Trucizny/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | X |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Wasilewicz wyglądał przez otwarte okna wagonu. Zżęte ścierniska odpoczywały pod bladem niebem. Za nimi siniał las, zasnuty srężogą. Tajemny, nęcący kraj. Fata-Morgany... Dal... Wąska droga wbija się prostopadle w widnokrąg. Migają w oczach kratkowane żółto i zielono płaszczyzny.
Przestwór. Radość. Zostało po za nim miasto. Zaśmiecone bruki i asfalty. Wąskie domy, wyprężone wzwyż w spazmie cierpienia. Słupy z latarniami, jak fosforyzujące ucięte głowy. Szalony ruch zbyt ciasnej stolicy, regulowany laseczką posterunkowego. Uprzykrzone, bzykające bąki-samochody. Szyderczy śmiech wystaw sklepowych, z których woskowe figury i głowy i wszystkie zgoła rzeczy krzyczały:
— Patrz, oto czego kupić nie możesz!
Krążenie, jak pary w rurach, stłoczonej pożądliwości w kanałach ulic, aż powietrze stawało się duszne, a pierś uciśniona nie mogła odetchnąć...
Przestrzeni... Wszystkie skrzyżowania ulic nęcą jej skrawkiem, by znów obskoczyć, zamknąć w cieśni, wypiętrzyć się.
A teraz dokoła leje się swobodnie przestrzeń, jak woda z odemkniętych kranów i jest tak dobrze i rzeźwo.
Smarczek wyciągnął z walizki paczuszkę owiniętą w numer „Krynicy“. Rozwinął i wyjął kajzerki z kiełbasą. Zaczął jeść, mlaskając nieestetycznie. Skrzeżetowicz również sięgnął po swój prowiant.
Wasilewicz poczuł wstręt fizyczny i wyszedł na korytarz. Patrzył przez okno. Las sosnowy sunął wzdłuż toru. Drzewa, chwiejąc kosmatemi łapami, dopędzały pociąg. I nie mogły dopędzić. Na garbie widnokręgu zamajaczyła wioska. Garść szarych grzybów wrosłych w ziemię... To chaty. Myślał z rozczuleniem odnalezionem z pierwszych czasów młodości: — Lud w tych chatach... Głodny, nieszczęśliwy, ciemny... Idę do was... Idę z moją wielką miłością... Na dalekich polach, na tle błękitnem okrągliły się kopulasto stogi siana. Dziwne budowle nieznanego miasta. Żeremia bobrów nad jeziorem płynnej mgły...
Nagle zawołał go Skrzeżetowicz — mieli jeszcze naradzić się nad marszrutą. Wasilewicz wrócił do przedziału. Smarczek rozłożył mapkę rysowaną odręcznie z napisami rosyjskimi, ortografią bolszewicką.
— Skąd macie taką mapkę — zagadnął Wasilewicz, — toż prawie strategiczna. Poco wam?
— A zrobił jeden człowiek, może wojskowy był, — odrzekł Smarczek i śpiesznie schował mapkę.
Pociąg, który wtoczywszy się na obszary kresowe, tracił rozpęd zachodni i wpadał we właściwą okolicy niemrawość, zatrzymał się przed stacją. Biała, murowana stacja, kryta czerwoną dachówką. Już nie wstrętny budynek kazionny, pokostowany na ciemno-czerwono. Ślad polskiego panowania, piętno zachodu na tych melancholijnych obszarach.
Wysiedli na peron. Zbliżył się do nich osobnik o wyglądzie rzemieślnika, choć widocznie o umysłowości prawie inteligenta. Przywitał się z przyjezdnymi. Poprowadził ich do przygotowanej kwatery. Używał od czasu do czasu słów „nadta“, „byccam“, „zrobcie łasku“; ale poza tem mówił czystą moskiewszczyzną.
