<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XIV
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV

Wasilewicz szedł i gotowało się w mm wszystko. Mamrotał:
— Zdrajca! zdrajca! Oto komu mnie chciał sprzedać ten rudy Judasz Iskarjota! Ten plugawy Smarczek!
Ale wkrótce poczuł się znużony i słaby do łez. Zażył dawkę kokainy, ale nie ożywiła organizmu. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
— Nie znajdą mnie w lesie, — myślał i zszedł ze ścieżki w gąszcz, dobrze ustalając w pamięci kierunek.
Wsunął się w gęste krzaki. Przeszukał dobrze trawę kijem, czy niema wężów. Zebrał garść paproci pod głowę. Wyciągnął się na ziemi. Zasnął prawie w tejże chwili.
Spał i śnił, że płynie łódką po czarnej toni. I powoli, powoli pogrąża się w tę toń.
Ocknął się nagle z uczuciem zgrozy. I ujrzał pochyloną nad sobą twarz swego gospodarza z Zabołotnego.
— Taki my się spotkali, panoczku, — rzekł tamten z okrucieństwem, — zapomnieli za nocleg zapłacić.
Powiódł wzrokiem dokoła. Ujrzał kilka nieznajomych twarzy. Jeden chłop trzymał w ręku obnażony kordelas. Drugi rewolwer. Trzeci kręcił ze złym śmiechem sznur.
Wasilewicz wstał.
— Spotkaliście pana Łasickiego? — zapytał spokojnie.
— A spotkali. Jak dowiedział się, że wy Wasilewicz, tak mówi: — Chcecie, bratoczki, z nim porachunki robić — róbcie. Choć on za Białorusina się ma, ale pan. Bez ceremonji z nim, po bolszewicku.
— Tak, tak, panie Wasilewicz, trzeba wam teraz za nocleg zapłacić, — zbliżał się do niego gospodarz z Zabołotnego ze sznurem.
— Ja ci, zdrajco, zapłacę, — huknął Wasilewicz, wyrwał z kieszeni rewolwer i palnął mu w głowę.
Ten przewrócił się, trzepnąwszy rękami. Pozostali rzucili się na Wasilewicza. Poczuł na rękach, na gardle dłonie przemocy. Zahuczało mu w uszach...
Nagle ręce, oplatającego, jak macki głowonoga odpadły. Stał, chwiejąc się na nogach. Usłyszał tupot ucieczki swych prześladowców. Potem daleki tentent i okrzyki:
— Stój, stój!
Przeleciało koło niego, jak burza, kilku kawalerzystów, gniotąc krzaki lub przesadzając je wielkimi szczupakami.
Wasilewicz nachylił się i podniósł swój rewolwer. Podjechało do niego kilku wojskowych.
— Kto jesteś?
— Właściciel Zabołotnego, chcieli zamordować mnie chłopi z za kordonu.
— Pan strzelał?
— Ja. W obronie.
— To rzucaj pan do licha rewolwer. Patrz, moi chłopcy i tak cię mają na muszce.
Dwaj żołnierze, trzymający się z tyłu, istotnie wycelowali w niego karabiny.
Wasilewicz położył rewolwer na ziemi.
— Tak, to co innego, — rzekł porucznik, zeskoczył z konia i zbliżył się do Wasilewicza.
— W ślicznym pan jest stanie. Przepraszam za nieufność, ale proszę nie zapominać: tu jest pas pograniczny. Tu wre nienawiść, jak w kotle. Można się zbliżyć do człowieka, wołającego pomocy, a ten wyjmuje karabin z pod płaszcza i wali.
— Rozumiem to, panie poruczniku. Dziękuję za pomoc.
— To pan strzelał przed paru godzinami na błotach?
— Tak, to też ja.
— Do kogo?
— Do wilka. Wprost nie do uwierzenia, jak denerwująco zabiegał mi drogę.
