Tragedje Paryża/Tom IV/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Dinah Bluet była obecną nazajutrz na czytanej próbie, na jaką została wezwana.
Nowy ów dramat był dziełem głośnego i zasłużonego na tem polu autora.
Dziewczęciu podobała się niezmiernie jej rola, i wróciła do domu uradowana. Dalsze próby nazajutrz się rozpoczęły.
Odtąd życie dwojga rozkochanych płynęło cicho, regularnie, co ktoś mógłby nazwać jednostajnością, dla nich to jednak było życiem pełnem uroku.
Dinah codziennie do południa pozostawała w teatrze, skąd wracała do siebie na obiad. Oktawiusz zaraz potem przybywał i godziny szybko mijały w owem niewinnem sam na sam aż do północy.
Niekiedy młodzieniec towarzyszył na inne widowiska, swej młodej przyjaciółce, umieszczając się wraz z nią, w jakiej przyciemnionej loży. Odwoził ją do drzwi mieszkania żegnając słowami:
— Do jutra, ukochana!
— Do jutra, odpowiadało dziewczę, do jutra, myśl o mnie.
I rozstawali się z sobą marząc o błogiej nazajutrz, znów chwili spotkania.
Oktawiusz szanował Dinę tem więcej, im bardziej pogardzał innemi kobietami, a dziewczę nie potrzebowało zarówno walczyć przeciw rozbudzonej w swem sercu miłości poznawszy to uczucie z najczystszej, najbardziej idealnej strony.
Po upływie miesiąca nowa sztuka pierwszy raz przedstawioną została.
Powodzenie było zupełne. Cała prasa jednozgodnie sławiła talent Diny Bluet. Oktawiusz naówczas zmienił nieco swoje dotychczasowe zwyczaje. Godziny popołudniowe przepędzał w pokoiku na przedmieściu de Temple, i został stałym abonentem parterowej loży w której przesiadywał niegdyś podczas przedstawień „Aspazyj.“ Nie rzucał jednakże teraz bukietów Dinie; dziewczę prosiło go usilnie ażeby tego zaniechał.
— Nikt nie wie w teatrze, że znamy się z sobą, mówiła, ta mała codzienna owacja z twej strony mogłaby zwrócić uwagę, czego unikać należy.
Młodzieniec, lubo niechętnie, był posłusznym woli ukochanej.
Sześć tygodni upłynęło od owego pamiętnego wieczora, w którym Dinah w tejże samej sali teatralnej ukazała się raz pierwszy w „Aspazjach“ po którem to przedstawieniu nastąpił pojedynek Andrzeja San-Remo z kapitanem Grisolles.
Po długiej rekonwalescencji, rozpoczął się powrót do zdrowia młodego markiza.
Podwójna blizna na piersiach i pod ramieniem zamknęła straszną ranę zadaną szpadą Garybaldczyka. Wielkie osłabienie i bladość twarzy, były jedynemi śladami okrutnych cierpień Andrzeja.
Pozostawiliśmy Herminię de Grandlieu bezprzytomną, leżącą w ciężkiej gorączce zapalenia płuc, nastąpionego w chwili, gdy wicehrabia de Grandlieu wracał pospiesznie z Touraine, a którego to powodu choroby lekarz nie mógł odgadnąć.
Doktor mimo głębokiej nauki i doświadczenia, nie mogąc usunąć złego, przygoił je chwilowo. Trafne leczenie, energiczne środki i najtroskliwsze starania, pokonały rozwinięte nagle zapalenie płuc. Niebezpieczeństwo, na mysi o którem pan de Grandlieu zmysły tracił prawie, zaledwie się ukazawszy, zniknęło: Herminia jednak była ciężko chorą, a jej powrót do zdrowia trwał niemniej długo, jak rekonwalescencja Andrzeja San-Remo.
Pierwsze kwietniowe słoneczne promienie roskosznie rozświetlały lazury; powietrze znacznie się ociepliło świeżo rozwite liście wydobywały się z pączków drzew na zewnątrz, gdy Herminia blada i chwiejna, wsparta na ramieniu męża, wyszła z pokoju po raz pierwszy, a zeszedłszy na peron z pałacowych schodów zbliżała się w stronę ogrodu, gdzie na topniejącym śniegu, pod ulewą spadającą potokami, spędziła noc tak straszną.
Ujrzawszy ów domek drewniany na skraju ogrodu, będący natenczas jedynem dla niej schronieniem, pomimowolnie zadrżała.
Z wielkim wysiłkiem, podtrzymywana przez pana de Grandlieu. obeszła trawnik, rozciągający się pomiędzy pałacem a Elizejskiemi polami.
Doktor przybyły na swą codzienną wizytę, spotkał w ogrodzie wicehrabiego wraz z żoną.
— Brawo, moja pacjentko! zawołał. Jakżem szczęśliwy, że cię tu widzę. Słońce i czyste powietrze, oto dwa olbrzymie środki pomocnicze, dwaj nasi prawdziwi uzdrowiciele, jakich nam Bóg zsyła. Wszelkie przepisy i fakultety całego świata, nie są w stanie ożywić tyle powracającej do zdrowia rekonwalescentki, jak jeden promień słoneczny spadły z nieba!
— Wszak moja Herminia uważać się może za zupełnie ocaloną? pytał pan de Grandlieu.
— O! tak, niezaprzeczenie! rzekł lekarz. I gdybym to mógł powiedzieć o innych mych chorych, spałbym spokojnie, czego, wierzaj mi pan, bardzo potrzebuję!
— A jednak, wyszepnęła wicehrabina, czuję się bardzo osłabioną. Gdyby które z owych maleńkich ptasząt, przelatujących z gałęzi na gałęź, dotknęło mnie swojem skrzydełkiem, zdaje mi się iżbym upadła.
