Tryumf śmierci (Adamowicz, 1911)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Pochodzenie | Tajemnica Długiego i Krótkiego Życia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1911 |
Druk | W. L. Anczyc i Sp. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Mieszkał samotnie, w starym zamku nieopodal cmentarza. Co robił, nikt nie wiedział, bo nikt nie przestąpił progu jego domu. Wiedziano tylko, że każdej nocy do rana w najwyższem oknie jednej z wież ponurego zamku paliła się lampa, której światło przez ludzi z miasta, z powodu oddalenia, mogło być wzięte za gwiazdę.
Człowiek ten nie marzył nigdy o miłości, i nigdy nie zatrzymał wzroku dłużej na żadnej dziewicy, chociażby tak pięknej, że swoją urodą ściągała spojrzenia nawet starców.
Aż spotkał wreszcie jedną — najpiękniejszą.... Lecz było to w dniu, gdy na niej już spoczął wzrok aniołów...
Wtedy ją ujrzał poraz pierwszy w życiu; a była otoczona wielotysięcznym tłumem, i oczy wszystkich patrzyły na nią — na jej twarz białą i blado uśmiechającą się do błękitów; zaś dookoła płonęły pochodnie, chociaż był dzień i świeciło słońce.
Ujrzawszy ją zadrżał — poraz pierwszy w życiu przejęty wielkiem wzruszeniem. I długo stał nieruchomy, i patrzył na nią, i nie mógł oderwać oczu.
Wieczorem dnia tego, gdy wrócił do domu, długo siedział milczący, z głową opartą na dłoniach.
Aż zapadła noc — ciemna i bezgwiazdzista.
Wówczas — jak gdyby usnął — wydało mu się, że opuszcza swoje mieszkanie, i lunatycznie zeszedłszy na dół ku gościńcowi, skręca znajomą, świeżo udeptaną w trawie ścieżką ku jakiejś wysokiej bramie z głazów... Że wchodzi przez nią do jakiegoś tajemniczego królestwa, przed którem zdejmuje go trwoga, i że tam chwiejnym krokiem błądzi śród pustych krużganków, pod szeregami posągów wyzierających z gęstwiny drzew ciemnych i nieruchomych, podobnych czarnym kolumnom lub obeliskom, że oglądając się trwożnie, jak złodziej, skrada się drżący — i oto usiłuje odważyć spiżowe drzwi jakiegoś złowrogiego pałacu, pełnego chłodu i milczenia... A serce mu biło jak młotem i uginały się kolana, jak gdyby pod grozą zbrodni.
Dookoła zaś panowała noc ciemna i bezgwiazdzista.
I śniło mu się, że wraca znowu po krętych schodach do siebie, na wieżę, dźwigając jakiś ciężar niewymownie drogi.
Lecz gdy się ocknął, nie sam się znalazł na wieży, w swojej wspaniałej po królewsku ubranej komnacie.
Na adamaszkowych kobiercach, w bieli atłasów, w wieńcu róż świeżych na skroni, milcząca i nieruchoma, odrzucona głową o złote poręcze, z włosem rozsypującym się aż do ziemi, spoczywała ta, ku której zwracały się spojrzenia wielotysiącznego tłumu, gdy dookoła płonęły pochodnie w dzień biały.
On zaś schylony klęczał przed nią i zamierając od szczęścia wpatrywał się z zachwyceniem w jej twarz białą i uśmiechającą się jak gdyby ku złoceniom stropów... a na skronie jej blade i na fale płowych włosów spływało łagodne światło od lampy zawieszonej w oknie.
Nareszcie, z całem uczuciem niewysłowionej tkliwości, pochylił się ku jej śnieżnemu, listkami róż ocienionemu czołu, i nieśmiało zbliżył się ustami, by złożyć na niem pocałunek, tak cichy, jak tchnienie róż, co muskały jej skronie.
I zdało mu się, rzecz dziwna, że ona nagle drgnęła....
Istotnie ze zdziwieniem spostrzegł, że zadrżała...
Leniwie się przeciągnęła... westchnęła głęboko... i ociężałe podniosła powieki.
