Tragedje Paryża/Tom V/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Usłyszawszy nazwisko Andrzeja, o którym sądził iż pozostaje zdała od Paryża, baron spojrzał zdumiony.
Andrzej ukazał się we drzwiach. Zniknęła wszelka wątpliwość.
— Ty?! zawołał Filip. Ty, tu, w Paryżu?
— Tak, ja jestem, odrzekł smutno młodzieniec, ściskając podaną sobie rękę barona.
— Cóż się tam stało?
— Ach! wiele, wiele niestety!
— Siadaj, i opowiadaj mi prędko, ponieważ twoja ponura fizjonomia, a nadewszystko to twoje,, Niestety wskazują mi, iż rzeczy nie poszły tak jak pójść były powinny.
Andrzej smutno poruszył głową.
Zastanawiał się on głębiej nad tem wszystkiem od chwili swego wyjazdu z Grandlieu. Owo ciągłe mieszanie się barona w jego sercowe sprawy, mimo iż pozornie usprawiedliwione życzliwością tegoż, przykrzyć mu się poczynało.
Na wspomnienie, iż Croix-Dieu, ukryty za posągiem Wenus, był niewidzialnym świadkiem sceny w zimowym ogrodzie zamku de Lantree, młodzieniec doświadczał nerwowego podrażnienia. Wreszcie, gdy jego wzrastająca miłość, stawała się głęboką namiętnością, pochłaniającą całą jego istotę, nie mógł wspomnieć bez przerażenia i gniewu, że honor pani de Grandlieu pozostawał teraz na łasce trzeciego.
Postanowił więc przeciąć krótko wszelkie zwierzenia się baronowi, i starać się go przekonać, że tak pomiędzy nim jak i wicehrabiną wszystko zerwanem zostało.
— Mów! zaczął Filip, co zaszło?
— Zawód niespodziewany! przytłaczająca zgryzota! Za zbyt wierzyłem w powodzenie, ku czemu sam mnie zachęcałeś nadzieją. Wszystko to było złudzeniem! Nie jestem wcale kochanym!
— Co ty mówisz? zawołał baron, ależ to szaleństwo!
— Nie! najboleśniejsza to prawda!
— Pani de Grandlieu więc cię nie kocha?
— Nie! i nigdy kochać nie będzie!
— Zkad wiesz o tem?
— Sama mi to powiedziała.
— Miałeś więc z nią stanowczą rozmowę?
— Tak, i od tej chwili wszystko skończone!
— A jednak ja sam widziałem, słyszałem....
— Łudziłeś się, tak jak i ja się łudziłem. Braliśmy oba za dowód miłości, co było naiwną kobiecą kokieterją, a raczej bezwiednem oszołomieniem się tego dziecka, oszołomieniem, wynikłem z pierwszego walca, i upojenia pierwszym miłosnym bukietem.
— Ach! wyszepnął Croix-Dieu, sądzisz więc, że to tylko kokieterja?
— Niema najmniejszej wątpliwości, odparł San-émo. Ani razu w owym zimowym ogrodzie, powinieneś o tem pamiętać baronie, bo sam zwróciłeś na to uwagę, ani razu nie wymówiłem owego fatalnego wyrazu „Miłość.“ Skoro to słowo wybiegło nazajutrz z ust moich, podczas gdym klęczał u stóp Herminii, straszne następstwa to wywołało. Pani de Grandlieu zrozumiawszy nakoniec czego dotąd nie przypuszczała, odpowiedziała mi z zimną powagą nie pozostawiając żadnej nadziei.
— Dlaczego niepowtórzyłeś jej owej improwizacji?
— Na coby się to przydało? Powiadam ci, nastąpiło kompletne rozproszenie wszelkiego złudzenia.
Zamilkli oba.
— A zatem wicehrabina ci powiedziała, zaczął Croix-Dieu, powiedziała ci, że po owem krótkiem nieporozumieniu pragnęłaby, ażebyś opuścił ich pałac?
— Tak, powiedziała mi to w rzeczy samej.
— I odjechałeś pierwszym pociągiem.
— Jak widzisz baronie.
— Uwielbiam twoje posłuszeństwo!
— Mógłżem postąpić inaczej? Zresztą na co by mi się przydał dłuższy tam pobyt?
— Niepowracasz więc do Grandlieu?
— Nigdy!
— Jak prędko wicehrabia z żoną przyjedzie do Paryża?
— Nie rychlej jak w Listopadzie.
