figur portyku kościoła oderwała się od muru i padła na kolana.
Jeden z nich podsunął się do Amelii.
— Nie zbliżaj się pan do mnie! — zawołała.
Człowiek pokornie powrócił do wózka i poszedł dalej.
Wóz zniknął na zakręcie ulicy Więziennej.
Gdy powróciła Karolina z zakrystyanem, znalazła Amelię na klęczkach.
Zakrystyan otworzył drzwi i zapalił świecę w jednej z kaplic.
Amelia klękła przed ołtarzem, prosząc, aby ją zostawiono samą.
Koło trzeciej nad ranem słońce oświetliło okna kaplicy.
Miasto budziło się powoli. Amelia zauważyła, że ruch był jakiś większy, niż zwykle. Wkrótce sklepienia kościoła zadrżały: przejeżdżał oddział jazdy, która jechała w kierunku więzienia.
Koło dziewiątej Amelia usłyszała jakiś hałas i wydało jej się, że tłum biegł w jakimś jednym kierunku.
Istotnie, w więzieniu zaszły straszne rzeczy.
Kiedy koło dziewiątej ojciec Courtois wszedł do celi, aby oznajmić skazańcom o odrzuceniu kasacyi i o mąjącem nastąpić wykonaniu wyroku, znalazł ich uzbrojonych od stóp do głów.
Skazańcy niespodzianie wciągnęli dozorcę do celi i zatrzasnęli drzwi. Wyrwawszy mu pęk kluczy, zamknęli go w swej celi, a sami przeszli do celi sąsiedniej, w której byli Valensolle, Jayat i Ribier podczas pożegnania Amelii z Morganem.
Otworzyli drugie drzwi, wychodzące z tej celi na podwórze więźniów.
Z podwórza tego troje mocnych drzwi prowadziło do korytarza, przez który dochodzi się do izby odźwiernego.
Z tej izby piętnaście stopni prowadziło na drugie podwórze, otoczone kratą.
Zazwyczaj krata owa zamykana była tylko na noc.
Młodzi ludzie mieli nadzieję, że jeśli krata będzie otwarta, to zdołają jeszcze uciec.
Ale już z wysokości schodów zobaczyli, że nadzieje ich były płonne.
Krata była zamknięta a koło niej stało z 80 żandarmów i dragonów.
Na widok więźniów wolnych i uzbrojonych, rozległ się w tłumie okrzyk zdziwienia i przestrachu.
Bo istotnie wyglądali strasznie.
Byli bowiem dla zupełnej swobody ruchów obnażeni do pasa.
Obwiązani byli w pasie chustkami, za któremi tkwiła broń.
Zrozumieli, że byli panami swego życia, ale nie wolności.
Wśród zgiełku tłumu i brzęku wydobywanych z pochew szabel naradzali się przez chwilę.
Po chwili, uścisnąwszy ręce towarzyszom, Montbar odłączył się od nich, zszedł ze schodów i podszedł do kraty.
Zbliżywszy się na cztery kroki, skłonił się tłumowi, który zamilkł, i zwrócił się do żołnierzy:
— Doskonale, panowie żandarmi! Doskonale, panowie dragoni!
I, włożywszy lufę pistoletu do ust, strzelił; strzał rozsadził mu czaszkę.
Po strzale rozległy się krzyki szalone; lecz wkrótce zapanowała cisza. Ze schodów schodził Valensolle: trzymał w ręku ostry sztylet.
Pistolety zostawił za pasem.
Podszedł do małej komórki, podpartej na trzech filarach; stanął przy jednym filarze, oparł oń rękojeść sztyletu, ostrze skierował w serce, rękoma objął filar, skłonił się ostatni raz przyjaciołom i ścisnął filar tak, że ostrze zatopiło się po rękojeść w piersi.
Chwilkę stał jeszcze; lecz bladość śmiertelna pokryła twarz jego, ręce się rozplotły i padł martwy.
Tym razem tłum milczał. Był przerażony.
Przyszła kolej na Ribiera: trzymał dwa pistolety.
Zbliżył się do kraty i wycelował z obu pistoletów do żandarmów.
Nie wystrzelił jednak, lecz strzelili doń żandarmi.
Padły trzy czy cztery strzały i Ribier runął przeszyty dwiema kulami.
Wśród widzów zapanował podziw dla tych młodych ludzi, którzy chcieli umrzeć, ale którzy sami wybierali sobie śmierć, i pragnęli, jak owi starożytni gladyatorowie, umrzeć pięknie.
I zaległa cisza, gdy ze schodów zszedł Morgan i wyciągnął rękę, na znak, że chce mówić.
Zresztą, cóż brakło temu żądnemu krwi tłumowi, który miał widowisko wspanialsze, niż się spodziewał?
Obiecano mu cztery śmierci, ale jednakowe; cztery ścięte głowy, a patrzał na niespodziewane, malownicze zgony. Dlatego też tłum zamilkł, gdy zobaczył schodzącego Morgana.