— O, ja wierzę. Wilki tutejsze przywykły do mięsa ludzkiego. Wyrosły na pobojowiskach i tam się utuczyły. Zawziętość wojujących ludzi jakby weszła wraz z trupim żerem w te bestje. Urządzamy tam na nich potrochu obławy.
— To pan mówi, że wilki rozzuchwalone?
— W najwyższym stopniu. Ale dobrze się stało, że pan wtedy strzelił. Placówka na błotach usłyszała i dała znać do strażnicy.
— To panowie są?
— Z Korpusu Ochrony Pogranicza, do usług, czyli KOPa. Jak się mówi żartobliwie: kop grób... już wie pan, komu. Ale pan się tu porządnie zmarnował. Topił się pan, czy co? Proszę dobrze usiąść i opowiadać.
Zdjął swój płaszcz zwinięty za siodłem i narzucił na Wasilewicza. Ten opowiedział swoją historję.
— Och, zgapiliśmy się, — rzekł porucznik frasobliwie, — Łasickiego już nie przyłapiemy. Ale czasem myślę, że to jest jeden z największych łotrów i zdrajców świata. Będzie siedział w najniższym kręgu piekieł w paszczy Lucyfera. Już tam dla niego zapłata zarezerwowana.
Wasilewicz zaśmiał się, popijając z flaszki, którą mu dał przyjaźnie porucznik.
— Czemu tak długo nie wracają żołnierze?
— Bo prowadzą łotrzyków na piechotę.
— Ale może nie wszystkich złowili?
Porucznik podniósł brwi ze zdziwieniem.
— Och, moi chłopcy! Wyłączone!
Jakoż w niedługim czasie rozległ się znowu tentent i parskanie koni. Żołnierze jechali krokiem, prowadząc na postronkach gości z za kordonu i z Zabołotnego.
Chłopi wyglądali, jak wilki zgonione. Patrzyli ponuro i z podełba.
— Pan ich poznaje? — zapytał porucznik Wasilewicza.
— Poznaję.
— Którzy chcieli pana zamordować?
— Ci z za kordonu.
Pokazał wszystkich, prócz gospodarza z Zabołotnego.
— A ten?
— A ten tutejszy. Z Zabołotnego.
— I nie nastawał na pana?
Wasilewicz wpatrzył się w oczy chłopa, pełne obietnic i błagania. Ujrzał w chłopie nić życia, naprężoną do ostatnich granic, jak w nim samym, gdy niedawno śmierć zaglądała mu w oczy.
— Ten nie. Spotkałem go w lesie. Pokazał mi drogę.
— Pan jest pewny, czy też chce pan ochronić z jakichś pobudek tego zbója?
— Pocóż mnie, panie oficerze — zaczął skamlać chłop — u mnie i rzeczy z Wasilewa niema wcale, choć idźcie patrzeć.
— Nie masz, boś pewnie sprzedał. Znam ja was, bandytów. A czapkę przestrzeloną czemu masz?
— Panie poruczniku, proszę pana puścić go do domu — rzekł Wasilewicz — proszę mi wierzyć, że tak trzeba.
— Wiem, wiem. Każdy coś ma na sumieniu na tej nieszczęsnej linji demarkacyjnej, czyli demoralizacyjnej, jak ją od strony wschodniego sąsiada nazywamy. Nawet, jeżeli w tym wypadku czysty, to tylko go tknąć, a wykryją się dawne sprawki. No, to idź — zwrócił się do chłopa z Zabołotnego — pan Wasilewicz darowuje ci życie, bo ja jednak nie tracę przeświadczenia, że ci się stryczek należy i że ciebie pierwej czy później nie ominie.
Chłop wpatrywał się w Wasilewicza. Dusiło go coś za gardło, niezrozumiałe wyrazy wydobywały się na usta i nie mogły wydobyć. Błysk jakiś wpadł w mrocznię jego duszy, która zaczęła pracować mozolnie, walcząc o zrozumienie.
— Idźcie już — rzekł Wasilewicz — idźcie spokojnie do domu.