— Będziesz się z nimi natenczas widywał?
— Wypada mi złożyć choć jedną wizytę; na tem się skończy.
— Będziesz ztąd do niej pisywał?
— Niech Bóg uchowa!
— Zatem wyrzekasz się spokojnie, z rezygnacją owej miłości, która niegdyś była twem życiem?
— Poddaję się nieszczęściu, które uderzyło we mnie jak gromem. Przyzywam całej odwagi, aby nie upaść pod śmiertelnym tym ciosem.
— Godna podziwu filozofia do jakiej nie sądziłem cię być zdolnym. Winszuję ci Andrzeju takiego męztwa! Cóż teraz zamyślasz uczynić?
— Szukać będę rozrywek. Będę się starał zapomnieć!
— Ha! ha! coraz lepiej! Stałeś się nagłe rozumnym jak mędrzec. Zbawienie na tej drodze czeka cię nieodwołalnie! Licz i na moją pomoc w tej mierze. Jednak na twojem miejscu nieporzucałbym tak prędko partji, przedstawiającej szansę wygranej.
San-Rémo potrząsnął głową.
— Gdybyś słyszał panią de Grandlieu, odrzekł, mówiłbyś inaczej. A jeżeli, o czem nie wątpię baronie, jesteś dla mnie prawdziwie życzliwym, zmień proszę tak dla mnie przykry przedmiot rozmowy. Nigdy mi nie mów o Herminii.
— Zastosuję się do twojej woli drogi mój chłopcze, odparł Croix-Dieu; nie wspominajmy o tem już więcej. Czy wiesz że nasz przyjaciel Jerzy Tréjan ożenił się przed niedawnym czasem?
— Słyszałem, że zawarł jakieś dziwne małżeństwo, tak mi przynajmniej mówił pan de Grandlieu.
— W każdym razie, zaślubił kobietę którą kochał, kobietę zachwycająco piękną, a obok tego i milionerkę.
— Tak, lecz zkąd ona przyszła do posiadania owych milionów?
— To nas nie obchodzi. Co do mnie, wierzę w uczciwe źródło pochodzenia owych pieniędzy, a nie wątpiąc o morganatycznem małżeństwie Fanny z owym księciem, wierzę zarówno i w jej wdowieństwo.
— Tem lepiej dla Jerzego, którego szczerze poważam.
— Ta nowa hrabina lubi szalenie światowe towarzystwa. Otwiera w dniu dzisiejszym świetne u siebie przyjęcia. Przyślą zapewne ci zaproszenie. Może chcesz ażebym cię tam wprowadził dziś wieczorem?
— Dziękuję.
— Przyjmujesz więc?
— Przeciwnie, odmawiam.
— Dla czego?
— Nie dla mnie miejsce tam gdzie się bawią.
— A przed chwilą mówiłeś że będziesz szukał rozrywek?
— Bezwątpienia, ale uczynię to później. Teraz byłoby na to zawcześnie. Smutne moje oblicze wniosłoby zimno wśród szczęśliwych ludzi.
Croix-Dieu nie nalegał już więcej. Rozmowa przeciągnęła się jeszcze czas jakiś, poczem Andrzej odszedł, pożegnawszy barona.
— Ha! ha! ów chłopiec nie ufa mi, pomyślał Croix-Dieu, chce prawdę ukryć przedemną, i wierzy naiwnie iż oszukać mnie zdoła. Nie ze mną jednak to sprawa! Gdyby to wszystko było na prawdę zerwanem, ów głupiec rozkochany miałby inną minę i wróciłby do swego poprzedniego postanowienia rozsadzenia sobie czaszki kulą z rewolweru. Rzecz widoczna, iż obecnie bardziej niż kiedy oboje rozkochani już się z sobą porozumieli. Wicehrabina wygnała go z domu pozornie, by być posłuszną ostatnim skrupułom swojej zachwianej cnoty, ale za miesiąc przyjedzie z mężem do Paryża. Wtedy to nadejdzie chwila działania. Oczekujmy, czuwając.
Wejście służącego przerwało wątek myśli Filipa Croix-Dieu.
— Jakiś przybyły mężczyzna, rzekł lokaj zostawił kartę i prosi pana barona o chwilę rozmowy.
Croix-Dieu spojrzał na podany sobie bilet. Wyryte na nim były te słowa:
P. Vergeot, Notarjusz z Boissy Saint-Leger.
— Czego u djabła chcieć może ta osobistość odemnie? zapytał głośno i dodał: Wprowadź pana notarjusza.
