Tragedje Paryża/Tom VI/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po owej nocy, tak płodnej w tragiczne wypadki, Croix-Dieu przybył w południe do pani Gavard.
W pół godziny wyszedłszy z buduaru wdowy, wbiegł szybko do apartamentu Oktawiusza, a minąwszy salon, wszedł do sypialni, gdzie zwrócił się wprost do biurka, i wydobywszy kluczyk z kieszeni, włożył go do jednej z szufladek.
Ów kluczyk, zrobiony przez biegłego ślusarza, według woskowego odcisku, wykonany był ze skrupulatną dokładnością, i otworzył zamek bez oporu.
Wielka koperta z czarnemi pieczęciami, jaką znał dobrze mając ją w swych rękach podczas pojedynku Oktawiusza z Grisolem, spoczywała na paczce różnokolorowych krawatów.
Pochwyciwszy ją ze drżeniem, wyczytał ów napis tradycjonalny:
„Tu jest mój testament“.
Żadna wątpliwość nie miała już miejsca. Koperta wraz ze znajdującem się w niej pismem, zniknęła w kieszeni barona.
Croix-Dieu zatrzymał się w progu dla zapalenia cygara, i z lekkiem sercem, rozpromienioną twarzą, schodził ze schodów uśmiechnięty powtarzając z cicha:
— Trzy miliony!.. Trzy miliony!
Ta wielka jego wesołość jednak niedługo trwała.
W oliwili, gdy wyszedłszy z bramy, miał wsiąść do fiakra, drugi powóz zatrzymał się przy trotoarze, z po za drzwiczek ukazała się głowa bez kapelusza, i głos jakiś zawołał:
— Hej! baronie, daj mi sześć franków! Inaczej chcąc zapłacić fiakra, musiałbym iść po pieniądze na górę. Nie mam w kieszeni ani grosza!
Croix-Dieu mimo potężnej siły panowania nad sobą, jakiej dał tyle dowodów, zachwiał się i pobladł. Poznał twarz, głos poznał, i zdawało mu się, że widmo wymknąwszy się z mogiły, stanęło nagle przed jego oczyma.
— Oktawiuszu! wyjąknął, czy to ty jesteś?
— Pięknie wyglądam, nieprawdaż? odrzekł młodzieniec. W samej rzeczy jestem prześlicznie ustrojony!
Croix-Dieu zadrżał powtórnie. Wszakże od wczorajszego wieczora on sądził się być panem tych sześciu milionów które dziedziczył Oktawiusz. Jakiż straszny zawód! Trzeba się było jednak okazać spokojnym, niewzruszonym jak zawsze, człowiekiem ze stali i bronzu.
Sięgnął do kieszeni, lecz nie znalazłszy drobnej monety, dał dorożkarzowi sztukę dziesięciofrankową mówiąc:
— Resztę zatrzymaj dla siebie.
Oktawiusz wysiadł na chodnik, a Croix-Dieu cofnął się osłupiały na widok jego postaci.
Trudno bo sobie było wyobrazić coś dziwaczniejszego nad tego młodzieńca.
Jego białe letnie pantalony, biała kamizelka i gors od koszuli, pokryte były warstwą błota i zielonemi plamami. Żakiet pochodzący z pracowni najsłynniejszego krawca, stracił formę zupełnie. Kołnierza przy nim brakowało. Na szyi ogołoconej z krawata dawały się dostrzedz strzępy podartego kołnierzyka od koszuli. Mówiliśmy już że Oktawiusz był bez kapelusza. Jego włosy błotem wodnem pokryte przylegały mu do czoła.
— Otóż, baronie, zawołał, śmiejąc się głośno, przypatrz mi się dobrze; masz widowisko bezpłatne. Cóż? jaki szyk, jaka elegancja. Udało mi się widzisz. Powiedz, czy jest w Paryżu choć jeden gałganiarz, któryby nawet za pieniądze chciał się podobnie wystroić?
To mówiąc, pociągnął za sobą w bramę barona i zatrzasnął takową z wielkiem niezadowoleniem ciekawych, którzy przed domem już się gromadzić zaczęli.
— Ależ na Boga, skąd ty powracasz? rzekł Filip.
— Z tamtego świata! odrzekł Oktawiusz.
— Daj pokój tym żartom.
— Bo one są zbyt posępnemi, masz słuszność. A jednakże stałem nad brzegiem grobu, to najściślejsza prawda, prawda którą potwierdza mój kostjum. Wszak wiesz, że nie jestem kłamcą, ani blagierem, możesz więc uwierzyć skoro ci powńem, że jeśli żyję to cudem, którego wytłumaczyć nie umiem, bo go sam nie pojmuję, i nie rozumiem.
