Tragedje Paryża/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan de Croix-Dieu wszedł, nie zapytując odźwiernego, witającego go w progu niskim pokłonem. Spojrzał na dwa dzielne rasowe konie jakie stangret wraz z groomem zaprzęgali do ośmio-resorowego powozu. „Wiktorja“ wybitego wewnątrz pięknemi futrami, przebiegł lekko ośm stopni marmurowych, zdobnych podwójnym rzędem wazonów ze starego deftskiego fajansu, i zatrzymał się w progu obszernej sieni, gdzie lokaj we fraku, krótkich opiętych spodniach, białych pończochach i lakierowanych, na srebrne klamry spinanych trzewikach, otworzył mu drzwi z pośpiechem.
— Pani wyjeżdża, rzekł służący, ale mimo to przyjmie pana barona.
Jednocześnie pokojówka nie ładna, lecz zalotna z pozoru, przybiegła oznajmiając, iż pani kończy ubieranie i prosi pana barona, aby zatrzymać się raczył w małym salonie.
— Dobrze, dobrze! odrzekł pan de Croix-Dieu, niech się nie spieszy, chętnie zaczekam. I z całą swobodą człowieka, znajdującego się jakby we własnym swym domu, minął pierwszy salon w stylu chińskim, ściśle na wzór sal urzędowego przyjęcia w Pekinie przybrany, przeszedł drugi salon w stylu Ludwika XVI-go, pokryty ślicznemi gobelinami rysunku à la Watteau i Boucher’a i wszedł do trzeciego, znacznie mniejszego pokoju, którego ściany przysłoniętemi były jedwabną wschodnią materją w pasy błękitne i białe.
Tu zatrzymał się, a wziąwszy ze stolika najświeższy numer dziennika „Życie paryzkie“, rozparł się wygodnie w fotelu na wprost różowego marmurowego kominka, płonącego żywem ogniskiem i zaczął przeglądać artykuły zamieszczone w tem piśmie, zawierające szczegóły wypadków eleganckiego świata Paryża.
W kilka minut potem, otworzyły się cicho i zamknęły w bocznej ścianie drzwi, któremi weszła młoda kobieta; drobne jej nóżki tak lekko stąpały po miękkim kobiercu, iż Croix-Dieu wcale wejścia tego nie zauważył. Zatrzymawszy się tuż przed oczekującym, wybuchnęla głośnym srebrzystym śmiechem.
— Hal ha! baronie, wołała żartobliwie, raczże przecie spojrzeć na moją osóbkę. Zdaje mi się, że ona na to zasługuje? Powiedz mi czy dobrze wyglądam w stroju?
— Jesteś zachwycającą! jak zwykle, kochana Fanny, odrzekł powstając.
Fanny Lambert, ona to bowiem była, uśmiechnęła się złośliwie.
— Ów mały cukierek był koniecznym? odpowiedziała, przybierając pozę jednej z bohaterek komedji Dumas’a syna. Niestety, zaledwie ów zużyty komplement wywołała moja toaleta. Wstydź się baronie! Przypatrzże mi się lepiej. Uprzedzam, że pragnę jakiegoś innego dowodu uwielbienia, do mej osoby wyłącznie zastosowanego. Włóż swoje binokle, mój dobry i jeżeliś od urodzenia nie został krótkowidzem, powiedz mi coś innego nad owo nieznośnie spospolitowane „zachwycająca.“ No, jakże? nie zdobędziesz się na coś lepszego? szczebiotała śmiejąc się żartobliwie. Spiesz się, baronie, ja czekam!
W rzeczy samej, młoda kobieta była uroczo piękną w swej aksamitnej fioletowej sukni obszytej sobolami. Płaszczyk, podobny jak suknia, z takiemże obszyciem, maleńki aksamitny fiołkowy kapelusik, umieszczony na wierzchu piramidalnie uczesanych jej jasno-blond włosów, uzupełniały ubranie. W ręku trzymała maleńką aksamitną mufkę, zastosowaną do całości kostjumu, a drobne jej, kształtne nóżki, obute w buciki, godnemi były nóżek historycznego Kopciuszka.