Pan Vergeot ukazał się w progu z głębokim ukłonem. postąpiwszy trzy kroki znowu się ukłonił, a przebywszy odległość dzielącą go od barona, pochylił się raz ostatni z podwójną czołobitnością.
Ów przybyły przedstawiał typ całkiem oryginalny w obecnym czasie, gdzie notarjusze, nie różnią się od reszty śmiertelników, tak zachowaniem się jak i ubiorem.
Wysoki, chudy, w białym krawacie przy czarnym fraku, w czarnej pod szyję zapiętej kamizelce, w czarnych, nieco przykrótkich pantalonach, z pod których wyzierały białe pończochy i trzewiki lakierowane, arcykomicznie wyglądał.
W prawej ręce okrytej czarną rękawiczką, trzymał niski kapelusz z szerokiemi skrzydłami, a pod lewem ramieniem wielką skórzaną czarną tekę wypchaną papierami.
Twarz jego sinawo blada, nie miała żadnego zarostu. Ciemno błękitne okulary zakrywały oczy rzucając cień na policzki.
— Mamże przyjemność mówić z panem baronem de Croix-Dieu? pytał przybyły równie dziwnym głosem jak cała jego osoba.
— Z nim samym, odparł zapytany, i ze swej strony mam honor prosić pana abyś mi co rychlej wyjawił powód swojego przybycia: Przedewszystkiem racz pan spocząć nieco.
— Chętnie przyjmuję to zaproszenie, wyrzekł pan Vergeot siadając, i będę się starał jasno a kategorycznie rzecz wytłumaczyć. Ponieważ jednak szczegóły jakie mam zakomunikować są charakteru ściśle poufnego, tajemniczego prawie, radbym pozyskać od pana barona upewnienie, czy żadne ucho niedyskretne podsłuchać nas tu nie będzie mogło?
— Niema zwyczaju u mnie ażeby ktoś podsłuchiwał za drzwiami, odpowiedział Filip zdziwiony tem zapytaniem przybyłego, jedynie tylko mój lokaj mógłby tu wejść niespodziewanie. Może pan życzysz ażebym zamknął drzwi z wewnątrz? dodał po chwili.
— Prosiłbym o to.
— Wyraźnie agent przybrany lub warjat, pomyślał baron obracając klucz w zamku. Zdarzają się warjaci niebezpieczni, agenci zaś zwykle takiemi bywają.
Wracając koło swojego biurka, wyjął nieznacznie z pomiędzy rozrzuconych książek i wsunął do kieszeni mały rewolwer. Gdy wrócił do przybyłego, ten siedział położywszy obok siebie kapelusz.
Rozłożywszy na kolanach swoją wypchaną tekę skórzaną, otwierał ją zwolna, i ku wielkiemu zdziwieniu Filipa, dobył z pośród papierów potężny rewolwer, który umieścił w głębi kapelusza.
— Niech się pan baron nie dziwi obecności tej broni w moim notarjuszowskim bagażu, rzekł uśmiechając się ironicznie. Moje urzędowe obowiązki znaglają mnie, niekiedy do odbywania podróży w nocy, po bezludnych drogach, a mając przy sobie ważne dokumenty, drogocenne akta, testamenty, obowiązany jestem w przewidywaniu mogącego nastąpić wypadku w broń się zaopatrzyć.
— Masz pan słuszność, odparł Croix-Dieu niecierpliwie spoglądając na zegarek. Lecz wyznam panu mam bardzo mało wolnego czasu. Przystępujmy więc proszę do rzeczy.
— Do celu, panie baronie, jestem ku temu gotowym. Jeden wyraz, a raczej jedno krótkie zdanie objaśni pana lepiej nad długą rozmowę o ważności mojej wizyty. Jestem notarjuszem jednego z pańskich serdecznych przyjaciół, i z jego strony przychodzę.
— Któż jest ten ów przyjaciel?
— X. Y. Z.
Croix-Dieu przyzwał całej odwagi aby nie zadrżeć.
— Ach! to nie warjat, pomyślał, lecz agent policyjny. Sariol pozwolił sie schwytać i zdradził mnie, zdradził! Lecz udawajmy dalej.
— Niedosłyszałem panie notarjuszu, mówił obojętnie Croix-Dieu. Jakie pan wymieniłeś nazwisko?
— To nie nazwisko panie baronie, odrzekł przybyły, lecz trzy litery, trzy najprostsze litery alfabetu.
