<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII

Na stacji spotkał Wasilewicza niespokojny i zmartwiony Skrzeżetowicz. Wyczuwał nastrój Wasilewicza — znał go za dobrze. Zdawało mu się, że Wasilewicz do nich nie wróci. I on sam był strapiony i zrażony agresywnością i bezczelnością Smarczka. Rzucił się do Wasilewicza z taką radością, że ten uśmiechnął się do niego mimowoli, jak do dziecka.
Wsiedli do pociągu. Wasilewicz wyciągnął się na ławce i ciężko zadrzemał. Przez sen usłyszał głos Smarczka.
— W tobie, Skrzeżetowicz, chłopska, pańszczyźniana dusza pokutuje. Nie możesz ty bez pana. Oddałeś swoją duszę Wasilewiczowi w niewolę. Nie możesz się oderwać od Polski. A Polska — to pański wynalazek.
— W górę mnie ciągnął, — usprawiedliwiał się Skrzeżetowicz, — świat przedemną szeroki otworzył. W upadku nawet, w pijaństwie jego dusza skrzydła ma. Są tajemne sprężyny w człowieku, jest piękno polotne, jest duma urodzonego króla wśród ludzi. Takiego umiłować, w takim siebie zatracić... Gdzie on, tam prawda moja.
— To jak on ci każe od nas odejść — odejdziesz?
— Gdzie on, tam prawda moja, — uparcie powtórzył Skrzeżetowicz.
Wasilewicz wsłuchał się w zgrzyt kół wozu kolejowego. Było mu ciężko i źle. Oto ciągle spotykał ludzi, którym musiał być oparciem. Czekała tego od niego żona, owijał się dokoła niego, jak bluszcz Skrzeżetowicz i tylu innych ludzi w życiu.
A on czuł się słaby i samotny i sam chciałby oprzeć się na kimś. Ale nie było takiego człowieka. Mdliło go. Świat przejmował go niewymowną odrazą. Nie miał sił znosić życia. Chciałby stać się małem dzieckiem, aby ktoś go ochronił i poprowadził. Chciałby przypaść do czyichś kolan i przed kimś wyłkać straszliwe cierpienie zmarnowanego życia.
Ledwo zadrzemał ciężko i niespokojnie, gdy obudzili go towarzysze podróży. Wysiedli na małej stacyjce. Spotkał ich tam chłop o twarzy bandyty. Wsiedli na wóz i pojechali przez wieś, oświetloną słabo lampami naftowemi. Psy poszczekiwały gdzieniegdzie, skrzypiały wrota. Z obór rozchodził się zapach świeżego udoju.
Zatrzymali się przed chatą pośrodku wsi. W chodzili do niej w tej chwili i inni ludzie. Weszli i oni. W natłoczonej chacie rzucił się na nozdrza i oczy obrzydły dym — złego tytoniu. Na spotkanie ich podniósł się brodaty gospodarz i ruchliwy brunet w ubraniu inteligenta. Był to Szyrwitz.
Wasilewicz poznał go odrazu — zapamiętał twarz jego w sejmie.
— Nie wiedziałem, że pan też przystał do nas, — ścisnął go Szyrwitz kordjalnie i poufale za rękę.
Wasilewicz usiadł apatycznie. Miał w głowie zamęt. Ogarniała go bezwola. Czuł, że dokoła dzieje się wielkie szubrawstwo, ale nie miał sił nawet dobrze obserwować.
Szyrwitz wziął z ławki walizę, postawił ją na stole i zaczął wyjmować gazety i broszury. Wasilewicz przeczytał nazwy: „Biednota“, „Prawda“, „Krasnoarmiejskaja prawda“, „Komsomolec“.
— Cóż to ma wspólnego z Białoruską Hromadą i hurtkiem — rzekł ociężale.
Obecni zaśmieli się.
— A któżby finansował hurtki? — objaśnił Szyrwitz, — Hromada chce zrzucić Polskę i my, bolszewicy, chcemy jej nóż do gardła przyłożyć. Weźmijmy się za rączki, zatańczmy, a dobrze, do skutku.
— A prawda, — udał przekonanego Wasilewicz.
Szyrwitz wyładował już całą bibułę, teraz wyciągał z dna walizy rewolwery. Zaczął je rozdawać młodszym członkom „hurtka“, którzy chciwie za nie chwycili.
— A co, teraz możnaby do Kąckiego się zabrać, — zawołał jeden z nich, — powiadają, że on z policją polską się zwąchał.
— Z policją on nic nie ma do czynienia, — sprostował Szyrwitz, — ale Polak jest zabity. Jeżeli można sprzątnąć zgrabnie — sprzątnijcie.
— A co się stało z tym policjantem, cośmy go wam na wasz teren zaprowadzili? — zapytał szerokomordy i wyłupiastooki okaz rasy białoruskiej.
Szyrwitz oblizał się ze smakiem.
— Bili pod żebra, w dołek, w brzuch. Mdlał, a nie chciał gadać. Ale kiedy z niego zaczęli zdzierać skórę w G. P. U...
— Widzieliście? — z zainteresowaniem zagadnął Smarczek.