Ten nie miał w ręku ani sztyletu, ani pistoletu, które tkwiły mu za pasem.
Ominął trupa Valensolle’a i stanął pomiędzy zwłokami Ribiera i Jayat’a.
— Panowie! — rzekł — ułóżmy się.
Wszyscy słuchali z zapartym oddechem.
— Mieliście już jednego, który sobie roztrzaskał głowę (tu wskazał na Jayat’a); drugi zasztyletował się (wskazał na Valensolle’a), trzeci został rozstrzelany (wskazał na Ribiera); chcielibyście widzieć, jak czwartemu będą ścinali głowę — rozumiem to.
Tłum wzdrygnął się przerażony.
— Więc — ciągnął dalej Morgan — chcę wam zrobić tę przyjemność. Chcę się poddać, ale pragnę iść na rusztowanie z własnej woli, żeby mię nikt nie tknął. Kto zbliży się do mnie, temu palę w łeb; chyba, że zbliży się ten pan — dodał, wskazując na kata. — Jest to sprawa pomiędzy nim a mną.
Tłumowi żądanie to nie wydało się widocznie zbyt wygórowanem, bo zewsząd rozległy się wołania:
— Dobrze, dobrze, dobrze!
Oficer żandarmeryi uznał, że prościej będzie skończyć wszystko, przystając na żądanie Morgana.
— Przyrzeknij mi pan — zwrócił się do Morgana — że nie będziesz usiłował uciekać.
— Daję słowo honoru — odparł Morgan.
— No to oddal się pan — rzekł oficer — i pozwól nam uprzątnąć zwłoki swych towarzyszy.
— Zupełnie słusznie — odpowiedział Morgan i oddalił się o dziesięć kroków.
Krata otworzyła się.
Trzech ludzi czarno ubranych weszło na dziedziniec i zebrało zwłoki.
Ribier był jeszcze żywy; otworzył oczy i szukał wzrokiem Morgana.
— Jestem oto — odezwał się Morgan — bądź spokojny, będę z wami.
Ribier zamknął oczy, nie wydając ani słowa.
Gdy wyniesiono zwłoki, oficer żandarmeryi zwrócił się do Morgana:
— Czy pan gotów?
— Tak, panie — odpowiedział Morgan z grzecznym ukłonem.
— No, to proszę iść.
— Już idę — odpowiedział Morgan.
Stanął pomiędzy plutonem żandarmów i oddziałem dragonów.
— Czy pan pójdzie sam, czy chce pan jechać na wózku? — zapytał oficer.
— Sam, sam; chodzi mi bardzo o to, ażeby wiedziano, iż przyszła mi fantazya dać się ściąć, że jednak nie boję się.
Ponury pochód minął plac Des Lices i szedł wzdłuż ogrodu pałacu Montbazon.
Wózek z trzema zwłokami jechał naprzód; za nim jechali dragoni, za nimi sam, piechotą, Morgan, a za nim żandarmi z kapitanem na czele.
U końca muru pochód skręcił w lewo.
Wtem w odstępie pomiędzy ogrodem i wielką halą Morgan dostrzegł rusztowanie a na niem dwa słupy czerwone, jak krwawe ramiona, wyniesione do niebios.
— Nigdy nie widziałem gilotyny — odezwał się. — jakież to brzydkie!
Z temi słowy wyrwał sztylet z za pasa i utopił go w swej piersi aż po rękojeść.
Kapitan żandarmeryi dostrzegł ten ruch; spiął konia i podskoczył do Morgana, który, ku zdziwieniu wszystkich i własnemu, stał jeszcze na nogach.
Ale Morgan wyciągnął z za pasa pistolet i, celując, zawołał:
— Stać! umówiliśmy się, że nikt mnie nie tknie. Umrę sam, albo umrzemy we trzech; do wyboru.
Kapitan zdarł konia w tył.
— Idźmy dalej — powiedział Morgan.
I naprawdę poszedł.
Koło gilotyny Morgan wyciągnął z rany sztylet i pchnął się nim po raz drugi.
I krzyknął raczej ze wściekłości niż z bólu.
— Twarde muszę mieć życie! — zawołał.
Pomocnicy kata chcieli mu pomódz przy wejściu na schodki, nad którymi stał kat, ale Morgan odezwał się:
— Niech mnie nikt nie dotyka.
I pewną nogą wszedł na sześć schodów.
Stanąwszy na platformie, jeszcze raz wyjął sztylet z rany i utopił go w swej piersi po raz trzeci.
Ale zaśmiał się strasznie, rzucając pod stopy kata sztylet, wyrwany z trzeciej rany, również nie śmiertelnej, jak i pierwsze dwie.
— Ach! już mam dość tego — zawołał — na ciebie kolej i załatw się ze mną, jak możesz.
W minutę potem głowa dzielnego młodzieńca spadła na deski.
A do dziś dnia mówią w Bourgu, że głowa wyszeptała imię Amelii.
Po nim ścięto trzech nieżywych. W ten sposób widzowie mieli podwójne widowisko.