<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XV
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV

Panna Zosia siedziała przy stoliku w pustej klasie. Przed nią stał białowłosy, piegowaty Taras. Znowu podczas pauzy urządził widowisko z mordowania piskląt, które systematycznie wykradał z gniazd. Znowu pobił do krwi chłopca z młodszego oddziału, znowu popełnił kradzież — ściągnął kozik koledze.
Kołatała napróżno do drzwi tej ciemnej duszy. Na przemowy jej odpowiadał zaciętem milczeniem:
— Ty wiesz swoje, a ja swoje! — spoglądał na nią z drwiną w złych oczach.
Odprawiła go z poczuciem, że cały wysiłek jej przepadł na darmo. Gdy odszedł, położyła głowę na rękach. Przyszła na nią chwila słabości. Zapłakała... Gdybyż ksiądz Justyn był tu blisko.
— Zbyt zarozumiała byłam, — myślała, — chciałam cierni — nie wiedziałam, że czasem wbijają się w serce.
Otarła oczy i zaczęła porządkować klasę. Nad ziemią nisko zwisały czarne chmury.
Usłyszała tętent. Wyjrzała przez okno. Ach, to miły porucznik Czupur! Z siada z konia, oddaje cugle jej ulubieńcowi, żołnierzowi Wojtczakowi.
Wyszła na spotkanie, pogadała z żołnierzami, wyniosła im jabłek i wprowadziła do pokoju porucznika.
— Dokądże wyprawa?
— Rozbójnik „Rjaby Janka“ idzie tą stroną, uzbrojony, jak należy. Są tam dwa jeziora, między nimi przesmyk. Oskrzydlamy go dokoła jeziora i przesmykiem — we dwa ognie.
— A na ten przesmyk kto pójdzie? Mnie coś przeczucie mówi, że to jakaś warjacka wyprawa!
— A warjacka. W KOPie takich najwięcej. Brawurowy spacerek! Tylko w bagnie ugrzęznąć — brrr! Mam do tego abominację!
— O, poruczniczku, proszę się pilnować — z troską powiedziała panna Zosia.
— Będę się pilnował, bo chcę wrócić, i to nietylko wrócić, ale zrobić coś ultra — ultra rekordowego!
— Chce pan Virtuti?
Porucznik śmiało, po ułańsku zajrzał jej w oczy.
— Poproszę wtedy o nagrodę.
Ale panna Zosia spuściła oczy i ścichła. Nie chciała mu mówić przed wyprawą, że nie dla niej miłość ziemska, bo się poprzysięgła niebieskiej. Wśród straszliwego zła powojennego ślubowała żyć w świecie, ale po zakonnemu, aby ze złem walczyć.
Poszła odprowadzić porucznika. Jezioro falowało gwałtownie. Przeleciała czajka z żałosnym krzykiem. Przecięła powietrze smugą złowrogiego przeczucia. Las na przeciwległym brzegu czerniał, podpierając niską nawałę chmur. Na piasku koło wody leżały wodorosty, wyrzucone przez burzliwą falę. Szli na tle tej scenarji czarno-sinej. Porucznik prowadził konia. Panna Zosia szła obok, a wiatr szarpał i obwijał dokoła niej szafirowy szal. Postacie ich, spłaszczone między wypukłemi chmurami, były zgubione wśród płaszczyzn olbrzymich.
Pożegnali się na zakręcie drogi. Panna Zosia wracała zamyślona. W samotności czuła trzepocącą się nad nią myśl księdza Justyna. Wydawało jej się, że narzuca na mą, jak płaszcz ochronny swoją modlitwę.
Koło brzegu kołysała się już duża łódź. Harelik stał, oczekując. Przy czarnym brzegu łódź Charona... I straszny starzec o ognistych oczach... Roześmiała się ze swego widzenia. Charon obrócił się ku niej. Był to stary rybak w płóciennej koszuli i sukmanie. Miał oczy czerwone, sterane chronicznem zapaleniem.
— Dzieńdobry pani, — rzekł Harelik, — czy nie zechce pani przejechać się łódką.
Panna Zosia zatrzymała się. Tak jej dziś nieswojo. Czemużby nie miała przejechać się łódką? Ksiądz Justyn mówił, że wykonując zakon radości, nie trzeba unikać drobniejszych pociech życia.
— Pojadę, ale Wasil też pojedzie z nami?
— Nie mogę, moja baba słaba, muszę wracać do chaty. A łódkę pan Harelik odprowadzi. On lepsz za mianie wiosłuje. Młody.
— Wszak pani chyba wierzy, że jej nie wywrócę?
Patrzył błagalnie prawie.
— Cóż on mi może zrobić? — rozważała panna Zosia. Spojrzała na jezioro. Żywioł pociągnął ją nieprzeparcie. Po krótkim wahaniu wsiadła do łódki.
Harelik przy pomocy rybaka zepchnął łódź i sam w nią wskoczył. Poprawił wiosła w dulkach i równerni uderzeni ami wypędził łódź na otwarte jezioro.