Chłop pokłonił się nisko Wasilewiczowi i gdy oddalać się począł, porucznik zagwizdał.
— Fruwa ptaszek, a sidełko taki mu się należy. Proszę pana, czuję, że zmalował pan znowu jakieś niepoprawne głupstwo w wielkodusznym polskim stylu. Proszę wytłómaczyć przynajmniej. Czemu tego?...
— Tam mój folwark, chcę tam żyć. Chcę tych ludzi zrobić przyjaciółmi moimi i Polski. Ten człowiek stanąłby między mną a moją wioską. A ci z za kordonu — ci już zatruci i tylko sączą truciznę. To już tylko wrogowie, a ci mogą być jeszcze sąsiadami.
— Aha! A czy pan sądzi, że w razie dywersji bolszewickiej ochroni to pana od pogromu?
— Od czego jest KOP., żeby dywersji bolszewickiej nie było!
— Racja! A wie pan, że w sam raz przed Zabołotnem budujemy strażnicę. Musi pan pomyśleć o naszym prowiancie! Bez rekwizycji, oczywiście.
— Doskonale — uśmiechnął się Wasilewicz.
Wstrząśnienia dnia złamały go. Położył się na ziemi. Gdy go odeszło, jeden z żołnierzy spieszył się. W sadzono Wasilewicza na konia i przywieziono na wypoczynek do tymczasowej kwatery oddziału KOP’a we wsi Hołownia.
Kiedy wieczorem obudził się na improwizowanym łóżku porucznika Czupura, składającem się z siennika na tapczanie, przykrytego kocem, w izbie rozlegała się przyciszona rozmowa. Paru oficerów siedziało przy stole nad szachami.
— Ach, nudno! — ziewnął Czupur, otrzymawszy czwartego mata.
— Pewnie! O tej godzinie tobie zawsze wszystko brzydnie. Ogarnia ciebie tylko niesłychany zapał do literatury...
— A właśnie... Żebyś wiedział, że pójdę zmienić książkę do panny Zosi.
— Wiedziałem. I ja też.
— Nie radzę — groźnie zamruczał porucznik, wyprostowując szerokie bary.
— Czy wiesz, że Czupur wysłał list do jubilera w Warszawie?
— Po pierścionek zaręczynowy?
— Bo znam synka jubilerskiego, kolegę z frontu — zasypywał się jeszcze gorzej Czupur, czerwony, jakby go z wrzątku wyjęto — zacny chłop, wcale nie nosi złota ani kamieni. Pisałem do niego.
— Mógłby gryźć djamenty, jak rzepę. Przejadło mu się. Czy chodziło o zniżkę na pierścionek?
— Władek, odczep się, bo cię zbiję!
— Cicho, nasz obszarnik się obudził!
Wasilewicz wstał orzeźwiony snem. Przyjęto go owacyjnie. Gość na odludziu!
— Chce pan obejrzeć jezioro? — zaproponowali oficerowie — bo odeślemy pana do miasta dopiero jutro rano, z okazją.
— Dobrze, nie byłem nigdy w tej okolicy.
Wyszli nad jezioro, słońce zachodziło. Na brzegu suszyły się rozwieszone sieci. Na białym piasku leżało kilka łódek. Między niskiemi zaroślami łoziny widać było jeszcze niemiecką zagrodź z drutu. Zerwał się wiatr przedwieczorny. Bałwany wysokości człowieka przewalały się po głębinie, jak czarno-szare igrające walenie.
— Głębokie to jezioro? — zapytał Wasilewicz.
— O, głębokie! Utopić się jeszcze łatwiej, niż w bagnisku; który to eksperyment już ma pan za sobą.
Wasilewicz radował jeszcze oczy widokiem czarnej ściany sosen, ujmującej z przeciwległej strony obręczą falującą wodę. Odwrócił się ku towarzystwu. Spostrzegł nieobecność porucznika Czupura.
— A gdzież porucznik?