Weszli do przygotowanego dla nich mieszkania. Wasilewicz poczuł tę samą atmosferę, która go tak męczyła u panny Antoniny. Moskiewszczyzna... Na ścianie oczywiście pocztówka z reprodukcją Repina, którego obrazy, przez nadmiar cielesności, robią wrażenie mięsa obdartego ze skóry. Zbliżył się do stolika. Obok „Gistoryi Biełarusi“ i zbiorku wierszy „Starej ciotki“ (Alojzy Paszkiewiczówny) leżała oczywiście broszurka Lenina, dzieła poety Jesienina i Ilji Erenburga.
— Czy tem się karmi młody ruch białoruski? — zapytał, pokazując z obrzydzeniem na te książki.
— A co? — zapytał gospodarz, nie rozumiejąc.
— Czahoż choczecie, panoczku, — zbliżył się Skrzeżetowicz, który wiedział, jakiemi drogami chodzą myśli Wasilewicza, — przecież, mówiąc między nami, cała literatura białoruska zmieści się na jednej półce. Niema w niej ani jednego utworu, który wart jest tłómaczenia na język europejski, któryby dorównywał chociażby „Czterem porom roku“ Litwinów lub ciężkiej i skutej, jak wszystko, co ruskie, ale artystycznej literaturze Wasyla Stefanyka i Iwana Franka. Jedyna historja napisana po białorusku i drukowana rosyjskim alfabetem jest właściwie tylko paszkwilem politycznym na Polskę, ale nie dziełem naukowem. W gimnazjach białoruskich w Wilnie i Radoszkowiczach nie mogą się obejść bez podręczników rosyjskich. Uniwersytet „białoruski“ w Mińsku — to oczywiście mit. Bez Rosjan i Żydów nie może się obejść ruch białoruski. Przecie trzeba skądś brać.
— Czemuż nie z Polski? Nie do Moskwy was pchał Marcinkiewicz i Weryho.
— W Polsce my się roztopimy odrazu, — wmieszał się Smarczek, — wyższa kultura. A Moskalowi przeciwstawimy tę odrobinę wyższości, którąśmy we współżyciu z wami nabyli.
— Także racja fizyka! Cyranka nie zechce latać, bo powiedzą: — Do orła podobna! — I siądzie na zawsze w kurniku. Nie wyzwoli się dusza białoruska, póki nie strząśnie ze siebie Rosji, jako całunu.
— A czyż my z Polski nie bierzem — smarował miodem Smarczek, — my chcemy brać mało, że z Polski, bo i od Niemców, i od Francuzów, i od Ameryki.
— Od Niemców, — mała pociecha — mruknął Wasilewicz, — nie poszło to wam na zdrowie, że Łuckiewicz bratał się z hakatystami. Przedstawicielstwo rud manganowych! I braci masońskiej dyskretna pomoc i błogosławieństwo. Za okupacji braliście od Niemców w Ober-Oście subsydja na „Homon“. Dlatego nie chciałem być z wami.
— My teraz od Niemców nic a nic — z zupełną prawdomównością oświadczył Smarczek.
— Pewnie, — pomyślał Skrzeżetowicz, przypominając sobie Szyrwitza.
W tej chwili wnieśli samowar. Wasilewicz przypomniał sobie nie bez ironji, że w jedynej powieści, która dotąd została napisana po białorusku, prawie co rozdział piją herbatę lub jedzą.
Usiedli przy okrągłym stole, zasłanym samodziałem w kraty. Podano wędlinę, razowiec, masło i obwarzanki smorgońskie.
— Ja panów przeproszę, muszę iść na przedstawienie białoruskie, po niem będą skoki, — odezwał się gospodarz, wstając.
— Przedstawienie? Pójdziem i my? — pytająco zwrócił się Smarczek do Wasilewicza.
— O, chętnie, — zgodził się ten.
Jakoż udali się tam wypiwszy herbatę. Afisz opiewał, że będzie odegrana sztuka „Razarionnoje Hniazdo“.
Weszli do dużej sali, przybranej bez gustu i stylu. Siedzieli tam chłopkowie w siermięgach, pół inteligenci. Ani jednej postaci, któraby uderzała całkowitą kulturą i wyglądu zewnętrznego, i wyrazu twarzy.