— Czy dziś bezpiecznie? — zapytała panna Zosia.
— O, najzupełniej, — odparł Harelik, — fala dość silna, ale to jeszcze nie burza. Wasil nie puściłby mnie — już on wie najlepiej, kiedy można wypłynąć!
Patrzyła na fale, zbliska zielono-szare. Podnosiły się, jak wzdymająca się pierś potworów. Opadały, rozrzucając pas białej frendzli. Pędziły szeregami do ataku, wodną górą wypiętrzały groźbę głębiny. Szum wzbierał i opadał, huk mas wodnych zlewał się w pieśń dzikiej mocy.
— Wyżej, wyżej, — marzyła panna Zosia, wchłaniając rozdętemi nozdrzami wodny pył, upajając się muzyką żywiołu.
Nałożyła na siebie obrożę. Okuła własną wolę raz na zawsze, zaklepała, jak nitami stalowemi — zakazem. Nic dla siebie. Roztopić swoje „ja“ w innych... Zapomnieć o niem. I kiedy już się zdawało, że zagubione jest do cna, oto w pewnej chwili niezniszczalna osobowość własna wracała do niej jeszcze silniejsza, bardziej mocarna, wyrzeczeniami w jeszcze wyrazistsze rysy wyrzeźbiona. Przypomniała sobie słowa gdzieś przeczytane: — Im głębiej i lepiej siebie zatracisz, tem głębiej i lepiej siebie odnajdziesz...
Odnajdywała w harmonji fal mknących w dal z niepowstrzymaną siłą rozpęd swojej własnej woli, który równie powolnie rzeźbił otoczenie, jak fale kontur wybrzeża.
Przypomniała sobie o obecności Harelika. I nagle stała się jej ta obecność ciężarem. Poprostu zaczęła ją gnieść.
Harelik wiosłował równo i mocno. Mięśnie jego wyprężały się i grubemi taśmami odznaczały się pod koszulą. Patrzył na pannę Zosię i z pośrodka okrągłego zarostu o szczególnej barwie ciemnej miedzi — błyskały białe zęby. Były równe i szerokie. Były osadzone mocno w dziąsłach jaskrawo-czerwonych. Były straszne.
Wypłynęli na środek jeziora. Brzeg był daleko.
— Nie doleci krzyk, — pomyślała panna Zosia. — O, Boże, Boże, po co była ta łódka? Tak zawsze, kiedy się myśli o rozrywce! Nie wychodzi nic dobrego. Mnie niewolno.
Harelik wyciągnął wiosła i złożył na krzyż. Potem złożył ręce i patrzył. Fale zaczęły bawić się łodzią, przerzucając z grzbietu na grzbiet.
— Może wrócimy? — zapytała panna Zosia.
— Nie, już nie wrócimy, — odparł Harelik dziwnym głosem.
— Proszę wracać, już zimno, — prosiła, udając, że nie spostrzega pogróżki.
Harelik zaśmiał się dziko.
— Teraz, panieczko, porozmawiamy. Za krótko my zawsze mówili. Ładny porucznik zawsze przeszkadzał.
— Zarzut niesłuszny. Nieraz rozmawiałam z panem, — łagodnie zauważyła panna Zosia.
— Dla pani dosyć, dla mnie zamało. A wie pani, po co ja tu panią zawiózł? W moje ręce dostał, he, he!
— Sprawił mi pan przyjemność tą przejeżdżką jako delikatny i kulturalny człowiek. Pamięta pan, że mówiłam, jak mi się chce popływać.
— A ty mnie, panna, miodem nie maż! Zapóźno. Nam ty w tej okolicy nie potrzebna. Odkąd ty tu ludzi tumanisz, lepiej ty od nas strzeżesz, jak strażnica. Bolszewicy tu siły nie mają. Pogłuchły uszy na słowa, uspokoiła się nienawiść.
— To chyba dobrze?
— Niedobrze! Tu było pole na nasz zasiew. A tyś nam go zabrała! Nie trzeba ciebie w tej okolicy! Na ciebie wyrok za kordonem wydany.
Panna Zosia zbladła i poczuła, jak niewidzialne ostrze obraca się jej pod sercem. Ale jeżeli umrze, może będzie mogła Polsce dawać pomoc zgóry. Tak wierzyła w świętych obcowanie.
— I cóż Zosia na to?
— Nie jestem dla pana Zosia. Pracowałam dla dobra tych ludzi. Jeżeli chcecie, zabijcie.
— Kiedy ja nie chcę! Niech panna Zosia zapomni swego porucznika. Niech na mnie okiem łaskawem popatrzy. Będziesz moja — żyć będziesz. A nie — tak giń proklata!
Wykrzywił się potwornie, bo na twarzy panny Zosi wyczytał odmowę.
Wstał i stąpił przez ławeczkę środkową ku dziobowi, gdzie panna Zosia siedziała przy sterze. Spojrzała na jego wyciągnięte ręce. Były porosłe włosem ciemno-miedzianym. Doznała uczucia niewymownego wstrętu. Może jej dotknąć — jej, której ręce nie dotknęły niczyje! Ślubowanej przeczystemu Sercu Chrystusa!
