Towarzysze Jehudy/Tom III/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Powiem tak, jak sam mówiłeś przed chwilą: pogadamy o tem po moim powrocie.
— Na Boga! — odezwał się Bonaparte. — Zabijesz jeszcze i tego, jak zabiłeś innych. Jestem pewny. Ale przyznam ci się, że żałowałbym go.
— Jeśli masz go tak żałować, generale, to łatwo mogę być zabity zamiast niego.
— Tylko nie rób głupstw — odezwał się żywo pierwszy konsul. — Ciebie będę żałował jeszcze bardziej.
— Doprawdy, generale — odparł Roland ze śmiechem urywanym — trudno cię zadowolić.
Tym razem odszedł do Chivasso, a generał już go nie wstrzymywał.
W pół godziny potem Roland pędził drogą nad Ivrée w karetce pocztowej.
Zobaczmy tymczasem, co się działo we Francyi, i wyjaśnijmy niejasne punkty rozmowy Bonapartego z adjutantem.
Wzięci do niewoli w grocie Ceyzeriat młodzi ludzie tylko jedną noc spędzili w więzieniu w Bourgu; nazajutrz przeniesiono ich do Besançon, gdzie mieli stanąć przed sądem wojennym.
Pozostało podsądnych tylko czterech, gdyż jeden z nich zmarł tego samego dnia, kiedy ich schwytano, drugi zaś na trzeci dzień po przybyciu do Besançon.
Byli to: Morgan, który się oddał dobrowolnie w ręce sprawiedliwości, Montbar, Adler i d’Assas. Ci trzej odnieśli rany, ale nie niebezpieczne.
Te cztery pseudonimy ukrywały następujące nazwiska: barona de Sainte-Hermine, hrabiego de Jayat, wicehrabiego de Valensolle i margrabiego de Ribier.
Podczas śledztwa przedwstępnego upłynął termin prawa, w myśl którego przestępstwa napadów na dyliżanse podlegały kompetencyi sądów wojennych. Wobec tego więźniowie nasi stanąć mieli przed trybunałem cywilnym.
Dla podsądnych była to różnica: sąd wojenny skazałby ich na rozstrzelanie, sąd cywilny — na ścięcie.
Sądzić ich miał sąd w Bourgu.
Pod koniec marca przewieziono ich z Besançon do Bourgu.
Oskarżeni zachowywali się w sposób, który niemało kłopotów sprawiał sędziemu śledczemu.
Oświadczyli oni, że są: jeden markiz de Ribier, drugi — wicehrabia de Valensolle, trzeci — baron de Sainte-Hermine, czwarty — hrabia de Jayat, lecz że nie mają nic wspólnego z Morganem, Montbarem, Adlerem i d’Assasem, którzy napadali na dyliżanse.
Przyznali się, że tworzyli oddziały zbrojne, lecz że te oddziały należały do band p. de Teyssonnet i były w związku z armią w Bretanii; oni mieli działać na Południu i na Wschodzie, gdy armia bretońska, która niedawno podpisała pokój, działała na Zachodzie.
Czekali tylko na złożenie broni przez Cadoudala, aby zrobić to samo. Prawdopodobnie rozkaz Cadoudala miał nadejść lada chwila, kiedy właśnie zostali zaatakowani i wzięci do niewoli.
Trudno było dowieść im nieprawdy tych zeznań, gdyż ludzie, napadający na dyliżanse, byli zawsze zamaskowani, i nikt, oprócz pani de Montrevel i sir Johna, nie widział twarzy naszych awanturników.
Sir John, jak wiemy, widział ich tej nocy, kiedy był przez nich sądzony i zasztyletowany, a pani de Montrevel podczas napadu na dyliżans, gdy w czasie ataku nerwowego zrzuciła maskę Morganowi.
Oboje byli wezwani do sądu i skonfrontowani z podsądnymi, ale oboje oświadczyli, że nikogo nie poznają.
Takie stanowisko ze strony pani de Montrevel było zrozumiałe: pani de Montrerel żywiła podwójną wdzięczność dla człowieka, który uratował jej syna, Edwarda, i który przyszedł jej z pomocą.
Trudniej było zrozumieć milczenie sir Johna; musiał przecież poznać dwu przynajmniej ze swoich zabójców.
Oni go poznali. Lecz śmiało patrzyli mu w oczy. Sir John, pomimo nalegań sędziego, oświadczył:
— Nie mam zaszczytu poznać tych panów.
Amelia, blada, rozgorączkowana, oczekiwała z niepokojem powrotu matki i lorda Tanlay’a od sędziego śledczego.
Pierwszy wrócił lord Tanlay. Amelia, ujrzawszy go, wybiegła na spotkanie, wołając:
— No i cóż?
