<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Klotylda miała znaczną przestrzeń drogi do przebycia, daleką nawet dla wprawnego piechura, choćby się ten znajdował w najbardziej normalnych warunkach.
Potrzeba jej było przejść prawie cały Paryż, aby dosięgnąć celu podróży. Obok tego była osłabioną obecnem swem cierpieniem, w jakiem się znajdowała, wyczerpaną zgryzotami, niedostatecznem pożywieniem, którego, jak wiemy, od rana jej brakowało.
Krzepiąc odwagą słabnące swe siły, przebywała chwiejnym krokiem ulice wiodące ku środkowi miasta. W miarę zbliżania ku głównym częściom Paryża, uczuwała dziwny zamęt w głowie.
Ruch bezustanny, snujące się tłumy, turkot powozów, szmer pomięszanych głosów, ów chaos, od którego odwykła, przerażał ją, pozbawiając przytomności prawie. Po kilkakrotnie przechodząc w poprzek bulwarem, omal najechaną nie została; woźnico obrzucali ją klątwami. Zdawała się nie słyszeć tego; szła dalej, a jej krok chwiejny coraz wolniejszym się stawał.
Deszcz ustal prawie, chodniki jednak były zabłocone, wilgotne. Biedna kobieta co chwila się poślizgiwała, a potrącana przez idących spieszno przechodniów, zmuszona była wspierać się o drzwi sklepów, aby nie upaść.
Zostało jej jeszcze wiele drogi do przebycia, więcej niż połowa niestety, bo szła od lewej strony rzeki.
Podniecana silną, wolą, którą pokonywała osłabienie, nip zatrzymała się ani na chwilę dla wypoczynku, mimo to potrzebowała, trzech godzin czasu do przybycia na bulwar Inwalidów.
Doszedłszy wysokiego obmurowania, z po za którego wyzierały wierzchołki drzew, tworząc rodzaj parku, stanęła przed masywną bramą wybitą w tym murze, po nad którą wznosiła się podwójna tarcza z hrabiowską u wierzchu koroną.
Ciężki młotek z polerowanego żelaza, w delikatnej rzeźbie przedstawiający lwią głowę, umieszczony był przy bramie w dębowem wgłębieniu.
Po kilku sekundach wachania, podniosła ów młotek i opuściła. Furtka umieszczona w murze natychmiast się otwarła.
Klotylda wszedłszy, znalazła się w dziedzińcu książęcego prawdziwie pałacu.
Po lewej wznosił się pawilon, przeznaczony na mieszkanie dla odźwiernego; po prawej stajnie i remizy, poprzedzone oszklonym budynkiem, pod którym służba omywała wspaniałą karetę, na wprost nakoniec wznosił się pałac, najbardziej arystokratyczna budowla, jaką można sobie wyobrazić, ze swym frontem ozdobionym herbami, z rzeźbionemi w dachu facjatami, wysokiemi na obu piętrach oknami, przed wejściem do którego rozścielały się kwiatowe trawniki i krzewy.
Lokaj w galowej łiberji składającej się z krótkich spodni i trzewików na srebrne klamry spinanych, rozmawiał z odźwiernym.
Spostrzegłszy przybyłą, zbliżył się ku niej i zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głowy.
Widocznie, iż zgnębiona powierzchowność Klotyldy, jej suknia zużyta i miejscami zabłocona, nieufność w nim wzbudziły.
— Co pani życzy? zapytał.
— Proszę pójść do markiza de Maucombe oznajmić mu, że hrabina de Randal prosi o chwilę rozmowy; odpowiedziała Klotylda drżącym zlekka głosem, w którym jednak przebijało się nawyknienie rozkazywania.
Na wyrazy: „hrabina de Randal,“ zuchwalec przybrał korniejszą fizjonomię, lecz jednocześnie błysnęła mu myśl, że takie pozorne hrabiny przywłaszczające sobie tytuł dla wciśnięcia się w głąb pałaców, nie są rzadkością na bruku Paryża.
— To, rzekł, należy do kamerdynera. Może pani hrabina raczy pójść ze mną.
Tu zwrócił się ku frontowi pałacu, przebiegł stopnie prowadzące do tegoż, wprowadził przybyłą do obszernego przysionka, wyłożonego wykwintnem obiciem i zadzwonił.
Z za uniesionej portjery wychylił się kamerdyner całkiem czarno ubrany, spoglądając pytająco na swego kolegę.
— Panie Józefie, rzekł, czyniąc znaczący gest ramionami, chciej rozmówić się z panią.
Pan Józef, rzuciwszy okiem badawczem na ubiór Klotyldy, zrozumiał znak dany przez towarzysza.
— Nie wiem, czyli pan markiz jest w domu, odpowiedział.