— Nie rozumiem.
— Te trzy litery znaczą: „Sariol.“
— Co to jest Sariol? Nie rozumiem.
— W takim razie racz panie baronie sięgnąć pamięcią do dwóch swoich dawnych przyjaciół, hrabiego Loc-Earn’a i Roberta Saulnier. Będzie im obu nader przyjemnie, jestem przekonany, odświeżyć twą pamięć.
Croix-Dieu uczuł jak krople potu występują mu na skronie. Nieopisana trwoga ścisnęła mu serce. Usiłował jednak przybrać dobrą minę i zakładając ręce na piersiach rzekł:
— Zapytuję sam siebie od kilku minut panie notarjuszu, czyli posiadasz zdrowe zmysły, i nie ukrywam tego, iż mówi mi przeciwnie moje przekonanie. Wybieraj zatem między temi trzema alternatywnami: Albo jesteś szalony, albo żartowniś, lub też wmięszany naiwnie w jakie qui-pro-quo. Nie znam i nigdy nie znałem człowieka z takiem nazwiskiem. Zakończmy rzecz tę więc jak najprędzej, a jeżeli celem twojej wizyty jest mnie zabawiać nonsensami, oświadczam ci że nie mam na to czasu.
— Niepoznawać, wypierać się swoich przyjaciół, swoich kochanych, najlepszych przyjaciół, ach! jak to niegodnie! mruczał przybyły żałośliwym tonem.
— Czy jeszcze?.
— Ach! panie baronie, jakże mnie martwisz ciężko!
Croix-Dieu powstał.
— Przywołam służącego, rzekł, każę pana wyprowadzić.
Pan Vergeot podniósł się również nie zapomniawszy wziąść w lewą rękę kapelusza, w głębi którego znajdował się rewolwer, a zdejmując swoją perukę i okulary zawołał:
— Dość już tych błazeństw mój stary! Zresztą jeżeli ci się podoba bawić dalej, nie kładę temu przeszkody. Rozmyślaj się i decyduj!
— Sariol! wyjąknął głosem stłumionym baron.
— Nareszcie mnie przecie poznałeś?
— Nie przypuszczałem abyś posiadał sztukę tak doskonałego przetwarzania się.
— Sadziłeś iż ty tylko posiadasz ów monopol. Powinieneś był jednak spodziewać się mego przybycia, skoro we wczorajszym swym liście żądałeś odemnie oznaczenia ci schadzki.
— Dlaczego nie zawiadomiłeś mnie o tem? Na co to przebranie? pytał Croix-Dieu.
— Co chcesz, mój kochany? Pamiętam dobrze nasze spotkanie pod „Koszem kwiatów““, w tem czarującem ustroniu, gdzie tak smacznie się jadło i piło obficie. Pamiętając co mi się tam przytrafiło, jestem teraz ostrożnym. Masz brzydki zwyczaj krótkiego rozcinania stosunków z przyjaciółmi. Zatem pojmujesz teraz dla czego się strzegę? Spróbuj ofiarować mi kieliszek wina lub rumu, zobaczysz czyli go przyjmę od ciebie? Otóż dowiedz się, że ja cię wtedy podszedłem, aby samemu nie zostać podstępnie schwytanym. Stoi przed brama mój fiakr wynajęty na godziny, posunąłem przezorność do tego stopnia, że kazałem zapytać się woźnicy twego odźwiernego, czy pan baron de Croix-Dieu jest u siebie w domu? Wiedzą więc żem przybył do ciebie. Wszedłem tu zdrów i cały, i tak też ztąd wyjdę.
— Nieufność niesprawiedliwa, jaka mnie obraża i smuci, rzekł baron.
— Tra! ta! ta! nie pleć głupstw przynajmniej. Potrzebujesz mnie, rzecz jasna! Nie odmawiam mojego współpracownictwa, spodziewając się iż mi ono przyniesie znaczne korzyści, wszak zawiadamiam, że w razie, gdybyś żywił przeciw mnie jakieś ukryte złe zamiary i chciał ponawiać swe figle z dawnych dobrych czasów, wiedz naprzód że to ci się nie uda!
— A gdybym ci dał dowód względem ciebie dobrej wiary! zapytał Croix-Dieu. Gdybym się zdał całkowicie na twoją dyskrecję?
— Mocno by mnie to zdziwiło. Jesteś nazbyt przebiegłym i chytrym, byś nie miał dla siebie pozostawić jakiej bocznej furtki otwartej.