Przedstawiając w jednym z poprzednich rozdziałów portret Fanny, malowany z pamięci przez Józefa Tréjana, obfotografowaliśmy ją jak najwierniej. Cokolwiekbądź więc chcielibyśmy dodać pod względem niezwykłej piękności tej kobiety, byłoby tylko powtarzaniem się.
Wielu z czytelników zna dobrze syreny w tym rodzaju, jakiej nadaliśmy nazwisko Fanny Lambert. Poznają w niej jedną z tychże, pod maską przejrzystą przysłaniającą zaledwie jej rysy twarzy i przyznają, że Jerzy Tréjan był nader zdolnym malarzem, a w braku innych zalet, był przynajmniej wiernym kopistą.
Filip de Croix-Dieu, znalazł bez trudu wyrazy, tak natarczywie żądanej przez młodą kobietę pochwały, za co w nagrodę nadstawiła mu czoło do pocałunku mówiąc:
— Wszelka praca wynagrodzoną być winna. Płacę ci, baronie, twój wysiłek autorski.
Croix-Dieu dotknął ustami włosów, zalotnie nastrzępionych nad białem czołem Fanny.
— Pomówmy na serjo drogie dziecię, rzekł. Przybywam z ulicy de Laval.
— Widziałeś Jerzego?
— Widziałem.
— Mówiłeś mu o mnie?
— Rzecz naturalna, ponieważ dla tego jedynie, jeździłem do niego.
— I cóż?
— Ha! sprawdziło się, com przepowiedział.
— Tréjan jest zakochanym w twej kornej służce?
— Szalenie!
— Kaprys chwilowy.
— Nie! to prawdziwa, gorąca miłość!
— Co mówisz?
— Mówię, prawdziwe, namiętne uczucie!
Fanny Lambert, rzuciwszy mufkę na krzesło, siadła przed kominkiem.
— Mówisz prawdziwe, gorące uczucie, zawołała śmiejąc się wesoło. Ależ to ciekawe. Opowiedz mi wszystko, baronie, opowiedz.
— Lecz powóz czeka na ciebie.
— Niech czeka. Jerzy więc obrał ciebie za powiernika?
— Tak, pomimowolnie. Wybadałem go tak zręcznie, że ani się spostrzegł. Ten chłopiec szalenie w tobie jest rozkochanym. Na pamiątkę zrobił sobie twój portret. Jest to coś cudownie pięknego! Ofiarowałem mu zań bajeczną cenę, nie przyjął jej, mimo że się znajduje w wielkich kłopotach pieniężnych.
— Biedny chłopiec! szepnęła Fanny.
— Żałujesz go?
— Ma się rozumieć! Znam ja podobnie przykre położenie z własnego doświadczenia.
— I w dodatku ów biedak zakochał się w tobie.
— Co do tego, należy się jeszcze przekonać. Ale dla czego wówczas, gdym była u niego, nie pokazał tego, jak mówisz, tyle pięknego portretu?
— Ponieważ obawia się, abyś go nie zażądała dla siebie, czego wówczas odmówić by ci nie mógł, a zachować go pragnie.
— Wiesz co, baronie? poczynam teraz wierzyć twemu opowiadaniu. Tak, to podobne do pierwszych blasków miłości. Powiedz mi zatem, czy w razie, gdybyśmy snuli dalej nasze plany, Jerzy gotów byłby mnie poślubić?
— Być może.
— Jakto, wątpliwość? zawołała Fanny; istnieją więc jakie przeszkody?
— Tak, lecz przeszkody te można będzie usunąć, jeżeli ściśle za mojemi wskazówkami pójść zechcesz i będziesz czyniła wszystko z swej strony, aby Jerzego nakłonić do małżeństwa.