Jeżeli dotknie jej, znieważy Ukrzyżowanego... Spojrzała na brzeg. Wydało się jej, że jest niedaleko. Była świetną pływaczką. Chrystus ocali! Dopłynie!
Odtrąciła go. Zachwiał się. Wtedy skoczyła na ławeczkę. Przytrzymała suknie na sobie. Odepchnęła się. Znalazła się w wodzie.
Usłyszała krzyk jego za sobą. Mocnemi uderzeniami rąk i nóg oddaliła się od łódki. Harelik patrzył nieruchomo. Stało się to, co miał i sam uczynić. Nie dopłynie. Uratować ją? Ależ ona nie wysłucha go nigdy. Zamajaczyła przed nim postać porucznika Czupura. Patrzył w uniesieniu zemsty na jej zmaganie się z żywiołem. Stał w łodzi, znacząc się czarną linją na tle chmur. A fale z chichotem przerzucały sobie łódź.
Dziewczyna płynęła dzielnie. Myślała, że ksiądz Justyn modli się za nią. Że życie jest jeszcze piękne. Ale suknie jej nasiąkły wodą. Ciążyły i ciągnęły na dno... Brzeg był ciągle daleko. Fale wznosiły się coraz wyżej. Miała w oczach na dalekim brzegu małą drzewinę, którą niemiłosiernie targał wiatr. Pogrążyła się po raz pierwszy.
— Chryste, ratuj! — krzykiem ostatnim zawołała w sobie i pogrążyła się znowu. Zaparło dech... Ból i łoskot dzwonów w głowie. Chrystus wyciąga ręce...
Po długiej chwili wypłynęło ciało. Szafirowy woal kołysał się za nią na wodzie.
W łódce, przerzucanej z fali na falę, stał Harelik. Czarna sylweta odcinała się posępnie na tle chmur. Wpatrzony był nieruchomo w szafirowy woal, kołyszący się na falach. Nie mógł dojrzeć rysów twarzy. Boleśnie chciał zobaczyć raz jeszcze te rysy. Ale nie mógł wyjść z odrętwienia. Nie miał sił wziąć się do wioseł.
Fale wznosiły się, jak piersi oddychających potworów i z chichotem bawiły się łodzią.
Nazajutrz rano wracał brzegiem jeziora oddział z obławy na Riabego Janka. Banda została zniesiona. Porucznik Czupur przeszedł przez bagna. Mało się nie utopił. Z początku wyciągnął go z grzęzawiska żołnierz Wojtczak, potem on tegoż Wojtczaka za czuprynę wywlókł z topieli. Wszedł na przesmyk między dwoma jeziorami, na który skierował się oddział bandytów. Szarżował, niczem w wąwozie Somo-Sierra, siadł im na karki. Spisał się efektownie. Kapitan gładził z zadowoleniem wąsa i przebąkiwał o wniosku względem krzyża.
Porucznik, trochę draśnięty kulą, był dumny i szczęśliwy. Doskonale wykonał ruch strategiczny. Grał w nim jeszcze rozpęd walki, radość zwycięstwa, poczucie męstwa i siły.
Wyprzedził swój oddziałek. Zsiadł z konia i poprowadził go za cugle, jak wtedy, gdy towarzyszyła mu jasnowłosa dziewczyna. Dziś jej powie. Wszak wówczas zapłoniła się i spuściła oczy. Jakże niewymownie piękna była w onej chwili. Jak cudną linję tworzyły włosy nad skronią! Śmiał mu się świat. Fale nadbiegały i zrzucały grzebień białych pian na piasek nadbrzeżny. Niebieskie niebo jaśniało pogodą. Jasne łozy szeptały cicho falom swe sny i głaskały je rozwianymi włosami.
Na tle szaro-błękitnej wody ujrzał porucznik szafirowy pas. Niepojęta tęsknota ścisnęła jego serce. Zatrzymał się. Wypuścił cugle. Koń odszedł na trawę i zaczął ją skubać, objadając ze szczawiów same kiście nasienne i wybierając trawy soczyste.
Porucznik stał tuż przy wodzie na białym piasku. Fale z płaczem konały u jego stóp. I niosły, niosły coraz bliżej szafirowy woal...
Nareszcie dojrzał. Chwycił się za głowę. Oczy boleśnie znieruchomiały mu w orbitach. Fale cicho złożyły na piasku ciało jasnowłosej dziewczyny.
Przypadł do niej. Była martwa, martwa oddawna. Napróżno powiedział jej wszystkie słowa najszaleńszej miłości, które rozpierały młodą pierś. Napróżno w rozpaczy błagał, by choć raz spojrzała niebieskiemi oczami...
Fale równemi rzędami nabiegały na brzeg. Nieutulony był ich płacz. Dziką rozpaczą grała głębia olbrzymiego jeziora...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.