<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XI
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Tymczasem Wasilewicz szedł z Oświackim. Doznawał w obcowaniu z tym człowiekiem dziwnego uciszenia. Tak, on widział przyszłość świata. Miał wciąż przed sobą wizję lepszego życia. A tak powoli realizował ją w otoczeniu.
— Bo, proszę pana, — prawił, wracając do kwestji białoruskiej, — przecież ten lud, o tyle już spolszczony, że na długo przed rozbiorami w kancelarjach język białoruski, trzymający się tam jeszcze mocą tradycji, był właściwie trochę przekręconym językiem polskim, — ten lud oddawna dwujęzyczny potrzebował niespełna stu lat aby zmoskwiczyć się prawie. Polskość za to w siedem lat naszego panowania zrobiła większe postępy, niż moskiewszczyzna w siedemdziesiąt.
— Więc cóż? Chcecie przeprowadzić tu „opolaczenie?“
— Ależ proszę zrozumieć: Białorusini, idąc do kultury, nie mają innej drogi. Muszą odbyć terminatorstwo w kulturze wschodu lub zachodu. Tertium non datur. Przecie ich własny język posiada tylko wyrazy najcodzienniejszego użytku. Naagitowani chłopi twierdzą, że nie rozumieją kazań polskich w kościele. Ale oni i białoruskich kazań, i białoruskiej gazety też nie rozumieją i trzeba im tam połowę słów tłómaczyć, bo w ich mowie na wiele pojęć niema wcale odpowiedników. Więc muszą wymyślać neologizmy lub brać słowa z innego języka.
— I języki słowian bałkańskich były językami ludu — ubogiemi i niewykształconemi.
— To też, nie będąc dwujęzycznymi, Słowianie ci rozwijają się bardzo powoli. Cóż dotąd dała światu Serbja? Białorusini mogą odrazu bez trudności znaleźć siebie, swój folklor, swoją historję w starszej, wysoko rozwiniętej kulturze. Ruch białoruski nasiąknął kwestją rolną, ale to nie stanowi jego istoty. Podobna walka klasowa byłaby tutaj i wtedy, gdyby zamiast Białorusinów siedzieli na tych ziemiach Mazurzy — wyzwoleńcy. Pierwiastek w ruchu białoruskim wrogi i buntujący się przeciw Polsce — to moskiewszczyzna. Otruli się nią i muszą ją wypluć, jak topielec odratowany wodę. Wtedy zacznie się między nami odnowa braterstwo.
— Przyznaję panu rację.
— Otóż lud ten niezmiernie nisko stoi duchowo. I zaiste: jakość duchowa ważniejsza jest od filologji.
— W takim razie dobrze robili Ślązacy, wynaradawiając się. W Niemczech wyższa kultura.
— Materjalna, nie duchowa. I dlatego nie wynarodowiła się całkowicie ani Wielkopolska, ani Śląsk. Dobry cytuje pan przykład! Wielkopolanie nie boczyli od niemczyzny i warunki nie pozwalały jej ignorować. Przyswoili sobie niemiecką kulturę materjalną i tem, co brali od Niemców, własny swój rozwój podparli. Jako że różnorodność wzbogaca.
— Proszę nie sądzić, zastawszy mnie w takiej kompanji, że boję się. kultury polskiej dla Białejrusi. Zdaję sobie sprawę, że dużo lepszych jednostek wynarodowi się przytem, że pociągnie je urok życia na wyższym poziomie. Ale będzie to kamieniem probierczym dla Białorusinów. Albo staną się w wielkiej rodzinie Rzeczypospolitej grupą etniczną o odrębnym zaledwie narzeczu, na podobieństwo Podhalan lub Kaszubów, albo też, jeżeli znajdą w sobie dostateczne zasoby, stworzą coś odrębnego z głębi swej dzikiej, tęskniącej duszy. Strasznym jest dla mnie los tego kraju: jest to teren otwarty, na którym odbywa się bój odwieczny między ciemnym Antychrystem Rosji a jasnym Polski aniołem i Białorusini nieuświadomieni, pół-ślepi, nie chcą wstąpić po schodach świetlistych w gromadę wyższych duchów...
— Patrzę na nich, jak na lud chory, — wstawił Oświacki, — lud, który „zhubiusia u poriadku“, zgubił i pogmatwał swoją nić dziejową i trwa posępny i niewyzwolony, nic nie wiedząc o sobie.
— Naród chory... Opętany przez wschód... Czy nie to ciągnie do nich mnie? Czy nie we mnie to samo? — tłukła się w Wasilewiczu myśl, jak ptak z połamanemi skrzydłami.
— No, tak, — zwrócił się do Oświackiego nagle, — odbywa się tu robota. Ależ i ta robota musi być skażona. I na niej kładzie piętno ten skir, zżerający Polskę — partyjność. Ad usum tej lub owej partji fałszowana jest historja i socjologja, wiedza jest tylko sposobem do „wyrabiania światopoglądu“. Prawda, wygnana z pokojów frontowych, jak Kopciuszek siedzi w kuchni, w popiele.
