<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XIII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII

Wasilewicz wysiadł na stacji. Nie mógł jej poznać. Nowe zabudowania murowane, czysta poczekalnia. Wyszedł na peron. Ogromny księżyc stał nad kępą starych drzew. Gdyby taki namalował młody malarz, powiedzianoby: — Zbyt się wyokrąglił i wyjaskrawił, — pomyślał leniwie Wasilewicz.
Paru kolejarzy snuło się z latarkami po peronie. Do przyjezdnego podszedł chłop w kożuchu i zapytał bez cienia uprzejmości:
— Pojedziem, aj nie?
— Do Zabołotnego drogę znacie?
— Czamu nia wiedać? Wiedaju! — spojrzał się z podełba, — ja sam stamtąd.
— To pojedziemy.
Wyszli przed stację. Chłop opryskliwie wynukał konika od siana, wprzągł go w hołoble z duhą, poprawił na wozie siedzenie z siana, pokryte płachtą. Obojętnie patrzył, jak Wasilewicz sam lokował na wozie swoją walizkę.
Konik ruszył, parskając od niechcenia. Jechali przez śpiące miasteczko, zalane światłem księżycowem. Domki wyglądały, jak z kredy. Okrągłe kępy drzew wrzynały się konturami w płynną świetlistość. Plamy dwóch wież kościoła zaogromniały nad szeregami daszków. Jak dwa zatemperowane ołówki. Ktoś nadejdzie, weźmie jeden w rękę i napisze na niebie głoski ogniste.
Takiż jest ciemny przestwór nocy, takaż jest dusza jego. Kto wpisze w nią głoski ogniste?
Wytoczyli się na drogę białą wśród ciemnych wzgórz. Truchtem ociężałym posuwał się konik. Woźnica na mostku z ociosanych pni albo na zakręcie drogi budził się z drzemki, krzyczał: — Ny — ooo! — szarpał przez chwilę lejce bez sensu, chlastał konia i znów zapadał w bezruch.
Wyokrągliła się przed nimi góra. W pełni widne były na niej krzyże. Czarne, a kapliczka wąska i biała. Refleksy księżyca na szybie. Kilka drzew. Gałęzie splątane w jedną bryłę okrągłą. Stoją, jak głowy na długich szyjach.
Cmentarz... Może otworzy się mogiła darniowa. Z włosem zjeżonym, z oczyma obłąkanemi od zgrozy wstanie upiór-bratobójca, smutny aktor dziejów tego kraju.
Wasilewicz nie mógł oderwać oczynionych oczu. Aż znikła góra. Księżyc ogromny i czerwony, jak oko przekrwione od łez, szedł przed nimi.
I oto znowu cmentarz. Płynne srebro szemrze w liściach brzóz. Krzyże wyciągają ramiona. Wyrwą trzon swój z ziemi, ruszą i pójdą... Pójdą czarne i groźne stawać na targowiskach życia. Księżyc ogromny nad gromadą krzyżów. Cisza. Czarny całun nieba w gwiazdy zwisa coraz niżej. Ludzie są martwi. Dusze umarły. Spadnie na nie kir nieba gwiaździsty. Gwiazdy, to łzy aniołów nad umarłym światem.
Wasilewicz uczuł chłód w oczach i zrozumiał, że zimnemi, strasznemi łzami płacze nad sobą. Oto się błąka na rozdrożach wśród mogił i krzyży. Wiatr zagwizdał w polu. Dolo zgubiona, dolo!
Wjechali do wioseczki o świcie, gdy krowy, leniwie rycząc, wychodziły z opłotków na niechlujną ulicę. Leżały na niej przypadkowo rozrzucone kamienie. Może przynieśli je kiedykolwiek ludzie, przezwyciężywszy swą niedźwiedzią ospałość. A może leżą tu od tych czasów, gdy przywlokły je lodowce z Finlandji, zostawiwszy tu szczątki swych moren?
Chłopi wychodzili z chat idąc na roboty i widząc „pana“, nie kłaniali się, patrzyli z podełba, wilczo i nienawistnie.
— A gdzież folwark? — zapytał Wasilewicz, chociaż wiedział doskonale.
— Folwark dalej, o wiorstę, — odparł woźnica i ożywił się: — Wam do dzierżawcy?
— Nie, mnie do wioski, — wiedziony instynktem odparł Wasilewicz, — a u kogo tu można zatrzymać się? Napić się mleka?
Chłop zatrzymał konia i wsadziwszy łapę pod czapkę, pogrzebał w czarnem włosiu.
— A może u Gałgowskiego — rzekł po chwili namysłu, — u niego cztery krowy.
Jakoż podjechał do obszernej chaty z rzeźbionemi ozdobami nad oknami i nad bramą. Białe drzewo w brunatne prążki świadczyło, że chatę niedawno pobudowano. Na ścianach jeszcze stały żywiczne łzy. W oknach wisiały firanki, których deseń wydał się Wasilewiczowi dziwnie znanym.
— Teraz między mną a ludem niema nikogo — pomyślał, — zobaczę ich, wyczuję... Może i oni mnie przyjmą i zrozumieją... Poznam ich biedę, ich szare troski...
Wszedł przez furtkę na podwórko, cuchnące nierogacizną i nawozem. Chata była zwrócona szczytem na ulicę, a drzwi wychodziły na podwórze. Wszedł do sieni, z której z gdakaniem wypadły kury. Poruszył klamkę w drzwiach i znalazł się w pierwszej izbie.
Prawie połowę izby zajmował wielki piec, którego czeluść wypełniona była buzującym ogniem. Przed otworem pieca, stały żeleźniaki z parkoczącemi kartoflami.
Stara kobieta w samodziałach stała z drążkiem przed piecem, przesuwając garnki. Odpowiedziała na pozdrowienie pana grzecznie i z niejaką czołobitnością. Po staroświecku. Ale młoda kobieta z dzieckiem odwróciła się od niego niegrzecznie.
