Tragedje Paryża/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Mały wytworny pałacyk przy ulicy de Boulogne, należał do sir Edwarda Cleveland’a, fanatycznego wielbiciela aktorki Kloryndy, zmarłej przed kilku laty, jaką w teatralnym świecie Paryża znano pod imieniem Blanki d’Antigny.
Edward Cleveland, wyjeżdżając z Paryża zobowiązał swojego adwokata, aby mu na ów pałacyk wynalazł lokatora.
Owym to lokatorem w roku 1872 był młody człowiek, markiz Andrzej de San-Rémo, widziany przez nas na przedmieściu św. Honorjusza, gdy się wychylał z powozu, śledząc namiętnym wzrokiem oddalający się wspaniały ekwipaż wicehrabiego de Grandlieu, jadącego wraz z żoną Herminią de Randal w stronę lasku Bulońskiego.
Nazajutrz po dniu, w którym baron de Croix-Dieu, odwiedzał kolejno Jerzego Tréjan, Fanny Lambert, panią Gavard i jej syna Oktawiusza, powozy, zajeżdżając, zatrzymywały się około godziny jedenastej rano, przed wyżej wspomnionym pałacykiem.
Markiz de San-Rémo wydawał dla przyjaciół śniadanie.
Między powozami znajdował się i lekki ekwipaż barona.
Wyprzedźmy przybywających, ażeby zawrzeć znajomość z właścicielem mieszkania, znajdującym się na tę chwilę w małym salonie, służącym razem za gabinet do palenia.
Andrzej de San-Rémo, miał około dwudziestu dwóch lat wieku, lecz jego czarne włosy i zarost, blada cera twarzy, czyniły go z pozoru starszym o lat parę.
Nie chcąc opisywać szczegółowo postaci młodego markiza, odsyłamy czytelników do skreślonego przez nas portretu Loc-Earn’a na początku niniejszej powieści.
Uderzającem było podobieństwo tego młodego człowieka z kochankiem Henryki d’Auberive. Były to też same rysy twarzy, też same kształty postaci, nawet ruchy i całe zachowanie się, wyraz tylko oblicza był odmienny. Wprawny obserwator mógł łatwo wyczytać obłudę i przebiegłość w oczach Loc-Earn’a, podczas gdy spojrzenie markiza de San-Rémo promieniało otwartością i prawością.
W chwili, gdy przestępujemy próg gabinetu, młodzieniec siedzi w fotelu, zajęty czytaniem książki spoczywającej na jego kolanach. Zmarszczył brwi, przebiegając w sławnym romansie Eugeniusza Sue epizod o samobójstwie barona d’Harville.
Przeczytawszy to, zamknął książkę.
— Rzecz nie nowa, rzekł, ale może być dobrą. Potrzeba tylko umieć pokierować zręcznie sytuacją, a wtedy uniknie się skandalu i wszelkich komentarzy.
Wstał, a otworzywszy w biurku szufladę, wydobył sześciostrzałowy-rewolwer, wykwintnie w słoniową kość oprawny, wyjął zeń pięć ładunków a pozostawiwszy tylko jeden, położył go ponad kominkiem. Następnie usiadłszy przy biórku, nakreślił szybko kilka wierszy na ćwiartce papieru, wsunął w koperę i zaadresował

„Pani wicehrabinie de Grandlieu.“

Ukończywszy to potrząsł głową, i rozdarł kopertę i wraz z listem rzucił ją w dogasający ogień na kominku.
— Na co się to przyda? rzekł sam do siebie. Godziż się zatruwać życie tej młodej kobiety szałem warjata, którego nawet nie zna nazwiska? Byłoby to nikczemnem. Nie! tego nie uczynię!
Jednocześnie odezwał się dzwonek pałacowy, oznajmiając przybycie pierwszych gości.
Było ich pięciu. Czterej weszli wkrótce jeden po drugim. Ostatni z nich Filip de Croix-Dieu, nieco później.
Nieprzewidziana okoliczność zatrzymała go przez kilka minut. W chwili, gdy wysiadał z powozu przed pałacową bramą, jakiś niskiego wzrostu otyły mężczyzna z siwiejącemi faworytami, trzymający pod ramieniem tekę, wypchaną papierami, w towarzystwie dwóch indywidjów w podartych butach i brudnej bieliźnie, zamierzał dzwonić do tejże bramy.
Croix-Dieu spojrzał badawczo na przybyłego, który w towarzystwie takich dwóch osobistości nie mógł żadną miarą należeć do gości markiza.
— Ależ nie mylę się, zawołał, wszak to pan, panie Verdier?
— Tak, we własnej osobie, panie baronie, odparł zagadniony. Izydor, Achiles Verdier, najniższy pański sługa.
— Radbym zapytać, co pan tu robisz.
— Jestem przysłany obowiązkowo przez mego zwierzchnika. A! ciężkie to nieraz rzeczy są do spełnienia. „Dura lex, sed lex.— “ Ależ w tym pałacu zamieszkuje markiz de San- Rémo?
— Tak uroczy, zachwycający młodzieniec.
— Pan masz mieć z nim sprawę?
— Niestety!
— Ma więc procesa?
— I długi.
— A mówiono, że jest bogatym?
— Mówią ludzie wiele rzeczy.
— Sądzisz więc pan, że on nie posiada majątku?
Verdier odchrząknął nie odpowiadając.
— Zatem przybywasz z poleceniem spisania aktu?
— Z przykrością jestem zmuszony to uczynić.
— Założysz pan protest?
— Gorzej niż to.
— Uzyskałeś wyrok sądowy?