Przy wejściu stała grupa. Piegowaty osobnik z białą czupryną napadał na „kiepstwo polskoj ułady“; nie pozwalali otworzyć szkoły białoruskiej, bo przedstawiony nauczyciel mówił tylko po rosyjsku. Zapytano, na czem będzie polegała białoruskość tej szkoły?
— Nie mamy inteligencji — wzdychali — nie mamy do obsadzenia szkół, samorządów, do oświaty, do posłowania.
— Dlatego ta ciemna masa bez woli dziejowej czepia się choćby i mnie — pomyślał Wasilewicz z niesmakiem i wnet poczuł skruchę.
Tak, są ubożuchni duchem. Dlatego trzeba do nich iść.
Podniosła się zasłona. Na scenie udekorowanej poruszali się aktorzy bez talentu. Przekalkowane z realistycznego teatru rosyjskiego i to z prowincji, z jakiegoś Orła lub Charkowa, — formułował Wasilewicz. Grano z rosyjska, a mówiono po białorusku. Wyglądało to na karykaturę czegoś, — jak humorystyczna parodja ukraińska o stworzeniu Ewy z psiego ogona, albo „Taras na Parnasie“.
Na scenie rozwijał się dramat. Wśród szarzyzny białoruskiej szalał podpalacz (ten przekalkowany z Andrejewa). Z patosem rzucał słowa nienawiści na „panou“, a żagiew płonącą w dwór. Klasowość, jak białe nici, wyłaziła ze wszystkich szwów tego pośpiesznie fabrykowanego nacjonalizmu.
— Że też pozwolili grać, — zarechotał po cichu Skrzeżetowicz.
— Referent, wyzwoleniec, dobry człowiek. Choć nie polscy chłopi palą, jemu i tak lubo, — pozwolił grać, — informował miejscowy działacz.
Kurtyna zapadła. Sala klaskała frenetycznie. Cieszą się z pogromu Wasilewa, podkładał znaczenie Wasilewicz, — cóż ja właściwie wśród nich?
Odsuwano krzesła, zaczynały się „skoki“. Harmonja zajęczała narodową „lawonichę“. Panna w czerwonej bluzce wsparła się z krowią kokieterją na młodzieńcu w czarnej rubaszce, już nie przepasanej z moskiewska, a po sportowemu na sposób europejski ściśniętej szerokim pasem. Rumiana Białorusinka przypomniała Wasilewiczowi pannę Antoninę. Zatęsknił chorobliwie do niej, czy do kokainy?
Poseł Smarczek chciał być wypoczęty przed jutrzejszym wiecem, wrócił więc do kwatery, zostawiając gospodarza na „skokach“.
Nazajutrz obudziło Wasilewicza dzwonienie w cerkwi. Przypomniał sobie z dzieciństwa jak naśladowała dzwonienie w cerkwi pokojówka Małanka. Duży dzwon intonuje: — Blin, blin! Mniejsze podchwytują przekornie: Pół blina, pół blina: — a najmniejsze drobią dyszkantami: ćwierć blina, ćwierć blina!
Ziemska nuta, pogłos pogańskiego świątalnictwa płynęła z tego hałaśliwego, wesołego dzwonienia. Jak w całym wschodnim kościele: uznanie Boga, stwierdzenie Jego istności, ale nie poznanie. Nie pojęcie Jego Istoty przez podwyższenie się wewnętrzne i przepojenie własnej istoty odblaskiem boskiego piękna, ale tkwiąc w materji, oddanie czci, która równie nie uduchawia, jak u wielbienie cara na tronie.
Smarczek mył się, rozstawiwszy nogi i parskając jak foka. — Dosyć go już, — pomyślał Wasilewicz z utęsknieniem.
Ucieszył się, gdy we trzech znaleźli się znów na ulicy. Zwolennik Erenburga odsypiał jeszcze wczorajsze „skoki“. Szli do cerkwi. Wasilewicz był kiedyś przed wojną w tem miasteczku. Nie mógł go poznać... Czysto zamiecione ulice. Wysokie latarnie elektryczne. Gdzieniegdzie zgrabne domki europejskiego typu, kryte czerwoną dachówką.