Usiadł na ławce, czekając na obiecane mleko. Rozglądał się. Brud jest, ale gdzież nędza? Maszyna do szycia, gramofon, duże skrzynie widocznie dobrze wypełnione przyodziewkiem. Szafa...
Tu Wasilewicz doznał tak nagłego wzruszenia, aż go ścisnęło za gardło. Podszedł do szafy mahoniowej. Okółki bronzowe na dziurkach od klucza z głowami lwa... Wydrapane przez niego scyzorykiem na prawej połowie drzwi: Miss Betty is stupid. Za tę zniewagę swojej angielki i niszczenie rzeczy został zamknięty na parę godzin w sali bilardowej i poobrywał liście na dwóch wielkich wazonach z bluszczem. Szafa z Wasilewa!
Otworzono drzwi. Odskoczył od szafy i udał, że wygląda przez okno. I teraz poznał na oknie firanki ze swego gabinetu. Na drogim, mocnym tiulu szlaki z wianuszkami, dyskretny deseń, wyrób francuski. Nieraz w godzinach siesty, odpoczywając na otomanie po parogodzinnem czytaniu, wpatrywał się w firankę, nie mogąc się opędzić mimowolnemu liczeniu wianuszków na niej. Dlatego tak dobrze zapamiętał ten deseń.
Wszedł duży chłop białowłosy i piegowaty. Miał na twarzy zawziętość i okrucieństwo. Nie odpowiedział na pozdrowienie Wasilewicza. Patrząc na niego z podełba, zamienił z kobietami po cichu kilka słów i wyszedł.
— Może wam przeszkadzam? — zapytał Wasilewicz, którego ta atmosfera zaczynała denerwować.
— Nie, nam cóż, — odparła młoda kobieta, silniej zawiązując brudny fartuch.
Paru chłopców o wypalonych słońcem czuprynach, piegowatych i bezczelnych zlazło z łóżka, na którem piętrzyły się sterty poduszek w poszewkach z różowego perkalu. Zaczęli się bić, wydzierając sobie z rąk fotografje. Matka paru szturchańcami przywołała ich do porządku. Wleźli na ławkę i zaczęli rozkładać fotografje na stole. Wasilewicz podszedł.
Fotografje jego rodziny.
— Temu panu wykluję oczy, — rzekł starszy i końcem nożyka dokonał operacji na podobiźnie ojca Wasilewicza, który ongi oddał dziesięć folwarków ubogim chłopom i był dobroczyńcą swej okolicy.
— A tej pani przerżnę gardło, — zapowiedział drugi, — szyję wystawia gołą, ot jej po szyi.
Poderżnął szyję matce Wasilewicza, która była sfotografowana w stroju balowym.
W tej chwili starsza kobieta postawiła przed nim mleko w niezbyt czystym kubku.
— Dziękuję, duszno w chacie, aż pić się odechciało, — powiedział Wasilewicz stłumionym głosem, położył na stole pieniądze i wyszedł.
Zatrzymał się w małej chatce na końcu wsi. Ale i tam widać było chłopski dostatek. Dużo kożuchów wisiało w izbie. Rodzina siedząca przy stole jadła suto i nie żałowała sobie.
Przywitano go nieco uprzejmiej, ale ze zwykłą Białorusinom nieufnością. Usiadł na ławce i powoli wywiadywał się o rzeczy potrzebne.
— To wieś Zabołotne?
— A wieś.
— A jaka najbliższa wioska, czy zaścianek, czy folwark?
— Najbliżej folwark Zabołotne.
— A czyjże on?
— Wasilewicza był. Zostało jego wszystko u bolszewików. Tylko ten jeden folwark pod Polskę podszedł.
— A teraz tam kto?
— Wasilewicza dzierżawca. Jak pan Osmołowski prawo wydał, że ziemia po dziesięciu latach przejdzie do dzierżawcy na własność, jeżeli on dziesięć lat dzierżawę trzyma, tak on nie rusza się stąd. Za rok, mówi, moja ziemia będzie! Nawet córce, zamąż wydając, dwadzieścia morgów odpisał.
— A gdzie Wasilewicz?
— Powiadają, zabili go w wojnie z Ukraińcami we Lwowie. Wam, panie, lepiej wiedzieć...
Popatrzył na niego wyczekująco.
— Skądże, — uśmiechnął się Wasilewicz z przymusem — obcy ja tutaj, a Wasilewicza na świecie nie spotykał. Pozwolicie przespać się na sianie w odrynie?
— Śpijcie, zróbcie łaskę.
— A wieczorem dacie konie na pociąg?
— Można. Jednego konia. Dwadzieścia złotych.
— Niech będzie, — zgodził się Wasilewicz na to zdzierstwo.
Przespawszy się w odrynie, Wasilewicz poszedł obejrzeć swój folwark. Zdaleka zobaczył mały dworek, przed którym kiwały się na wietrze słoneczniki. Poletki były obsiane porządnie. Kawał lasu stał na błocie. Pnie olch wznosiły się na kępach, wystających z czarnego bagna. Rozrosłe paprocie obejmowały je, jak wazony. Ukośne smugi promieni wypełniały las zimną świetlistością. Na twardszem miejscu leżał olbrzymi głaz erratyczny. Zwietrzał już po wierzchu i okrył się warstewką próchnicy. Grzęda fioletowych wierzbówek, wysokich kwiatów o kiściach, wystrzelających z pośród wąskiego listowia porwała oczy. Drobne sosny nad głazem rozłożyły ciemne tło. Tajemny zakątek lasu. Siedziba elfów. Rycina z połowy XIX-go wieku, gdzie sentymentalnie wymuskano przyrodę. Ten zakątek z precyzją przyrodnika i zachwytem artysty malowałby wielki Lionardo.