— Nic by to nie znaczyło.
— Cóż więc nareszcie zamierzasz uczynić?
— Przychodzę zrobić zajęcie, panie baronie. Przekonasz się pan o tem zaraz naocznie, skoro masz zamiar wejść do pałacu. Jeden z wierzycieli nakazał mi działać z wyjątkową surowością i nie przyjmować od dłużnika żadnych oznaczać terminów, ani zaliczek.
— O jakąż sumę tu chodzi?
— Głupstwo, drobnostka. Pan de San-Rémo widocznie źle stoi w pieniężnych interesach, jeśli nie jest wstanie zapłacić tak drobnej kwoty.
— Ileż to wynosi?
— Trzy tysiące franków, do trzech tysięcy pięćset z kosztami.
Pan de Croix-Dieu, wyjął z kieszeni pugilares, a wydobywszy zeń trzy banknoty po tysiąc franków i jeden pięćset-frankowy, podał je komornikowi.
— Oddaj mi pan papiery, rzekł do niego. Ja ten dług płacę za markiza.
Zamiana szybko się odbyła i baron wszedł do pałacu.
Oczekiwano właśnie na niego i zaraz po jego przybyciu zasiedli wszyscy do siołu.
Śniadanie odbyło się bardzo wesoło, dzięki dobremu humorowi pana de Croix-Dieu, bawiącego obecnych swym niezrównanym dowcipem. Mówiąc jednak i jedząc wiele, pił mało i ukradkiem spoglądał badawczo na młodego markiza, jak gdyby pragnąc wyczytać myśli tego człowieka.
Andrzej de San-Rémo, usiłował okazywać się wesołym, udany jednak ów humor nie oszukał wprawnego badacza. Baron, powiadomiony o szczegółach rozmową mianą z komornikiem, nie dał się złudzić tej gorączkowej wesołości młodzieńca, pomimo wszystkiego dźwięczącej fałszywie, wybuchającej nagle, hałaśliwie, aby umilknąć w oka mgnieniu, zgasnąć jak petarda wyrzucona z racy fajerwerkowej. Markiz powściągliwy zwykle i ponury, pił dzisiaj wiele, spełniał całemi kielichami najwytworniejsze wino, widocznie chcąc się odurzyć. Pomimo, iż jak zdarza się ludziom owładnionym przez jedną myśl uporczywą, nie zdołał tego dokonać, pozostał przytomnym i trzeźwym.
— Co się to znaczy? zapytał Croix-Dieu sam siebie. Coś się ukrywa w głowie tego chłopca, jakieś stałe zatrważające postanowienie, mające wkrótce się spełnić. Co? zobaczymy. Nie trzeba go z oczu tracić na chwilę.
Goście za przykładem młodego gospodarza wypróżniali szybko kielichy. Przy końcu śniadania czterech z nich znajdowało się w stanie podpitym, markiz jedynie i baron zachowali przytomność.
— Może przejdziemy na kawę do mojego gabinetu? wyrzekł San-Rémo, powstając. Przygotowałem tam dla was moi przyjaciele różne gatunki Hawana.
Przeszli za przewodnictwem gospodarza i wkrótce cały gabinet napełniła przyjemna woń cygar, pogrążając gości w owo roskoszne dumanie, zwykłe następstwo obfitej i smacznej uczty.
Wszyscy jednocześnie głośno rozmawiali, a nikt nie słuchał tego, co mu jego sąsiad odpowiada. Na chwilę jednak umilkła wrzawa, gdy markiz San-Rémo, zdjąwszy z po nad kominka rewolwer, głos zabrał.
— Pozwólcie panowie, rzekł, przedstawić sobie udoskonaloną broń, jaką mi wynalazca złożył do wypróbowania, a za co przyrzekłem mu zjednać klientów, między mojemi przyjaciółmi.
Pwstał szmer ogólny, jakoby jednomyślnej ciekawości. Andrzej, z rewolwerem w ręku, począł dawać techniczne objaśnienia, mniej albo więcej dla obecnych zrozumiałe. Za każdym razem gdy zmilknął, na jaką sekundę, powstawały głosy wołając:
— Dobrze, bardzo dobrze, doskonale!
— Widzicie panowie, mówił dalej młodzieniec, widzicie jak ten rewolwer dobrze się nadaje do ręki. Udoskonalony mechanizm pozwala szybko następować wystrzałom, nie mieszając ich z sobą. Trzymając tę broń nabitą, gdybym ujrzał przed sobą ze trzech bandytów, żądających odemnie życia, albo pieniędzy, położyłbym ich na miejscu. Przekonajcie się, proszę.
Tu wycelowawszy lufę rewolweru w kąt gabinetu, wystrzelił trzykrotnie.
Huk głuchy i czysty, stwierdził doskonałość sprężyn broni.
— Wreszcie, kończył śmiejąc się San-Rémo, przyznajcież czyż może być coś dogodniejszego do rozsadzenia sobie czaszki z całą elegancją, według wszelkich reguł, gdy spleen opanuje człowieka? Podwójny wystrzał wybiega z tej broni tak szybko, że zanim się spostrzeżesz, wszystko się już skończyło!
Mówiąc to Andrzej, wciąż uśmiechnięty lecz nieco bardziej niż zwykle pobladły, przytknął do skroni lufę rewolweru.
Croix-Dieu, znajdujący się obok niego, wyrwał mu broń z ręki, a wycelowawszy w jedno z okien gabinetu nacisnął kurek.
Strzał wypadł z odrobiną dymu i metalicznym hałasem a stożkowata kula wybiła dziurę w szybie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.
I.