<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział XVI
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI

Ksiądz Justyn szedł do kościoła zasmucony. Nie otrzymał w dzień umówiony listu od panny Zosi. Zwykle wiadomość przychodziła raz na dwa tygodnie, w niedzielę. Widocznie miała smutki, których nie chciała mu zwierzyć. Rozpamiętywał warunki ciężkiego istnienia na kresach. Powinien był może odwieść ją od wyjazdu. Ksiądz Justyn czuł teraz ciężar odpowiedzialności, że wczas na pannę Zosię nie wpłynął. Wśród ciężarów na się wziętych dusza jej potężniała i rozkwitała. Ale jeżeli jej się na pograniczu stanie co złego? Chociaż młody, dźwigał na sobie doświadczenie już teraz paru tysięcy dusz grzesznych, które wyszeptały mu swoje tragedje u konfesjonału. Wiedział, że czasem nadmiar cierpienia łamie skrzydła i oszpeca. Jak daleko sięgał hart tej wiotkiej lilji, która wyrosła w zachwaszczonym wirydarzu świata?
Wszedł do zakrystji i zaczął przyoblekać szaty liturgicznę. Związał na piersiach humerał, włożył przy pomocy zakrystjana albę, szatę symboliczną czystości duszy i ciała. Przewiązał albę paskiem, przypominając sobie obowiązek uśmierzania pożądliwości. Owinął dłoń manipularzem, radośnie dziękując Bogu za znój pracy kapłańskiej. Wkładając stułę, uczuł na sobie wyraźnie łaskę uświęcającą Zbawiciela. Wreszcie wraz z ornatem przyjął na siebie po raz wielokrotny szczęście jarzma Chrystusowego, jarzma, które jest największą wolnością.
Przygotowywał się do nieziemskiej radości zlania się w jedno z Chrystusem. Szedł do Mistrza. Codzienna jednostajność kultu nie spowszedniła mu tej chwili nieopisanej łaski i szczęścia.
Przystępując do ołtarza, szeptał, wpatrzony w jaśniejącą twarz Pana na starym obrazie Przemienienia na Górze Tabor: — Qui laetificat juventutem meam..., który uwesela młodość moją...
Odmawiał pocichu słowa liturgji, znajdując w nich wciąż nowe znaczenie, jakby w każdem z nich przez powtarzanie wykuwał głąb studzienną, sięgającą do pokładów żywej wody. Serce jego napełniało się po brzegi miłością do Przemienionego i kiedy odwrócił się, by udzielić błogosławieństwa, miłość ta wylała się z serca jego i lała się strugami w dziwnym cudzie, wzbierając źródłem nieusychającem. Lala się na zgromadzonych w kościele i na świat cały.
Oczy księdza Justyna zatrzymały się na twarzy młodego oficera. Była to twarz szara od męki, skamieniała, zastygła w kontemplacji jakiegoś jednego, straszliwego momentu. Poczuł ból od tych oczu, wpatrzonych w niego, jakby wbito mu w serce dwa ćwieki. Dwa zimne, żelazne ćwieki. Stłumił roztargnienie... Odmówił ostatnie modlitwy...
Kiedy zdjął ornat w zakrystji, wszedł tam młody porucznik. Ksiądz Justyn poznał twarz, która go zasugestjonowała podczas Mszy. Na znikomy moment... Już nałożył na siebie za to odmówienie psalmów pokutnych.
Porucznik podszedł i salutował ruchem drewnianym.
— Ksiądz Justyn?
— Tak.
— Porucznik Czupur.
Ksiądz Justyn poderwał się z niepokojem.
— Panna Zofia?... Wszak o panu mi pisała?
Twarz porucznika się ożywiła.
— Ach, tak? Pisała księdzu o mnie?
Spostrzegł się zaraz i poprosił:
— Gdzie mógłbym z księdzem porozmawiać? Nie tu... Nie przy ludziach...
Twarz jego ściągnęła się konwulsyjnie.
— Ach proszę do mego mieszkania.
Już wiedział... Stało się nieszczęście... Spojrzał na krucyfiks. Uciszył się w sobie. Prowadził gościa do swego mieszkanka.
Gdy weszli, ksiądz Justyn wziął porucznika za ręce. Posadził go na krześle. Ten był znowu skostniały z cierpienia, jakby w letargu. Wstrząsnął go za zimne ręce:
— Człowieku, mów...
Porucznik powiedział z niezmiernym trudem:
— Pannę Zosię... bolszewicy... utopili w jeziorze...