Grzęda fioletowych kwiatów wieńcząca głaz... Głaz jak czaszka powalonego olbrzyma...
Wasilewicz poszedł cichą groblą, zarosłą trawą. Po obu stronach grobli stały olchy, paprocie i krzewy jeżyn i wilczej jagody. Wiedział dawniej z relacji rządcy, że tam dalej są łąki na błotach. Można je kosić tylko w suche lato. A i wtedy czasem się kosi, stojąc w wodzie. Postępowy rządca-agronom nastawał, by zrobić drenaże. Osuszyć tę przestrzeń olbrzymią i na nowych gruntach umieścić polskich osadników. Wasilewicz odkładał realizację tego projektu.
Siano u stawiano na błotach w stogach, a dopiero w zimie, po zamarzniętych obszarach wywożono na saniach.
Wyboje od kół z zeszłego roku porosły już trawą. Zaginął ślad od płozów...
Cisza była na szerokiej drodze. Pod konarem gałęzie tworzyły jakby okno w głąb. W smudze światła drobne, jasne mchy kształtu gwiazdek. Aksamit leśny. Ciemne koronki rozkłada w złotem powietrzu paproć — zanokcica, już od spodu osypana ciemnymi punkcikami zalążków.
Niechętnie ujrzał Wasilewicz ludzi. Wracali gromadą z kośby na błotach. Byli utaplani w wodzie po pas. Mieli płócienne koszule i kosy na ramionach. Kobiety ubrane były w spłowiałe spódnice z lnianego samodziału i bluzki z miejskiego kretonu. Przeszli, nie pozdrawiając go i wielokrotnie oglądali się na niego nieżyczliwie i nieufnie.
Wasilewicz podszedł aż do błot. Szła w dalekie horyzonty, w nieogarniony przestwór błot udeptana droga.
Stary człowiek w płótniance szedł, niosąc łapcie niedoplecione.
— A skąd wy? — zaczepił go Wasilewicz.
— Z Hołodnicz.
— Czy jest droga przez błota?
— A jest. Sioleto sucho, można przejść, tylko ze ścieżki ani na prawo, ani na lewo. Trafić w błoto — i zassie. Nie zostanie z człowieka ani czubka głowy. Tylko za nim czort zachichocze, a wilk koło tego miejsca zawyje.
— I dalekoż prowadzi ta droga?
— A daleko. Tam się skończy Zabołotne, gdzie wierzba sucha. A potem — nasze kwatery, Pławuszyńskie, a potem — Ostrowlańskie — i będzie las. A za lasem — już blisko wieś Hołownia. Tam teraz legjony są.
Wasilewicz poczęstował rozmownego starowinę papierosem. Obrócił się ku bagnom, których nie wybrał się nigdy osuszyć.
Słońce ogromne i czerwone stało nad błotami. Krwawa głowa ucięta. Symbol tego kraju, który jest potwornym, bezgłowym kadłubem...
Wrócił do wioseczki, do tych samych ludzi. Zapytał o konie na nocny pociąg. Teraz gospodarz, nie patrząc mu w oczy, odmówił.
— W nocy nie pojedzie, o świcie można, w nocy za nic... Wilki chodzą. Bandytów z za frontu widzieli. Konia odbiorą, może zabiją. Nie wie kim Wasilewicz jest i jakie ma sprawy. Tu na pograniczu nieznajomych wozić niebezpiecznie. Narazić się można jak nie władzom polskim, to jeszcze komu...
Wasilewicz widział, że gospodarz jego kłamie i że za nic nie da mu koni. Poszedł do innych, ale spotkał się z grubą odmową. Widocznie, chłopi coś w tem mieli, aby nie wypuścić go ze wsi. Zaniepokojony i zniechęcony zjadł trochę mleka kwaśnego, które cuchnęło źle umytym garnkiem oraz źle wypieczonego razowca i poszedł spać na siano.
Zaledwie się ułożył, posłyszał, że drzwi odryny zamknięto na skobel.
Serce mu stanęło. Był w pułapce. Zobaczył jastrzębie oczy dzieci, które znęcały się nad fotografjami jego rodziców. Poczuł ostrze nożyka w swych oczach.
Chłopi uważali widać, że niema potrzeby zwracać na niego uwagi. Był w ich mocy. Nie wymknie się. Było ich kilku. Mówili gwałtownie.
— Tak ty każesz, Józiuk, szto heta sam Wasilewicz?
— Ot, niech się ziemia rozstąpi... Jej Bohu! Jaż nieraz bywał w Wasilewie! Nietylko, jak my tam hulali.
— I ja jaho baczyu.
— Jaż wam mówię, — brzmiał pierwszy głos — że on tu przyszedł odebrać Zabołotne. Jeszcze trochę czasu i byłoby Zabołotne moje, bo skończyłoby się dziesięć lat dzierżawy. Za błotami, na boku leży — nikt go nie zauważył, gdzie ono jest. Nawet tu komisja nie przyjeżdżała. A tu czort jego przyniósł!
Bezmiar nienawiści zabrzmiał w głosie chłopa.
— Przecie ty, Mikołaj, kontrakt masz.
— Kontrakt na sześć lat, on może każdej chwili wysiedlić.
— To i rzeczy on nam poodbiera, co zabraliśmy jak grabili my Wasilewo!
— Pewno, że poodbiera! A tobie bardzo potrzebne, coś zabrał z Wasilewa, jak fortepian stoi w odrynie, kury w nim siedzą na jajach!
— Może on mi niepotrzebny, a taki lubo, że mój, nie jego, pana!
— Któż jego skończy? — zapytał jakiś głos i drgnął z ociąganiem się.