— Uciekł. Chce pan, to go przyłapiemy u ładnej panny.
— O, czy to nie będzie aby niedyskretnie?
— Gdzie tam, — wmięszał się kapitan, dowódca kompanji, — ta panna — to działaczka, osoba z sercem siostrzanem dla wszystkich. Boję się, że biednemu Czupurkowi nie wiele przyjdzie z tych zalotów. A szkoda! Chłopakowi nic nie brak ani w garści, ani na rozumie.
— Serce złote!
— Więc lepiej nie dokuczajcie! Akurat możecie go zranić w najgorszej chwili, nie wiedząc, że tkwi z nogami w tragedji, jak w bagnie.
Młodzi wojacy umilkli, szczerze zatroskani o los ulubionego kolegi.
— Panie kapitanie, mnie się nie podoba ten człowiek, — ozwał się nagle podporucznik.
Przechodził z książką w ręku osobnik wyglądający na pół inteligenta. Spodnie w butach, czarna rubacha wypuszczona na wierzch i podpasana samodziałową taśmą.
— I mnie się on nie podoba, — zmarszczył się kapitan, — zwracałem uwagę policji. Mówią, że papiery ma w porządku. Przyjechał niby do krewniaka na lato. Do czego tu się przyczepić?
— A do tego, że się do panny Zosi przyczepia. Wysiedlić — i już.
— Masz ci! A konstytucja?
Podporucznik palnął się po szabli.
— O to moja konstytucja na pograniczu!
— Akurat, — mruknął kapitan posępnie, — zrobią gwałt na całą Polskę: rządy soldateski, militaryzm, przemoc.
Podeszli do czystego domku, otoczonego ogródkiem. Rosły w nim wysokie malwy i słoneczniki, tworząc gorącą plamę wśród szarego drewna całej ulicy.
W sionce drzwi były otwarte. Izba z ławami szkolnemi, obwieszona rycinami, obrócona była chwilowo na bibljotekę. Niewielka szafka z białego drzewa pełna była tomików z numerami na grzbietach. Druga szafka zawierała w sobie przeróżne medykamenty, flaszki, słoiki i środki opatrunkowe.
Przy stoliku stała młoda dziewczyna w szarej spódniczce i białej bluzce. Oczy, urażane widokiem ludzi niechlujnych, brzydkich, niezgrabnie ubranych, odpoczywały na tem zjawisku wysokiej kultury, chociaż w tak skromnych ramach. Ustawiała w prostym dzbanku glinianym bukiet fioletowych wierzbówek, ujętych w wachlarz paproci.
Od jej włosów blond promieniowała jasność. Wydawało się tak w pierwszej chwili. Potem stawało się wyraźnem, że jasność ta idzie z głębi duszy niezmąconej i emanacją swą wszystko przetwarza dokoła na własne podobieństwo.
O parę kroków siedział porucznik Czupur, pogrążony w radosnej kontemplacji. Człowiek ze złą twarzą, którego spotkali nad jeziorem, przerzucał chudy, choć czyściutki katalożek.
Kiedy weszło towarzystwo, Czupur rzucił groźne spojrzenie na kpiarza-podporucznika. Oficerowie przywitali się serdecznie z panienką, przedstawiając jej Wasilewicza.
— Panno Zosiu — pytano — a ileż dziś było chorych w ambulansie?
— Trzydziestu. I szeregowiec pana, panie kapitanie! Wolał przyjść do mnie, niż jechać do felczera.
— A łotr! Pod karabin postawię! Jasne rączki utrudzać!
— Proszę bardzo, panie kapitanie! Bo zato panu nie zrobię nigdy najmniejszego opatrunku! Chociaż daj Boże, by nie zaszła potrzeba!
— A że potrzeba zajdzie, bo wypadki na pograniczu jeżdżą ekspresem, udzielam amnestji winowajcy! A kółko rolnicze?