Ksiądz Justyn zbielał, puścił ręce porucznika. Ale po chwili na twarz jego wybiła się jasność i zaczął powtarzać:
— Bądź wola Twoja, bądź wola Twoja.
Porucznik tym samym drewnianym głosem, jak o rzeczy obcej sobie, opowiadał szczegóły. Ksiądz Justyn usiadł. Przeżywał razem z nią ostatnią jej mękę... Przyjmował w siebie ostatni krzyk jej duszy...
— Koledzy wyprawili mnie naprzód do Warszawy. Zająć się pogrzebem... Więc ja do księdza...
— Tu jest grób jej rodziny. Więc chyba tu... Matka jej rodem z Warszawy wyszła zamąż na kresy.
— A to w takim razie tu. Jak ksiądz uważa. Ale jej grób musi być osobno.
Ksiądz Justyn milczał przez chwilę.
— Można osobno. Tylko pogrzeb będzie skromny. Wiem, że nie chciałaby inaczej. Powiedziałaby z marsem:
— Ksiądz Justyn mnie demoralizuje i namawia do zbytków. Czy takim był żywot surowy i prosty św. Franciszka?
Porucznik jeszcze niżej pochylił głowę:
— Niech będzie wszystko, jakby ona chciała.
Nagłe ożywienie wstąpiło znowu w tę maskę zastygłą.
— Niech księdzu nie wyda się niedyskretną moja prośba. Po powrocie z wypadu, miałem ją prosić o rękę. Ale nie byłem pewny jej odpowiedzi. Ona mi już nie odpowie...
— Chce pan porucznik wiedzieć, co pisała o panu? Nic takiego, coby było dla pana wyraźną odpowiedzią. Jest tam wiele słów sympatji.
— Może jej inaczej nie wypadało napisać do księdza?
Ksiądz Justyn odpowiedział, uśmiechając się:
— Prawdopodobnie.
Porucznik znowu ciężko się zamyślił.
— Nie chcę teraz niczego, ale to niczego zupełnie — powiedział.
— Poruczniku, tak nie można, uszy do góry. Ma pan tam jeszcze niejedno do zrobienia na kresach.
Porucznik ujrzał poraz pierwszy od śmierci panny Zosi tę prawdę.
— A mam.
— A potem niech pan pomyśli — wszystkie dusze podobne razem w zaświecie...
— Ksiądz jest pewny?
— Pewny. Tylko trzeba się starać o podobieństwo duchowe w rzeczach wyższych.
Porucznik siedział zamyślony. Rysy jego rozprężały się. Schodziło na nie ukojenie.
— Potężnem napięciem twórczej nieśmiertelności pokonać śmierć... Pan, który pokonał, albo nie znał nigdy strachu... Mieć serce, jak naczynie przepełnione jasnością, która się rozlewa na ludzi. Być pochodnią wśród mrocznej, wyjącej nocy.
Porucznik wyszeptał:
— Ona, ona tak czasem mówiła... Zosieńka... Jasnowłosa w szafirowym szalu:
Chwycił rękę księdza:
— Naucz mnie, naucz jej słowami ostać się wśród straszliwej pustki świata. Naucz upodobnić się. Kto uczył was?
Ksiądz Justyn w milczeniu wskazał na ścianie głowę Chrystusa.

Ksiądz Justyn szedł na przedzie, odmawiając modlitwy. Mimowolnie, tłumione łzy padały na brewjarz.
Katafalk posuwał się powoli.
Zastęp harcerek i harcerzy szedł z rozwiniętym sztandarem. Bezlik białych kwiatów kołysał się na trumnie.
Bez końca trwała ta droga po brukach brudnej dzielnicy. Oto brama cmentarza. Uderzył dzwon... Zachmurzone niebo rozdarło się. Wyjrzało słońce popołudniowe.
Młodzież zdjęła trumnę i poniosła ją, kołysząc niezręcznie. Oto dół w piasku.
Ksiądz Justyn odmówił ostatnie modlitwy.
— Proszę przemówić, księże Justynie, to jej się należy, — nalegał szeptem druh Siodełko.
Porucznik Czupur, o twarzy szarej prawie, zastygłej w męstwie, zwrócił na niego oczekujące spojrzenie.
Ksiądz Justyn postąpił ku trumnie.
Nachylił się i podniósł grudkę piasku z ziemi. Dalekie promienie rozbłysły na metalowych ozdobach trumny... Rzucił na wieko grudkę prochu.
Powiedział głosem mocnym jak uderzenie dzwonu.
— Z jasności wyszłaś i w jasność się obrócisz...
Głos jego zerwał się. Nie mógł mówić więcej. Z szeregów harcerek ozwał się serdeczny płacz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.