— Nikt z nas — przemówił twardo dzierżawca — pierwsze podejrzenie na nas. A już na mnie to pewno. Posłałem za front do Wasilewa. Niech go zabiorą i za frontem zatłuką. I ręce czyste i sprawa zrobiona. Nie bolszewicy będą się martwić o pana! Ja im kazał powiedzieć: — Teraz wy Wasilewskie dobro trzymacie. Nim przyszli robić Sowchoz, wy już ziemię i pastwiska rozchwytali. A jakby bolszewików car wypędził? Wasilewicz znowu przyjdzie po swoje.
— Tak, tak — przytakiwano — z nim skończyć to już na zawsze spokój.
— A przyjdą oni?
— Przyjdą. Chłopak po nich o zmierzchu posłany. Przed północkiem będą, ani chybi.
— Ludu mój białoruski, z moją wielką tęsknotą i miłością idę do ciebie, — białemi wargami szeptał Wasilewicz i śmiał się bezgłośnie.
— A nie ucieknie?
— Co wy! Odryna mocna — z jego lasu jeszcze podczas wojny niemieckiej budowana! Gdzież on wyjdzie?
Oddalili się. Wasilewicz patrzył bezmyślnie w ścianę. Ujrzał szparę, przez którą się sączyły resztki zmierzchającego dnia. Nie było jej widać w dzień. Odsłonił ją, ugniótłszy siano.
Przyczołgał się i zaczął próbować. Deska w tym miejscu była wstawiona słabo. Widać między nowe, przy nieporządnej chłopskiej budowie, wsunięto starą deskę.
Siły jego dawniejsze stargał alkohol i kokaina. Ale w tej chwili uczuł przypływ energji. Mięśnie jego naciągnęły się, jak pasy rzemienne. Deska chrupnęła. Ukazał się otwór.
Wyjrzał ostrożnie. Tędy można się było dostać na tyły obejścia, do sadu między konopie. Z trudnością przecisnął się między deskami. Ręką zzewnątrz naciągnął na zbawczy otwór siano, by go nie zauważyli prześladowcy. W szedł w konopie. Jak w „Panu Tadeuszu“ woźny! — pomyślał. Szedł z wyciągniętą ręką, pamiętając, że jest tu drut kolczasty, którym ogrodzony był sad. Jakoż napotkał go w ciemności i ukłuł się w rękę. Rozszerzając ostrożnie druty, przeszedł, zostawiając na kolcach strzępy ubrania.
Znalazłszy się za ogrodzeniem poszedł wielkiemi krokami. Pies za nim zaszczekał, ale go nie gonił.
Kierował się ku zaroślom, czerniejącym w zmierzchu. Zaszył się w nie, usiadł na pniu zmurszałym. Wtedy dopiero otarł pot z czoła i zaczął się zastanawiać, w którą stronę uciekać.
Na drodze koło zarośli usłyszał głosy.
— A nie wypuszczą jego? — pytał gruby bas.
— A nie, czemuż mają wypuścić.
— A może jak poszedł folwark oglądać, tak nie wrócił?
— Na drogach straż postawiona. Zając nie przebiegnie. Ani do miasteczka, ani do Pławuszek nie puszczą. A trzecia droga — jedna: przez błota. A tam i bez nas przepadnie.
— Zawsze pewniej jemu w naszych rękach przepaść — odparł ten sam gruby głos.
— Pewno, że tak — przytaknął głos wyrostka, widocznie wysłańca z Zabołotnego.
Chłopi przeszli. Widział ich ciemne sylwety przez liście. Jeden kurzył fajkę i czerwony tlejący punkt poruszał się w powietrzu. Jakby sam szedł.
Wasilewicz niedługo się zastanawiał. I na polowaniach, i na wojnie wyrobił w sobie instynkt nieomylny. Poczucie maximum niebezpieczeństwa w danym punkcie. Jako myśliwy nieraz po pas bywał w błotach. Zapadł się parę razy w trzęsawiska i wyratował z trudnością. Mniej go straszyły wielomilowe bagna, niż ludzie.
Kiedy skończyły się zarośla na grobli, którą Wasilewicz obejrzał w dzień i pod podeszwą zachlupotała mu woda, cofnął się na suche miejsce. Rozzuł się, przewiesił trzewiki przez ramię. Wyłamał po ciemku grubą gałąź i ruszył naprzód. Grunt uginał się pod nim. Zimna woda dotkliwie raziła stopy. Ale wiedział, że wielogodzinny marsz w przemokłych trzewikach jest jeszcze gorszy.
Przypominał sobie, przeżywał mimowoli uczucia zwierza, złapanego w pułapkę. Moment rozpaczy, że to już koniec. Gniew, że tak głupio i marnie zginie. Szczęście, krzyk triumfu, że jest wyjście z obieży!
Teraz, wszedłszy na bagna, oddychał głęboko i radośnie. Miał prześladowców za sobą. Wyrwał się im. Żyje! Zrzucił nóż z gardła.
Świat wydał mu się pięknym. Przychylna i miła była nawet ta woda, chlupocząca pod nogami i te uginające się pod nim niezliczone warstwy torfowca, które od prawieków wypełniały kotlinę jeziorną, aż ją zamieniły w trzęsawisko. Upiorne, zimne światło księżyca było pełne uroku. Oddawna poraz pierwszy otworzyły się jego oczy, nieczule na przyrodę, poraz pierwszy nanowo wyszedł poza własne czucia zmysłowe. W tych czuciach roztapiał i unicestwiał ból, kiedy stawał się nie do zniesienia. Głuszył myśl świadomą, i torturę wyrzutów sumienia, iż nie dźwignął pełni odpowiedzialności dziejowej, nie dociągnął się do pierwowzoru doskonałości, który w nim bytował.
Stopniowo dusza jego drętwiała. Z twardym chichotem spotykała dawne obrazy, piękne i miłe, wynurzające się z topieli nieświadomego na brzeg świadomości. Urągliwie akceptowała niespełnienie zadań życiowych. Nienawistnie odpychała wieść o cierpieniu zadanem przez siebie. Patrzyła na dzieła sztuki w sposób grzeszny — oceniając fakturę, nie doznając emocji. Czuła się oderwana od przyrody i człowieka — brata.