— Sprowadziliśmy superfosfaty na oziminę. I nowy gatunek fasoli. Wyśmienity! Będę siała na wiosnę. Na przyszłą jesień zapraszam na nią.
Obco, ze złą polską wymową, zabrzmiał głos człowieka w czarnej koszuli:
— Panieczka tak długo chce tu być?
— A chcę — odparła panna Zosia niewesoło i zwróciła się do oficerów: — Pan Harelik zraża mnie do pobytu tutaj. Mówi, że w tej dzikiej okolicy kultura nie zapuści korzeni. Że lud odpłaci mi niewdzięcznością. Że tu niebezpiecznie być, bo granica blisko, a bolszewicy polskich działaczy nie lubią.
— Pan Harelik jest dobrze poinformowany o upodobaniach bolszewików, — rzekł ostro kapitan, — czy aby nie za dobrze?
Harelik spuścił oczy na katalog z doskonałem opanowaniem. Po chwili wymienił numer książki, otrzymał ją i wyszedł.
Wtedy panna Zosia zwróciła się do Wasilewicza.
— Zdaje się, że to pana córeczka była u mnie w zastępie. Nazywała się Ania. Bardzo głęboka i ładna natura. Teraz widzę, że bardzo do pana podobna.
Wasilewicz pobladł. Wie o nim... Jednak w oczach panny Zosi nie było potępienia, tylko ciepła przychylność.
— Panno Zosiu, — zawołał podporucznik, — prosimy o latarnię na niedzielę. I z sąsiedniej strażnicy przyjdą.
— A jakże! Mam przeźrocza do Prusa i Konopnickiej i do jednej bajki. Będę czytała. Nie napróżno kończyłam kurs deklamacji.
— A nam wolno przyjść?
— O, pocóż! Będę się krępowała. Cóż tam zajmującego!
— Musimy skontrolować, czy pani nam nie demoralizuje żołnierzy.
— Jeżeli zachodzą obawy ze strony zwierzchności wojskowej...
— A właśnie... My też jesteśmy żołnierze. Przyjmie nas pani za słuchaczy.
— I mam niespodziankę.
— Niespodziankę! Niespodziankę! Pani jest nieoceniona!
— Jaką? Niech pani powie zaraz! Nie będziemy spali z ciekawości!
— No, to baczność! Zaraz pokażę!
Panna Zosia odsłoniła dywanik samodziałowy w kącie. Wystawił z niego szeroką, uśmiechniętą paszczę gramofon.
— Nastawić zaraz!
— Wiwat panna Zosia!
— Będziemy tańczyli shimmy w jedną parę! Wszyscy po kolei!
— A nie, — odparła panna Zosia, przykrywając dywanikiem instrument, — to dopiero na niedzielę.
— A teraz proszę do nas! Jest poważny obszarnik.
— Na jednym folwarczku z chlupoczącego błotka, jak cyranka — prostował Wasilewicz.
— Wszystko jedno! Obszarnik w czasie przeszłym. I kapitan, solidny żonaty człowiek...
— Solidność podpisem żony poświadczona.
— To proszę do nas na herbatkę. Pod opieką dwóch solidnych panów.
Panna Zosia zamknęła swój zakład społeczny i poszła.
W kwaterze oficerów krzątali się ordynansi i wiało odświętnością. Zasiedli do herbaty. Siedząc przy stole obok panny Zosi, Wasilewicz pytał:
— Poco pani zagrzebała się tu na wsi? Przecież jedyne towarzystwo dla pani — strażnica — wyprowadzi się wkrótce za błota. Zostanie tu pani sama.
— Pan to mówi?
— Ja to mówię. Z czego me wynika, że kiedyś w tych stronach nie spróbuję przypiąć tym ciemnym dinosaurom bagiennym skrzydeł.
— Pan po tych przejściach nie przestał czuć się...