— Szybko ustąpi to osłabienie i siły powrócą, rzekł lekarz z uśmiechem, a zwróciwszy się do pana de Grandlieu: Pańska małżonka, dodał, dla odzyskania sił i zdrowia potrzebuje oddychać bardziej ożywczem powietrzem, niźli je mamy w Paryżu. Wywieź ją pan na wieś, na parę miesięcy, w jakie tylko zechcesz strony, mniejsza o okolicę, aby szerokie przestrzenie mogły ją otaczać w około, a wieczorowy wietrzyk przynosił jej zapach leśny.
— Gdyby do Touraine, doktorze, pytał wicehrabia.
— Mówię: „Dokąd pan zechcesz.“ Aprobuję Touraine. Klimat rozkoszny, szerokie horyzonty, przyroda bogata i płodna, trudno lepszy wybór uczynić.
— Pojedziemy zatem do Grandlieu. Jakże ci się zdaje Herminio?
— Zgadzam się na wszystko, co zechcesz, mój przyjacielu.
— Kiedyż pozwoliłbyś nam wyjechać, doktorze?
— Od jutra, sądzę. Pani wicehrabina będzie w stanie znieść trudy podróży. Gdyby ją to nawet znużyło nieco, nie zaszkodzi.
— Zatelegrafuję więc aby mój rządca przygotował w zamku mieszkania, i w ciągu trzech dni wyjedziemy.
Jednocześnie pan de Grandlieu odwiedzał w pałacyku przy ulicy de Boulogne powracającego do zdrowia Andrzeja: któremu oznajmiono o chorobie Herminii wtenczas, skoro wszelkie niebezpieczeństwo zniknęło, z obawy niepogorszenia w skutek niepokoju stanu jego zdrowia.
Nazajutrz po wyż przytoczonej rozmowie z doktorem, wicehrabia pojechał z rana odwiedzić młodzieńca. Znalazł go już chodzącym po pokoju, mimo że zwolna i chwiejnym krokiem. Ściskając podaną sobie rękę starca. Andrzej zarumienił się. Ilekroć razy znalazł się w obecności męża Herminii, mięszał się widocznie, krew uderzała mu do głowy.
— Moj drogi chłopcze, rzekł wicehrabia, przychodzę aby pożegnać się z tobą.
Rumieniec zniknął z twarzy Andrzeja.
— Pożegnać, zkąd, dla czego, zapytał.
— Oboje z żoną wyjeżdżamy z Paryża.
San Remo zbladł nagle.
— A! państwo wyjeżdżacie, powtórzył. I na długo?
— Na dwa lub trzy miesiące.
— Jak prędko?
— Pojutrze.
— I dokąd?
— W okolice Touraine, do Grandlieu.
— Czy wolno zapytać, panie wicehrabio, o powód tego nagłego wyjazdu, o którym przed kilkoma dniami nic pan nie wspominałeś.
— Nie myślałem o tem, w rzeczy samej, wyjazd ów został mi nakazanym przez lekarza, który oznajmił, że świeże wiejskie powietrze posłuży wielce do zupełnego uzdrowienia mej żony, której rekonwalescencja przeciąga się zbyt długo.
— Tak, wyszepnął smutno młodzieniec, świeże wiejskie powietrze, to życie, to zdrowie i siła! I mnie nakazano wyjechać na słońce i powietrze.
— Cóż ci przeszkadza?
— Pomyśl pan, czyż mogę? rzekł Andrzej. Jestem sam na świecie. Takie oddalenie się w miejsca nieznane, wśród obcych, byłoby dla mnie zbyt smutnem. Zamiast odżyć tam, umarłbym!
— A więc ja, zawołał pan de Grandlieu, idąc za popędem swego szlachetnego serca, ja mam plan pewien na myśli. Łatwo będzie uniknąć tej samotności i odłączenia, jakie cię słusznie przestraszają.
— W jaki sposób? pytał z bijącem sercem San-Remo.
— Wyjeżdżamy pojutrze, jak mówiłem, powtórzył wicehrabia. Herminia, jak się spodziewam, wkrótce odzyska potrzebne siły do pełnienia obowiązków gospodyni domu. Wszak było pomiędzy nami ułożone, pamiętasz, że na jesieni mieliśmy polować razem? Przyspiesz zatem twój przyjazd. Przyjedź w przyszłym miesiącu, i przyjmij na kilka tygodni gościnność w zamku de Grandlieu.
Andrzej o mało nie zemdlał z radości. Żywy rumieniec wystąpił mu na policzki. Żyły na skroniach tętniły mu gwałtownie.
— Jak to, zawołał, tyle dla mnie życzliwości.
— Proszę, ażebyś zechciał być moim gościem. Proszę, i pragnę tego. Nie odmawiaj. Odrzucenie mej prośby wielką by mi przykrość sprawiło.
— Przyjmuję, przyjmuję, Bóg widzi z jak żywą wdzięcznością! wołał młodzieniec, omal nie zdradziwszy się tym gwałtownym porywem i wzruszeniem w głosie, którego dźwięki biegły mu wprost z serca.
— A podczas twojego u nas pobytu, mówił dalej Armand de Grandlieu, będziesz mógł zwiedzić wioskę des Ridelles, jaką nabyć zamierzasz. Zostaniesz naszym sąsiadem. Wszystko się jak najlepiej ułoży. Zatem rzecz, postanowiona?
— Tak, postanowiona...
— Odchodzę więc mój drogi chłopcze, lecz cię nie żegnam, ale mówię: Do widzenia.
Wicehrabia wyszedł zostawiając Andrzeja prawie bezprzytomnego z radości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.