Wstrząs, jakiego doznał ten człowiek w letargu, odrazu ożywił w nim wszystkie uczucia. Zziębnięty, trochę drżący ze zdenerwowania uśmiechał się nanowo do życia. Odzyskał świeżość wrażeń...
Czarno-szafirowe niebo wydało mu się olbrzymim płaszczem Matki Bożej. Widział Ją oczami wyobraźni. Przedziwnie słodka twarz, niecielesna, z białego obłoku. Uśmiech wszechwiedzy. Dłonie wyciągnięte. Stopki w srebrnych trzewiczkach wsparte na krawędzi księżyca. Cudna. Prześwięta. Słodycz zalała mu serce. Obiecywał Jej za ocalenie dary i kadzidlany dym modlitw. Zarzuci Jej ołtarz różami. Odrodzi się...
Chmury narzuciły na błota płachtę czerni. Chybił drogi i noga jego pogrążyła się po kolano. Oparł się kijem o twardą kępę i wydźwignął się mocnym podrzutem. Uświadomił sobie, że warstwy zgniłych mchów, po których idzie, mają przerwy, studnie i jeziorka wody zaskórnej. Że nie wszędzie kożuch wierzchni jest dość mocno spojony pracowitą tkaniną korzonków. Że ugną się w któremś miejscu wciągając w topiel rudej wody.
Stał na miejscu, owiany grozą tej świadomości, dokładnie widząc w przekroju głąb trzęsawiska. Dopiero, kiedy księżyc wyjrzał znowu, ruszył ostrożnie naprzód.
Naprzeciwko powiększał się jakiś kształt. Rósł w miarę zbliżenia. Wasilewicz namacał rewolwer w kieszeni. Ujrzał wyciągnięte olbrzymie ramiona. Między nimi — na długiej nadmiernie szyi — czapkę pokraczną. Scisnęło mu pierś poczucie nadprzyrodzonego. W tym obszarze zagrzebanych, zwęglonych istnień roślinnych, niedostępnym dla ludzkiej władzy, co za siły ciemne potopiły ludzi, jakie widma chodzą tu swobodnie, niepłoszone wolą i wiarą człowieka?
Ale wśród wielkich ramion małe rączki zaczęły kiwać przychylnie. Podmuch wiatru przejął go do kości. Nie, to żadne widmo. Drzewo poprostu. To pewnie sucha wierzba, granica Zabołotnego!
Rosła na kępie, wydźwigniętej nad mokrym obszarem. Wszedł na nią z uczuciem ulgi. Nakoniec nogi jego spoczęły na twardziźnie, wilgotnej tylko od rosy! Przyglądał się zwitkowi węźlistych gałązek na wierzchołku środkowego konaru wierzby, który wydał mu się zdaleka głową. Usadowił się na niskim konarze. Postanowił drzemać, aż się trochę rozwidni.
Jakoż trzęsąc się z zimna, zadrzemał gorączkowo. W pewnej chwili ocknął się, jakby ktoś trącił go w serce. Był skostniały, przemęczony, zdawało mu się, ze się już z miejsca nie ruszy.
Nagle pole jego widzenia przeszyło czerwone światełko zdaleka. Zaniepokojenie zaczęło ssać go wewnątrz, jak pijawka, co przywarła do miejsca najczulszego.
— Błędny ognik na błotach? — pomyślał.
Światło szło, chwiejąc się, prosto na niego.
Zdaleka wiatr przywiał głosy.
Wasilewicz myślał przed chwilą, że zimniej, niż jemu, na świecie być nie może. Ale teraz poczuł śmiertelny chłód. Włos mu się zjeżył na głowie.
Zrozumiał, że tym razem idzie śmierć.
— Lepiej w topieli, jak w ich chamskich łapach, — zdecydował prosto i po męsku, — albo się uda, albo nie uda.
Macając kijem, zszedł w bok z wydeptanej drogi.
Na bagnach w głębokiej ciszy rozlegał się daleko głos.
— Czort pobieri, ot, tu ślad został w trawie.
— Może to szedł kto nad wieczorem?
— Czorta tam nad wieczorem. Ślad w stronę Hołowniańskiego lasu zwrócony. Tak długo na błocie ślad nie zostaje. Podniesie woda trawę i znowu gładko.
— Gdzież on poszedł?
— Może latarnię miał, to i poszedł, jak my.
— A może w lasku przed błotem się schował?
— Jak my w dziesięciu ludzi lasek przeszli! W błocie się nie schował! My koło każdej olchy obszukali! Cały olszniak nie większy, jak podwórko!
Wasilewicz brnął już po kostki. Oddalił się znacznie od drogi. Tu już po nim na zalanym wodą gruncie śladów nie zostaje. Latarnia zbliżała się mozolnie do wierzby. Nachylił się i dotknął powierzchni błota, wyczuwając twarde rośliny pod stopą. Były to krzemieniste skrzypy. Położył się na ziemi, kryjąc między rośliny twarz i ręce, które mogły bieleć w ciemności. Grunt ugiął się pod nim.
Chłopi byli już koło wierzby. Podnieśli wysoko latarnię i wodzili nią po okolicy. Wasilewicz patrzył przez źdźbła skrzypów na światło. Nie czuł w tej chwili ani chłodu i mokrej wody, ani też zapadającego się pod nim gruntu. Całe życie jego zatrzymało się na tem świetle. Refleks padł na niego smugą zgóry... Widzą... Koniec... O Boże!
Ale nie zdawał sobie sprawy, że jest już we wgłębieniu, poniżej poziomu równiny. Nad wgłębieniem tem stał las ździebeł dziesięciocentrymetrowych. Można go było odkryć tylko ze znacznej wysokości.