— Białorusinem? Nie umiem tego teraz powiedzieć. Przyznaję, że rozwarła się między mną a nimi przepaść. Bo trzeba czuć jakieś drgnienie wspólności. Mieć wspólne u czucia i porywy, chociażby oni je mieli w stanie zaczątkowym, a ja w stadjum najwyższego rozwoju. Teraz widzę: nie mamy wspólnych umiłowań. A oni sami zbyt są niscy, aby miłość obudzić. Pani rzuciła się w tę paszczę Molocha. Spala się pani. Ale to ofiara. Ofiara bez radości.
Wtedy na twarz panny Zosi wszedł poblask natchnienia.
— Myli się pan. Przyjechałam i stanęłam przed czarną ścianą. Nie mogłam znaleźć najmniejszej furtki. Najmniejszej szczeliny. A teraz znalazłam w niej już parę okienek. Parę malutkich, jasnych okienek, które się otwierają. Proszę sobie wyobrazić morze wyjącego mroku. Wicher zadmuchuje światło. I jednak udało się umocować jedno światełko! Jedno światełko na pustyni wyjącego mroku!
Wasilewicz powiedział szczerze i bardzo serdecznie.
— Szkoda mi pani.
Panna Zosia uśmiechnęła się i milczała przez chwilę. Potem wyjęła z torebki list w kopercie małego formatu, z gołąbkiem.
— Pytałam, czy dotąd czuje się pan Białorusinem. Bo Ania przejęła się przekonaniami pana. Oto proszę przeczytać.
Podała mu list.
Ręka Wasilewicza drżała, gdy brał ten list. Ozwała się w nim miłość i tęsknota do dziecka, które utopił w odrętwieniu duszy upadającej.
Ania pisała:
— Najukochańsza Panno Zosiu!
Bardzo mi dobrze tutaj. Tak jest cicho. Z tak daleka nie mogę posłyszeć, czy męczy się dusza Tatusia. A tak głośno słyszałam, gdy był obok mnie za ścianą. Matka Przełożona poradziła mi nie mówić wcale, że uważam się za Białorusinkę. Bo poco mówić ludziom to, czego nie zrozumieją? Pozwoliła mi nie śpiewać pieśni polskich, jeżeli nie zechcę. Dziewczynki nic nie wiedzą i nie dokuczają mi. Już nikt na mnie nie woła: Anastazja — Apostazja. Ale czasem tak mi smutno, Panno Zosiu, tak smutno. Bo czemu ta Polska taka piękna, czemu czaruje duszę, że nie można jej nie kochać? Kiedy mówią o Żółkiewskim i Kościuszce, wszystko się we mnie rwie w wołaniu: — To moje! — I muszę sobie powtarzać pocichu: — Czużyncy, czużyncy!
Bo zdradzę Tatusia, jeżeli przestanę być Białorusinką! Modlę się do małej świętej Tereski, żeby odmieniła duszę Tatusia. Żeby znowu był Polakiem i żeby wolno mi było zostać nanowo, naprawdę harcerką polską! Ja chcę być taką, jak inne dzieci! Ja chcę być Polką! Przecież i będąc Polką, mogę pracować dla biednych, głodnych Białorusinów? Czy prawda, panno Zosiu? Czy prawda? Za co mnie spychać w dół? Za co mnie spychać w dół?
Całuję Panią bardzo mocno, po tysiąc razy i posyłam bratek, który Matka Przełożona dała mi, kiedy byłam smutna. Uciekam od dzieci i uczę się robić po cichu węzły harcerskie. Próbuję też skoku o tyczce. Może stanie się cud. Kocham tatusia. Całuję Panią w końce złotych warkoczy, Pani jest najładniejsza w świecie. Oddana Pani

Ania.

— Może pan zabrać ten list — rzekła panna Zosia, gdy skończył czytać.