— Ma się wiedzieć. Zdzierali z nóg. Krzyczał, potem kwiczeć zaczął. Śmiesznie było! Aż komisarz miał tego dosyć — zastrzelił go.
Śmiał się do rozpuku — nos jego zaostrzył się, groźne fałdy wystąpiły koło oczu i ust.
Tymczasem do chaty wniesiono dalszy bagaż, przywieziony przez Szyrwitza. Były to karabiny z obciętemi lufami — obrzezanki. Członkowie „hurtka“ podzielili się i tymi objektami pracy narodowo-kulturalnej na kresach.
— A granaty ręczne zakopcie odrazu w ziemię — jeszcze wam wybuchną i wlezie wam policja albo KOP na kark.
— Idziem, — zawołało kilku młodszych hurtkowców.
Wyszli, a do pozostałych znów zaczął gadać poseł Smarczek. Opowiadał o organizacji, o gromadzeniu broni, o bliskiem połączeniu się z bolszewikami. Szyrwitz przytakiwał ze swym posępnym i złowrogim grymasem.
Skończyło się zebranie. Chłopi rozeszli się, unosząc ze sobą odezwy, gazety, broń. Z nimi jakby ulotnił się, wywietrzał trochę zapach zbrodni, który dusił poprostu, ciężył, jak opar krwi w rzeźni.
Przyjezdnych poprowadził gospodarz na ich żądanie na siano. Wasilewicz ułożył się i poczuł, jak porozumiewawczo ściska jego dłoń Skrzeżetowicz.
— Milcz, — powiedział po cichu.
Spał ciężko, dusiła go zmora, czuł rewolwer przystawiony do swej skroni. Obudził się niewypoczęty i przygnębiony.
Szyrwitz zbliżył się do niego z uprzejmym uśmiechem i ofiarował mu pudełeczko z kokainą. Wasilewicz nie oparł się pokusie. Zażył i po chwili poczuł się rzeźwym. Ogarnęła go euforia, stan niewysłowionej błogości. Poczuł chęć ruchu i przedsiębiorczość.
— Kiedy spotkamy się w Warszawie, może pan zawsze dostać u mnie wszelkie narkotyki, — rzekł Szyrwitz.
Zrobił to posunięcie. Jeżeli już Wasilewicz doszedł do udziału w zebraniu „hurtka“ i nie protestował... Może z nim wejść w kontakt bezpośredni. Nie napróżno osłabiał i demoralizował Wasilewicza przez pannę Antoninę. Ale z kobietą nigdy być pewnym nie można. Lepiej bezpośrednio. Zacierał ręce, myśląc o skaptowaniu Wasilewicza.
— Bezwolny degenerat, — rzekł o nim do Smarczka, — tacy będą służyli nam, ludziom nowym.
— I co ty za nowy człowiek, — odparł Smarczek, — ty najstarsza szlachta: od samego Abrahama.
Szyrwitz zmarszczył się.
— Pójdę teraz na dzień za front, dajcie pewnych ludzi, do przeprowadzenia, — zmienił temat rozmowy.
Zaczęli szeptać ze Smarczkiem. Ten rzekł do Wasilewicza:
— Łasicki będzie przez Zabołotne szedł z Mińska. Jak go spotkacie, powiedzcie mu nasze hasło na ten miesiąc: Szyrwitz. Pogadajcie i z nim. On człowiek duży.
— Dobrze, — zanotował sobie w pamięci Wasilewicz.
Skrzeżetowicz tymczasem męczył się i pocił. Widział, w jaką kabałę wciągnął ich Smarczek. Wiadomą mu była znajomość panny Antoniny z Szyrwitzem. Zanim Wasilewicz wróci do Warszawy, trzeba uprzedzić pannę Antoninę, żeby dała spokój stosunkom z bolszewikami. Trzeba ją przekonać, że zgubi Wasilewicza.
Odszedł z nim na stronę.
— Mnie się ta cała historja nie podoba, — powiedział, — przecież tego myśmy nigdy nie chcieli. Przecież to wywiad i dywersja bolszewicka te całe hurtki — nic innego.
— Jeszcze mnie będziesz pchał do Hromady?
— Już nie. Może pojedziesz sam do Zabołotnego. Chcę najprędzej wrócić do Warszawy. Trzeba zniszczyć ślad jakichkolwiek naszych stosunków z Hromadą. Wiecie, oni się wsypią lada godzina. A temu djabelskiemu Szyrwitzowi może tylko o to chodzi. Bo w to „wyzwolenie Zachodniej Białorusi“ on sam chyba nie wierzy. Przecie u nich tam w Mińszczyźnie większa część ludności, zwłaszcza katolickiej, nie chce ich i byłaby chętnie powstała, gdybyśmy pomogli.
— Więc chcesz wracać sam?
— Myślę, że tak najlepiej. Rozstańmy się pozatem co prędzej z tą miłą kompanją.
— I ja tak myślę.
Zaprzężono im znowu konie. Szyrwitz został, bo miał przechodzić w nocy na stronę bolszewicką. Smarczek, Skrzeżetowicz i Wasilewicz dojechali do stacji. Tu Wasilewicz został, czekając na pociąg w stronę granicy, zaś Skrzeżetowicz ze Smarczkiem odjechał do Warszawy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.