— O, nie zna pan prowincji, — łagodnie uśmiechnął się Oświacki, — my już dawno mamy tego dosyć. My umiemy tutaj stawać pon ad partjami, kiedy chodzi o rzeczy społeczne lub oświatę. Tu już dawno dojrzewa tęsknota, by pozrywać końskie okulary partji i własnemi, nieuprzedzonemi oczami patrzeć na świat. Kłaniano się etykiecie, nie patrząc, na jakiego nalepiona człowieka. W nas dojrzewa potrzeba rzetelnych ludzi, dających rzetelną pracę. Żeby zerwać sieć nieuczciwości i zakłamania. Aby odzyskać pierworodne prawo człowieka do oceniania zjawisk podług ich wartości absolutnej, a nie partyjnej.
— A czyż nie może być partji uczciwej?
— W naszych czasach... Chyba będzie nią partja, mająca kierownikiem — Chrystusa.
Stanęli znowu przed domkiem w polskim stylu.
— Chce pan wejść do nas? — zapraszał swemi świetlistemi oczami Oświacki.
— To znaczy — dokąd?
— Do siedziby Polskiej Macierzy Szkolnej.
Weszli do schludnej salki, ozdobionej portretami wieszczów. Na półkach stały porządnie oprawione książki z numerkami na grzbietach. Panienka w stroju harcerskim grzecznie i sprawnie pełniła funkcję bibljotekarki.
— Widzi pan tego gościa, — wskazał pocichu Oświacki inteligenta z bródką rudawą, — to Rosjanin. Niema tu żadnej innej uczciwej bibljoteki. Odkąd trzymamy książki, informując o najnowszych wynikach kultury w Europie, przyszedł do nas. Szuka kultury wogóle, bocząc się jeszcze na polską. Przyjdzie czas i na to. Przyjdzie czas odrzucenia starych nienawiści i wzajemnego przenikania się szczepów słowiańskich na Kresach.
Przeszli do czytelni, gdzie kilkanaście osób siedziało nad dziennikami i ilustracjami. Oświacki otworzył następne drzwi.
— Niech pan prędko wchodzi.
Wpadli w ciemnię. Drzwi zamknęły się za nimi. Po chwili Wasilewicz oswoił się z otoczeniem i skupił uwagę na ekranie, na którym piętrzył się jakiś drapacz chicagoski. Prelegent prosto i pedagogicznie mówił na temat : „Ameryka — kraj bogactwa“. W powietrzu unosił się zapach karbidu.
— I tu także, odkąd przyłączono ten kraj do zachodu, do wielkiej kultury świata zahuczą potężne zakłady przemysłowe. Zatętnią młoty parowe. Życie weźmie szalony, radosny rozpęd, — kończył prelegent.
Wpuszczono światło do sali. Było tu dużo dzieci szkolnych, czystych i domytych, które zaczęły sfornie i spokojnie opuszczać salę, ustępując przejścia starszym.
— Skąd wzięliście takie dzieci? — dziwił się Wasilewicz, — całkiem domyte! Takich dotąd na kresach nie było!
— Dzieci białoruskie, — uśmiechnął się Oświacki, ot, takie sobie dzieciaki z niechlujstwa miasteczkowego, nawet i prawosławne. Cóż pan chce — nie na darmo istnieje nasza szkoła powszechna! Sześć lat bijemy głową o mur, mamy na niej guzy, ale i w murze dziura się robi. A teraz pokażę panu ilustrację do odczytu.
Poprowadził go na czysto utrzymany skwerek. Pośrodku, na górce, stała altanka. Wasilewicz przypomniał sobie, że tu w święto czasami grywała orkiestra.
— Przed wojną tu nic nie było, — mówił Oświacki, teraz proszę patrzeć: tu jest nowa stacja kolei, tu — szkoła, tam na prawo — tartak, obok — zakład impregnowania podkładów. Tamte szerokie dachy za wieżyczką — to fabryka mebli giętych. A teraz strona społeczna. Ma pan w tej dziurze oddział Ligi Obrony Powietrznej Państwa, Macierzy, Harcerstwa, Sokoła. Bywają tu odczyty, koncerty, przedstawienia.
— Wiece poselskie, — wtrącił Wasilewicz złośliwie.
— A i wiece poselskie — zaśmiał się Oświacki, — ale my mamy na to odtrutkę.
Wasilewicz już poczuł się zmęczony. Opadła w nim wola do decyzji i zdolność przyjmowania wrażeń. Pożegnał Oświackiego. Z mętnym natłokiem obrazów w głowie szedł na stację, od wszystkiego oderwany i obcy wszystkiemu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.