— Po co pani mi daje? Jako talizman? Mnie już nic nie zbawi. Idę na dno. Tu chwilowo, pod wpływem wzruszeń, wydaje mi się, że mogę coś o sobie sam postanowić, że mogę zacząć jakąś działalność, odebrać to Zabołotne i zrobić z niego placówkę kultury zachodniej dla tego kraju nieszczęsnego, bo złe w nim się zaparło bez wyjścia, a miłość tu dróg nie znajduje. Hula tu, jak sabbat czarownic na piaszczystym wydmuchu nieczysta żądza posiadania, chciwość opętańcza, która dla garści mienia pośle w zatracenie innych i siebie. Ustawić warowną redutę przeciw naporowi tej mocy djabelskiej chciałbym w tej chwili. Ale cóż... Jestem człowiek skończony. Zrujnowany fizycznie i moralnie. Zapisany cyrografem na cudzą własność.
Odszedł w silnem wzburzeniu. Tymczasem podporucznik wkładał płyty w gramofon, który zdołał wybłagać u panny Zosi. Zabrzmiała oszpecona emisją gramofonu melodja Grieg’a.
Wasilewicz słuchał, stojąc, wsparłszy się, łokciem o futrynę okna.
Panna Zosia podeszła do mego. Przemówiła cicho:
— To jest pieśń Solveigi, która czeka na Peer Gynta, czeka do śmierci...
Głowa Wasilewicza opadła na piersi.
Nazajutrz rano obudził się na stancji sam. Oficerowie już się rozeszli do swych obowiązków. Ubrał się i począł się błąkać. Za domem ujrzał ławy po obu stronach długiego stołu. Siedzieli przy nich żołnierze. Była to godzina oświatowa. Wytrwale dukali wraz z porucznikiem z elementarza Falskiego.
Przed następnym domkiem stał szereg osób pod strażą żołnierzy. Wasilewicz wszedł do kancelarji kompanijnej. Przy stole siedział kapitan i porucznik Czupur. Przed nimi stała zapłakana kobieta z dzieckiem na ręku. Sześcioro innych chlipiących dzieci tworzyło za matką schodki, od najmłodszego do najstarszego w wieku lat 15.
Wasilewicz przywitał się.
— No, niech pan tu posiedzi i przyjrzy się życiu pogranicza, — wesoło zawołał kapitan.
— Co to za kobieta? — zapytał Wasilewicz.
— To? To kobieta, która ma mienie po tamtej stronie. Przerzuciliśmy ją z dziećmi na teren bolszewicki, a bolszewicy już czwarty raz przerzucają ją z powrotem. Zmarnowała się zupełnie z dziećmi. To taka zabawa w piłkę, ale żywymi ludźmi.
— Po co oni to robią?
— Po co oni to robią? Z powodu małpiej swojej złośliwości. No, matko, nie płakać tam — zwrócił się do kobiety — nakarmią was, a tam będziemy dalej myśleli, co robić. Ale już was nie przerzucimy. Sierżancie, odprowadzić. Następnych.
Wprowadzono chłopów o śmiałych i wyzywających spojrzeniach.
— A, mili znajomi, — witał kapitan, — braciszkowie Siewrukowie, znowu do kontrabandy? Małoście w pace siedzieli?
— Tak cóż, że siedzieli w pace? Granica blisko, jak nie zarobić? Zmiłuj się panoczku. Już i tak wszystko odebrali.
— Tak, — wyłożył sierżant na stół corpus delicti w postaci paki chustek i matetjałów, — a to było u niego za cholewą.
Kapitan patrzył na papierek, który sierżant mu przedstawił.
— O, choć niezgrabny, ale trafny plan terenu dokoła obwodu kompanijnego — zawołał. — Gdzieś ty się, ptaszku, tego uczył? Na kursach dywersyjnych w Mińsku? Widzieli tam ciebie.
— Kto widział? Ja sam nie był, jej Bogu, — z trwogą zawołał Siewruk.
— Już widzieli, — surowo odpowiedział kapitan.
Kapral, który sprowadził przemytników, ozwał się:
— Panie kapitanie, melduję posłusznie, jak nasza czujka ich brała, był tam z nimi jeszcze jeden cywil. Ten uciekł wgłąb naszego terenu. Strzelaliśmy za nim, ale po nocy nie da rady. Tera go patrol przyprowadziła.