Na zakręcie ulicy stała naprzeciwko pięknej, wysokiej latarni elektrycznej — latarnia naftowa. Słup już poczerniał i pochylił się na bok. Szkła latarni powybijały kule czy wiatr. Skrzeżetowicz zatrzymał się.
— Patrzajcie, to jakby spotkał się wschód i zachód na ulicy białoruskiej mieściny.
Na rogach ulic, na płotach, na gmachach znaczniejszych jaskrawiły się ręcznie malowane afisze. Zapowiadały to odczyt, to koncert orkiestry „Sokoła“, to wieczorek harcerski, to przedstawienie amatorskie lub zebranie towarzyskie.
— Co za intensywna praca, — dziwił się Wasilewicz, — no, proszę... Tu, gdzie nic nie było... Tylko czarne błoto, karty i wódka.
— Gdybyśmy tak umieli, dawno byłaby Białoruś świadoma, — z zazdrością rzekł Smarczek.
Weszli do cerkwi. Nabożeństwo jeszcze się nie skończyło. Wasilewicz patrzył na obojętne twarze ludzi, pochylających się w pas przy kładzeniu trójpalcem znaku krzyża. Jakaż to obca obrzędowość. O, Boże, Boże, we wspólnocie duchowej z nimi... Czyż zdoła... Na tę modłę wielbić Boga ukrytego za carskiemi wrotami.
Długowłosy paroch w złocistej kapie grubym basem wygłaszał śpiewne słowa liturgji. A chór cienko przewlekał natarczywy refren:
— Hospodi, pomiłuj!
Zmuszono go kiedyś przebyć kilka lat w szkole rosyjskiej, zanim rozsądniejszy kuzyn z Wielkopolski wytłómaczył jego rodzicom, że to nonsens przy ich majątku i stanowisku. Może śmiało zostać bez dyplomu rosyjskiego i skończyć szkoły w Małopolsce, angielskim college’u lub Francji. Uczęszczał wtedy z wewnętrznym buntem i protestem na nabożeństwa prawosławne, nie chcąc wcale przejąć się tą zasadą, że Bóg jest tylko jeden. I wtedy owo „Hospodi pomiłuj“ wydawało się smagnięciem kazionnego bata, głosem więzienia, głosem moskiewskiej wyjącej tęsknoty w duszy niewyzwolonej i skąpo mającej słów.
Przejść na łono kościoła wschodniego? Czyż nie otwierały się jego objęcia, jak mogiła? Czyż nie czekała w nich hieratyczna sztywność i bizantyjska martwota?
Nabożeństwo się skończyło. Wyszli na plac. Wśród młodych brzózek przewalał się ociężale tłum, przeważnie włościański. Ciemne ubiory. Rzadko zajaskrawi się chustka, jak krzak malwy wśród szarzyzny wsi białoruskiej. Na szarawem niebie cztery cebulaste kopuły koloru farbki do prania. Cztery czapy, pod któremi, zdawało się, są zduszone cztery głowy, co chciały się podnieść ku przestworom.
Smarczek wlazł na sąg drzewa pod płotem cerkiewnym. Jak rudy kot, ruszał wąsami, wyparskując bez pośpiechu słowa. Obok Wasilewicza stanął przodownik policji i notował starannie efektowniejsze okresy krasomówcze. Nikt się jego obecnością nie płoszył i nie zwracał na mego uwagi.
— Zrzućmy jarzmo polskie! — tryskał śliną na słuchaczy Smarczek. — Polski bać się niema czego! U Polaków taka konstytucja, że u nich prawodawcami są ludzie, co zatratę tego państwa mają w programie. Sejm ochraniać Polskę ma, a w nim jak szczury w spichlerzu, siedzą ludzie, co wygryzą dziury dla szkodnej kuny i lisa. Czemuż oni tak robią? Bo darma, szto pany — dyk jany durnyje! Wzięli słowo „swoboda“ i zasmarowali sobie niem oczy. Dla tego słowa, co lada wiatr rozwieje, fundament swego domu rozkopywać dadzą. Rozchwieje się fundament, runie gmach! A my wyleziem z piwnicy żerować na ruinach! Podzielimy się z sąsiadem, co nam przyciesie gryźć po nocy pomaga. Zahlanie sonce i u nasze wakonce...