Sir John, obejrzawszy się dookoła i widząc, że pani de Montrevel jest daleko, odparł:
— Ani ja, ani matka pani, nie poznaliśmy nikogo.
— Jaki pan szlachetny! jaki dobry, milordzie! — zawołała dziewczyna, usiłując ucałować rękę sir Johna.
Lecz ten, wyrwawszy rękę, mówił dalej:
— Zrobiłem tylko to, com pani obiecał. Ale szat Matka nadchodzi.
Amelia cofnęła się o krok.
— Więc pani — rzekła — nie przyczyniła się do skompromitowania tych nieszczęśliwych?
— Czyś chciała, abym wysłała na szafot człowieka, który mi przyszedł z pomocą i który, zamiast zabić Edwarda, ucałował go?
— Ale pani go poznała?
— Doskonale — odrzekła pani de Montrevel — to ten blondyn z czarnemi oczyma i brwiami, który się nazywa Karol de Sainte-Hermine.
Amelia wydała okrzyk stłumiony.
— Więc — odezwała się — już wszystko skończone. Nie będą was więcej wzywali?
— Zdaje się, że nie.
— W każdym razie — odezwał się sir John — sądzę, że pani de Montrevel, tak jak i ja (bom w istocie nie poznał nikogo), pozostanie przy swem zeznaniu.
— Oczywiście — rzekła pani de Montrevel. — Niech mię Bóg broni, abym miała być przyczyną śmierci tego młodzieńca. Dosyć już, że on i jego towarzysze dostali się w ręce Rolanda.
Amelia westchnęła i pewien spokój odbił się na jej twarzy.
Spojrzawszy z wdzięcznością na sir Johna, podbiegła do swego pokoju, gdzie na nią czekała Karolina.
Karolina była dla Amelii prawdziwą przyjaciółką.
Codzień od chwili, gdy podsądni powrócili do więzienia w Bourgu, Karolina spędzała godzinę z ojcem i rozmawiała o więźniach, następnie przynosiła wiadomości o nich Amelii.
W tym to czasie powrócili z Paryża pani de Montrevel i sir John.
Przed wyjazdem swym z Paryża pierwszy konsul dał do zrozumienia pani de Montrevel przez Rolanda i Józefinę, iż pragnie, aby małżeństwo Amelii z sir Johnem zawarte zostało jak najprędzej, podczas jego nieobecności w Paryżu.
Pani de Montrevel pozwoliła na poufną rozmowę córce z sir Johnem właśnie w dniu, w którym byli wezwani do zeznań.
Rozmowa trwała przeszło godzinę, tak że sir John zaraz potem pojechał z panią de Montrevel do sędziego.
Wieczorem tegoż dnia pani de Montrevel miała ze swej strony rozmowę z córką.
Na nalegania matki Amelia tłómaczyła się stanem zdrowia i prosiła o zwłokę, zaznaczając, że liczy na delikatność lorda Tanlay’a.
Nazajutrz pani de Montrevel musiała powracać do Paryża.
Chciała wziąć z sobą Amelię, ale ta prosiła o zostawienie jej na wsi na czas wiosny dla poprawy zdrowia.
Matka, ponieważ chodziło o zdrowie Amelii, zgodziła się.
Odjechał z nią i sir John. Dziwiło ją, że podczas dwu dni podróży sir John nie wspominał nic o swem małżeństwie z Amelią.
Pani Bonaparte, przy pierwszem widzeniu się z przyjaciółką, zapytała:
— Kiedyż wydajemy zamąż Amelię? Wiesz, że tego małżeństwa życzy sobie bardzo pierwszy konsul.
Na to pani de Montrevel odpowiedziała:
— Zależy to tylko od lorda Tanlay’a.
Odpowiedź ta zastanowiła panią Bonaparte. Nie rozumiała zmiany tej w lordzie Tanlay’u.
Tylko czas mógł wyjaśnić tę tajemnicę.
A czas mijał i sprawa więźniów posuwała się naprzód.
Skonfrontowano ich ze wszystkimi podróżnymi, którzy podpisali byli protokóły o napadach; ale żaden z nich nie mógł nikogo poznać.
Zresztą podróżni zeznali, że nie zabrano nikomu ich pieniędzy, ani klejnotów.
Jan Picot zeznał, że oddano mu 200 ludwików, zabranych mu przez pomyłkę.
Śledztwo trwało dwa miesiące, a oskarżeni pozostawali tylko pod zarzutem winy, do której sami się przyznawali — winy należenia do powstania w Bretanii i Wandei i do band p. de Teyssonnet, które grasowały w górach Jury.
Sędziowie odwlekali, jak tylko mogli, rozpoczęcie procesu, spodziewając się, że znajdą jeszcze świadków na niekorzyść podsądnych, ale bezskutecznie.
Nikt bowiem, oprócz skarbu, nie był poszkodowany.