— Proszę pójść przekonać się o tem.
— Może pani hrabina raczy mi dać swą wizytową kartę?
— Nie mam karty, wystarczy wymienienie mego nazwiska.
— Nie ma wizytowego biletu i widocznie więc to jest jakaś intrygantka, zakonkludował kamerdyner i wskazawszy przybyłej fotel, wyszedł z przysionka.
Lokaj odszedł zarówno do odźwiernego.
Młoda kobieta, złamana znużeniem, padła raczej niźli usiadła na wskazane sobie krzesło, i z głową pochyloną, silnie bijącem sercem, oczekiwała.
Ukazał się nareszcie pan Józef, z szyderczym, pełnym zuchwalstwa uśmiechem.
— I cóż? zapytała z niepokojem.
— Ha! cóż! powtórzył kamerdyner, pan markiz de Maucombe nie ma honoru znać żadnej pani hrabiny de Randal.
— Jakto... on to powiedział? wyszepnęła Klotylda przyciskając serce, żywo bijące, obiema rękami.
— Tak... to jego własne słowa. Nie zmieniłem ani jednego wyrazu.
Klotylda podniosła się. Rumieniec oburzenia wystąpił na jej policzki.
— Idź, rzekła, powiedz mojemu ojcu, że jego córka od dwudziestu czterech godzin nic nic jadła!
Kamerdyner zadrżał, nie mogąc wierzyć temu, ce słyszał i przestraszony wybiegł z korytarza.
W pobliżu przybyłej, znajdowała się czarna marmurowa statua przedstawiająca negra w naturalnej wielkości, utrzymującego świecznik nad głową o czterech lichtarzach, w których światło co wieczór zapalano.
Klotylda wsparła się o tę statuę, czuła albowiem, iż gdyby usiadła na krześle, podnieść się zeń nie byłaby w stanie.
Kilka minut tak upłynęło. Uniosła się portjera i pan Józef ukazał się w przysionku.
Biedna kobieta nie miała odwagi rzucić mu zapytania, w milczeniu przeto patrzyła na tego człowieka mającego jej wygłosić wyrok śmierci, lub życia.
— Pan markiz, wyrzekł służący, kazał powiedzieć, że nie ma córki, prosi jednakże, ażeby pani hrabina zechciała od niego to przyjąć.
Tu podał przybyłej kilka zawiniętych w papier luidorów.
Klotylda silnym ruchem dumnie odepchnęła wyciągniętą rękę ku sobie. Złoto upadło, rozsypując się z głośnym brzękiem po marmurowej posadzce.
Pan Józef osłupiały oczom swym nie wierzył. Po raz pierwszy w życiu widział odepchnięte z pogardą, tak piękne sztuki monety.
Zapuściwszy szybko na twarz woalkę i nie przemówiwszy słowa, pani de Randal wyszła z przysionka, a przebywszy dziedziniec, furtką, wydostała się na bulwar Inwalidów.
Deszcz zaczął padać na nowo, gęsta mgła wisząca po nad Paryżem. w wodę się zamieniła. Noc całkiem prawie zapadła.
Potrzeba było powtórnie nieszczęśliwej kobiecie przebyć tę wielką odległość, dzielącą ją od Batignolles a do jej przebycia nie miała już w sercu owej nadziei, jaka ją z rana podtrzymywała.
Nie chcemy prowadzić czytelnika za ową męczennicą w jej śmiertelnym pochodzie przez tę Kalwarję, przez którą się wlokła chwiejna, upadająca, podnosząca się by upaść znowu. Jak często zdawało się że śmierć znajdzie w takim upadku, że nie powstanie już więcej.
Inaczej jednak się stało! Przybyła wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, lecz można powiedzieć, zaledwie w pół żywa.
Była godzina dziesiąta wieczorem, gdy zawlókłszy się przez czarne wschody, weszła do ciemnej lodowatej swej izby.
— Gontranie! zawołała rzężącym głosem, ratuj Gontranie, umieram.
Żaden głos nie odpowiedział, pokój był pustym zupełnie.
— Opuścił mnie, opuścił, wyszepnęła, umrę w osamotnieniu.
W owej chwili, znalazłszy się wypadkiem w pobliżu łóżka, upadła na posłanie. Padając uderzyła głową o poręcz... zemdlała.
Czas mijał. Zegar kościelny wydzwonił drugą nad ranem. Wśród ciszy nocnej kroki na wschodach słyszeć się dały.
Ktoś wszedł do pokoju i zamknął drzwi na klucz.
Pani de Randal wyrwana owym hałasem z omdlenia:
— Kto tam? zapytała.
— Ja, Gontran, głos odrzekł; milcz!.. na imię nieba!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.