...Takiemu państwu, co już odrazu przez głupotę swoją bankrut jest, podatków nie płacić, rekruta nie dawać. Niechaj lepiej chłopcy do bolszewików uciekają.
Zlazł wreszcie wśród oklasków.
— To jest wiec poselski, — szumiało w głowie Wasilewicza. Zdawało mu się, że dostał obuchem w łeb. Potrącił przodownika, który składał do teczki papiery.
— Jak pan mógł pozwolić? — potrząsnął go blady za rękę.
— A cóż robić, proszę pana? Nietykalność poselska. On będzie do rzezi i palenia dworów nawoływał — administracja nie śmie go palcem tknąć. Zaraz w sejmie interpelacje i awantury. Powróz sobie kręcimy na szyję. Pan Bóg pomięszał rozumy za karę. I prawica, i lewica... Droższa im suwerennych person nietykalność od Ojczyzny. My spiszemy protokół: tak a tak, jawna zdrada państwowa. Prokurator wytoczy sprawę. A sejm się uprze i notorycznego zdrajcy nie wyda. Spisaćby wszystkie sprawy o wydanie posłów. Hańba... A my bezsilni... Cóż dziwnego, ze czasem taki Muraszko zapomni się, wybuchnie, protest tysięcy, tysięcy wiernych Polaków wyrazi... Wiem, że to nie prawo. Ale i Rzeczpospolitą podgryzać — nie prawo.
Salutował i odszedł, wyprostowany, zrównoważony, poprawny. Ale lewem ramieniem podrzucał nerwowo. Kotłowało się w nim wszystko.
Pan o suchej twarzy i bardzo niebieskich, uderzająco polskich oczach, który przysłuchiwał się od paru chwil tej rozmowie, podszedł do Wasilewicza.
— Przepraszem, Oświacki jestem. Czy pan poraz pierwszy na kresach, że pana dziwią te stosunki?
— Pierwszy raz po wojnie.
— Widzę, że pan jest speszony takiem zjawiskiem, jak wiec poselski — możliwem jedynie wśród polskiego bałaganu. Ale to są rzeczy przemijające. Przezwyciężymy i to. Krety ryją, a my latamy. Tu co urzędnik — to społecznik ideowy. Starzy oświatowcy zaszyli się w szkolnictwo i orzą. Pobijemy wrogą agitację kulturą.
Niepoprawny idealista śmiał się i zacierał ręce.
— Ale wydało mi się, że pan przyszedł z tymi panami?
— A tak, przyjechałem z nimi, bo chciałem się zapoznać z ruchem białoruskim. Ale mam tego dosyć.
— Jabym panu radził jeszcze wytrwać i patrzeć do końca. To pana wytrzeźwi zupełnie po czadzie białoruskim. Proszę nie ominąć sposobności. Są tu także „hurtki“...
— Dziękuję za radę. — rzekł Wasilewicz po namyśle.
W tej chwili podeszli do niego Smarczek i Skrzeżetowicz.
— O czwartej jedziemy dalej, — rzekł Smarczek mocno zadowolony ze siebie.
— Dobrze, będę o czwartej na dworcu, a teraz pójdę ze znajomym, którego spotkałem, — rzekł Wasilewicz i odszedł z Oświackim. Skrzeżetowicz stał i patrzył za nim mocno zafrasowany. Przeczuwał, że wiec poselski nie wpłynął na Wasilewicza propagandowo. Czekała go alternatywa: iść za Wasilewiczem lub Hromadą. Po chłopsku, atawistycznie skrobał się w głowę i wzdychał, aż Smarczek pociągnął go do restauracji.