— Słowem, gdybyś nie mógł wątpić o mnie, ciągnął dalej Filip, czy rzuciłbyś wtedy zasłonę zapomnienia na ową przeszłość, jakiej tak mocno żałuję?
— Być może?
— Powiedz stanowczo, tak czy nie?
— A więc, tak!
— Posłuchaj zatem. Wyjaśnię ci jaki powód znaglał mnie natenczas pod „Koszem kwiatów“ do pozbycia się ciebie.
— Powód nader prosty, rzekł Sariol. Żądałem wtedy od ciebie wydania wekslu w ścisłej prawnej formie na sumę trzech set tysięcy franków płatnych nazajutrz po zawarłem twojem małżeństwie z panną Henryką d’Auberive. Gdybyś był to podpisał grzecznie mój stary kamracie, tak jak postanowiliśmy, miałbyś od dwudziestu dwóch lat miliony, jakich dotąd nie masz. Zdawało ci się, że lepiej i korzystniej będzie wysiać „ad patres“ biednego Sariola, który nie ufał ci już natenczas, widząc w zwierciadle całą twą przygotowawczą robotę. Otóż ów Sariol udał wtedy zmarłego, a nazajutrz zapakowano pana hrabiego Loc-Earn’a do więzienia w Poissy.
— Oskarżyłeś mnie!
— Musiałem to zrobić. List bezimienny ściśle i jasno przedstawiający prokuratorowi Rzeczypospolitej tożsamość Loc-Earn’a z Robertem Saulnier, osądzonym na trzy lata więzienia, wywarł swój skutek. Gdy komisarz policji z agentami wieźli cię w przyjemne to miejsce, ja siedząc w fiakrze na drugiej stronie ulicy, serdecznie się śmiałem. Byliśmy z sobą wtedy na stopie wojennej, inaczej zrobić nie mogłem.
— Mniejsza z tem, wymruknął Croix Dieu. Dlaczego jednak wskrzeszasz te dawne wspomnienia?
— Zaraz zobaczysz.
— Co znaczą twoje stosunki z agencją małżeństw tej starej akuszerki z bulwaru Batignolles podającej się za wdowę de Saint-Angot? badał Filip dalej.
— Jestem jej zaufanym przyjacielem, zawołał Sariol, jej prawą ręką w czynnościach tego zakładu. Zyję w bogactwach, w dostatku!
— Tem lepiej dla ciebie, rzeki Filip. Czyż zdarza się jednak pani Angot skojarzyć jakie dobre małżeństwo?
— Z tobą będę szczerym, odrzekł Sariol po chwili. Zdarza się to niekiedy, lecz bardzo rzadko. Nie jest to specjalnością naszego zakładu. Mało znajduje się kandydatów do małżeństw na serjo. Dlaczego jednak pytasz mnie o to?
— Wkrótce zrozumiesz.
Tu Croix-Dieu otworzywszy jednę z szufladek swojego biurka, dobył z niej arkusz stemplowego papieru i zaczął pisać.
„Zobowiązuję się wypłacić nazajutrz po mojem małżeństwie z wdową Blanką Gavard, sumę trzysta tysięcy franków panu Tamerlanowi, dyrektorowi agencji małżeństw, utrzymywanej przez panią de Saint-Angot, chcąc wyż wymienionemu w ten sposób wynagrodzić starania i usługi, dzięki którym to małżeństwo do skutku przyjść mogło”.
— Cóż na to mówisz? zapytał Croix-Dieu.
— Mówię, że podobna wdzięczność za mające się zawrzeć małżeństwo hrabiego Loc-Earn’a z panną Henryką d’Auberive, miała już mnie być wyświadczoną w 1850 roku.
— Lecz ja podpisuję to dzisiaj.
— Tak, ale pomimo to wszystko, ja niedostrzegani tu nic dla siebie pewnego. Najprzód któż to jest owa pani wdowa Gavard?
— Śliczna kobieta, mająca około lat czterdziestu, która mnie kocha szalenie, i którą gdybym chciał, mógłbym jutro zaślubić.
— Cóż ci w tem przeszkadza? Domyślam się, że jest bogatą ta piękność?
— Nie; nie jest bogatą.
— A więc.
— Ma ona syna, liczącego lat dwadzieścia jeden i kilka miesięcy. Otóż gdyby ten syn umarł przed dojściem do pełnoletności, pani Gavard odziedziczyłaby po nim sześć milionów!