Z ulgą usłyszał głosy:
— Gdzież on się podział do licha?
— Ślad idzie do wierzby, a dalej ani-ani!
— Wciągnął go djabeł na dno, czy jak?
— Poszukaćby dokoła?
— Czy nie wiesz, że tu grząsko? Raz studnia się robi w jednem miejscu, raz w drugiem. Po nocy — nie daj Boże zejść z drogi!
— Więc co robić?
— W dzień go poszukać. Drogi me znając, nie zajdzie nigdzie.
— Kto w dzień ma czas?
— Mnie do Hołowniańskiego lasku i tak trzeba.
— Poco?
— Łasicki z Mińska przyjdzie. Przeprowadzić jego trzeba.
— A Łasicki! Ot, dobrze!
— Pamiętajcie pomoc dać!
— Damy! My wiemy, on przeciw panom!
— Tyle i warte wasze szukanie! Ja sam już stary, mnie trudno. Syna nie mam, same córki. Obiecuję sto pudów żyta, kto jego zatłucze jak psa. Niech on żywy ucieknie, będzie się mścił. Rząd, choć panów nie bardzo słucha, ale nie może jemu pomocy nie dać. Wszystko nam odbierze, wszystko! Z torbami pójdziemy!
— Chyba nie ty, Mikołaju! Tyle lat dzierżawy nie płacąc, tyle dobra wziąwszy z Wasilewa, — masz pieniążki! Będzie zczem na nową dzierżawę wyjechać, albo i ziemi własnej kupić!
— Wam tylko patrzeć w cudze kieszenie!
Zaczęli się oddalać. Wasilewicz odetchnął. Wyciągnął rękę i namacał już o pół metra nad sobą krawędź zagłębienia, krawędź własnej mogiły. Zapadał się w głąb. Dźwignął się bardzo powoli. Gwałtowny ruch pogrążyłby go jeszcze bardziej. Siedząc, wodził ręką, szukając oparcia. Napotkał krzepki krzak, jałowca zapewne, bo uczuł ukłucie w rękę. Chwycił się go oburącz. Przezwyciężając ból w rękach, podciągnął się w górę. Wygramolił się na suchą kępę, podstawę krzaka. Ugniótł go, rozgarnął gałęzie. Usiadł. Nareszcie znowu bezpieczny!
Wtedy z siłą ozwały się wszystkie dolegliwości. Zabolały pokłóte ręce. Zmoczony prawy bok sprawiał cierpienie nieznośne. Dobrze, że rewolwer nie zamókł, był w lewej kieszeni. Nogi zdrętwiały od wody. Zmęczony organizm domagał się dawki narkotyku.
Zebrał się w sobie na wytrzymałość, do końca, aż wybawi go świt. Skurczył się, ochraniając uciekające ciepło ciała. Przedygotał tak, aż na widnokręgu ukazał się blado-żółty pas świtu. Mgły przedranne zasłały obszar błot srebrnym obrusem. Gdy zaczęły się przerzedzać cokolwiek, a wschód się zakrwawił, Wasilewicz przygotował się znowu do drogi. Pilnie rozglądał się po okolicy.
Pod nogami jego było podłużne wgłębienie, wypełnione wodą. Tu leżał w nocy. Byłoby go tu zalało. Smuga burej wody wyglądała, jak nagle rozwarte usta bagniska, które chciały go wessać na wieki.
Zdaleka widział ścieżkę, w którą przechodziła droga za wierzbą. Ścieżką tą przyjdą go szukać ludzie. Będą wyspani, najedzeni, w suchem ubraniu. Będą silni i niewycieńczeni. A on jest chory, przemęczony, głodny i zziębnięty.
Zaledwie jednak wyobraził sobie potworną śmierć w rękach zbolszewizowanego chłopstwa, które rozegrywało z nim stawkę jego mienia, gdy potężny ten bodziec dźwignął zbolałe jego ciało na nogi. Wyprzedzi ich! Znajdzie drogę!
Wracał na drogę ostrożnie, próbując miejsce każdego kroku kijem. Cieszył się, że zaryzykował wtedy w nocy i ocalał. A przecie mógł trafić do jakiejś bezdennej dziury, o której mówili chłopi, i przepaść, jak kamień w wodę.
Nareszcie stąpił na ścieżkę. Poszedł rzeźwiej, pomimo nieznośnego chlupotu wody, którą wyciskał z warstwy mchu każdym krokiem.
Naprawo i nalewa szły zagony skrzypów i mietlicy. Wśród nich sterczały ostatnie, nierozwiane jeszcze przez wiatry kłaczki nasienne bawełnicy. Białe zwiteczki waty, w morzu zieleni i brunatnych pióropuszków trawy. Pod stopą siedział mech rudawy z gałązek i zielony, z łodyżek pojedyńczych, obrosłych drobnym liściem. Czerwonawe liście nieznanych mu roślin wystawały z kobierca mchu, który przypominał mu roboty babki ze strzyżonej włóczki.
Słońce wstało na tle z purpury i różowej gazy. Oślepiło mu oczy. Chwilę trzymało się na linji horyzontu, ciekawie zaglądając do ziemi z przestworów kosmicznych. Potem zaczęło się wznosić nad nieograniczonym obszarem błot.
Mgły opadły. Zaczęło być cieplej. Słońce życiodajne, słońce cudotwórcze — szeptał Wasilewicz.
Wyrwany z warunków bytu cywilizowanego, rzucony nagle w dziki bezmiar przyrody, odnajdywał w sobie prastary atawizm walki i kamienną moc przetrwania, która uratowała praojca jego — jaskiniowca. Która kazała na takiem, jak to, zarośniętem dziś jeziorze stawiać budowle na palach i mieszkać nad wodą, razem z żeremią bobra, wydrą i rojami meszek i komarów.