Trzeba więc było rozpocząć sprawę.
Podsądni ze swej strony wyzyskali ten czas.
Sędziowie byli przeświadczeni moralnie, ale tego nie wystarczało.
Na domiar sympatya społeczna była po stronie oskarżonych.
Wreszcie rozprawy zaczęto. Więzienie w Bourgu styka się z sądem. Przeprowadzono więc więźniów korytarzami wewnętrznymi wprost do sali sądowej.
Wejście oskarżonych wywołało wśród zebranej publiczności szmer, który nie miał w sobie nic groźnego: wyczuć w nim można było raczej zaciekawienie a nawet współczucie.
Istotnie sylwetki podsądnych mogły wzbudzać sympatyę.
Zapytani o nazwiska, imiona, wiek i miejsce urodzenia, odpowiedzieli: Karol de Sainte-Hermine, urodzony w Tours, lat 24;
Ludwik-Adrzej de Jayat, urodzony w Bagé-le-Château, lat 29;
Raul Fryderyk de Valensolle, urodzony w Sainte-Colombe, lat 27;
Piotr-Hektor de Ribier, urodzony w Bollène, lat 26.
Zapytani o stan i pochodzenie, odparli, że są szlachcicami i rojalistami.
Wspaniale wyglądała ta grupa czterech młodych ludzi, którzy bronili się od gilotyny, ale nic od rozstrzelania, którzy chcieli umrzeć i oświadczyli, że na śmierć zasłużyli, ale którzy chcieli śmierci żołnierskiej.
To też sędziowie rozumieli, że, o ileby oskarżeni byli o bunt zbrojny, to, wobec podbicia Wandei i uspokojenia się Bretanii, byliby podsądni uwolnieni.
A nie tego przecież chciał pan minister policyi. Nie wystarczał mu nawet wyrok śmierci, wydany przez sąd wojenny. On chciał dla nich śmierci hańbiącej, śmierci dla zbrodniarzy.
Rozprawy trwały już trzy dni, ale nie posunęły się ani na krok w kierunku pożądanym dla ministra.
Karolina była na wszystkich posiedzeniach sądu i przynosiła Amelii słowa nadziei.
Czwartego jednak dnia nie mogła już wytrzymać. Zrobiła sobie kostyum taki sam, jaki miała Karolina. Ta przyprowadziła Amelię do ojca i przedstawiła jako przyjaciółkę, która chce być na sprawie. Poczciwy stróż więzienny nie poznał panny de Montrevel pod gęstym woalem i postawił je obie w korytarzu, którym mieli przechodzić podsądni do sali sądowej.
Usłyszały wkrótce szmer kroków; zabrzęczały szable żandarmów i drzwi się otwarły.
Wyszedł jeden żandarm. Potem drugi.
Saint-Hermine szedł pierwszy. W chwili, gdy przechodził:
— Karolu! — wyszeptała Amelia.
Więzień poznał głos; poczuł, że ktoś mu wsuwa papier do ręki.
Uścisnął dłoń ukochaną, wyszeptał imię Amelii i przeszedł.
Pozostali szli za nim, ale nie zauważyli, czy też udali, że nie widzą, dwu dziewczyn.
Żandarmi nic nie słyszeli i nie widzieli.
Znalazłszy się w jaśniejszem miejscu, Morgan rozwinął kartkę, która brzmiała:
„Bądź spokojny, Karolu. Jestem i będę twą wierną Amelią za życia i po śmierci. Wszystkom wyznała lordowi Tanlay’owi. Jest to człowiek najszlachetniejszy na ziemi. Dał mi słowo, że zerwie małżeństwo i na siebie weźmie odpowiedzialność za to. Kocham cię!“
Odczytawszy kartkę, Morgan pocałował ją i schował na sercu, potem spojrzał w kierunku korytarza.
Obie dziewczyny stały we drzwiach. Sądziły, że dzień ten będzie decydujący, o ile nie staną nowi świadkowie przeciw oskarżonym. Nie mogli być skazani dla braku dowodów.
Najlepsi adwokaci bronili oskarżonych.
Rozprawy miały się już kończyć.
Wtem wszedł woźny, zbliżył się do przewodniczącego i coś mu powiedział po cichu.
Wśród zebranych zapanowało zaniepokojenie.
Każdy oglądał się na sąsiada z niepokojem. Jakieś przeczucia złe zatargały Amelią.
Żandarmi powstali, oskarżeni poszli za nimi i powrócili do celi.
I znowu przeszli koło Amelii.
Młodzi ludzie podali sobie dłonie. Dłoń Amelii była chłodna.
— Cokolwiek się stanie, dziękuję — rzekł, przechodząc, Karol.
Tymczasem przewodniczący wstał i przeszedł do sali narad.