Gładkie czoło Fanny zmarszczyło się z lekka. Wielkie jej zielonawe oczy o przenikliwem spojrzeniu, patrzyły ponuro. Głęboko zadumana, wsparła jedną z swych, drobnych nóżek na okratowaniu płonącego ogniem kominka.
— Nad czem tak prze myśli wasz? pytał Croix-Dieu.
— Rozważam baronie, odpowiedziała, czy warto zadawać sobie tyle pracy, ponosić długie zabiegi, dlatego, ażeby jakiś tam biedak raczył wyświadczyć zaszczyt, pięknej jak ja kobiecie, pojmując ją za żonę?
— Pamiętaj o tem, że ów biedak, jak go nazwałaś, jest hrabią de Tréjan.
— Bo też inaczej myśleć o nim nie wartoby było! Według mnie, w tej ważnej sprawie potrzeba działać z wielką przezornością. Jestżeś pewnym, że Jerzy jest rzeczywiście hrabią de Tréjan?
Croix-Dieu, wydobywszy arkusz papieru stemplowego, podał go młodej kobiecie.
— Oto moja odpowiedź, wyrzekł poważnie, jest to kopia aktu urzędowego. Czyliż podobny dokument wątpliwym być może?
— Cóż mieści w sobie ów papier?
— Akt urodzenia Jerzego, Baala, Maksymiliana de Tréjan, jak i akt zejścia jego ojca, Ludwika, Kacpra, hrabiego de Tréjan, wicehrabiego de Saint-Paul, barona de Guër, właściciela Landuae, Binoire, Palud i innych majętności. Hrabiowie de Tréjan pochodzą z najdawniejszej szlachty bretońskiej; istnieli już oni w ośmsetnym roku. Ich herb umieszczonym jest w Wersalu, w sali Krzyżowców. Spokrewnieni z najstarożytniejszemi rodzinami Francji! Jerzy jest bliskim kuzynem wicehrabiego Armanda de Grandlieu, którego małżeństwo w niedawnym czasie tak głośnem się stało.
— Tak, pan de Grandlieu, człowiek niezmiernie bogaty, lecz mający podobno przeszło lat sześćdziesiąt, zaślubił wychowaną przez siebie sierotę, panienkę cudnej urody, Herminię de Randal. Ale, mówiła dalej Fanny, powiedz mi baronie, jakim sposobem Jerzy, potomek tak znakomitego rodu, właściciel tylu majętności, przywiedziony został do tak smutnego stanu, iż pędzlem na życie zarabiać dziś musi, mając przytem więcej długów niż obrazów do sprzedania?
— Zaraz ci to wytłómaczę, odparł Croix-Dieu z powagą. Rozległe debra hrabiów de Tréjan przeszły podczas ich emigracji na własność państwa. Dziad Jerzego, po powrocie Burbonów, za otrzymany milion indemnizacji, odkupił zamek Tréjan wraz z otaczającemi go dobrami i umarł w dziewięćdziesiątym roku życia, spodziewając się że syn jego, Ludwik, zapomocą bogatego małżeństwa przywróci dawną świetność rodowi. Hrabia Ludwik człek lekkomyślny, oddany całkiem rozkoszom życia, ożenił się z panienką ubogą, po której wkrótce owdowiał. Sprzedawszy następnie swój historyczny zamek, jak również i otaczające go włości, z zebranemi kapitałami przybył do Paryża, gdzie rozpoczął giełdowe spekulacje, nie szczędząc sobie przytem uciech światowych. Lubił zbytki, okazałość, rasowe konie, grę hazardową, kobiety i dobrą kuchnię. Wiodąc podobne życie, rujnował się po kilka razy i dźwigał się znowu skutkiem giełdowych operacji, aż wreszcie, w pięćdziesiątym roku życia zginął w pojedynku o jakąś baletniczkę z opery. Pozostały po nim majątek dosięgał zaledwie dwudziestu tysięcy franków.
Oto szczegóły o ojcu, a teraz przejdźmy do syna.