— Cóż ci się przytrafiło?
— Odegrałem rolę „niewinnie prześladowanej ofiary“ w strasznym, a ściśle skombinowanym melodramacie, upewniam.
— Cóż ci uczyniono?
— Okradziono mnie, topiono, nożem kaleczono. Wszystko tam było, wszystko! Nie brakowało najmniejszego szczegółu morderstwa. A! baronie, cała ta sztuka w pięciu aktach była ułożoną według najściślejszych dramatycznych reguł!
— Słysząc cię, zdaje mi się że marzę!
— I mnie wydaje się teraz, że to wszystko było marzeniem, ale marzeniem strasznem, obrzydłem!
— Gdzież cię to spotkało?
— W Joinville-le-Pont, wczoraj, pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy.
Croix-Dieu udał zdumienie.
— W Joinville-le-Pont? zawołał. Cóżeś ty tam robił o tak późnej porze?
— Tu właśnie węzeł intrygi, odrzekł Oktawiusz. Zwabiono mnie tam. Była ułożona zasadzka.
— Jakim sposobem cię tam zwabiono?
— Listem bezimiennym, napisanym w przedmiocie Diny Bluet.
— Zawsze ta dziewczyna! zawołał z niechęcią Croix-Dieu. Wiecznie jak szatan staje na twej drodze, i znowu występuje w tej obmierzłej sprawie. Mówiłem ci i powtarzam że ona cię zgubi!
— Oskarżasz ją więc? Nie, to za wiele! zawołał z oburzeniem młodzieniec.
— Oskarżam! bo mam zasady ku temu.
— Ha! nie dziwi mnie to zresztą, odparł Oktawiusz, ponieważ ja sam zwątpiwszy o niej, dałem się jak głupiec w pole wyprowadzić. Jednak wyznać muszę, że cała ta rzecz była mistrzowsko ułożoną! Gdym ja zaślepiony biegł bezwiednie w zasadzkę, ona, przysiągłbym, biedaczka dała się podejść, zarówno. Gdyby nie Boża opieka i jej odwaga, byłaby zgubioną! Są ludzie, którzy chcą się obojga nas pozbyć. Mamy nieprzyjaciół, strasznych, śmiertelnych nieprzyjaciół! Zawadzam i przeszkadzam komuś. Sam morderca mi to powiedział. Lecz komu? Niewiem tego! Dla kogo śmierć moja potrzebną być może? Niewiem! Odszukam jednak tego nędznika! tak! odnaleść go muszę. Sprawa wyjaśni się, i sprawiedliwość wymierzoną zostanie! Mówię ci baronie, biada owemu łotrowi, który chcąc mnie dosięgnąć porywa się na Dinę!
Cała powyższa rozmowa prowadzoną była na schodach wiodących do mieszkania Oktawiusza.
Słuchając ostatnich a tak energicznych wyrazów młodzieńca, Croix-Dieu uczuł ogarniającą go trwogę; twarz jednak najmniejszym ruchem nie okazywała tego, co w jego duszy się działo.
— Mój drogi chłopcze, rzekł wszystko to co mi opowiadasz, zdumiewa mnie do najwyższego stopnia i przeraża! Są to szczegóły jakiegoś wstrząsającego grozą romansu, pełnego nieprawdopodobieństw. Pragnąłbym gorąco poznać treść tego zdarzenia. Wejdźmy do twego mieszkania i opowiedz mi wszystko jak było z drobiazgową dokładnością.
— Ach! aby nie teraz! zawołał Oktawiusz. Po tak strasznej nocy jestem z sił wyczerpany, przemoknięty, znużeniem złamany! Obecnie mem najgorętszem pragnieniem jest co najrychlej położyć się w łóżko, i spać przez jakie pięć lub sześć godzin spokojnie. Sądzę, iż to pojmujesz baronie?
— W zupełności! i nie przebaczyłbym sobie nigdy opóźnienia choćby na minutę tyle ci potrzebnego spoczynku. Odłóżmy na wieczór owo opowiadanie.
— Niepodobna! mimo mej całej życzliwości dla ciebie baronie, dzisiejszy mój wieczór należy do osoby, którą więcej kocham nad ciebie, a której ty niestety nie lubisz!
— Dinah Bluet!
— Naturalnie! Mówię więc dziś w wieczór nie licz na mnie wcale. Jutro jeżeli zechcesz, przy śniadaniu, opowiem ci szczegóły tego dramatu.