Po obu stronach ścieżki, wzmocnionej pniakami i gałęźmi, wbitemi w błoto, słały się już nie zielone trawy, lecz kępy mchów i krzewów, otoczone czarnem grzęzawiskiem. Karłowate brzózki, olchy i jałowiec sterczały nad równiną. W niektórych miejscach ścieżka zapadała się i musiał skakać z kępy na kępę. Gdzieniegdzie widział liście żórawin.
Ruch na ścieżce zwrócił jego uwagę. Zygzakował po mchu wąż. Pełzł naprzeciwko, płasko sunąc główkę podłużną po mchu.
— Zwyczajny zaskroniec, czy inne licho? — pomyślał Wasilewicz z odrazą, trzymając kij w pogotowiu.
Wąż podniósł się, miotając żądłem w paszczy, syknął i popełzł w bok. Wkrótce zginął wśród mietlicy.
Wasilewicz poszedł dalej, pilnie badając grunt pod nogami.
Na widnokręgu zamajaczył znowu kształt. Zbieg zatrzymał się z silnem biciem serca. Nie, to nie był ludzki kształt.
Rysował się coraz wyraźniej na bladem niebie porannem. Wspaniałe rosochy zdają się sięgać chmur, które nisko rozwiesiły się, jak dekoracje. Smukłe nogi i kadłub zwinny i potężny... Łoś, wymierający mieszkaniec tych zagubionych obszarów...
Żyłka myśliwska zagrała w Wasilewiczu. Och, mieć w ręku strzelbę! Nie ruszał się długą chwilę, podziwiając króla zwierząt na trzęsawiskach i niedostępnych lasach, do których prowadził go instynkt pierwotny, już zatracony przez ludzi.
Łoś obrócił się i znikł w paśmie zarośli wierzbowych. Tu była jakby wyspa w morzu chlupoczącego bagna i czarnej mokrzyzny — twardszy grunt, gdzie mogły zapuścić korzenie większe drzewiny.
Wasilewicz wszedł i usiadł z rozkoszą na suchem miejscu, które w nocy osłaniały od rosy suche gałęzie. Dokoła rósł odurzający bagun, zwany na ziemiach środkowo-polskich bagnem i jagody pijanice. Zerwał garść jagód. Orzeźwiły go, ale wkrótce doznał zawrotu głowy i odrzucił je.
Nie mógł zatrzymywać się nigdzie, musiał wyprzedzić pościg. Osuszył nogi trawami i ogrzał je trochę na jeszcze słabem słońcu. Dźwignął się z trudnością i podjął marsz po ścieżce, która wkrótce wybiegła z zarośli.
Na wysokim pagórku zobaczył poszarpanego zająca. Długie zęby wyszczerzył w przedśmiertnym skurczu. Skoki miał odwalone na dwie strony, a wnętrzności wyszarpane.
Był to symbol dzikiej walki, którą wydało sobie wszystko żyjące. Czy i on będzie powalony i poszarpany? Dokoła leżały klaki sierści, wydarte ze zwyciężonego.
Słońce podniosło się już dość wysoko, gdy w dali za fioletową srężogą zamajaczył las.
— To już pewnie las Hołowiański, za nim — zbawienie — myślał Wasilewicz z otuchą.
Pod lasem przemknął szary zwierz. Pies? To już blisko osiedla? Zwierz zatrzymał się i wyciągnął pysk czujnie w stronę nadchodzącego. Potem lekkiemi skokami zaczął mu zabiegać drogę z prawa i z lewa.
Widział teraz, że jest to olbrzymi, stary wilk. Wystarczyłby jeden jego skok do gardła... Może go nie ruszy. Sięgnął jednak po rewolwer. Zwierz coraz to zacieśniał półkola. Wasilewicz czuł coraz większe zdenerwowanie. Nie wytrzymał. Wycelował i strzelił.
Ujrzał, że nie trafił, spłoszył tylko drapieżnika, który wielkimi susami pomknął po kożuchu mchów. Powierzchnia bagna zaledwie uginała się pod nim.
Wasilewicz po strzale obejrzał się. Nie widział nikogo za sobą. Wszedł w las, aby tu się ukryć.
Z gęstych krzewów wyszedł nagle na spotkanie jego myśliwy. Miał buty juchtowe, kurtkę myśliwską, ładownicę i strzelbę.
— Pan strzelał? — zapytał, uchylając czapeczki.
— Tak. Odpędziłem wilka.
— Wilka? No, proszę — powątpiewał tamten, przyglądając się Wasilewiczowi, — to pan wyszedł na polowanie? Jakoś nie bardzo odpowiednio pan wyekwipowany.
Widząc pleczystego i brodatego chłopa, który wysuwał się za myśliwym, Wasilewicz połapał się w sytuacji.
— Bo polowałem tylko przypadkiem. Objeżdżałem kresy z posłem Smarczkiem, jako Białorusin z przekonania. Wyprzedziłem go, mając sprawy osobiste w tej okolicy. Pożyczyłem sobie u „naszych“ ludzi strzelbę, ale zabłądziłem aż na błota. Sam się nie utopiłem, zato utopiłem w trzęsawisku strzelbę. Będę musiał odkupić. Szkoda. To pieniądz w naszych czasach.
— A czy pan nie chciał kogo spotkać za błotami przypadkiem? Hę?
Wasilewicz nachylił się do jego ucha.
— Nie Łasicki pan będzie?
Tamten przyglądał się mu długo świdrującemi, nieprzyjemnemi oczkami.
— Panu kto o Łasickim mówił? Smarczek?
— Ehe.
— A sam pan kto będziesz? Skrzeżetowicz może?
— Nie, Wasilewicz. Po pana wyjdą ludzie z Zabołotnego. Tylko ich patrzeć.
— Widzę, że pan swój człowiek — rozkrochmalił się Łasicki, — jaki zapał dla ruchu? Ryzykował pan taką podróż po błotach, żeby zobaczyć się ze mną?