Uniosła się wreszcie zwolna i usiadła, patrząca w niego z miłością, oczyma, z których się jeszcze przeświecał błękit zaświatowych niebios...
Słońce już gasło na zachodzie, ostatnim skośnym promieniem wpadając w najwyższe okno wieży. Różowy półcień trwał we wspaniałej, po królewsku ubranej komnacie. Z ścian wychylały się przygasłe twarze antenatów, patrzące jeszcze ku życiu przez smętną ośniedź zapomnienia.
Sute draperye spadały ku posadzce, zarzuconej skórami tygrysów. Promień się ślizgał po ramach przyciemniałych obrazów, od złoceń ich odbijając się blado i jakiś pobrzask różowy wsiewając w ciemne kąty — potem zatrzymał się drżący na splotach kobiecych warkoczów — rozbłysnął się na nich złociściej — i ześliznął...
Siedziała smutna, zapatrzona przed siebie, z rękami założonemi na kolana, i usta jej drżały boleścią, gdy wymawiała te słowa:
— Tak, wiem że jestem szczęśliwą, bo jestem przy tobie, i wiem, że mnie nie opuścisz. A jednak ciężar wielki legł na sercu mojem. Czuję, że już przestałeś mię kochać. I czemuż budzić mię było, kiedym już spała tak cicho? i czemu budzić miłością — po to byś przestał kochać mnie po przebudzeniu?!...
— Tak, prawdę mówisz — odrzekł z prostotą i bez złej myśli. — Kochałem ciebie, kiedyś leżała bez życia i pocałunkiem miłości spłoszyłem sen twój kamienny... lecz teraz już nie mogę kochać ciebie...
I dziwny ten człowiek chciał jej wyjawić to co było straszną jego tajemnicą... Lecz choć to był zupełnie prosty człowiek, on nie wyjawił jej tego...
Lecz ona wyczytała to sama z wyrazu jego oczu — i posmutniała jeszcze bardziej.
Za chwilę jednak twarz jej wypogodniała radosną jakąś nadzieją:
— Będę kochana przez ciebie — rzekła cichym głosem.
I oto znowu na adamaszkach, w bieli atłasów, z wieńcem róż bladych na skroni, oparta głową o złote poręcze, milcząca i nieruchoma, z włosem rozsypującym się aż do ziemi, leżała przed nim ta, która umarła, by być kochaną przez niego, i którą oto on kochał znowu.
I oto znowu klęczał przed nią i zachwycony patrzył na twarz jej białą i uśmiechniętą, w promieniach lampy zawieszonej w oknie, tej lampy, której światło przez ludzi z miasta z powodu oddalenia mogło być wziętem za gwiazdę.
I oto znowu z uczuciem niewysłowionej tkliwości pochylał się ku jej blademu, listkami róż ocienionemu czołu, by złożyć na niem pocałunek tak cichy, jak tchnienie róż, które muskały jej włosy...
Gdy nagle ze schodów dały się słyszeć kroki zbrojnych ludzi i naraz gwałtownie zakołatano do drzwi.
Byli to ludzie wysłani za poszukiwaniem niedawno zmarłej księżniczki. Od kilku bowiem już dni spostrzeżono, że grobowiec był pusty.
Znaleziono teraz zbrodniarza, a przy nim jej, o dziwo, jeszcze ciepłe zwłoki.
Zabrano go natychmiast do więzienia, zakuto w kajdany i stawiono przed sąd, jako mordercę.
— Dopuściłeś się zbrodni nieludzkiej, przemówili sędziowie. Zamordowałeś osobę książęcego rodu. I nie na tem koniec twej winy. Nie zapieraj się, wiemy, jak się rzecz miała.
Księżniczka była w letargu, z którego nagle ocknęła się wśród nocnych ciemności. Wyszła z grobu i przerażona szukała schronienia... Ty ją porwałeś wówczas, i zbeszcześciłeś i w obawie przed oskarżeniem otrułeś nieszczęśliwą.
Poniesiesz za to zasłużoną karę: zginiesz wpleciony w torturowe koło.
Przyznaj się lepiej do winy, abyś zasłużył na litość u Boga w niebiosach, bo u ludzi na ziemi nie doznasz żadnych względów.