— Wystarcza! zawołał Sariol. Dla czego jednak mnie potrzebujesz w tym razie? Istnieje tyle sposobów w Paryżu zgładzenia małoletniego jaki nam zawadza. Można się porozumieć z jakim wprawnym rębaczem, który rozpocznie kłótnię przy grze, lub gdziekolwiek bądź indziej. Czyż tego nie próbowałeś?
— Próbowałem wszystkiego, i nic się nie udało. Widzisz że tak być musi, skoro się zwracam do ciebie i ofiaruję ci za to sto tysięcy talarów. Mimo że obecnie żyjesz w bogactwie i obfitości, jak mi o tem mówiłeś, sądzę iż nie zaniechałeś dawnych zwyczajów przychodzenia drugim z pomocą?
— Tak, po części stosunki te zachowałem. Nikt nie wie co nastąpić może w przyszłości.
— Liczyłem na to. Jesteś dzielnym chłopcem, bez skrupułów. Zarobisz grube pieniądze.
— Nie tak to łatwo jak sądzisz! Zabójstwo, rzecz ważna!
— Któż mówi o zabójstwie? Nie, nie chciałbym tego nigdy w świecie!
— Coż więc ma być?
— Wypadek.
— Niechaj więc będzie wypadek. Powiedz mi kto jest owym młodzieńcem jakiego chcesz się pozbyć?
— Nic nieznaczący błazen, fanfaron, którego nikt żałować nie będzie.
— Jak go sprowadzić w mądrze urządzoną zasadzkę?
— W sposób najłatwiejszy! Szalenie jest zakochanym w pewnej młodej kobiecie. Przez nią można go wszędzie poprowadzić; a mniemam iż musisz znać tę kobietę.
— Któż ona?
— Dinah Bluet.
— A! do kroć djabłów, ona sprawiła nam tyle kłopotu i zmartwienia! Wytrąciła nam z rąk kopalnię złota, jaką już trzymaliśmy! Pałam chęcią oddania jej pięknem za nadobne. Przemyśli wam oddawna aby jej sprawić jaką przyjemność. Pozwalasz mi działać samowolnie w tej mierze?
— Udzielam ci najzupełniejsze pełnomocnictwo.
— Doskonale! Przedewszystkiem zasięgnę szczegółów co do owych miljonów spadkobiercy. Pojmujesz, że nie chcę napróżno pracować. Działania zaraz rozpocząć nie mogę, będę potrzebował czasu na zebranie sobie współpracowników, i wyszukanie sposobności.
— Mamy sześć miesięcy przed sobą.
— Wybornie! Układ więc zatwierdzony, a wraz i zgoda pomiędzy nami. Udziel mi bliższych szczegółów o tej sprawie.
Croix-Dieu opowiedział w krótkości Sariolowi rzeczy znane już czytelnikom.
Gdy skończył, w chwili gdy ów przebrany notarjusz wkładał perukę i okulary:
— Ale. zawołał baron, przypominasz sobie że miałem syna?
Sariol drgnął pomimowolnie, lecz obrócony twarze, do zwierciadła i zajęty ubieraniem się, ukrył to przed swym towarzyszem. Croix-Dieu nie dostrzegł tego.
— Pamiętam, odrzekł, syna Henryki d’Auberive, któremu dałeś imię Andrzeja. Wszak ja sam dostarczyłem mamkę dla tego dziecka.
— Po wyjściu z więzienia w Poissy, szukałem mojego syna, mówił dalej Croix-Dieu. Udawałem się na wyspę Saint-Denis.
— I cóż?
— Rybacy zniknęli i dziecko wraz z nimi.
— I nie odnalazłeś ich wcale?
— Nigdy! A może ty coś wiesz o tem, Sariolu?
— Ja? zkąd mój kochany? Nic niewiem. W stosunkach, w jakich pozostawaliśmy z sobą, pojmujesz, że malec nie interesował mnie wcale. Nie, nic! niewiem. Dziś, ów mały Andrzej musi już być dorosłym mężczyzną. jeżeli jeszcze żyje.
— Tak, jeśli żyje, wyszepnął baron. I dodał z cicha. Ja, który nigdy, nikogo i nic nie kochałem, zdaje mi się, że kochałbym mojego syna.
Sariol włożył na głowę kapelusz, a uścisnąwszy rękę swego dawnego wroga, którego teraz stawał się wspólnikiem, wyszedł z teką pod ramieniem i odjechał, oczekującym nań fiakrem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.