— Dawaj tu tego cywila! Czy to nie ten, co uciekł przy aresztowaniu hurtka w Makaryczach? Kierował się na nasz odcinek ku granicy, potem go zgubili z oczu. Dawaj prędzej. To bardzo wielki drań.
Wasilewicz nie chciał wierzyć, gdy drzwi się otworzyły i kapral wprowadził — Szyrwitza.
Wyglądał, jak wilk z sierścią zjeżoną, obskoczony przez psy w ostępie. Oczy biegały mu dziko. Raz wraz zdejmował kapelusz i ocierał pot z czoła.
— Pan tu, panie Szyrwitz? — odruchowo wykrzyknął Wasilewicz.
— Nie znam pana, — warknął zagadnięty i oczy jego schowały się w szczelinach brwi, — co znaczy, że pan mnie nazywa Szyrwitz?
— My dobrze pana znamy — odezwał się kapitan i sprezentował mu jego własną fotografję, — z Warszawy dawno czule opiekują się panem.
— Co znaczy — opiekują się? — głucho zawarczał Szyrwitz, — mnie opieki nie potrzeba.
— Ale sentyment Rzeczypospolitej Polskiej dla pana jest tak wielki, że dla pana przygotowano nawet bezpłatny lokal, — zadrwił z wyraźną niechęcią kapitan, — wiemy o pewnym transporcie broni i granatów i o przyjemnem spotkaniu z posłem Smarczkiem w Makaryczach.
— A gdzie Smarczek? — zapytał Wasilewicz.
— Pod kluczem, urządza wiece poselskie w więzieniu Mokotowskiem, — wykrzyknął porucznik Czupur, — dawno łapsom się to należało, niech ich szlag trafi!
— Pan był prowokatorem, — z tłumioną złością zwrócił się Szyrwitz do Wasilewicza.
— Nie potrzebujemy zeznań pana, mamy od niego lepsze i dokładniejsze wiadomości, — z gniewem zawołał kapitan, — no, dzięki Bogu, pozwolono likwidować zarazę hurtkową! Dawno ostrzyłem zęby na to plugastwo. Ale cóż, my przyłapujemy złoczyńców, dajemy materjał dowodowy, — a sprawy gdzieś się zatrzymują bez ruchu, kamienieją na miejscu. Teraz — nakoniec! Odetchną kresy.
Szyrwitza wyprowadzono. Oficerowie popisali jeszcze chwilę, zdali ekspedycję żołnierzowi i zaproponowali Wasilewjczowi przejechać się razem aż do najbliższej miejscowości, stąd mógł się udać na stację.
Jakoż wsiedli na konie, on, kapitan i porucznik Czupur. Za nimi jechał oddziałek.
Na odległości stu metrów od linji pogranicza ujrzeli pierwszą placówkę polską.
Wasilewicz jechał i zaglądał w przestwór tego piekła, z którego wyrwał się kiedyś. Równiny pod władzą szatana... Ludzie o twarzach do głębi, świadomie, zaciekle złych i nieszczęśliwych. Jak ciężko, jak ciężko tam żyć. Czy nie tam się otruł? Czy nie tam zatracił siebie?
Pasem pogranicznym naprzeciwko jechał oddziałek bolszewicki. Ujrzał pod pachami znajome twarze wyzywające i bezczelne, spotworniałe od wszelkiej rozpusty i perwersji, napiętnowane cielesnością i okrucieństwem. Mijali ich z drwiącymi uśmiechami, nie uznającymi żadnej wyższości. Salutowali żołnierzy. Ale koło oficerów przejechali, nie oddając honorów.
Powiało od nich pustką, bezeceństwem i nudą życia zatraconego. Wasilewicz po czuł z przerażeniem, że mija go wcielona wizja własnej jego duszy... Najdalszych jej możliwości..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.