— Nie — odparł z prostotą — nie popełniłem zbrodni, i opowiedział prawdę całą. Nie zadałem jej śmierci — sam ją wydarłem mogile. Nie znieważyłem jej, gdyż ją nad życie kochałem. Zbudziłem ją z snu wiecznego pocałunkiem miłości. Lecz ona potem, kiedy spostrzegła, że przestałem ją kochać z chwilą gdy ożyła, a chcąc być kochaną przeze mnie — umarła znowu sama. — Odgadła bowiem z mych oczu, że jestem tym dziwnym człowiekiem, który kocha tylko umarłych.
— Taak??!! — zawołali sędziowie głosem od zgrozy zdławionym, a twarze ich pobielały jak płótno. — Więc jesteś tym, który groby odwala i znieważa trupy?!! O ileż sroższa za to czeka cię kara!
I udali się na naradę, i długo tajemnie radzili, aż wynaleźli odpowiednią mękę.
Zaprowadzono go do wilgotnego lochu, w którym leżała księżniczka, przykuto do jej trupa, po czem zamurowano wejście do grobowca.
I oto znalazł się teraz zaślubionym z nią na wieki, w zimnem, wilgotnem podziemiu, gdzie nie było powietrza, a raczej było go tyle, ile wystarcza umarłym.
Ale on był szczęśliwym, bo oto z nią go połączono na wieki, i nie cierpiał, i nie czuł braku żadnego i nie widział nawet otaczających go ciemności.
Bo nawet w tem głuchem podziemiu świeciło mu słońce, owo słońce cudotwórcze, które gdy raz wzejdzie w duszy człowieka, nie traci swych blasków złotych nawet w grobie.
Wzruszony klękał przed nią i zamierając od szczęścia patrzył w jej twarz ukochaną, i z uczuciem niewysłowionej tkliwości pochylał się ku jej czołu drogiemu, by na niem kłaść nieśmiałe pocałunki....
I ona czuła jego pieszczoty, chociaż nie była żywą... i odpowiadała na jego spojrzenia, nie mogąc podnieść ociężałych powiek. I uśmiechała się do niego, nie poruszając ustami.
I ona kochała go, choć serce w niej nie biło, i krew przestała krążyć....
Bezwładna i nieruchoma, nie schodząc z swego kamiennego łoża, brała go tkliwie za ręce i prowadziła za sobą w kraj jakiś dziwny, senny a nie śpiący... W ogrody jakieś srebrne od księżyców, w aleje śpiewne głosem ciszy i milczenia...
Nad tonie jakieś — pełne zapomnienia, płynące nie zdrojami przejrzystej fali, lecz przejrzystością samą i samem odbiciem błękitów...
Pod nieba — stokroć większe i piękniejsze, niźli ziemskie niebo, na których stoją wiecznie wszystkie wschody i zachody...
Gdzie wszyscy ci, co »powrócili do siebie«, nie opuszczając swych ciasnych domków pod darniną, schodzą się gromadami i ciche odprawiają biesiady...
Zebrani razem siedzą na przejrzystości brzegu, lub błądzą pośród kwiatów, które znikły z ziemi, i tam zakwitły wspomnieniem swych kształtów — pod kopułami z tęcz, w powiewach tajemnicy, śród marzeń, które na ziemi zawiodły — a tutaj się spełniają...
I tam on poszedł za nią — za swem szczęściem cichem i jedynem — w świat jakiś większy stokroć niźli ziemia, bowiem umarłych o ileż więcej jest, niż żywych ludzi — w świat pełen zorzy wiecznej i księżyców i ciemnych gajów ochłody i ciszy łabędzich przystani....
I oto poznał tam nareszcie ową wielką miłość, nie tę, którą kochają się żywi, nie tę, którą żywi kochają umarłych lub umarli żywych — lecz ową wieczną i jedyną, która śmierci nie zna, która wszystko przenika i ogarnia, która przeszłe i przyszłe wieki w jedność spaja, dla której różnic niema, której czas nie ochładza i przestrzeń nie odmienia — z której wszystko powstało i która się nie skończy.