— Oczekiwać cię będę jutro u siebie punktualnie o jedenastej.
— Stawię się, odrzekł Oktawiusz, jeżeli, dodał śmiejąc się, jeżeli do jutra ci ludzie, którym zawadzam nie będą się starali mnie „z drogi sobie usunąć“.
Pozostawmy barona de Croix-Dieu, zawiedzionego w swych planach, ale mimo to nie zniechęconego i wyszukującego nowych kombinacyj w swym niewyczerpanym umyśle, a tymczasowo opowiedzmy czytelnikom, to co Oktawiusz miał opowiadać nazajutrz swemu zdradliwemu przyjacielowi.
Pozostawiliśmy owego Maquarta, zabójcę, nasłanego przez Sariola nad brzegiem Marny, gdy zdjąwszy swoje rybackie przebranie, jechał z Loupiat’em, woźnicą fiakra, drogą ku Paryżowi, upewniwszy się po upłynionym kwadransie czasu, iż ciało topielca nie ukazało się na spokojnych wodach rzeki.
Rozbójnik ów był pewien, iż śmiertelnie ugodził po dwakroć Oktawiusza swym katalońskim nożem, w chwili, gdy kołnierz od ubrania młodzieńca pozostał mu w ręku, i gdy chmury zakrywszy księżyc, sprawiły głęboką ciemność.
Ów łotr tymczasem mylił się srodze. Ostrze noża dosięgnęło jedynie ubrania młodzieńca płynącego w bliskiem omdleniu z biegiem rzeki.
Dosięgnąwszy wybrzeża, wszedł na nie, nie bez trudności, mimo iż plaskiem było zupełnie, i znalazł się na wyspie, gdzie według owego bezimiennego listu, Dinah zdradzić go miała.
— Od chwili mego przybycia, mówił sobie, nikt ztąd nie wypłynął. Gdyby więc Dinah tu przybyła, musi znajdować się jeszcze.
Jednak obecnie w połowie tylko w to wierzył. Pomienione oskarżenie wydało mu się teraz nieprawdopodobnem, potwornem! Mimo to jeszcze powątpiewał. Zazdrość podsuwa zwykle zwątpienie.
Spojrzał wokoło siebie.
Oktawiusz szedł wprost przed siebie, przez wysokie trawy i wreszcie dosięgnął próżnej przestrzeni zarośniętej trawą.
Na trawniku, pokrytym pokrzywami i różnemi dzikiemi chwastami, wznosił się mały budynek, niegdyś chatka, w formie szaletu, obecnie opuszczona ruina. Bez okien, drzwi, i zgniłą podłogą, chata ta była opustoszoną zupełnie.
Widocznie od lat wielu nikt nogą nie stąpił wewnątrz tej zapadającej rudery. Latarnia postawiona na kamieniu w jednym z otworów zastępujących okno, wydawała światełko, skutkiem którego można było sądzić zdaleka iż w owej chacie znajdują się ludzie.
Oktawiusz za jednym rzutem oka wszystko zrozumiał.
— Najwyraźniejsza zasadzka! zawołał z uniesieniem radości. Aby mnie ściągnąć w te sidła, spotwarzono moją ukochaną Dinę! Nikczemne oskarżenie dozwoliło mi zwątpić o czystości tego anioła! A ja jak mogłem uwierzyć tym kłamstwom tak podłym i głupim! Wszystko tu było fałszem, któremu owładnąć się dałem w mem bezrozumnem zaślepieniu! Dinah jest niewinną! Ach! jakżem szczęśliwy!
Nagle owo radosne upojenie młodzieńca zniknęło, dając miejsce przerażającej obawie.
— Nieszczęśliwy! zawołał do siebie. Wszak ta zasadzka w jaką ja wpadłem, mogła być również zastawioną na Dinę. Owi nędznicy, którzy pragnęli mej śmierci, musieli być pewnymi, że Diny w domu nie zastanę, ponieważ ona znajdowała się w ich rękach. W jakiż ją sposób opanowali? Gdzie ją zaprowadzili? Co z nią uczynili? Drżę cały! Ach! wobec czegoś podobnego. jak drobną rzeczą było niebezpieczeństwo mojego życia! Trzeba mi było raczej dozwolić się im zabić!
I biedny młodzieniec, wyczerpany walką i ciężkiemi smutkami, nie zdołał znieść tego ostatniego ciosu. Uczuł, iż mu się w głowie mącić poczyna, słabo mu się robi. Począł bezwiednie szukać jakiej bądźkolwiek podpory, a nie znalazłszy jej, upadł na wysoko rosnące w około siebie dzikie trawy.