Zastał kobietę zawoalowaną, która przed chwilą wysiadła z powozu i wprowadzona została do sądu, zanim mogła z kimkolwiek zamienić kilka słów.
— Pani — rzekł przewodniczący — przepraszam za ten brutalny nieco postępek, za to, żem na mocy przysługującego mi prawa sprowadził panią z Paryża. Ale tu chodzi o życie ludzkie.
— Niema mię pan za co przepraszać — odparła kobieta. — Oto jestem.
— Pani — zaczął przewodniczący. — Ja i sąd oceniliśmy uczucia wysokiej delikatności pani, które ją skłoniły w czasie konfrontacyi do niepoznania tego, który jej przyszedł z pomocą. Wówczas oskarżeni nie przyznawali się do wspólności z grabieżcami. Od tego czasu przyznali się do wszystkiego. Musimy jednak poznać tego, który okazał pani tyle względów, aby go polecić łasce pierwszego konsula.
— Jakto! — zawołała zawoalowana pani — przyznali się do wszystkiego?
— Tak, pani; ale nie chcą wskazać tego, który pani pomógł. Pewnie nie chcą kosztem wykazania sprzeczności swoich zeznań z zeznaniami pani okupywać łaski.
— Czego pan ode mnie żąda?
— Niech pani wyratuje swego zbawcę.
— Najchętniej. Cóż mam zrobić?
— Odpowiedzieć na pytanie, które pani zadam.
— Jestem gotowa.
— Proszę zaczekać chwilę. Będzie pani wprowadzona za kilka sekund.
Przewodniczący wyszedł. Żandarmi, stojący przy drzwiach, nikogo nie wpuszczali do przybyłej.
Przewodniczący zajął swe miejsce w sali sądowej.
— Panowie, posiedzenie otwarte.
Powstał wielki szmer; woźni wezwali do uciszenia się.
Jeden woźny otworzył drzwi do sali narad; weszła pani zawoalowana.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na nią.
Dostrzegła ją pierwsza Amelia.
— Boże! — wyszeptała — obym się myliła!...
— Pani — rzekł przewodniczący — oskarżeni wejdą za chwilę na salę. Wskaż sprawiedliwości tego z nich, który podczas napadu na dyliżans, jadący z Genewy, udzielił pani pomocy.
Dreszcz przeszedł zgromadzonych. Zrozumieli wszyscy, że w tem zapytaniu jest jakiś podstęp.
Dwa głosy chciały zawołać: „Nie mów!“ — ale na znak przewodniczącego woźni krzyknęli groźnie:
— Cicho!
Chłód śmiertelny przejął Amelię, zimny pot wystąpił na czoło.
— Wprowadzić oskarżonych — rzekł przewodniczący — a pani niech się zbliży i podniesie woal.
Wezwana usłuchała.
— Moja matka! — krzyknęła Amelia, ale tak głucho, że nikt tego okrzyku nie słyszał.
— Pani de Montrevel! — rozległ się szmer na sali.
W tej-że chwili weszli żandarmi, a za nimi oskarżeni, ale w innym porządku.
Naprzód szedł Montbar. Pani de Montrevel zaprzeczyła ruchem głowy.
Po nim szedł Adler. Ten sam ruch głowy pani de Montrevel.
Koło Amelii przechodził w tej chwili Morgan.
— Jesteśmy zgubieni! — rzekła Amelia.
Spojrzał na nią zdziwiony; ręka jej ściskała konwlsyjnie jego rękę.
Wszedł.
— To ten pan — rzekła pani de Montrevel, widząc Morgana — albo, jeśli panowie wolicie, to baron Karol de Sainte-Hermine.
Wśród audytoryum rozległ się krzyk boleści.
Montbar wybuchnął śmiechem.
— Oduczysz się, przyjacielu — rzekł — być usłużnym względem mdlejących kobiet.
A zwracając się do pani de Montrevel, rzekł:
— Pani! Dwoma słowami ścięłaś cztery głowy.
I zapanowała straszna cisza, wśród której słychać było jęk jednej istoty.
— Woźny — rzekł przewodniczący — czy uprzedzono publiczność, że wszelkie oznaki sympatyi lub niechęci są wzbronione?
Woźny dopytał się, kto obraził sprawiedliwość tym jękiem.
Była to młoda kobieta w stroju ludowym, którą wynieśli do stancyi stróża więziennego.
Od tej chwili oskarżeni nie próbowali niczemu zaprzeczać.
Cztery głowy miały spaść razem, albo razem uzyskać wolność.
Tegoż dnia o godzinie dziesiątej sąd przysięgłych uznał ich winnymi, a izba wydała wyrok śmierci.
W trzy dni potem, na usilne prośby adwokatów, pozwolono podać prośbę o kasacyę.
Ale podsądni z tego pozwolenia skorzystać nie chcieli.