— Nigdy nie za wiele fatygi, żeby zobaczyć wielkiego człowieka!
Łasicki roztopił się jak masło.
— Ależ przemókł pan! Chodźmy!
Poprowadził go do osłoniętej kotlinki, gdzie płonął ogieniaszek. Wasilewicz ogrzał nogi i obuł się.
— Jakże tam w Mińsku? — zagadnął Wasilewicz.
Łasicki nachmurzył się i twarz jego zbrzydła jeszcze bardziej.
— W Mińsku zawsze to samo. Na szyldzie Białoruś, a w środku moskiewszczyzna. Oszukałem się na nich. Gdybym wiedział wtedy, kiedy Polacy byli w Mińsku...
— To co?
— Możebym robił inaczej.
— A mianowicie?
— Możebym nie brał pieniędzy od bolszewików i Ukraińców. Możebym za bolszewickie pieniądze nie organizował w Mińszczyźnie partyzantki przeciw Polakom. Proszę się napić.
Wasilewicz odsunął gwałtownie flaszkę z wódką, którą ten mu podawał. Opanował się zaraz.
— Nie wiedziałem, że ma pan tak wielkie dla Białejrusi zasługi.
— Jakże — podjął Łasicki chełpliwie, — dlategoż oni w Mińsku myśleli, czy mnie nie powiesić. Ale że miękkie polskie serca — wypuścili. A moi partyzanci im zato kulami wdzięczność wypisali.
— No, a teraz, jeżeli pan zraził się do bolszewików?
— Teraz nie czas się cofać, — rzekł Łasicki głucho, — między mną a Polską morze krwi. Nie przepłyniesz.
— Więc będziemy przyłączali ziemie białoruskie do Mińszczyzny?
— Do republiki białoruskiej chce pan powiedzieć?
— Daj pan spokój z republiką. Tu nas tylko dwóch augurów, niema tłumu. Mówmy zgodnie z rzeczywistością: do gubernij Mińskiej, Witebskiej i Mohylowskiej, albo do Mińskiego kraju.
— Niech i tak będzie. Pan, widzę, człowiek inteligentny. W lot pojmuje. Nie trzeba panu frazesów. Wiem dobrze, że pcham mój naród w nieuchronną asymilację z Moskwą. Białoruś utonie w oceanie kacapstwa. I zdziczeje.
— A z Polską?
— A z Polską, z nazbyt miękką Polską ocali odrębność swego szczepu i zyska wyższą kulturę i rozkwit ekonomiczny.
— W takim razie?...
Małe oczki Łasickiego błyszczały strasznym ogniem na jego brzydkiej twarzy.
— W takim razie... Ot panu raz...
Wyciągnął z kieszeni garść złotych rubli.
— Najwyższy argument człowieka, umiejącego z ironją Mefistofelesa patrzeć na ludzkość.
Wasilewicz wstał. Oparł się o pień drzewa.
— Pan sprzedaje swój naród — rzekł głucho.
— Ot i frazes! Sprzedaję! Naród — to jego inteligencja. Jest nas, powiedzmy, garść inteligencji i półinteligencji białoruskiej. Co my znaczyć będziemy w Polsce? Tam każdy od nas wyższy i zdolniejszy. Nie nas wezmą na ministrów. Co mówię? Na starostów nie wezmą! Nam trzeba przestrzeni! Tłumu na piedestał trzeba. Nigdzie człowiek o instynkcie władzy nie nasyci tak owego instynktu, jak w zaczynającym się ruchu narodowym. Tu rozpierać się nie trzeba. Wszystkie miejsca wolne. Bierz, jakie chcesz.
— Teraz rozumiem i teraz dopiero podziwiam pana! Pan jest nadczłowiek!
— Co ja! Starościński jest nadczłowiek! Urodzony trybun, jak Trocki! Najwytrawniejszy zdrajca stanu, jakiego widziałem!
— Rozumiem pana całkowicie. Że też mnie to nie przyszło do głowy! Rozpierała mnie ambicja, a drogi nie widziałem przed sobą.
Łasicki zrobił wielki gest.
— Ja panu pokażę drogę. Gdyby pan wiedział wtedy, w Mińsku... Najechało ich z różnych stron. Oni rządzą, oni znaczą. Co dla nich my? Nie im zaimponujemy. Czemu tamci rządzą, a nie my, tutejsi? Lepiej umieją, lepiej wiedzą? Dla nas miejsca. Oto istota naszego ruchu! Ja pana pociągnę za sobą!
— Byle nie na szubienicę — zatrzymał go Wasilewicz.
— Kto chce wiele mieć, ryzykować musi, — zaśmiał się Łasicki, nie zrozumiawszy, — ludzie o szerokich poglądach szukają zawsze nietkniętych żerowisk!
Zapadła chwila milczenia.
— Czas mi już w drogę, — ozwał się Wasilewicz — zlecenia jakie macie dla Smarczka?
— Sam mu wszystko powiem. Nakażcie, żeby mnie czekał piętnastego w Grodzieńszczyźnie tam, gdzie zawsze. Będę wracał tamtędy do Kowna.
— Dobrze. Powtórzę dokładnie.
Łasicki wyciągnął rękę.
Wasilewicz poczuł, że to ta sama ręka, która rzucała dzikich zbolszewizowanych chłopów na legjony polskie. Wydała mu się ta ręka lepka od krwi.
— Wybaczajcie, tak mnie chwycił reumatyzm w prawą rękę.
— Kto ma reumatyzm, nie powinien chodzić po błotach.
— Już mówiłem: poznanie wielkiego człowieka warte jest nawet większych ofiar od ataku reumatycznego!
Łasicki pożegnał go mile. Wasilewicz szybko poszedł, pamiętając, że może tylko o parę godzin wyprzedził chłopów z Zabołotnego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.